-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać21
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać3
-
Artykuły„Nie chciałam, by wydano mnie za wcześnie”: rozmowa z Jagą Moder, autorką „Sądnego dnia”Sonia Miniewicz1
Biblioteczka
2021-10-16
2021-10-10
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany narwal to w istocie podwodny okręt kapitana Nemo. Wstęp kończy się dostaniem trzech bohaterów na pokład maszyny, zapoznaniem z kapitanem i rozpoczęciem podróży. Z początku budzi to względne, cała ta cudowna podróż przez podwodny świat, chodzenie w skafandrach z akwariami na głowie oraz te naiwnie proste pomysły Verne'a na praktyczne funkcjonowanie i samowystarczalność Nautilusa. Szybko się okazuje jednak, że powieść jest niezwykle rozwleczona, a tytułowa podróż to ciąg krótkich epizodów, poprzetykanych wręcz encyklopedycznymi wyliczeniami gatunków ryb, instrukcjami poławiania pereł, opowiadaniami o życiu rodzinnym arktycznej foki i nawet nie wiem czym więcej, bo były nawet w tym "przygodowym" kontekście takie wstawki były przeraźliwie nudne. Kiedyś to mogło robić wrażenie, teraz raczej nuży, zwłaszcza gdy oczekuje się od powieści przygodowej wciągającej fabuły, której tu ze świecą szukać. Same postacie też zaczynają irytować po pewnym czasie - niezdecydowanie narratora (obowiązkowo narracja prowadzona jest z pierwszej osoby), służalczość Conseila i buntowniczość Neda Landa. Ponadto tajemnica okrywająca motywy postępowania i pochodzenie kapitana Nemo są tak bardzo grubymi nićmi szyte, że w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Po prostu czuć, że nie kryje się pod tym coś głębszego niż pseudogłęboka wymowa ekologiczna w postaci niechęci do niszczycielskiej ludzkości.
Nie jest to zła powieść, komuś na pewno przypadnie jeszcze do gustu i zachwyci się niesamowitością podwodnego świata czy tym steampunkowym wizjonerstwem z początku rewolucji przemysłowej, z tak wyraźnymi przejawami mentalności ludzi tamtych czasów, przed którymi dopiero otwierał się świat pełen cudownych wynalazków i odkryć. Pod względem literackim jest to jednak powieść za długa, zbyt nużąca i cholernie powtarzalna. Ale zapoznać się można.
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany...
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz fabułą opartą na motywie dam w opałach (Kora jest uprowadzania w ciągu książki trzy razy, jej siostra Alicja tylko dwukrotnie), które sprawni mężczyźni, obowiązkowo zakochani w nich, próbują uratować. Mimo powtarzalności tego motywu w obrębie jednej powieści, Cooperowi udało się utrzymać moje jako takie zainteresowanie przez dłuższy czas za sprawą wyjątkowo nowoczesnych i dynamicznych opisów walk, pojedynków, ucieczek i pościgów. Serio, dawno nie czytałem klasycznej powieści, której starcia byłyby tak plastycznie i zarazem przekonująco opisane. Podobało mi się także, że autor "Ostatniego Mohikanina" nie uciekł w stereotypowe przedstawienie postaci (nawet jeśli kobiety są biernymi podmiotami fabuły). Mam tu na myśli fakt, że nie ma tu spodziewanego podziału na złych kolonistów i dobrych Indian, lub na odwrót - dzikusów i światłych białych. Nawet przedstawiane przez pisarza plemiona indiańskie nie są podzielone na te "szlachetne" i "nieszlachetne", jak to nauczyła nas późniejsza popkultura. Boli jedynie fakt, że sytuacja pod fortem William Henry została przedstawiona niezgodnie z prawdą, jako przemyślany spisek Francuzów, a nie przypadkowy atak plemienia wrogiego Anglikom, którego Francuzi nie przewidzieli. Niemniej historyczne wydarzenia wojny siedmioletniej, a także niesnaski i różnice pomiędzy poszczególnymi szczepami Indian, zostały przez autora nieźle wplecione i wykorzystane w fabule.
Cooperowi, mimo niewątpliwych zalet jego pióra, daleko jednak do geniuszu narracji i intrygi z powieści mistrza Alexandre'a Dumasa. Ale to bardzo miły przedsmak późniejszych arcydzieł w postaci chociażby "Trzech muszkieterów".
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz...
6/10
"Nad Niemnem" to bardzo specyficzny przypadek w literaturze polskiej i twórczości Orzeszkowej. Dotychczas wszystko, co wyszło spod jej pióra, zaskakująco przypadło mi do gustu. Z tego powodu postanowiłem świadomie zmierzyć się z jej ponoć (według krytyków literatury) najlepszym dziełem, ale powszechnie uważanym przez czytelników (głównie uczniów liceum) za wręcz katorgę. Właśnie przez tą złą renomę "Nad Niemnem", z takim pozytywnym zaskoczeniem przyjmowałem inne jej utwory, które nie były takie złe, a nawet bardzo dobre.
Zacznę więc od wymienienia kilku pozytywnych cech tej powieści. Przede wszystkim to podejmowana przez Orzeszkową faktycznie szeroka tematyka, która zaważyła na włączeniu "Nad Niemnem" zarówno do kanonu lektur, jak i klasyki. Mamy tu zarówno konflikt ziemski, konflikt pokoleniowy, różnorodny stosunek do powstania styczniowego, pochwała etosu pracy, antyurbanizm, zachwyt naturą i wsią, problem mezaliansu, bowaryzm oraz feminizm. Zwłaszcza ten ostatni jest ciekawie ujęty przez pisarkę, która po prostu stworzyła szereg bardzo ciekawych i zróżnicowanych postaci kobiecych, grających właściwie pierwsze skrzypce w powieści. Nawet Justyna Orzelska, która z początku wydawała mi się zupełnie nijaką osobą, z czasem nabrała jednak rumieńców i zadziwiła mnie swoją asertywnością. Postaci męskie i ogólnie relacje pomiędzy wszystkimi bohaterami są również bardzo ciekawe przemyślane i ułożone przez pisarkę.
Niestety to właściwie koniec pozytywnych cech "Nad Niemnem". Książka jest faktycznie niezwykle rozwlekła i nudna. I już nie chodzi o to, że Orzeszkowa swój charakterystyczny narratorski styl, obecny w jej krótszych powieściach i nowelach, rozdmuchała do granic możliwości, dodając do tego jeszcze słynne opisy przyrody i chat wiejskich. To co znajdziemy na tych 600 stronach mogłoby się zmieścić spokojnie w 300, gdyby pisarka znalazła umiar. Największym problemem jest jednak to, że "Nad Niemnem" nie ma właściwie fabuły - to ciąg przeplatających się obrazków, które nie łączą się bezpośrednio ze sobą i nie tworzą ciągu przyczynowo-skutkowego. Stąd się bierze trudność w przebrnięciu przez całą powieść. Poza tym pisarka, która przecież w takim "Meirze Ezofowiczu" wzorowo poprowadziła narrację i stopniowo wprowadzała bohaterów, wyjaśniając przy tym kim są,
logicznie wykorzystując ich do rozwoju fabuły, tutaj właściwie wprowadza wszystkich w sposób przypadkowy i chaotyczny. Przez to z początku trudno zrozumieć, kto jest kim i jakie łączą ich relacje (rodzinne czy osobiste) z innymi postaciami. Paradoksalnie, jak już wspomniałem, same postacie i związki między nimi, są najzwyczajniej ciekawe i dobrze rozpisane.
Właściwie było tylko kilka momentów w książce, które mi się w pewien sposób podobały - były to głównie fragmenty, w których Orzeszkowa rozlegle prezentowała portrety psychologiczne bohaterów i bohaterek, np. Emilii Korczyńskiej czy Andrzejowej. Inną sprawą, że wprowadza je w dziwnie nieuporządkowany sposób - np. Emilii prawie na początku, choć ta bohaterka pozostaje bierną przez większość "akcji" powieści. Do gustu przypadł mi także bajkowy styl Orzeszkowej, przywodzący czasami na myśl "Meira Ezofowicza". Niemniej jest to ten typ powieści, o której lepiej się rozmawia (miałem szansę się przekonać) i myśli, niż po prostu czyta, choć nie było aż tak źle. Mam mimo wszystko poczucie, że warto było przebrnąć przez te 600 stron, nawet jeśli znajomość "Nad Niemnem" nie zmieni wiele w moim dalszym życiu.
6/10
"Nad Niemnem" to bardzo specyficzny przypadek w literaturze polskiej i twórczości Orzeszkowej. Dotychczas wszystko, co wyszło spod jej pióra, zaskakująco przypadło mi do gustu. Z tego powodu postanowiłem świadomie zmierzyć się z jej ponoć (według krytyków literatury) najlepszym dziełem, ale powszechnie uważanym przez czytelników (głównie uczniów liceum) za wręcz...
2021-06-05
8/10
Eliza Orzeszkowa to chyba moje największe literackie zaskoczenie pierwszej połowy tego roku. O ile jednak "Meir Ezofowicz" ma jednak tematykę dość hermetyczną, to aby odczarować wynikają negatywny stosunek Polaków do tej pisarki poleciłbym "Chama", który do gustu powinien przypaść każdemu.
Powieść czyta się raczej jak rozległą nowelę, za sprawą jedności miejsca, skąpej liczby bohaterów i bardzo wartkiej akcji. Nawet jeśli jesteśmy po pierwszych 20 stronach przewidzieć, co mniej więcej wydarzy się na następnych, to "Chama" czyta się z zaciekawieniem i zapałem. Jasne, również i w tym dziele Orzeszkowa po raz kolejny przedstawia wieś jako środowisko zdrowe, stojące w opozycji do zepsutego miasta, ale tutaj antyurbanistyczna, typowa dla pozytywizmu wymowa jest zdecydowanie bardziej subtelna. Przede wszystkim świetnie skonstruowane portrety głównych bohaterów - mieszczki Franki i chłopa Pawła - są główną "atrakcją" powieści.
Franka i Paweł są na tyle zindywidualizowanymi bohaterami, że nie są tylko pustymi figurami reprezentującymi dwa odmienne światy, a ich relacja jest ciekawa i całkiem niejednoznaczna. Orzeszkowa zdaje się sprzyjać Pawłowi jako reprezentantowi prostej i poprawnej wiejskiej moralności, ale także France daje dużo zrozumienia i wyrozumiałości, a na pewno zdecydowanie więcej niż Flaubert stworzonej przez siebie pani Bovary, której Franka jest zdecydowanie polską odpowiedniczkom. Postępowanie Pawła może jednak, zwłaszcza współcześnie, budzić duże wątpliwości - czy na pewno szczerze kocha Frankę, czy jednak bardziej kocha wymyśloną przez siebie ideę wybawienia jej od "grzechu"? Ta kwestia właściwie nurtowała mnie całą powieść, mimo że jestem prawie pewien, iż, jak już wspomniałem, mamy sprzyjać Pawłowi i jego misji.
Psychologizm w tej powieści jest w pełni rozwinięty - to właśnie na opisywanie stanów emocjonalnych poświęcono najwięcej miejsca. Orzeszkowa w końcu więcej pokazuje i zostawia niedomówienia, niż zwyczajnie opowiada bajkę na dobranoc. Oczywiście trochę szkoda, że nie ma tu tego osobliwego klimatu "Meira Ezofowicza" czy nawet "Nad Niemnem" (nawet jeśli jest nudne), ale wynagradza to literacka dojrzałość, którą pisarka osiągnęła w "Chamie".
8/10
Eliza Orzeszkowa to chyba moje największe literackie zaskoczenie pierwszej połowy tego roku. O ile jednak "Meir Ezofowicz" ma jednak tematykę dość hermetyczną, to aby odczarować wynikają negatywny stosunek Polaków do tej pisarki poleciłbym "Chama", który do gustu powinien przypaść każdemu.
Powieść czyta się raczej jak rozległą nowelę, za sprawą jedności miejsca,...
2021-05-24
2021-05-09
6/10
Anatol France to pseudonim artystyczny czwartego z kolei francuskiego noblisty z dziedziny literatury, ale zdecydowanie moim zdaniem najważniejszego z tych nagrodzonych Noblem Francuzów, którzy pisali na przełomie XIX i XX wieku. France zaczął jednak dość wcześnie i już w 1880 zasłynął autoironiczną powieścią "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", o formie w założeniu stylizowanej na oświeceniową powiastkę filozoficzne. Na powieść składają się w zasadzie dwie osobne historie o bibliofilu Sylwestrze, samotnym poszukiwaczu średniowiecznych rękopisów.
Niestety moje pierwsze spotkanie z France'em nie mogę zaliczyć do udanych. Zacznę jednak od pozytywów - France jest najbardziej ceniony za język, naprawdę wysmakowany i wysublimowany. Przypomina on najlepsze na tym polu dokonania mojego ulubieńca, niezrównanego Vladimira Nabokova, ale zdecydowanie bliżej France'a znajduje się inny Francuz, piszący nieco później André Gide, ten jednak musi ustąpić pola France'owi. Cenię także obecny w "Zbrodni Sylwestra Bonnard" dyskretnie subtelny humor i sporą dawkę autoironii, z jaką autor tworzy portret tytułowego bohatera, będącego swego rodzaju parodią własnej osoby. Ponadto w tej króciutkiej aż roi się od mniej lub bardziej widocznych aluzji literackich, głównie nawiązań do kultury i historii Francji. Podejrzewam że obecne w moim wydaniu przypisy tłumacza bądź redaktora wskazały mi tylko te najbardziej oczywiste. Wiele smaczków, zwłaszcza językowych, zapewne zgubiło się jeszcze w tłumaczeniu, skądinąd bardzo dobrym, a przynajmniej wyglądający na bardzo dobry bez porównania z oryginałem.
Póki co, France jawi się więc jako wielki humanista, ale w zasadzie dość średni literat. Dlaczego mierny, po wszystkich zachwytach nad językiem? Otóż poza wspaniałą warstwą formalną, w gruncie rzeczy nic tu nie ma. Fabuła jest czysto pretekstowa i chyba z założenia nieciekawa (na co wskazują uwagę badacze literatury), kompozycja historii bardzo mierna i w zasadzie ciężko mi powiedzieć o czym jest "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", bo nawet nie wydaje mi się, by France miał ambicje przedstawić jakąkolwiek problematykę w swoim dziele. Jest to więc wielki (choć skromny objętościowo) popis erudycji i humanistycznej wiedzy pisarza, a także laurka dla własnego zamiłowania do literatury i bibliofilstwa. Obie zawarte w powieści historie są bardzo urocze w swojej prostocie i pewnej naiwności, mają bardzo przyjemną atmosferę, ale nie mogę powiedzieć, by coś wniosły do mojego życia czy szczególnie mnie zachwyciły. Aluzje literackie, nawet pozostające w obrębie kultury frankofońskiej, którą przecież uwielbiam i bardzo cenię, uznając za faktyczne centrum kultury europejskiej, wydają się jednak bezużytecznymi ozdobnikami - bo trudno je w ogóle zapamiętać czy jakikolwiek sposób wykorzystać. Rzadko narzekam na "niepraktyczność" literatury, bo nawet z założenia niepraktycznych powieści Nabokova potrafię wyciągnąć dla siebie samego pewne przemyślenia, ale nie ze "Zbrodni Sylwestra Bonnard".
Wobec tego niestety pozostaję dość krytyczny wobec tego dzieła, ale piękny język Anatole'a France'a zachęca mnie nadal do sięgnięcia po późniejsze powieści tego pisarza. Jednak polecam powieść wszystkim tym, którzy cenią warstwę formalną (język itd.) tak bardzo, że wystarcza im w zupełności by się zachwycić jakimś dziełem. Polecam także tym, którzy są entuzjastami kultury francuskiej większymi ode mnie i czują się w jakiś sposób blisko związani z tym Francją i jej dziedzictwem.
6/10
Anatol France to pseudonim artystyczny czwartego z kolei francuskiego noblisty z dziedziny literatury, ale zdecydowanie moim zdaniem najważniejszego z tych nagrodzonych Noblem Francuzów, którzy pisali na przełomie XIX i XX wieku. France zaczął jednak dość wcześnie i już w 1880 zasłynął autoironiczną powieścią "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", o formie w założeniu...
2021-04-17
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może jedna z najbardziej przecenianych powieści wszechczasów.
"Wichrowe wzgórza" to przede wszystkim nieudana powieść gotycka. Nieudana, bo Emily Brontë zupełnie zawodzi, jeśli chodzi o budowanie potrzebnego w tym gatunku gęstego klimatu. Wydaje się, że autorka uznała, że gdy umieści akcję w podupadłym dworku na wrzosowiskach, użyje takich elementów jak burza, mgła, wichura, lustro i zjawy, a historię osnuje wokół losów bohaterów mniej lub bardziej niemoralnych, to wystarczy, by czytelnik poczuł dreszcz. Oczywiście to za mało - gotycyzm jest tu ledwie widoczny. Drugim moim zarzutem względem "Wichrowych wzgórz" jest paradoksalnie krótkość tej książki. Na ok. 350 stronach została rozpisana akcja rozpięta w czasie na ponad 30 lat, co w efekcie wygląda tak, że czytając powieść przechodzimy przez kolejne wydarzenia prawie że sprintem. Wszelkie zmiany, czy to charakterów czy sytuacji, zachodzą w zastraszająco ekspresowym tempie. Nie ma tu żadnego momentu na oddech, czy wczucie się w sy. Nadmiar wydarzeń, zwykle bardzo brutalnych, szybko prowadzi do przesytu.
Do tego zupełnie nie rozumiem, dlaczego traktuje się tę powieść jako dzieło "literatury kobiecej". Na odwrocie mojego wydania znalazł się nawet frazes, że jest to powieść "napisana przez kobietę, o kobietach i dla kobiet". Co prawda narracja w głównej mierze prowadzona jest z punktu widzenia służącej, będącej świadkiem wszystkich wydarzeń w powieści, ale postać ta pełni de facto rolę bezosobowego narratora obiektywnego. Nie zapewnia to w żaden sposób kobiecego spojrzenia na to, co się dzieje w "Wichrowych wzgórzach". a szkatułkowa konstrukcja opowieści nie jest dobrze wykorzystana, wręcz przeciwnie - wydaje się niepotrzebna i łatwo się przez nią zagubić w meandrach historii. Poza tym, w zasadzie jest tu więcej bohaterów męskich, niż żeńskich, a wątkom miłosnym daleko od "kobiecej" delikatności.
Czytając moją recenzję, można zauważyć, że zupełnie nie krytykuję warstwy fabularnej. Co prawda historia w "Wichrowych wzgórzach" jest bardzo zawiła, rozbita na dwa pokolenia, można się w niej zgubić (zwłaszcza w powiązaniach rodzinnych i małżeńskich pomiędzy bohaterami) i czasami wręcz przypomina dziwny harlekin. Niemniej zamysł Brontë, by umieścić akcję powieści w dwojakiej pod względem charakteru mikroprzestrzeni dwóch sąsiadujących ze sobą siedzib szlacheckich oraz pokazać degrengoladę i stopniowy upadek rodów Earnshawów i Lintonów za sprawą działań Heathcliffa, był naprawdę dobry. Jest to też miłą odmianą, że po ułożonych i wygładzonych powieściach Jane Austen w literaturze wiktoriańskiej Anglii pojawia się coś, co już w samym zamyśle miało być ponure i brutalne.
Niestety wszystko zawodzi przez naprawdę sztywny język Emily Brontë, jej nieumiejętność do prowadzenia narracji i roztaczania pożądanej gęstej atmosfery. Miałem wrażenie, że czytam książkę już przestarzałą w momencie wydania, starszą o co najmniej pół wieku, niż jest w rzeczywistości. Wystawiam jeszcze niższą ocenę, niż całokształt powyższej recenzji sugeruje, ponieważ "Wichrowe wzgórza" niezmiernie zaczęły mnie irytować i męczyć odkąd pojawił się wątek drugiego pokolenia bohaterów. Jest to bardziej szkic powieści, niż pełnoprawne dzieło. A szkoda, bo potencjał oczywiście był.
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może...
2021-04-09
9/10
Zacznę od frazesu - ukryte za dość zagadkowym tytułem "Bez dogmatu" stoi w bardzo głębokim cieniu "Trylogii" i pozostałych powieści przygodowo-historycznych, z których zasłynął Sienkiewicz. Słyszałem jednak różne pochwalne opinie i zachwycone głosy, często należące do osób nie uważających się za entuzjastów popularniejszej strony twórczości Sienkiewicza, więc bardzo wysoko wywindowało to, razem z zachęcającym opisem fabuły, moje zaciekawienie i chęć zapoznania się z tą książki.Na szczęście mogę powiedzieć, że zbudowane w ten sposób wręcz ogromne oczekiwania wobec "Bez dogmatu" zostały w pełni spełnione. Nie sądziłem, że będę aż tak zachwycony i usatysfakcjonowany lekturą, ponieważ przewidywałem, że raczej się rozczaruję gdy będę tyle oczekiwał od autora "Trylogii".
Właściwie nie przepadam za formą epistolarną lub powieści-dziennika, ale Sienkiewicz wykorzystał ją do tego, w czym najlepiej się sprawdza, czyli tworzeniu bardzo złożonego i niejednoznacznego portretu psychologicznego. Na łamach "Bez dogmatu" poznajemy Leona Płoszowskiego, pozbawionego celu życiowego dekadenta, będącego zarówno dzieckiem swojej epoki (i dziedzicem bajecznej fortuny, dzięki której może swoje prowadzić bezproduktywne życie), jak i przedstawicielem bardzo uniwersalnego typu osobowościowego - niepozbawionego inteligencji i uroku egoisty. Zastosowany tutaj wysublimowany, wzniosły i przemyślany styl literacki Sienkiewicza świetnie współgra z kreowanym portretem charakterologicznym Leona, którego poznajemy jego własnymi oczami, bowiem sam bohater stara się w swoim dzienniku dokonać autoanalizy. Powieść sprawia wrażenie napisanej bardzo autentycznym językiem, którym mógłby posługiwać się ówczesny człowiek wykształcony i oczytany, o czym świadczy też ilość bardzo interesujących, nawet jeśli nierewolucyjnych, przemyśleń na temat literatury (zwłaszcza Hamleta, z którym Leon zdaje się utożsamiać). I tak jak to się dzieje zawsze w najlepszych powieściach psychologicznych, czytelnik po prostu rozumie głównego bohatera, mimo że potępia jego działania, którymi krzywdzi nie tylko otoczenie, ale też siebie.
"Bez dogmatu" zapewnia w pierwszej kolejności doznań estetycznych, ale współczesny czytelnik będzie też w stanie wyciągnąć dla siebie także niezbyt odkrywcze i głębokie, ale wciąż interesujące, rozważania Leona na temat ludzkiej natury, a z tym garść złotych myśli i zaskakująco aktualnych obserwacji na temat relacji damsko-męski. Uderzyło mnie zwłaszcza ciągłe analizowanie najmniejszych gestów i zachowań Anielki, rozpaczliwe poszukiwanie najmniejszego "dowodu" na jej odwzajemnione uczucie, a także sama miłość faktycznie granicząca z nienawiścią. Fabuła "Bez dogmatu" jest ściśle pretekstowa, służąca Sienkiewiczowi przede wszystkim do prezentowania kolejnych stanów psychicznych bohatera, zwłaszcza pogłębiającego się chorobliwego i niszczącego uczucia do Anielki. Nie dzieje się tu za wiele, ale nie jest też nudno. Oprócz dobrze prowadzonego romansu mamy tu chociażby epizod z wyścigami konnymi i wiele innych drobnych elementów, które przypominają, że rzecz dzieje się wśród zamożnej arystokracji końca XIX wieku. A warstwa psychologiczno-społeczna jest wciąż tak szalenie aktualna, że bardzo łatwo o tym zapomnieć. Rozwój wypadków, choć powolny, jest zwłaszcza w pewnym momencie bardzo interesujące i zapowiada, że patowa sytuacja pomiędzy bohaterami zostanie rozwiązana w niesztampowy sposób. Niestety zakończenie wydaje się być napisane na kolanie, tak jakby Sienkiewicz poszedł po najmniejszej linii oporu. Po prostu poszedł w zupełnie nieoczekiwaną sztampę. Jest to jedyny prawdziwie rozczarowujący element powieści, na szczęście nieprzysłaniający tego, jak dobre było to co się działo wcześniej.
Jakbym miał krótko opisać "Bez dogmatu", to byłoby zderzenie dwóch literackich światów znanych z daleko popularniejszych powieści powieści. Nieszczęśliwy romans prowadzący do skrajnego rozstroju psychicznego i oczywiście forma epistolarna nasuwają mi jasne skojarzenia z "Cierpieniami młodego Wertera", natomiast wspaniały styl literacki, głęboki portret psychologiczny, pożądanie nieznajdujące ujścia i pewna złowroga aura przywodzą na myśl "Lolitę". Powieść czyta się dość wolno z powodu języka, ale nie odejmuje to przyjemności z lektury. Szczerze polecam, zwłaszcza krytykom Sienkiewicza, uznającym go jedynie za przecenianego i podrzędnego pisarza XIX-wiecznych bestsellerów. Samym "Bez dogmatu" udowodnił, że jest bardzo wszechstronnym i elastycznym pisarzem, który w kostiumie historycznym po prostu czuł się najlepiej, nawet jeśli nie jest to najlepsze oblicze jego twórczości.
9/10
Zacznę od frazesu - ukryte za dość zagadkowym tytułem "Bez dogmatu" stoi w bardzo głębokim cieniu "Trylogii" i pozostałych powieści przygodowo-historycznych, z których zasłynął Sienkiewicz. Słyszałem jednak różne pochwalne opinie i zachwycone głosy, często należące do osób nie uważających się za entuzjastów popularniejszej strony twórczości Sienkiewicza, więc bardzo...
2021-04-02
6,5/10
Swego czasu kontrowersyjne "Lochy Watykanu" André Gide'a będące jedną z pierwszych eksperymentalnych powieści w literaturze Zachodu. Jej fabułę napędza absurdalna kryminalna intryga podających się za duchownych naciągaczy, którzy wyłudzają pieniądze od francuskich i włoskich arystokratów pod pozorem ratowania papieża z masońskiej niewoli. Z tego powodu nazwałbym to swoistą komedią kryminalną, choć sam pisarz formą chciał nawiązać do tradycyjnej starofrancuskiej farsy.
W pierwszej warstwie jest to przede wszystkim satyra na burżuazję, w duchu buñuelowskim wyśmiewająca jej naiwność, dziecinność i dewocję. Gide zdaje się upatrywać religijność lub ateizm tylko jako cechę charakteru lub dzieło czystego przypadku, niż faktyczne przekonanie wypływające z wnętrza człowieka. Jednym z kluczowym motywów jest także problematyka popełnienia zbrodni bez motywu, której dopuszcza się centralna postać powieści, oraz sposób pojmowania świata przez wyraźnych socjopatów reprezentowanych przez Lafcadio i Protosa. Udało się także Gide'owi podszyć wszystko bardzo subtelnym absurdem, a także roztoczyć w utworze osobliwy nastrój belle epoque, tak pięknej, że aż nudnej - stąd skłonność wśród bohaterów do poszukiwania wrażeń lub podejmowania ryzyka.
Bardzo doceniam podejmowane przez autora tematy i zabawę z oczekiwaniami czytelnika, m.in. przewrotne poświęcanie czasu narracyjnego na elementy w żaden sposób istotne, jak walka Amadeusza z pluskwami. Równie doceniam dość nowoczesną narrację. Mimo, że Gide operuje raczej prostym językiem, jego sposób opowiadania historii skojarzył mi się ze specyfiką języka i narracji Nabokova. Ten jednak zdecydowanie stoi wyżej od Francuza, bo niestety "Lochy Watykanu" literacko są raczej dość zwyczajne, przynajmniej ze współczesnej perspektywy.
Ostatecznie mam jednak bardzo mieszane uczucia względem "Lochów Watykanu". Z jednej strony imponuje mi zamysł, a także bardzo różnorodna tematyka, którą pisarz zdołał poruszyć w tak króciutkiej powieści. Czytało się ją szybko i całkiem przyjemnie, jednak w żadnym stopniu nie jest satysfakcjonująca. Brak tu głębszych rozważań mimo kilku ciekawych cytatów, intryga nie zostaje pociągnięta ani rozwiązana w interesujący sposób, a subtelny humor nie podnosi walorów rozrywkowych powieści do zadowalającego poziomu. W efekcie czekałem, aż fabuła skręci w nieoczekiwaną stronę lub zostanę w jakiś sposób zaskoczony. Zanim to nadeszło, książka się skończyła. Wielka szkoda, bo to oczywisty zmarnowany potencjał.
6,5/10
Swego czasu kontrowersyjne "Lochy Watykanu" André Gide'a będące jedną z pierwszych eksperymentalnych powieści w literaturze Zachodu. Jej fabułę napędza absurdalna kryminalna intryga podających się za duchownych naciągaczy, którzy wyłudzają pieniądze od francuskich i włoskich arystokratów pod pozorem ratowania papieża z masońskiej niewoli. Z tego powodu nazwałbym to...
2021-03-27
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest po prostu słaba.
Austen miała tym razem poważniejszą ambicję, by przedstawić w swym dziele wyraźną krytykę społeczną. Mamy tu postać ubogiej i skromnej Fanny, która zamieszkuje u bogatego wujostwa w tytułowym Mansfield Park. Jej najbliższym przyjacielem staje się Edmund, młodszy syn wyniosłego sir Thomasa oraz przyszły pastor. Jednak nawet ci główni bohaterowie są tak nijacy, że ledwo wyróżniają się na tle jednolitych mieszkańców i bywalców tytułowej posiadłości. Historii i bohaterom brak jakiegokolwiek wyrazu i kolorytu, a dowcipne i cięte dialogi z "Dumy i uprzedzenia" wraz z żywymi portretami literackimi gdzieś wyparowały w przeciągu roku, który dzieli oba te utwory. Najprawdopodobniej w związku ze społeczną krytyką, jakiej podejmuje się Austen, było to jej zamiarem, by ukazać wszystkich jako pustych ignorantów. Sprawia to jednak, że wszystko jest okropnie odpychające i zwyczajnie nudne.
Drugi główny zarzut względem tej powieści dotyczy jej marnej kompozycji. Na tym co powinno być istotne Austen nie rozwodzi się wcale, ale na motyw przedstawienia teatralnego, będący dla mnie totalnie irytującym, niezrozumiałym i niepotrzebnym wątkiem, poświęca prawie połowę całej książki. Przez większość czasu czytanie szło niezwykle opornie, choć od technicznej strony przecież ciężko cokolwiek zarzucić językowi Austen. Druga połowa "Mansfield Parku" robi się odrobinę ciekawsza, ale wciąż jest bardzo nużąca. Po długim wstępie i wątku teatralnym fabuła powieści mogła się rozwinąć w o wiele lepszą stronę, ale zostaje to wszystko zniweczone przez słabo umotywowany zwrot akcji, który na przestrzeni ostatnich 50 stron w ekspresowym tempie zamyka dość nienaturalnie wszystkie wątki. Ostatni rozdział to dopowiedzenie losów postaci w taki sposób, jakby samej Austen już nie chciało się więcej pisać.
W zasadzie więc mało tu typowego romansu, więcej tu wyjątkowo nieciekawej w tej odmianie obyczajowości epoki regencji. Wymowy krytycznej "Mansfield Parku" właściwie musiałem się domyślać, bo jest słabo zaakcentowana przez większość powieści. W zasadzie mamy sympatyzować z Fanny i Edmundem jako jedynymi, którzy reprezentują pozytywne wartości, ale jest to bardzo ciężkie, gdy ich charakter i losy są tak nijakie. Za ambitniejszy zamiar powieściopisarki i bycie tak wczesną przedstawicielką realizmu nie wystawiam "Mansfield Park" niższej oceny, jednak o wiele bardziej rozrywkowa "Duma i uprzedzenie" nawet na polu moralizatorskiego przekazu zdecydowanie wygrywa porównanie obu utworów.
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym...
2021-03-21
8,5/10
Na świeżo po zaznajomieniu się z "Ogniem i mieczem", które stało się dla mnie wyznacznikiem tego, jak wyglądała wczesna twórczość Sienkiewicza, sięgnąłem od razu po "Quo Vadis" będące jego największym sukcesem literackim zagranicą.
Tak jak i w wypadku pierwszej części "Trylogii", pisarzowi nadzwyczaj sprawnie udaje się wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony. Już od pierwszych stron całkowicie zanurzyłem się w świecie starożytnego Rzymu. Podobało mi się zwłaszcza, że specyfika i koloryt tego okresu historycznego jest charakteryzowana przez Sienkiewicza przede wszystkim poprzez dialogi i działania bohaterów, a nie długie i nużące opisy, których raczej się tu nie uświadczy. Cała atmosfera panowania Nerona, wraz z ogarniającym życie strachem przed władzą porywczego i głupiego tyrana i uciekaniem w hednonistyczną dekadencję, została tutaj oddana naprawdę niezwykle. Zasługa tu przede wszystkim naprawdę plastycznego i obrazowego języka, jakim posługuje się Sienkiewicz. W pamięci zostaje wiele obrazów - od wystawnych uczt, poprzez wybitnie opisany pożar Rzymu, aż po sceny prześladowań. Ponownie tutaj autor zaskoczył mnie tym, że nie stroni od brutalności i dosadności. Barbarzyństwo prześladowań chrześcijan zostało opisane w całej okazałości, co nawet dorosłego czytelnika będzie w stanie przytłoczyć i przerazić.
Fabularnie jest o wiele lepiej, niż w "Ogniem i mieczem", choć to wciąż historia "damy w opałach". Tym razem jednak Sienkiewicz urozmaica wątek miłosny różnymi zwrotami akcji, a nawet postaci są o wiele ciekawsze. Sama Ligia, choć jest przede wszystkim dobrą chrześcijanką, ma stokroć więcej charakteru niż Helena Kurcewiczówna. Winicjusz zaś przechodzi bardzo wiarygodną przemianę od egoistycznego brutala do pokornego chrześcijanina. Całkiem nieźle zarysowana jest także postacie Nerona i jego otoczenia. Mistrzostwem zaś jest kreacja Petroniusza, którego wątek w całej powieści jest zdecydowanie najciekawszym i bardzo dobrze służy pisarzowi do wyrażenia myśli, że można być dobrym poganinem. "Quo Vadis" ma pewne wady i niedociągnięcia związane z nierównym prowadzeniem fabuły (zwłaszcza w połowie może znużyć) i pewną prostotą poruszanej tematyki religijną, które nie pozwalają mi wystawić powieści wyżej noty, ale i tak jest ona ze wszech miar jest pierwszoligowym dziełem literatury europejskiej.
"Quo Vadis" jest w istocie mało "polską" książką, w czym upatruję jeden ze składników międzynarodowego sukcesu Sienkiewicza, który zaowocował nagrodą Nobla za całokształt twórczości. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że na swój sposób polski noblista wyprzedził swoją epokę, co byłoby innym źródłem sukcesu jego dzieła. Myślę bowiem, iż "Quo Vadis" pod względem literackim bliżej jest do późniejszych XX-wiecznych powieści historycznych (np. "Ja, Klaudiusza" i "Egipcjanina Sinuhe") niż jakiejkolwiek powieści historycznej sprzed lub z czasów Sienkiewicza. Ogromny krok w twórczości tego pisarza, ale przede wszystkim po prostu fantastyczna, świetnie napisana i niezwykle wciągająca opowieść o zwycięstwie moralnym ofiar nad prześladowcami, a także o zmierzchu kultury antycznej w naszym współczesnym jej rozumieniu.
8,5/10
Na świeżo po zaznajomieniu się z "Ogniem i mieczem", które stało się dla mnie wyznacznikiem tego, jak wyglądała wczesna twórczość Sienkiewicza, sięgnąłem od razu po "Quo Vadis" będące jego największym sukcesem literackim zagranicą.
Tak jak i w wypadku pierwszej części "Trylogii", pisarzowi nadzwyczaj sprawnie udaje się wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony. Już...
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji, szaleństwa i dewocji.
Początkowo powieść Hoffmanna zaczyna się bardzo spokojnie i już od pierwszych zdań można się oczarować subtelnie wyrafinowanym językiem autora. Szybko jednak sielankowe życie bohatera, którym jest kapucyn Medard, przemienia się w istny gotycki koszmar - razem z nim zostaniemy wplątani w sieć nie tyle co nieprawdopodobnych, co wprost niedorzecznych intryg i powiązań rodzinnych. Fabuła jest tak skomplikowana, że aby zrozumieć ją w pełni, trzeba by wypisać wszystkie postaci, a następnie rozrysować. Na szczęście niektóre elementy historii są powtarzane kilkukrotnie, dzięki temu główny jej sens można załapać i bez tego. Ponadto być może to pierwsza powieść psychologiczna we współczesnym rozumieniu, poprzez wątek sobowtóra traktująca o rozpadzie osobowości, gdyż sam Medard kilkukrotnie uznaje się w swojej narracji za Wiktoryna, a Wiktoryn podaje się za Medarda.
To co mnie jednak najbardziej zainteresowało w "Diablich eliksirach" to atmosfera, nie będąca wyłącznie gotycką rodem z czarnego romantyzmu, ale wręcz kafkowskiego zagubienia i paranoi. Buduje to nie tylko fabularna zawiłość, ale też sam język, nienaturalne długie monologi oraz ilość absurdu i elementy nadprzyrodzone ocierające się wręcz o prawdziwy, współczesny surrealizm. Wydaje się więc, że słynny Kafka czerpał po prostu z dorobku literatury niemieckiego romantyzmu, bo rodowód jego atmosfery w "Procesie" czy "Zamku" upatruję także w nowelach Kleista czy dramatach Goethego. Świadczy to przede wszystkim o pewnej wspólnocie, która łączy literatów w obrębie jednego języka i narodu, pozwalająca wyodrębnić elementy i cechy powtarzające się w dziełach jednej kultury. W wypadku literatury niemieckiej byłby ten pewien absurd, pomieszanie z poplątaniem i ta niepokojąca niepewność.
Gdy w czasie czytania drugiego rozdziału zrozumiałem, z jaką książką będę miał do czynienia (czyli nie tylko z wariacją na temat "Mnicha" Lewisa i zwykłą opowiastką grozy), byłem bliski zupełnego zachwytu. Jednak im bardziej zbliżałem się do końca, tym moja fascynacja zaczęła zanikać. Czegoś mi zabrakło w "Diablich eliksirach" i ostatecznie nie wiem, jak ją należy rozumieć. Nie jest to raczej krytyka na dewocyjny katolicyzm (czym była powieść Lewisa), gdyż przez literacki styl przebija raczej fascynacja i uznanie Hoffmanna dla ludzi prowadzących klasztorne życie. Oczywistym jest temat schizofrenii i rozpadu osobowości, bardzo ciekawie ujęty jak na czas powstania utworu, ale nie na tyle odkrywczy, by skłonić do głębszych przemyśleń. Podejrzewam też, że po pewnym czasie, treść "Diablich eliksirów" zupełnie mi się zatrze w pamięci. Niemniej powieść polecam wszystkim, którzy czytają nie tylko dla przyjemności i chcą w czasie czytania głowić się "o co tu właściwie chodzi".
7,5/10
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji,...