-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany narwal to w istocie podwodny okręt kapitana Nemo. Wstęp kończy się dostaniem trzech bohaterów na pokład maszyny, zapoznaniem z kapitanem i rozpoczęciem podróży. Z początku budzi to względne, cała ta cudowna podróż przez podwodny świat, chodzenie w skafandrach z akwariami na głowie oraz te naiwnie proste pomysły Verne'a na praktyczne funkcjonowanie i samowystarczalność Nautilusa. Szybko się okazuje jednak, że powieść jest niezwykle rozwleczona, a tytułowa podróż to ciąg krótkich epizodów, poprzetykanych wręcz encyklopedycznymi wyliczeniami gatunków ryb, instrukcjami poławiania pereł, opowiadaniami o życiu rodzinnym arktycznej foki i nawet nie wiem czym więcej, bo były nawet w tym "przygodowym" kontekście takie wstawki były przeraźliwie nudne. Kiedyś to mogło robić wrażenie, teraz raczej nuży, zwłaszcza gdy oczekuje się od powieści przygodowej wciągającej fabuły, której tu ze świecą szukać. Same postacie też zaczynają irytować po pewnym czasie - niezdecydowanie narratora (obowiązkowo narracja prowadzona jest z pierwszej osoby), służalczość Conseila i buntowniczość Neda Landa. Ponadto tajemnica okrywająca motywy postępowania i pochodzenie kapitana Nemo są tak bardzo grubymi nićmi szyte, że w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Po prostu czuć, że nie kryje się pod tym coś głębszego niż pseudogłęboka wymowa ekologiczna w postaci niechęci do niszczycielskiej ludzkości.
Nie jest to zła powieść, komuś na pewno przypadnie jeszcze do gustu i zachwyci się niesamowitością podwodnego świata czy tym steampunkowym wizjonerstwem z początku rewolucji przemysłowej, z tak wyraźnymi przejawami mentalności ludzi tamtych czasów, przed którymi dopiero otwierał się świat pełen cudownych wynalazków i odkryć. Pod względem literackim jest to jednak powieść za długa, zbyt nużąca i cholernie powtarzalna. Ale zapoznać się można.
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany...
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz fabułą opartą na motywie dam w opałach (Kora jest uprowadzania w ciągu książki trzy razy, jej siostra Alicja tylko dwukrotnie), które sprawni mężczyźni, obowiązkowo zakochani w nich, próbują uratować. Mimo powtarzalności tego motywu w obrębie jednej powieści, Cooperowi udało się utrzymać moje jako takie zainteresowanie przez dłuższy czas za sprawą wyjątkowo nowoczesnych i dynamicznych opisów walk, pojedynków, ucieczek i pościgów. Serio, dawno nie czytałem klasycznej powieści, której starcia byłyby tak plastycznie i zarazem przekonująco opisane. Podobało mi się także, że autor "Ostatniego Mohikanina" nie uciekł w stereotypowe przedstawienie postaci (nawet jeśli kobiety są biernymi podmiotami fabuły). Mam tu na myśli fakt, że nie ma tu spodziewanego podziału na złych kolonistów i dobrych Indian, lub na odwrót - dzikusów i światłych białych. Nawet przedstawiane przez pisarza plemiona indiańskie nie są podzielone na te "szlachetne" i "nieszlachetne", jak to nauczyła nas późniejsza popkultura. Boli jedynie fakt, że sytuacja pod fortem William Henry została przedstawiona niezgodnie z prawdą, jako przemyślany spisek Francuzów, a nie przypadkowy atak plemienia wrogiego Anglikom, którego Francuzi nie przewidzieli. Niemniej historyczne wydarzenia wojny siedmioletniej, a także niesnaski i różnice pomiędzy poszczególnymi szczepami Indian, zostały przez autora nieźle wplecione i wykorzystane w fabule.
Cooperowi, mimo niewątpliwych zalet jego pióra, daleko jednak do geniuszu narracji i intrygi z powieści mistrza Alexandre'a Dumasa. Ale to bardzo miły przedsmak późniejszych arcydzieł w postaci chociażby "Trzech muszkieterów".
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz...
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a na pewno "Wojny światów", to dość ociężała i nawet ówcześnie przestarzała narracja w formie wspomnień/pamiętnika. Narratorem jest bezimienny badacz-filozof, którego losy i zebrana wiedza na temat Marsjan służą jako narzędzia narracyjne autorowi. Sam bohater jest zupełnie nijakim everymanem, co również jest pewną wadą - w tym wypadku utrudniającą chociaż minimalnym przejęciem się jego losem. Czytelnik raczej nie zadrży w momencie, gdy niebezpieczeństwo będzie wisieć nad nim lub jego bratem, którego losy są opisane w kilku późniejszych rozdziałach. Uważam więc, że lepiej podziałałaby w tej powieści narracja zupełnie wyzuta z emocji, bardzo oschła, czysto dziennikarska lub wręcz naturalistyczna. Takie podejście do opowiadanej historii jeszcze lepiej zbudowałoby klimat i podkreśliło realizm oraz apokaliptyczność wizji Wellsa.
Na tym na szczęście koniec wad "Wojny światów", a zaczynają się zalety. Przede wszystkim wciąż ogromne robi wrażenie bardzo trafne wizjonerstwo Wellsa i obrazowość jego opisów. Opisywane wydarzenia faktycznie budzą grozę (kilka razy w czasie lektury poczułem pewien niepokój), ponieważ są opowiedziane z pieczołowitym wręcz realizmem. "Wojnę światów" można czytać dosłownie, jako traktat o maluczkości człowieka w obliczu ewentualnego zagrożenia z zewnątrz oraz kruchość więzów i organizacji międzyludzkich, na przykładzie tego z jaką łatwością Marsjanie właściwie zdmuchują brytyjski ład i porządek. Świetne są porównania broniącej się ludzkości do chaotycznego ataku mrówek, czy królika po powrocie do swojej nory, zniszczonej przez budowniczych. Mamy tu też zarzewie gatunku powieści post-apokaliptycznej, zwłaszcza w wywodzie artylerzysty, który wróży wizję ludzkości sprowadzonej do zwierzyny lub kryjącej się przed Marsjanami w podziemiach.
Natomiast w przeciwieństwie do opowieści narratora, emocjonująca była historia jego brata, który w tłumie uciekinierów z Londynu próbuje wydostać się za granicę. Wells świetnie przedstawił w tym wypadku wymiar społeczny w powieści, prezentując różnorodne reakcje ludzi na grozę inwazji, obrazy tratowania ludzi, napaści na bezbronnych, bezradności policji i władz czy kolosalnego wzrostu cen żywności oraz opłat za transport. "Wojnę światów" można czytać jako zapowiedź totalnych konfliktów zbrojnych XX wieku, a także krytykę zachodnioeuropejskiego kolonializmu, gdzie kolonizatorzy wchodzący z butami w życie ludów pierwotnych zachowują się niczym nieludzcy Marsjanie wobec mieszkańców Londynu i jego przedmieść. Samo zakończenie, spadające nieoczekiwanie na czytelnika, mimo że było mi już wcześniej znane, również zrobiło na mnie niezłe wrażenie.
Powieść Wellsa łączy w sobie zarówno obrazowe wizjonerstwo z dojrzałą wymową filozoficzną, czyli właściwie już w 1897 roku wypełniała najlepsze założenia gatunku science-fiction. Czuję jednak sporą obawę, że będzie to jedyna tak dobrze odebrana przeze mnie powieść tego autora, gdyż przez wielu "Wojna światów" jest uznana za osiągnięcie zdecydowanie czołowe w jego twórczości, podczas gdy np. "Wehikuł czasu" bywa dość krytykowany. No cóż, zostaje mi to sprawdzić później samemu.
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a...
2021-06-06
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak sztuka Kleista "Książę Homburg" zupełnie mi się nie podobała, tak obszerna nowela historyczna o Kohlhaasie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze - sam motyw buntu podniesionego w słusznej sprawie miał ogromny potencjał, który niemiecki poeta wykorzystał do granic możliwości. Po drugie - nowela jest ze wszech miar epicka i gdyby ją jeszcze bardziej rozbudować to wyszła by z tego naprawdę bardzo dobra powieść. Po trzecie - jest napisana niezwykle współczesnym językiem, jak na sam początek XIX wieku, przez co czyta się ją niezwykle przyjemnie i jest po prostu angażująca. Po czwarte - w "Michaelu Kohlhaasie" bardzo szeroko zarysowane jest tło społeczno-polityczne XVI-wiecznego Cesarstwa Niemieckiego. Właściwie jest to największa atrakcja w tej noweli i w niej leży siła dzieła niemieckiego poety.
Tytułowy bohater, by dowieść swojej uczciwości i otrzymać upragnioną sprawiedliwość za doznaną krzywdę, przechodzi szereg niezliczonych trudności w starciu z władzami Saksonii i Brandenburgii oraz XVI-wieczną biurokracją. Kleist bardzo dokładnie przedstawia wszystkich ludzi, którzy mieli jakikolwiek wpływ na sprawę Kohlhaasa - od podkomorzych, burmistrzów i kasztelanów po książąt elektorów i ich najbliższych doradców, a nawet Marcina Lutra. Podkreśla przy tym echo, jakim z pozoru prosta sprawa odbija się w ówczesnym Cesarstwie, a także przedstawia, jak zwykłe przypadki, sploty wydarzeń i nieoczekiwane okoliczności mogą nieoczekiwanie wpłynąć na dalszy rozwój wypadków. Ta prosta i jasna dla czytelnika sytuacja w noweli szybko przemienia się w prawdziwy koszmar biurokratyzmu, którego nie powstydziłby się Franz Kafka w swoich powieściach. Kohlhaas, sam będąc wytrawnym graczem, staje się prawdziwym więźniem sytuacji, w którą został zaplątany, a z której nie ma upragnionego wyjścia. Wszystko to oczywiście przedstawione z niezwykłym realizmem i dopiero pod koniec noweli Kleist wprowadza nieprawdopodobny wątek przepowiedni cyganki, który pozwala mu jednak uciec w dość niewyszukany, ale bardzo zgrabny symbolizm i odnieść wymowę noweli do współczesnych mu czasów, wyrażając swój znaczący niepokój wobec pruskiego militaryzmu.
"Michael Kohlhaas" to przede wszystkim opowieść o tym, jak ważna jest praworządność w państwie. W noweli zostaje także zadane pytanie, czy istnieje właściwie coś takiego jak sprawiedliwość. Czy sprawiedliwość jest wartością obiektywną, czy raczej subiektywną? Kleist zdaje się przychylać ku tej drugiej opcji, bowiem przedstawia na przykładzie Kohlhaasa i jego sprawy jak to proste pojęcie może być różnie interpretowane zależnie od osoby i okoliczności. Z noweli też płynie pewna prosta mądrość, że czasami dla świętego spokoju lepiej odpuścić swoim wrogom, niż próbować wojować o swoją sprawę, nawet gdy nie ma to większego sensu.
W takich momentach utwierdzam się w przekonaniu, że czytanie klasyki, zwłaszcza tej mniej znanej, się opłaca. Chociażby w ten sposób, że natrafia się na takie ukryte i nieznane szerzej perełki, jaką jest "Michael Kohlhaas".
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak...
2021-06-02
2021-03-21
8,5/10
Na świeżo po zaznajomieniu się z "Ogniem i mieczem", które stało się dla mnie wyznacznikiem tego, jak wyglądała wczesna twórczość Sienkiewicza, sięgnąłem od razu po "Quo Vadis" będące jego największym sukcesem literackim zagranicą.
Tak jak i w wypadku pierwszej części "Trylogii", pisarzowi nadzwyczaj sprawnie udaje się wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony. Już od pierwszych stron całkowicie zanurzyłem się w świecie starożytnego Rzymu. Podobało mi się zwłaszcza, że specyfika i koloryt tego okresu historycznego jest charakteryzowana przez Sienkiewicza przede wszystkim poprzez dialogi i działania bohaterów, a nie długie i nużące opisy, których raczej się tu nie uświadczy. Cała atmosfera panowania Nerona, wraz z ogarniającym życie strachem przed władzą porywczego i głupiego tyrana i uciekaniem w hednonistyczną dekadencję, została tutaj oddana naprawdę niezwykle. Zasługa tu przede wszystkim naprawdę plastycznego i obrazowego języka, jakim posługuje się Sienkiewicz. W pamięci zostaje wiele obrazów - od wystawnych uczt, poprzez wybitnie opisany pożar Rzymu, aż po sceny prześladowań. Ponownie tutaj autor zaskoczył mnie tym, że nie stroni od brutalności i dosadności. Barbarzyństwo prześladowań chrześcijan zostało opisane w całej okazałości, co nawet dorosłego czytelnika będzie w stanie przytłoczyć i przerazić.
Fabularnie jest o wiele lepiej, niż w "Ogniem i mieczem", choć to wciąż historia "damy w opałach". Tym razem jednak Sienkiewicz urozmaica wątek miłosny różnymi zwrotami akcji, a nawet postaci są o wiele ciekawsze. Sama Ligia, choć jest przede wszystkim dobrą chrześcijanką, ma stokroć więcej charakteru niż Helena Kurcewiczówna. Winicjusz zaś przechodzi bardzo wiarygodną przemianę od egoistycznego brutala do pokornego chrześcijanina. Całkiem nieźle zarysowana jest także postacie Nerona i jego otoczenia. Mistrzostwem zaś jest kreacja Petroniusza, którego wątek w całej powieści jest zdecydowanie najciekawszym i bardzo dobrze służy pisarzowi do wyrażenia myśli, że można być dobrym poganinem. "Quo Vadis" ma pewne wady i niedociągnięcia związane z nierównym prowadzeniem fabuły (zwłaszcza w połowie może znużyć) i pewną prostotą poruszanej tematyki religijną, które nie pozwalają mi wystawić powieści wyżej noty, ale i tak jest ona ze wszech miar jest pierwszoligowym dziełem literatury europejskiej.
"Quo Vadis" jest w istocie mało "polską" książką, w czym upatruję jeden ze składników międzynarodowego sukcesu Sienkiewicza, który zaowocował nagrodą Nobla za całokształt twórczości. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że na swój sposób polski noblista wyprzedził swoją epokę, co byłoby innym źródłem sukcesu jego dzieła. Myślę bowiem, iż "Quo Vadis" pod względem literackim bliżej jest do późniejszych XX-wiecznych powieści historycznych (np. "Ja, Klaudiusza" i "Egipcjanina Sinuhe") niż jakiejkolwiek powieści historycznej sprzed lub z czasów Sienkiewicza. Ogromny krok w twórczości tego pisarza, ale przede wszystkim po prostu fantastyczna, świetnie napisana i niezwykle wciągająca opowieść o zwycięstwie moralnym ofiar nad prześladowcami, a także o zmierzchu kultury antycznej w naszym współczesnym jej rozumieniu.
8,5/10
Na świeżo po zaznajomieniu się z "Ogniem i mieczem", które stało się dla mnie wyznacznikiem tego, jak wyglądała wczesna twórczość Sienkiewicza, sięgnąłem od razu po "Quo Vadis" będące jego największym sukcesem literackim zagranicą.
Tak jak i w wypadku pierwszej części "Trylogii", pisarzowi nadzwyczaj sprawnie udaje się wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony. Już...
2021-03-16
6,5/10
Powieść "Ogniem i mieczem" otwiera słynną i kontrowersyjną "Trylogię", w Polsce istny popkulturowy fenomen odkąd w 1883 zaczęła być wydawana w odcinkach w warszawskiej gazecie. Do dziś "Trylogia" budzi skrajne odczucia wśród Polaków. Negatywne opinie zwykle wynikają z uprzedzenia, jakiego polscy uczniowie wynoszą w szkole do lektur (a Sienkiewicz pojawia się w programie zdecydowanie za szybko), ale zarzuty dotyczą także promowanego przez dzieła tego pisarza typowego hurrapatriotyzmu. Lubię powieści historyczne, a "Trylogia" jest sercem polskich przedstawicieli tego gatunku, postanowiłem więc w końcu zmierzyć się na poważnie z "Ogniem i mieczem", które próbowałem na własną rękę przeczytać w wieku szkolnym i wówczas niestety poległem.
Moja czytelnicza determinacja by nie porzucać a także świadomość, że znajomość tej powieści może przydać mi się na egzaminie z pozytywizmu, sprawiła że przeczytałem całość w zaledwie kilka dni bez większych problemów. Ale nie tylko to trzymało mnie przy lekturze, bo bawiłem się przecież całkiem nieźle, choć w tej recenzji zarzucę "Ogniem i mieczem" całkiem sporą liczbę wad. Zacznę jednak od tła historycznego. Realia zostały bardzo dobrze odwzorowane przez Sienkiewicza. Wynika to nie tylko z umiejętnego splecenia fikcji z historią, ale też archaizacji i stylizacji języka (w tym także narracji), by odpowiadał on czasom, w których toczy się akcja powieści. Przez to bardzo łatwo zapomnieć, że ma się do czynienia jedynie z powieścią, artystycznym wyobrażeniem Sienkiewicza na temat państwa Sarmatów u szczytu potęgi. Łatwo więc wsiąknąć w świat polskiej szlachty i kresów Rzeczpospolitej. Na moje uznanie zasługują zwłaszcza opisy prowadzenia działań wojennych (choć opisy samych starć raczej nużyły z powodu ich chaotyczności), które najbardziej zainteresowały mnie przy czytaniu pierwszej części "Trylogii". Na pochwałę zasługuje także nie stronienie przez Sienkiewicza od obrazowych opisów przemocy i okrucieństwa, wraz z popełnianiem zbrodni na ludności cywilnej i posłach (choć te będące sprawką Polaków są przez autora rozgrzeszane). W tej kwestii spodziewałem się raczej ciągłego romantyzowania wojny.
Niestety na tym kończą się zalety "Ogniem i mieczem", bo od strony fabularnej powieść jest niezwykle słaba. Zaczyna się całkiem ciekawie, ale już szybko okazuje się że została ona osnuta wokół wyświechtanego motywu "damy w opałach". Postaci są w większości słabo zarysowane, co nie pomaga urozmaicić nieciekawej fabuły - szczytem jest totalnie pozbawiona jakiegokolwiek charakteru Helena, która poza epizodem u boku Zagłoby nie robi nic. Śmiechu warty jest sam fakt, że większość "roboty" w wątku miłosnym zostaje wykonana przez polskich trzech muszkieterów, czyli Atosa (Podbipiętę), Portosa (Zagłobę) i Aramisa (Wołodyjowskiego), którzy przez pół powieści zajmują się poszukiwaniami Heleny, podczas gdy d'Artagnan (Skrzetuski) bawi się w patriotę na służbie u kapitana Treville'a (Wiśniowieckiego). No cóż, widać że w "Ogniem i mieczem" Sienkiewiczowi najbardziej zależało na podkreśleniu wymowy patriotycznej, której istotą według pisarza jest dbanie o interes wspólny a nie "prywatę", jak bywają określone poszukiwania Heleny przez księdza Muchowieckiego. Postać Bohuna jest miłym urozmaiceniem na tle bezpłciowej Heleny, wyidealizowanego Skrzetuskiego i niezbyt rozgarniętych muszkieterów.
Wszyscy wiemy, że Sienkiewicz pisał “ku pokrzepieniu serc”, czyli w celu pokazania Polakom pod zaborami, że naród dzięki solidarności potrafił w trudnych chwilach nie tylko przetrwać ale pokonać nawet największe zagrożenie. Próba wywołania w czytelnikach pozytywnych odczuć z nadzieją na odzyskanie dawnej chwały Rzeczpospolitej wymagała oczywiście pewnych przekłamań w ramach fikcji literackiej. Mity stworzone przez Sienkiewicza w dobrej wierze są niestety wciąż obecne w świadomości Polaków. Choć same wydarzenia w powieści na ogół zgadzają się z faktami historycznymi, a nawet losy fikcyjnych postaci są bardzo prowadopodobne, to Sienkiewicz przede wszystkim prezentuje czarno-biały obraz powstania Chmielnickiego. W skrócie: Kozacy są przedstawieni jako pijana dzicz ogarnięta chęcią zemsty na Polakach, a ataman Chmielnicki jest właśnie zwykłym egoistą, który rozdmuchał wojnę na Ukrainie z powodu "prywaty". Sienkiewicz ponadto księciu Wiśnowieckiemu, znanemu z warchołstwa i właśnie dbania o własny interes, przypisuje wzniosłą miłość do ojczyzny. W zasadzie jest to obraz całkowicie odwrotny od tego, jaki przedstawiają zawodowi historycy.
Jednak nie winię i nie krytykuję Sienkiewicza za to, że pisał w czasach gdy Polakom potrzebna była tego typu literatura, a dostęp do rzetelnych źródeł historycznych był utrudniony, a opracowania wybitnych historyków jeszcze nie zostały wówczas napisane. Krytykuję go za to, że w wypadku "Ogniem i mieczem" był jedynie naśladowcą Waltera Scotta oraz Alexandre'a Dumasa. Skojarzenia z "Trzema muszkieterami" (skądinąd będącymi o wiele lepszą i wciąż świeżą powieścią). Niemniej, bawiłem się całkiem nieźle, niektóre elementy humorystyczne wywołały u mnie szczery uśmiech (nie zawsze politowania), a mimo bzdurnej fabuły całkiem przyjemnie się nią śledziło. Z tych powodów daleki jestem od większego krytycyzmu, ale to wciąż literatura czystko rozrywkowa dość niskich lotów.
6,5/10
Powieść "Ogniem i mieczem" otwiera słynną i kontrowersyjną "Trylogię", w Polsce istny popkulturowy fenomen odkąd w 1883 zaczęła być wydawana w odcinkach w warszawskiej gazecie. Do dziś "Trylogia" budzi skrajne odczucia wśród Polaków. Negatywne opinie zwykle wynikają z uprzedzenia, jakiego polscy uczniowie wynoszą w szkole do lektur (a Sienkiewicz pojawia się w...
2021-02-21
9/10
Wszyscy znają muzykę Griega do "Peer Gynta", ale samemu "Peer Gyntowi" nie poświęca się niestety wystarczającej uwagi, choć co poniektórzy zapewne czytali późniejsze dramaty Henrika Ibsena. Jest to zwieńczenie "młodzieńczej", niejako romantycznej twórczości słynnego dramatopisarza, zanim ten zabrał się za tworzenie uznanych arcydzieł w nurcie naturalizmu, ale przede wszystkim swego rodzaju norweski epos narodowy ujęty w formę dramatu romantycznego.
Pod wieloma względami "Peer Gynt" to wesoła trawestacja "Fausta" Goethego, na co wskazują m.in. liczne kryptocytaty i mniej bezpośrednie nawiązania. Nie jest to jednak przerobienie tych samych motywów co Goethe w swoim opus magnum, bowiem Ibsen zajmuje się między innymi krytyką "letniej" postawy życiowej reprezentowanej przez głównego bohatera, nieustannie unikającego działania i jasnego określania siebie by nie doprowadzić siebie do straty jakiejkolwiek okazji życiowej, w efekcie prowadząc siebie do cierpienia. Autor wdaje się także w polemikę z niemieckimi klasykami filozofii, rozważa czym jest piękno, skąd się bierze cierpienie oraz satyryzuje samych Norwegów i ich postawy, zwłaszcza nastroje ultrapatriotyczne po odzyskaniu niepodległości od Danii. Ponadto, jak zapewnia wstęp i opracowanie wydania Ossolineum, dramat porusza znacznie więcej głębokich aspektów filozoficzno-społecznych.
Problematyka "Peer Gynta" jest więc równie wzniosła i bogata co przywołany wyżej "Faust", ale dramat Ibsena, choć całkiem długi, nie cierpi na wskutek gigantomanii. Pisarz mistrzowsko operuje groteską i komizmem, które skrywają pod sobą tony tragizmu, bowiem buńczuczna postawa głównego bohatera to jedynie przykrywka ukrywająca jego nieustanny ból istnienia. Ten smutek ukryty pod wesołą i zabawną atmosferą, jaką jest "Peer Gynt" wypełniony, zdaje się doskonale oddawać ogólny charakter samych Norwegów. Ponadto Ibsen prawie całkowicie wykorzystuje tu możliwości, jakie daje pisarzowi forma dramatu romantycznego - brak podziału na sceny (zamiast tego są odsłony), poszczególne akty są nierówne, akcja swobodnie przemieszcza się od Norwegii po Maroko, oraz wykonuje gwałtowne skoki czasowe. Do tego dorzucony zostaje, zwłaszcza na początku, klimat bajkowej ludowości, całkiem realistyczny obraz norweskiej wsi, zagadkowe alegorie oraz motywy zaczerpnięte z norweskich legend.
Podejrzewam, że dzieło niestety wiele traci w przekładzie (skądinąd bardzo dobrym), ale pod prawie każdym względem "Peer Gynt" w moim odczuciu przewyższa bardziej znanego "Fausta". Przede wszystkim forma i długość dramatu nie nudzi, wręcz przeciwnie - wiersze Ibsena czyta się niezwykle przyjemnie, a pewne znużenie odczułem dopiero na sam koniec ostatniego aktu. Przygody Gynta, choć liczne, powtarzają się tylko gdy służą Ibsenowi do wykazania wewnętrznej analogii. Świetne dzieło, niezwykle niedoceniane, zdecydowanie warte przeczytania.
9/10
Wszyscy znają muzykę Griega do "Peer Gynta", ale samemu "Peer Gyntowi" nie poświęca się niestety wystarczającej uwagi, choć co poniektórzy zapewne czytali późniejsze dramaty Henrika Ibsena. Jest to zwieńczenie "młodzieńczej", niejako romantycznej twórczości słynnego dramatopisarza, zanim ten zabrał się za tworzenie uznanych arcydzieł w nurcie naturalizmu, ale przede...
2021-02-08
8/10
Gdy sięgałem po "Podróże Guliwera", wiedziałem tylko, że jest to powieść traktowana jako część kanonu książek dla młodzieży, a także kojarzyłem motyw z krainą Lilliputów. Jednakże w miarę czytania zauważyłem, że nie jest to po prostu powieść przygodowa, a podróże tytułowego Guliwera nie kończą się na Lilliputach.
"Podróże Guliwera" zawierają w sobie cztery osobne części poświęcone pobytowi Lemuela Guliwera w czterech różnych krainach, które jednak odpowiadają sobie nawzajem. Najpierw podróżnik trafia do krainy Lilliputów, gdzie jest mocarzem, traktowanym przez króla jako broń przeciwko wrogiemu królestwu. Okazuje się jednak, że kraj Lilliputów rozdarty jest konfliktem wewnętrznym pomiędzy dwoma stronnictwami i pogrąża się w stagnacji i dekadencji. Sam Guliwer pada ofiarą rozgrywek politycznych na królewskim dworze, po czym postanawia opuścić Lilliputię. Po krótkim pobycie w Anglii znów wypuszcza się na morze i trafia tym razem do krainy olbrzymów, gdzie Guliwer jest wystawiony na nieustanne niebezpieczeństwa i traktowany jak zabawka. W ten sposób Swift buduje kontrast pomiędzy dwiema krainami, tym razem przedstawiając kraj olbrzymów jako państwo dość sprawnie zarządzane przez oświeconego króla.
Trzecia część powieści jest chyba najsłabsza, bowiem w niej Guliwer trafia na latającą wyspę Laputę, która znajduje się we władaniu wiecznie zamyślonych filozofów, muzyków i matematyków. W tej części Swift przedstawia dziwaczny kraj nieudolnych wynalazców, których pomysły są zawsze mało praktyczne. W ostatniej jednak bohater trafia do prawdziwej utopii - kraju zarządzanego przez humanoidalne konie, które kierują się we wszystkim naturalną cnotą i przenikliwym rozumem, nie wiedząc czym jest kłamstwo albo konflikt. Ludzie w tej krainie są złośliwymi i zdziczałymi zwierzętami, które służą koniom. Ta część "Podróży Guliwera" jest kluczowa i zdecydowanie najważniejsza w całej książce. To właśnie tutaj Swift najbardziej przechodzi w satyrę, obnażając wszystkie ludzkie przywary i dochodząc do wniosku, że człowiek niczym nie różni się od dzikich zwierząt kierowanych instynktem, posiadającym tylko pozory intelektu. Kraina koni jest tak wspaniałym miejscem, że Guliwer z niezwykłym żalem zmuszony jest opuścić ją, a po długotrwałym pobycie wśród cnotliwych koni jeszcze przez kilka lat będzie czuł fizyczną odrazę do zwykłych ludzi.
Jak się więc okazuje, dzieło Swifta jest bardzo brutalną satyrą i wręcz pamfletem przeciwko człowiekowi i jego społeczeństwu, ale też parodią popularnych wówczas powieści podróżniczych. W oryginalnej wersji zdecydowanie nie jest to powieść dla młodzieży. "Podróże Guliwera" czyta się całkiem nieźle, ale czułem się wielokrotnie zniesmaczony fragmentami dotyczącymi opróżniania (z nieznanych mi przyczyn Swift ma do nich duże upodobanie), czy też ogromnymi dawkami seksizmu i rasizmu (w żadnej innej znanej mi powieści epoki oświecenia kobiety nie zostały przedstawione tak źle). "Podróże Guliwera" Swifta przypominają bardziej skomplikowaną wersję "Kandyda" Woltera. Pod niektórymi względami powieść jest bardziej pomysłowa, silniej uderzająca w naturę ludzką i absurdy cywilizacji, pod innymi jest mniej uniwersalna, mocniej osadzona w czasach wczesnego oświecenia. Jest to też mało subtelny panegiryk na cześć XVIII-wiecznej Anglii, jej oświeconej konstytucji, sprawnego rządu i łagodniejszej wersji kolonializmu.
8/10
Gdy sięgałem po "Podróże Guliwera", wiedziałem tylko, że jest to powieść traktowana jako część kanonu książek dla młodzieży, a także kojarzyłem motyw z krainą Lilliputów. Jednakże w miarę czytania zauważyłem, że nie jest to po prostu powieść przygodowa, a podróże tytułowego Guliwera nie kończą się na Lilliputach.
"Podróże Guliwera" zawierają w sobie cztery osobne...
2021-02-17
6/10
"Ivanhoe" to powieść równie znana co "Rob Roy" tego samego autora, powszechnie uznawanego za twórcę gatunku powieści historycznej. Jednak w "Ivanhoe" Walter Scott po raz pierwszy w swoim dorobku pisarskim sięga poza historię ojczystej Szkocji, przedstawiając historię z czasów, kiedy Anglicy wyczekiwali na powrót z niewoli swojego słynnego króla, Ryszarda Lwie Serce.
Należy oddać hołd Walterowi Scottowi za to, że jest pierwszym pisarzem, który miał ambicję w swoich czysto rozrywkowych powieściach szczegółowo i rzetelnie przedstawić realia historyczne. Nie jest już to, popularne w jego epoce, umowne umieszczenie akcji w dawnej epoce, ponieważ fabuła "Ivanhoe" silnie osadzona w rzeczywistości średniowiecznej Anglii. A więc Walter Scott drobiazgowo opisuje przedmioty materialne jak ubiór postaci, wprowadza i wyjaśnia pewne zwyczaje, przedstawia powszechny w tych czasach antysemityzm, a także nakreśla różnice i wynikający z nich konflikt pomiędzy rodowitymi Anglosaksonami, a normandzką elitą rządzącą w ówczesnej Anglii. Jak to w dobrych powieściach historycznych bywa, postaci historyczne mieszają się tu z bohaterami fikcyjnymi i legendarnymi, chociażby słynnym Robin Hoodem i jego kompanią.
Niestety, "Ivanhoe" strasznie się zestarzał pod niemal każdym względem. Walterowi Scottowi nie wychodzi żywe prowadzenie akcji (pod tym względem sromotnie przegrywa z Dumasem), szczegółowe opisy nużą, elementy humorystyczne nie bawią, romans przechodzi gdzieś bokiem, walki nie emocjonują, dialogi są okropnie sztywne (bohaterowie wyjaśniają sobie rzeczy oczywiste dla siebie nawzajem), a postaci są zwyczajnie bezpłciowe i a do tego czarno-białe, co widać po negatywnym przedstawieniu wszystkich templariuszy i członków kleru, co jest chyba typowe dla protestanckich pisarzy z tego okresu (np. "Mnich" Lewisa). W powieści Scotta nawet fabuła jest prosta i do tego rozwleczona na 400 stron, a jej finałowe rozwiązanie (wraz z absurdalnym powrotem z zaświatów pewnej postaci) pozostawia wiele do życzenia. Sam tytułowy Ivanhoe pomyka gdzieś w tle, więcej tutaj Żydówki Rebeki czy starego Cedryka.
Niemniej nie czytało się tego szczególnie źle, ale żeby czerpać z czytania Scotta trzeba mocno przymrużyć oko na sztywność i naiwność jego powieści. Zdecydowanie lepiej wypadają wciąż poczytne dzieła Alexandre'a Dumasa.
6/10
"Ivanhoe" to powieść równie znana co "Rob Roy" tego samego autora, powszechnie uznawanego za twórcę gatunku powieści historycznej. Jednak w "Ivanhoe" Walter Scott po raz pierwszy w swoim dorobku pisarskim sięga poza historię ojczystej Szkocji, przedstawiając historię z czasów, kiedy Anglicy wyczekiwali na powrót z niewoli swojego słynnego króla, Ryszarda Lwie...
2021-02-08
6,5/10
Nie wiem jak to ta niezbyt poważna powiastka filozoficzna mogła stanowić poważny argument w poważnej dyskusji filozoficznej pomiędzy Wolterem a Rousseau, ludźmi należących do najtęższych umysłów epoki Oświecenia. Bo co ta fikcyjna opowieść, wypełniona niesamowitymi zwrotami akcji, splotami wydarzeń i cudownymi ocaleniami miała udowadniać? Mimo tego oraz wielu innych drobnych mankamentów, "Kandyd" działa jako satyra na niezachwiany optymizm Leibniza.
"Kandyd" Woltera jest od pierwszych stron naszpikowana szyderą i bezlitosną, ale dość niewyszukaną ironią. Aspekty humorystyczne w raczej nie dotarły do mnie, z wyjątkiem nielicznego humoru słownego. Zabawne były też te wszystkie cudowne ocalenia - postaci, które umierały wcześniej w paskudnych okolicznościach, nagle okazały się całkiem żywe, choć nie zawsze zdrowe. Interesujące również były liczne nawiązania do prawdziwych wydarzeń i postaci, choć raziła mnie w tym niekonsekwencja autora, który z początku starał się zamaskować niektóre rzeczy pod fikcyjnymi nazwami (Bułgarowie/Prusacy i ich konflikt z Awarami/Francuzami - wojna siedmioletnia), a potem z tego zrezygnował.
Nie mogę powiedzieć, żeby "Kandyd" mi się nie podobał. Racja, jest dość naiwny w swojej wymowie i przesadny w formie, ale spełnia swoją satyryczną rolę. Można nawet powiedzieć, że jego fabuła jest dość zajmująca. Nie jest to jednakże na tyle wybitne dzieło, by stawiać je na piedestale i umieszczać na listach najlepszych powieści wszechczasów. Wciąż jednak warto znać "Kandyda", zwłaszcza jego najlepszy fragment, czyli wizytę w utopijnym El Dorado.
6,5/10
Nie wiem jak to ta niezbyt poważna powiastka filozoficzna mogła stanowić poważny argument w poważnej dyskusji filozoficznej pomiędzy Wolterem a Rousseau, ludźmi należących do najtęższych umysłów epoki Oświecenia. Bo co ta fikcyjna opowieść, wypełniona niesamowitymi zwrotami akcji, splotami wydarzeń i cudownymi ocaleniami miała udowadniać? Mimo tego oraz wielu innych...
2021-02-10
6,5/10
Fabuła opowiadania "Carmen" Mérimée'go posłużyła za wzór dla słynnej opery Georgesa Bizeta, dzięki czemu francuski nowelista na stale zapisał się tym jednym utworem w historii literatury. Samo opowiadanie nie jest szczególne. Jest to historia żołnierza, który wstępuję na drogę występku za sprawą pięknej i przebiegłej Cyganki Carmen, w której się zakochuje bez większej wzajemności. Fabularnie i literacko jest tylko dobrze, brakuje większej spektakularności upadku moralnego don José. Klimatem pikarejsko-romansowym opowiadanie przypomina trochę niektóre opowieści z "Rękopisu", ale daleko mu do większości z nich.
Prosper Mérimée, jak stwierdza w zakończeniu utworu, spędził sporo czasu na studiowaniu obyczajów i języka Cyganów, zwłaszcza hiszpańskich. W wypowiedzi Carmen wplata wiele słów i wyrażeń z ich języka, a nawet specyficznych przysłów, co jest największą wartością tego opowiadania.
W następnym opowiadaniu "Czyśćcowe dusze" Mérimée już w drugim akapicie dystansuje się od postaci Moliera, opowiadając historię innego don Juana, a raczej jednego z jego wielu pierwowzorów. Schemat fabularny opowiadania bardzo podobny do później napisanej "Carmen" - prawy człowiek wstępuje na drogę występku, w tym wypadku pod wpływem złego towarzystwa. I tutaj są obecne silne elementy pikarejskie przywodzące mi na myśl "Rękopis znaleziony w Saragossie". Jest nieźle, jednakże wyraźnie brakuje czegoś, jakiegoś większego polotu i bardziej zawrotnych przygód. Molier miał lepsze zakończenie.
Natomiast w "Tamango" czarnoskórego handlarza niewolników, który przez własną nieuwagę dostaje się do niewoli na statek Francuzów, którym właśnie sprzedał "heban". Jak w wypadku pozostałych nowel Mérimée'go, nie jest to nic specjalnego, poza staroświeckim klimatem literatury przygodowej i zaskakującą brutalnością opisów "Tamango" nie ma wiele do zaoferowania. Ale przeczytać można, bo nowela jest krótka i nie nudzi.
6,5/10
Fabuła opowiadania "Carmen" Mérimée'go posłużyła za wzór dla słynnej opery Georgesa Bizeta, dzięki czemu francuski nowelista na stale zapisał się tym jednym utworem w historii literatury. Samo opowiadanie nie jest szczególne. Jest to historia żołnierza, który wstępuję na drogę występku za sprawą pięknej i przebiegłej Cyganki Carmen, w której się zakochuje bez...
2021-02-10
2021-02-08
5,5/10
"Stara baśń" opowiada o Polsce czasów pogańskich, jeszcze na wpół legendarnych, a popularne podania o początkach państwa polskiego stara się ubrać w ramy historycznego realizmu. Już z tego jednego powodu powieść Kraszewskiego (którego lubię nazywać "polskim Dumas", bynajmniej z rozrywkowej wartości jego dzieł, raczej z niebywałej płodności jako pisarza) z miejsca stała się klasykiem literatury polskiej i jego najbardziej rozpoznawalnym dziełem. Nawet zupełnie zapomina się, że "Stara baśń" to utwór otwierający 39-tomowy cykl o historii Polski.
W tym wypadku rozpoznawalność powieści nie idzie w parze z jego jakością. Na szczere uznanie zasługuje stylizacja języka, nieczęsto stworzone na potrzeby "Starej baśni" archaizmy, próba uhistorycznienia zazwyczaj bardzo chaotycznych i infantylnych legend, czy szczegółowe opisy różnych zwyczajów - nocy Kupały, postrzyżyn, pogańskiej uroczystości weselnej i prawa gościnności. Ale to zdecydowanie za mało, gdy fabuła jest niemiłosiernie nudna. Podstawowym zarzutem są postacie, które co prawda mają bardzo jasne określone motywacje, nie mają zupełnie charakteru. Choć Kraszewski stara się jak może, by jego opowieść nie była nudna, ponieważ co rusz wypełnia ją zwrotami akcji i brutalnymi zdarzeniami, a przerw na oddech w formie wspomnianych opisów uroczystości jest bardzo mało, to i tak wszystko co się dzieje w "Starej baśni" w jakimkolwiek punkcie fabuły w ogóle nie zacznie obchodzić czytelnika nawet na małą chwilę.
Do pocztu licznych wad zaliczyć naprawdę nachalny pseudopatriotyzm w wykonaniu Kraszewskiego. Przedstawieni w książce Słowianie, poza nielicznymi antagonistami (np. okrutnym Popielem zwanym Chwostem), są poczciwymi ludźmi miłującymi swoje tradycje, a nade wszystko wolność. Wszystko co złe, przypisuje się tu Niemcom. Wszystko, co pochodzi z Niemiec, jest przeciwko polskiej tradycji, a żelazo i świecidełka tylko psują uczciwych Słowian, a więc przyszłych Polaków. Niemcowi nie należy ufać, więc brak tu nawet tylko trochę pozytywnej postaci, będącej pochodzenia niemieckiego. Nawet pojawiający się na początku powieści Hengo, któremu stary Wisz ufał, okazuje się przebiegłą gnidą (ups, spoiler), a wyśmiewanie Niemców z powodu takiego, iż nie znają naszej mowy, jest bardzo na miejscu. Pewnym wyjątkiem w tym wszystkim są postacie dwóch tajemniczych nieznajomych, niepochodzących z Niemiec a z dalszych regionów, orędowników wiary chrześcijańskiej, którzy działają jako wygodny dla pisarza fabularny wytrych i deus ex machina, bo to pod ich wpływem Piast zostaje władcą Polan. Najgorszy w tym wszystkim jest jednak wątek miłosny, okropnie przestarzały i współczesnym okiem po prostu żenujący, z okropnie głupim zakończeniem. Dziwa nie chce Domana, bo została przyrzeczona bogom i im chce służyć, ale i tak wszyscy jej wmawiają, żeby wzięła biednego chłopa, bo przecież jej będzie dobrze i na pewno jej się odwidzi służba bogom. A skoro Doman nie chce odpuścić, to na pewno przeznaczenie nim kieruje.
Większość wad "Starej baśni" można byłoby zrzucić na karb historycznej stylizacji, bo trudno pisać o tak archaicznych czasach we współczesnym spojrzeniu. Powieść jednak posiada narratora, za pomocą którego Kraszewski nawet nie próbuje dać znać, że nie utożsamia się z myśleniem bohaterów. Ciągłe złorzeczenie na Niemców i pseudoszczęśliwe zakończenie wątku miłosnego, do którego doprowadził wbrew logice i dobremu smakowi, jest tego dowodem.
5,5/10
"Stara baśń" opowiada o Polsce czasów pogańskich, jeszcze na wpół legendarnych, a popularne podania o początkach państwa polskiego stara się ubrać w ramy historycznego realizmu. Już z tego jednego powodu powieść Kraszewskiego (którego lubię nazywać "polskim Dumas", bynajmniej z rozrywkowej wartości jego dzieł, raczej z niebywałej płodności jako pisarza) z miejsca...
2021-02-08
8/10
Czasami możemy sami wpędzić się w dziwne przeświadczenia - ja na przykład sądziłem, że "Bohater naszych czasów" Lermontowa to wielka, typowa dla kręgu literatury rosyjskiej kobyła. W rzeczywistości jednak jest to bardzo krótka powieść złożona z pięciu nowel (rozdziałów) luźno powiązanych ze sobą postacią Grigorija Pieczorina. Lermontow na łamach utworu dokonuje wiwisekcji charakteru głównego bohatera, jednego z pierwszych w literaturze rosyjskiej wzorów "człowieka zbędnego", przez co uznaje się tę książeczkę za pierwszą powieść psychologiczną w kręgu kultury rosyjskiej.
O Pieczorinie, ironicznie nazwanego w tytule "Bohaterem naszych czasów", najpierw słyszymy, potem go przez moment widzimy, aż w końcu dzięki umożliwionemu wglądowi do jego dzienników, badamy od wewnątrz. Jest to bardzo staromodna metoda przedstawiania bohatera, ale w tym wypadku została zastosowana wyśmienicie, głównie też dlatego, że na niczym innym Lermontow nie stawia takiego nacisku. Wszystko rozchodzi się o trudny charakter Pieczorina, bohatera iście bajronicznego, intelektualisty niezdolnego do czynu, zgorzkniałego nihilisty, mniej lub bardziej świadomie niszczącego wszystko i wszystkich wokół siebie. Sam Pieczorin kilkukrotnie analizuje siebie, próbując dociec przyczyn swojego niszczycielskiego postępowania i pragnąc ulec zmianie.
Mimo panującej ostrej carskiej cenzury i całkowitego skupieniu się na kreacji bohatera, Lermontow przemyca do powieści obraz ówczesnej Rosji, a dokładniej jej południowych krańców - regionu dzikiego i orientalnego, niespokojnego i niebezpiecznego, pogrążonego w małych konfliktach pomiędzy plemionami Czerkiesów i innych ludów a wojskiem rosyjskim. Właściwy narrator powieści w pierwszych rozdziałach zapewnia dość malownicze, ale niezbyt długie opisy Kaukazu, zaś nowela "Księżniczka Mery" toczy się w małym mieście uzdrowiskowym. I mimo, że dużą część noweli zajmuje sama niezbyt skomplikowana intryga z wątkiem rywalizacji o kobietę, Lermontowi ponownie udaje się oddać specyficzny klimat sennego uzdrowiska wypełnionego kurującymi się weteranami walk z Czerkiesami. Warto wspomnieć także o naprawdę wybitnej scenie pojedynku Pieczorina z jego przeciwnikiem, przewyższającej nawet wszystko co napisał w tej sferze słynny Alexandre Dumas.
Powieść Lermontowa to świetne świadectwo epoki i przykład inspirowanego Byronem romantyzmu rosyjskiego z angażującą fabułą i gęstym klimatem, ale mimo wszystko słabiej wypada w warstwie psychologiczno-filozoficznej. Jednak jest to bardzo wczesny utwór i nawet sam Dostojewski w tym okresie wypada jeszcze nie dość solidnie. Dopiero po paru dekadach złoty okres literatury rosyjskiej wejdzie w okres największej świetności, ale już "Bohater naszych czasów" zapowiada nadchodzące arcydzieła.
8/10
Czasami możemy sami wpędzić się w dziwne przeświadczenia - ja na przykład sądziłem, że "Bohater naszych czasów" Lermontowa to wielka, typowa dla kręgu literatury rosyjskiej kobyła. W rzeczywistości jednak jest to bardzo krótka powieść złożona z pięciu nowel (rozdziałów) luźno powiązanych ze sobą postacią Grigorija Pieczorina. Lermontow na łamach utworu dokonuje...
2021-02-08
6,5/10
Pierwsza polska powieść, polski "Kandyd", polska robinsonada. Można byłoby wymienić znaczną ilość wpływów i inspiracji, które skłoniły Krasickiego do napisania "Mikołaja Doświadczyńskiego", ale to właśnie powiastka filozoficzna Woltera jest najbardziej oczywistym pierwowzorem. Podobny schemat fabularny, elementy utopii, szczypta humoru.
Niestety, powieść Krasickiego to po prostu przetworzenie zachodnich wzorców z zaszczepieniem zaledwie kilku własnych idei i spostrzeżeń. Te zwykle dotyczą sytuacji wewnętrznej Polski - zły stan edukacji i tradycyjnego wychowania, marazm polityczny, braki w wykształceniu prawników. W czasach, gdy pisane były "Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki" to były palące problemy, które pośrednio przyczyniły się do upadku Rzeczpospolitej dwie dekady później, ale nawet słynny biskup warmiński nie zaproponował realnych wskazówek do naprawy stanu rzeczy.
Można powiedzieć, że całkiem nieźle bawiłem się przy niektórych fragmentach przygód Doświadczyńskiego, a kilka żartów zapadło w pamięć (scenka z nożem czy w zakładzie obłąkanych). Nie miałem wysokich oczekiwań wobec pierwszej polskiej powieści, więc nie czuję szczególnego rozczarowania. Ale mogło być znacznie lepiej.
6,5/10
Pierwsza polska powieść, polski "Kandyd", polska robinsonada. Można byłoby wymienić znaczną ilość wpływów i inspiracji, które skłoniły Krasickiego do napisania "Mikołaja Doświadczyńskiego", ale to właśnie powiastka filozoficzna Woltera jest najbardziej oczywistym pierwowzorem. Podobny schemat fabularny, elementy utopii, szczypta humoru.
Niestety, powieść Krasickiego...
2021-02-08
8/10
Poza Wolterem powiastki filozoficzne pisał także Diderot - w tym najsłynniejszego "Kubusia Fatalistę". Tytuł doskonale oddaje przewrotność książki, bowiem to sługa Kubuś jest ważniejszy dla fabuły od swojego bezimiennego pana, a ich równość i przyjaźń była dla Francuzów z czasów ancien regime iście bulwersująca.
Na szkatułkową fabułę powieści składa się kilka różnych historyjek, dla których podróż Kubusia i jego pana jest jednocześnie klamrą i pretekstem. Opowieści, które sobie opowiadają lub opowiadają im napotkani ludzie, nierzadko były wówczas bulwersujące swoją pikanterią. Te liczne elementy libertyńskie mają swój urok. Najbardziej podobała mi się historia madame La Pommeraye, znana mi wcześniej z doskonałej netflixowej (sic!) ekranizacji "Madame J", ale także historia lubieżnego opata Hudsona i o tym, jak udało mu się udaremnić spisek. Tych historii nie jest zbyt dużo, ale w ciekawy sposób przedstawiają ducha przedrewolucyjnej Francji, zwłaszcza przyjaźń pana i sługi, zacierająca różnice pomiędzy pierwszym a trzecim stanem.
Filozoficznie to "Kubuś Fatalista" poniekąd wyśmiewa fatalizm, czyli wiarę w przeznaczenie, którą wyznaje Kubuś. Błyskotliwy i gadatliwy sługa wielokrotnie podkreśla, że to co się właśnie zdarzyło, z pewnością zostało zapisane "na górze". Pan oczywiście zawsze w przekomarzaniach stara się wyśmiać tę wiarę i udowodnić jej niedorzeczność. Kubuś jednakże nie poddaje się biernie doświadczeniu, bierze wszystko w swoje ręce i wielokrotnie okazuje się sprytniejszym i bardziej zaradnym od pana, który jednak mimo wszystko nie ustępuje mu inteligencją.
Ale w "Kubusiu" satyra wymierzona jest bardziej w społeczeństwo, niż filozofię. Wywodzący się z gminu Diderot wiedział, jak uderzyć w arystokrację i elity kościelne. Satyra spotyka także w tradycyjny sposób opowiadania. Opowieści ciągle są przerywane przez dygresje i komentarze, a także inne opowieści. Narrator, tożsamy z samym Diderotem podającym się za wydawcę powieści, wielokrotnie bawi się z czytelnikiem i jego oczekiwaniami. Szkoda, że jego komentarze rzadko pokrywały się z moimi faktycznymi oczekiwaniami względem ciągu fabuły.
Mimo licznych zalet, liczyłem na znacznie więcej po "Kubusiu Fataliście i jego panu". Przede wszystkim spodziewałem się żywszej akcji i jaśniejszego, mniej rozmytego przesłania utworu. Niemniej należą się brawa autorowi, że stworzył dzieło, które w ogóle się nie zestarzało pod względem literackim (w przeciwieństwie do np. "Kandyda"). Nie robi jednak większego wrażenia na płaszczyźnie intelektualnej, a naprawdę szkoda.
8/10
Poza Wolterem powiastki filozoficzne pisał także Diderot - w tym najsłynniejszego "Kubusia Fatalistę". Tytuł doskonale oddaje przewrotność książki, bowiem to sługa Kubuś jest ważniejszy dla fabuły od swojego bezimiennego pana, a ich równość i przyjaźń była dla Francuzów z czasów ancien regime iście bulwersująca.
Na szkatułkową fabułę powieści składa się kilka różnych...
2021-02-08
8/10
Naprawdę nie rozumiem, dlaczego "Kandyd" jest najpopularniejszą powiastką filozoficzną, skoro Wolter jest również autorem znacznie lepszego, wybornego "Prostaczka". Schemat i motywy fabularne obu powiastek są bardzo podobne, ale "Prostaczek" posiada w sobie więcej subtelności, czy to na płaszczyźnie humoru, czy krytyki godzącej w Kościół i dwór królewski.
"Prostaczek" jest dobrze skonstruowany za pomocą konwencjonalnego motywu "szlachetnego dzikusa". Tytułowy bohater jest Huronem (rdzennym Amerykaninem z terenów skolonizowanej Kanady), który w młodości stał się sierotą i po dostaniu się do angielskiej niewoli, dobrowolnie popłynął do Europy, gdzie zaciągnął się na statek. Tak trafia do Francji z okresu panowania Ludwika XIV, ogarniętej konfliktem jezuitów z jansenistami, a konkretnie do prowincjonalnej Bretanii, gdzie osiada, nawraca się na katolicyzm i nieustannie dziwi się tym, jak ułożony jest świat europejski, wprawiając wszystkich wokół w zakłopotanie. Imię brzmiące Prostaczek zawdzięcza właśnie prostocie słowa i ducha, która wzbudza powszechnie zainteresowanie.
Satyra Woltera jest niezwykle celna - ustami Prostaczka francuski pisarz i filozof sprawnie obnaża różnice pomiędzy katolicką tradycją a naukami zawartymi w Piśmie Świętym. Czuć w tym wszystkim pewną swobodę i naturalność wypowiedzi, satyra czy próba oddziaływania na czytelnika nie jest tak mało subtelna, jak w "Kandydzie". Oprócz tego Wolter doskonale odmalowuje klimat Francji ogarniętej konfliktami wyznaniowymi, zwłaszcza wszechwładzy jezuitów i szarej eminencji, spowiednika króla Ludwika XIV. Wspomina wygnanych hugenotów, karierowiczostwo wśród dworzan i ministrów oraz dobitnie piętnuje wymuszanie na kobietach usług seksualnych w zamian za przysługi i zaszczyty. Humor sytuacyjny i narracji sprawiał, że kilkukrotnie szczerze się zaśmiałem.
Cóż mogę rzec? Odrzućcie wymuszonego "Kandyda", czytajcie "Prostaczka"! Wolter może nie był wybitnym filozofem (w ogóle oświeceniowe poglądy są często tak uproszczone względem poprzedników, że ciężko niektórych ówczesnych myślicieli stawiać na równi z takim Kartezjuszem i Pascalem, nazywając ich wszystkich tak samo filozofami), ale był za to dobrym krytykiem i całkiem niezłym pisarzem.
8/10
Naprawdę nie rozumiem, dlaczego "Kandyd" jest najpopularniejszą powiastką filozoficzną, skoro Wolter jest również autorem znacznie lepszego, wybornego "Prostaczka". Schemat i motywy fabularne obu powiastek są bardzo podobne, ale "Prostaczek" posiada w sobie więcej subtelności, czy to na płaszczyźnie humoru, czy krytyki godzącej w Kościół i dwór królewski.
"Prostaczek"...
2021-02-08
6,5/10
Powtórzyłem lekturę "Jądra ciemności", ponieważ nie pamiętałem zakończenia, nawet nie byłem pewien, czy je dokończyłem. Pozwoliło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że to opowiadanie Conrada wyjątkowo źle się zestarzało. Otóż "Jądro ciemności" dotyczy tematyki ważnej i być może szokującej, ale ważnej i szokującej wyłącznie pod koniec XIX wieku, u szczytu kolonializmu. Obecnie ani nie wzbudza większych emocji, ani nie daje poczucia z obcowania rzekomym arcydziełem. Prosta metafora ciemności, symbolizm postaci dobrej i złej, trochę dosadnych obrazów kolonializmu, wątek podróży - to wszystko. Byłoby znacznie lepiej, gdyby Conrad lepiej rozwinął postać Kurtza - choć być może celowo nie chciał o nim więcej mówić, by pozostawić go osnutego w tajemnicy. Czyta się dobrze, chyba nawet warto znać, ale nie robi większego wrażenia.
6,5/10
Powtórzyłem lekturę "Jądra ciemności", ponieważ nie pamiętałem zakończenia, nawet nie byłem pewien, czy je dokończyłem. Pozwoliło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że to opowiadanie Conrada wyjątkowo źle się zestarzało. Otóż "Jądro ciemności" dotyczy tematyki ważnej i być może szokującej, ale ważnej i szokującej wyłącznie pod koniec XIX wieku, u szczytu...
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść przygodowa z początku XVIII wieku, posiada znamiona ówczesnej mentalności Anglików na temat mieszkańców Afryki i Ameryki Południowej, a sam Robinson nie jest zwyczajnym żeglarzem - trafia na bezludną wyspę płynąc po czarnoskórych niewolników, by zbić na nich majątek, za pomocą którego rozbudowałby swoją brazylijską plantację. Robinson jest więc kolonizatorem, w dzisiejszym rozumieniu jednym z pierwszych drapieżnych kapitalistów. Chciałoby się orzec, że rozbicie na środku Atlantyku było swego rodzaju "karą" za nieczyste moralnie interesy, a trafienie na bezludną wyspę w jakiś sposób pozytywnie odmieniło Robinsona. Niestety było to jeszcze za wcześnie na umieszczenie w powieści przygodowej takiej głębszej wymowy, a szkoda.
Aspekt przygodowy wypada jednak bardzo dobrze - na początku mamy kilka krótkich przygód Robinsona, typowych dla ówczesnej literatury. Najlepsza część powieści to jednak jej środek - sporo miejsca poświęcono na sprawy "survivalowe", poszukiwanie jedzenia, próby wytworzenia przydatnych przedmiotów czy poradzenia sobie z warunkami naturalnymi. Pojawia się wtedy zupełnie nieoczekiwanie nastrój jakby kontemplacyjny, wszystko zwalnia - choć paradoksalnie czas upływa szybciej.
Od spotkania Piętaszka powieść wraca jednak na tory typowo przygodowe, też dobre i zaskakująco przyjemne. Ogólnie "Przypadki Robinsona Crusoe" okazały się dokładnie tym, czym miały być w moich oczekiwaniach. Bawiłem się całkiem nieźle i cieszę się, że przeczytałem (a właściwie przesłuchałem) pełną wersję Birkenmajera, a nie skróconą Mirandoli.
7/10
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCzego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść...