-
ArtykułyHumor jest niezbędny do życia. Rozmawiamy z twórczyniami bestsellerowej serii „Basia”Ewa Cieślik1
-
Artykuły„Igrzyska śmierci” powracają. Znamy polską datę wydania nowej książki Suzanne CollinsKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać7
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński4
Biblioteczka
2021-10-16
2021-10-06
2021-09-27
2021-08-17
6/10
Na powieść Natsume Sosekiego natrafiłem przypadkiem przeglądając audiotekę Bookbeat pod kątem klasyków. Krótki opis książki twierdzący, że "Sedno rzeczy" (oryg. "Kokoro") to jedna z największych dzieł literatury, oraz zapewnienia, iż twórczość Sosekiego wywarła duży wpływ na chociażby popularnego Murakamiego, a w końcu krótka ilość godzin słuchania, zachęciły mnie do wepchnięcia jej do mojego planu czytelniczego.
Nie mogę jednak powiedzieć, żeby powieść nawet na początku mnie jakoś szczególnie zainteresowała. Słuchając kolejnych rozdziałów, czekałem wciąż na to, by fabuła "rozkręciła się" albo nabrała głębszego charakteru. Niestety, relacja młodego narratora z tajemniczym Senseiem okazała się po prostu bezbarwna i pseudogłęboka. Nie mogłem przede wszystkim zrozumieć co zafascynowało bohatera w charakterze Senseia, co skłoniło go do darzenia tak głębokim szacunkiem człowieka próżnującego i dość protekcjonalnie traktującego żonę, skoro ten nawet nie dzielił się z nim ciekawymi przemyśleniami czy uwagami. Wiadomo, że chłopak, z którym przyszło mi bądź co bądź dość nieźle się utożsamić (szukający własnego miejsca po skończeniu studiów, niezbyt dogadującego się z obojgiem rodziców), poszukiwał godnego do naśladowania autorytetu, a starszy mężczyzna posiadający pokaźną bibliotekę i życie traktujący z pobłażliwym uśmiechem na pierwszy rzut oka może się wydawać osobą interesującą i idealną. Sensei jednak nie był w żadnym punkcie fabuły "Sedna rzeczy".
W efekcie rozczarowania pierwszą częścią powieści, poświęconej początkowi relacji młodzieńca z Senseiem, druga wydawała się jeszcze bardziej rozczarowująca. Na próżno oczekiwałem w niej jakiegoś momentu zaskoczenia. Otóż w drugiej bohater powraca na dłuższy okres do rodzinnego domu, gdzie odkrywa, że nie czuje już przywiązania do rodziców, których uznaje za małostkowych i dość egoistycznych. Choć w tej części jako tako potrafiłem w dalszym ciągu utożsamić się z narratorem nawet w większym stopniu niż wcześniej, to dość sztywny język powieści (zapewne wynikający z tłumaczenia) skutecznie odstręczał mnie od dalszego słuchania audiobooka. Zamierzałem już porzucić powieść, gdy nieoczekiwanie rozpoczęła się trzecia część powieści, pokrywająca jej całą drugą połowę - była to spowiedź Senseia, który niespodziewanie postanowił odpowiedzieć na prośbę narratora i zwierzyć się mu się ze swojej przeszłości. Postanowiłem więc czytać dalej, ale i ta część niezbyt mnie usatysfakcjonowała. Zawiodło przede wszystkim ubóstwo językowe, które nie potrafiło udźwignąć ciężaru przeżyć Senseia. Jego trauma wydawała mi się po prostu zbyt płytko przedstawiona. Sama też istota fabularna tej części, czyli relacja z przyjacielem uznawanym "za tego lepszego" oraz rywalizacja o kobietę, też mnie po całości zawiodła.
Nie wiem czym ostatecznie było tytułowe "Sedno rzeczy", ani jaka jest ogólna wymowa powieści Sosekiego. Niemniej, coś jest w niej, co nie pozwala o niej zapomnieć, nawet jeśli nadchodzące mnie czasem wspomnienia o tej historii są okraszone sporą dozą rozczarowania i nawet pewnego niesmaku, ale z tego względu wystawiam jej nie tak niską ocenę, jakiej można byłoby się spodziewać. Jest to na pewno powieść o alienacji, zarówno ogólnej, jak i typowo japońskiej, na którą wpływ ma postępująca westernizacja tradycyjnego społeczeństwa japońskiego.
Nie mam niestety pojęcia, czy w ogóle polecić "Sedno rzeczy" - jeśli już, to warto ją przeczytać dlatego, że "Sedno rzeczy" jest żelaznym klasykiem wewnątrz Japonii i cieszy się tam niezmienną popularnością. Ubolewam, że nie trafiła w moją wrażliwość.
6/10
Na powieść Natsume Sosekiego natrafiłem przypadkiem przeglądając audiotekę Bookbeat pod kątem klasyków. Krótki opis książki twierdzący, że "Sedno rzeczy" (oryg. "Kokoro") to jedna z największych dzieł literatury, oraz zapewnienia, iż twórczość Sosekiego wywarła duży wpływ na chociażby popularnego Murakamiego, a w końcu krótka ilość godzin słuchania, zachęciły mnie do...
2021-02-08
7/10
Dla uczniów polskiego systemu edukacyjnego twórczość Charlesa Dickensa sprowadza się do samej "Opowieści wigilijnej", ale uczniowie z krajów anglosaskich są raczej bliżej zaznajomieni z "Davidem Copperfieldem", "Opowieścią o dwóch miast" lub "Wielkimi nadziejami", a czytelnicy żyjący w czasach Dickensa lub niewiele dekad później raczej zaczytywali się przede wszystkim "Klubem Pickwicka". Dla mnie jednak twórczość angielskiego realisty od dziecka kojarzy mi się z "Oliverem Twistem".
Postanowiłem sobie odświeżyć tę powieść, ponieważ nie skończyłem jej za pierwszym razem. Sięgnąłem po nią pod wpływem premiery filmu Polańskiego, który choć był pomyślany jako film dla dzieci, zrobił na mnie wstrząsające wrażenie brutalnością i brudem świata ukazanym na ekranie. Pierwsze rozdziały książki poraziły mnie tak samo - Oliver Twist od małego dziecka jest głodzony i bity za najmniejsze przewinienia, czego nie potrafiłem wtedy, będąc w zasadzie niewiele starszym od bohatera, tego zrozumieć. Choć teraz powieść Dickensa nie wydaje się mi aż tak straszna, wciąż jednak zadziwia brutalnością, opisywanym bestialstwem czy spektakularnym opisem śmierci jednego z bohaterów, co jest chyba bardzo rzadko spotykane w XIX-wiecznej literaturze.
W wieku dziecięcym nie zauważyłem też wielkich pokładów ironii, którą pisarz wkłada w opowiadanie. Realizm Dickensa łączy się ze specyficzną satyrą. Choć znana jest wszystkim dickensowska wrażliwość na ubóstwo, nędzę i niedolę ludzką (co widać chociażby w rozlicznych naturalistycznych opisach złych warunków mieszkaniowych, cierpienia fizycznego, głodu i marnej jakości jedzenia), to w "Oliverze Twiście" jest zaskakująca spora ilość naprawdę czarnego humoru. Rzeczywistość industrialnej Anglii przedstawiona jest w dość groteskowy sposób i co ciekawe, zwykle dotyczy to urzędników i stróżów prawa oraz związanych z nim sytuacji. W rozdziałach, w których pojawia się szajka złodziei i inni złoczyńcy, Dickens wraca do ponurego realizmu, w którym można się doszukiwać zapowiedzi francuskiego naturalizmu Zoli.
"Oliver Twist" po wielu stronach nabiera dość kryminalnego zacięcia, a z czasem zaczyna dominować w nim dość wartki wątek sensacyjny. Sierota Oliver pojawia się coraz rzadziej, a pierwsze skrzypce przejmują dobrzy ludzie, którzy starają się rozwikłać zagadkę pochodzenia chłopca i uwolnić go od zakusów jego wrogów z przestępczego półświatka. Choć fabuła jest czasami oparta na mało prawdopodobnych przypadkach, a postaci są raczej niezbyt dogłębnie nakreślone, a dialogi raczej dość drętwe, to śledzi się ją z przyjemnością i zapałem. Na pochwałę jednak zasługuje stworzenie relacji bandyty Williama Sikesa z Nancy, której tragiczne położenie, stany chorobowe i szlachetny charakter zostały wyciągnięte jakby żywcem z jakiegoś dzieła Dostojewskiego. Choć Dickens nie zajmuje się literackim psychologizmem, to na podstawie samych zachowań Nancy można wywnioskować wielki konflikt, jaki toczył się w jej sercu i umyśle.
Z powieści Dickensa płynie szczere i żarliwie głoszone przesłanie, że nie należy ulegać złym wpływom. Oliver Twist mimo całego cierpienia i próby wciągnięcia go w działalność przestępczą, zapierał się rękoma i nogami przed karierą ulicznego złodzieja, wielokrotnie dając przykład swojej uczciwości. Dzięki temu udało mu się zdobyć troskliwy, opiekuńczy i kochający dom. Dickens zbliża się też do głoszonej przez polskich pozytywistów potrzeby pracy u podstaw. Angielski pisarz wyraża przekonanie, że uczciwa praca podparta szczerą wiarą i dobrocią serca potrafi zdziałać cuda. Może i trochę naiwne, prostolinijne i staroświeckie, ale też całkiem mądre i pokrzepiające. Zresztą, kto zabroni mu bycia idealistą?
7/10
Dla uczniów polskiego systemu edukacyjnego twórczość Charlesa Dickensa sprowadza się do samej "Opowieści wigilijnej", ale uczniowie z krajów anglosaskich są raczej bliżej zaznajomieni z "Davidem Copperfieldem", "Opowieścią o dwóch miast" lub "Wielkimi nadziejami", a czytelnicy żyjący w czasach Dickensa lub niewiele dekad później raczej zaczytywali się przede wszystkim...
2021-08-11
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść przygodowa z początku XVIII wieku, posiada znamiona ówczesnej mentalności Anglików na temat mieszkańców Afryki i Ameryki Południowej, a sam Robinson nie jest zwyczajnym żeglarzem - trafia na bezludną wyspę płynąc po czarnoskórych niewolników, by zbić na nich majątek, za pomocą którego rozbudowałby swoją brazylijską plantację. Robinson jest więc kolonizatorem, w dzisiejszym rozumieniu jednym z pierwszych drapieżnych kapitalistów. Chciałoby się orzec, że rozbicie na środku Atlantyku było swego rodzaju "karą" za nieczyste moralnie interesy, a trafienie na bezludną wyspę w jakiś sposób pozytywnie odmieniło Robinsona. Niestety było to jeszcze za wcześnie na umieszczenie w powieści przygodowej takiej głębszej wymowy, a szkoda.
Aspekt przygodowy wypada jednak bardzo dobrze - na początku mamy kilka krótkich przygód Robinsona, typowych dla ówczesnej literatury. Najlepsza część powieści to jednak jej środek - sporo miejsca poświęcono na sprawy "survivalowe", poszukiwanie jedzenia, próby wytworzenia przydatnych przedmiotów czy poradzenia sobie z warunkami naturalnymi. Pojawia się wtedy zupełnie nieoczekiwanie nastrój jakby kontemplacyjny, wszystko zwalnia - choć paradoksalnie czas upływa szybciej.
Od spotkania Piętaszka powieść wraca jednak na tory typowo przygodowe, też dobre i zaskakująco przyjemne. Ogólnie "Przypadki Robinsona Crusoe" okazały się dokładnie tym, czym miały być w moich oczekiwaniach. Bawiłem się całkiem nieźle i cieszę się, że przeczytałem (a właściwie przesłuchałem) pełną wersję Birkenmajera, a nie skróconą Mirandoli.
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść...
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji, szaleństwa i dewocji.
Początkowo powieść Hoffmanna zaczyna się bardzo spokojnie i już od pierwszych zdań można się oczarować subtelnie wyrafinowanym językiem autora. Szybko jednak sielankowe życie bohatera, którym jest kapucyn Medard, przemienia się w istny gotycki koszmar - razem z nim zostaniemy wplątani w sieć nie tyle co nieprawdopodobnych, co wprost niedorzecznych intryg i powiązań rodzinnych. Fabuła jest tak skomplikowana, że aby zrozumieć ją w pełni, trzeba by wypisać wszystkie postaci, a następnie rozrysować. Na szczęście niektóre elementy historii są powtarzane kilkukrotnie, dzięki temu główny jej sens można załapać i bez tego. Ponadto być może to pierwsza powieść psychologiczna we współczesnym rozumieniu, poprzez wątek sobowtóra traktująca o rozpadzie osobowości, gdyż sam Medard kilkukrotnie uznaje się w swojej narracji za Wiktoryna, a Wiktoryn podaje się za Medarda.
To co mnie jednak najbardziej zainteresowało w "Diablich eliksirach" to atmosfera, nie będąca wyłącznie gotycką rodem z czarnego romantyzmu, ale wręcz kafkowskiego zagubienia i paranoi. Buduje to nie tylko fabularna zawiłość, ale też sam język, nienaturalne długie monologi oraz ilość absurdu i elementy nadprzyrodzone ocierające się wręcz o prawdziwy, współczesny surrealizm. Wydaje się więc, że słynny Kafka czerpał po prostu z dorobku literatury niemieckiego romantyzmu, bo rodowód jego atmosfery w "Procesie" czy "Zamku" upatruję także w nowelach Kleista czy dramatach Goethego. Świadczy to przede wszystkim o pewnej wspólnocie, która łączy literatów w obrębie jednego języka i narodu, pozwalająca wyodrębnić elementy i cechy powtarzające się w dziełach jednej kultury. W wypadku literatury niemieckiej byłby ten pewien absurd, pomieszanie z poplątaniem i ta niepokojąca niepewność.
Gdy w czasie czytania drugiego rozdziału zrozumiałem, z jaką książką będę miał do czynienia (czyli nie tylko z wariacją na temat "Mnicha" Lewisa i zwykłą opowiastką grozy), byłem bliski zupełnego zachwytu. Jednak im bardziej zbliżałem się do końca, tym moja fascynacja zaczęła zanikać. Czegoś mi zabrakło w "Diablich eliksirach" i ostatecznie nie wiem, jak ją należy rozumieć. Nie jest to raczej krytyka na dewocyjny katolicyzm (czym była powieść Lewisa), gdyż przez literacki styl przebija raczej fascynacja i uznanie Hoffmanna dla ludzi prowadzących klasztorne życie. Oczywistym jest temat schizofrenii i rozpadu osobowości, bardzo ciekawie ujęty jak na czas powstania utworu, ale nie na tyle odkrywczy, by skłonić do głębszych przemyśleń. Podejrzewam też, że po pewnym czasie, treść "Diablich eliksirów" zupełnie mi się zatrze w pamięci. Niemniej powieść polecam wszystkim, którzy czytają nie tylko dla przyjemności i chcą w czasie czytania głowić się "o co tu właściwie chodzi".
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji,...
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany narwal to w istocie podwodny okręt kapitana Nemo. Wstęp kończy się dostaniem trzech bohaterów na pokład maszyny, zapoznaniem z kapitanem i rozpoczęciem podróży. Z początku budzi to względne, cała ta cudowna podróż przez podwodny świat, chodzenie w skafandrach z akwariami na głowie oraz te naiwnie proste pomysły Verne'a na praktyczne funkcjonowanie i samowystarczalność Nautilusa. Szybko się okazuje jednak, że powieść jest niezwykle rozwleczona, a tytułowa podróż to ciąg krótkich epizodów, poprzetykanych wręcz encyklopedycznymi wyliczeniami gatunków ryb, instrukcjami poławiania pereł, opowiadaniami o życiu rodzinnym arktycznej foki i nawet nie wiem czym więcej, bo były nawet w tym "przygodowym" kontekście takie wstawki były przeraźliwie nudne. Kiedyś to mogło robić wrażenie, teraz raczej nuży, zwłaszcza gdy oczekuje się od powieści przygodowej wciągającej fabuły, której tu ze świecą szukać. Same postacie też zaczynają irytować po pewnym czasie - niezdecydowanie narratora (obowiązkowo narracja prowadzona jest z pierwszej osoby), służalczość Conseila i buntowniczość Neda Landa. Ponadto tajemnica okrywająca motywy postępowania i pochodzenie kapitana Nemo są tak bardzo grubymi nićmi szyte, że w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Po prostu czuć, że nie kryje się pod tym coś głębszego niż pseudogłęboka wymowa ekologiczna w postaci niechęci do niszczycielskiej ludzkości.
Nie jest to zła powieść, komuś na pewno przypadnie jeszcze do gustu i zachwyci się niesamowitością podwodnego świata czy tym steampunkowym wizjonerstwem z początku rewolucji przemysłowej, z tak wyraźnymi przejawami mentalności ludzi tamtych czasów, przed którymi dopiero otwierał się świat pełen cudownych wynalazków i odkryć. Pod względem literackim jest to jednak powieść za długa, zbyt nużąca i cholernie powtarzalna. Ale zapoznać się można.
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany...
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz fabułą opartą na motywie dam w opałach (Kora jest uprowadzania w ciągu książki trzy razy, jej siostra Alicja tylko dwukrotnie), które sprawni mężczyźni, obowiązkowo zakochani w nich, próbują uratować. Mimo powtarzalności tego motywu w obrębie jednej powieści, Cooperowi udało się utrzymać moje jako takie zainteresowanie przez dłuższy czas za sprawą wyjątkowo nowoczesnych i dynamicznych opisów walk, pojedynków, ucieczek i pościgów. Serio, dawno nie czytałem klasycznej powieści, której starcia byłyby tak plastycznie i zarazem przekonująco opisane. Podobało mi się także, że autor "Ostatniego Mohikanina" nie uciekł w stereotypowe przedstawienie postaci (nawet jeśli kobiety są biernymi podmiotami fabuły). Mam tu na myśli fakt, że nie ma tu spodziewanego podziału na złych kolonistów i dobrych Indian, lub na odwrót - dzikusów i światłych białych. Nawet przedstawiane przez pisarza plemiona indiańskie nie są podzielone na te "szlachetne" i "nieszlachetne", jak to nauczyła nas późniejsza popkultura. Boli jedynie fakt, że sytuacja pod fortem William Henry została przedstawiona niezgodnie z prawdą, jako przemyślany spisek Francuzów, a nie przypadkowy atak plemienia wrogiego Anglikom, którego Francuzi nie przewidzieli. Niemniej historyczne wydarzenia wojny siedmioletniej, a także niesnaski i różnice pomiędzy poszczególnymi szczepami Indian, zostały przez autora nieźle wplecione i wykorzystane w fabule.
Cooperowi, mimo niewątpliwych zalet jego pióra, daleko jednak do geniuszu narracji i intrygi z powieści mistrza Alexandre'a Dumasa. Ale to bardzo miły przedsmak późniejszych arcydzieł w postaci chociażby "Trzech muszkieterów".
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz...
10/10
"Anny Kareniny" nie trzeba przedstawiać nikomu, jej sława jest tak duża, że można spokojnie nazwać ją najsłynniejszą rosyjską powieścią, deklasując pod tym względem nawet "Zbrodnię i karę" czy "Mistrza i Małgorzatę". Wynika to z wpływu, jaki nieustannie wywiera na świadomość Rosjan (zjawisko porównywalne do roli "Lalki" w kulturze polskiej), jak i zwyczajnych czytelników spoza tego kręgu kulturowego, którzy sięgają po "Kareninę" dla czystej rozrywki czy z ciekawości.
Trzeba jednak koniecznie zaznaczyć, że nie jest to w żadnym wypadku historia miłosna, ani tym bardziej "literatura kobieca" (brrrr, okropne określenie), a wręcz przeciwnie - najzwyczajniej w świecie jest to powieść antymiłosna, trochę odzierająca sferę uczuciowo-erotyczną ze wszelkiej magii, którą przypisujemy miłości. "Anna Karenina" to przede wszystkim powieść o rodzinie, rozumianej tutaj jako samo małżeństwo, które wraz z momentem zawarcia związku stawia fundament pod budowę rodziny. Mamy tu trzy, a nawet cztery różne przypadki nieszczęśliwych (zgodnie z pierwszym zdaniem powieści) rodzin - Stiwy i Dolly, Lewina i Kitty, w końcu podwójny wątek Anny i Wrońskiego oraz Anny i Karenina. Piątą linią byłaby wczesna relacja Kitty i Wrońskiego, która nie skończyła się zawarciem związku, pozostając jedynie w marzeniach młodej dziewczyny i jej matki.
Siłą "Anny Kareniny" są niebywale autentyczne portrety psychologiczne, często w zarysie ogromnie zwyczajne, ale nawet prostolinijna Kitty czy prozaiczna Dolly są przedstawione przez Tołstoja z prawdziwą soczystością. Urzekł mnie zawarty w tym dziele specyficzny psychologizm - autor nie podaje wszystkiego na tacy, a jedynie rejestruje pewne reakcje, bardziej emocjonalne niż faktyczne myśli, na dane sytuacje. Dzięki temu portrety postaci są tak intrygujące i wciągające - czytelnik musi sam wyłuskać, co siedzi w ich psychice, aby zrozumieć ich postępowanie. Największe wrażenie robi jednak niejednoznaczna osobowość Karenina, raz emanującego potężnym indywidualizmem człowieka czynu, innym razem objawiającym bezuczuciowość i zimność bliską socjopatii, a jeszcze innym razem porażającą wręcz słabością charakteru męża, który nie wie jak powinien zareagować na zdradę żony.
Wysoka jakość "Anny Kareniny" wynika także z wybitnego stylu Tołstoja, który jest bardzo plastyczny, wysmakowany i bardzo przyjemnie się przezeń płynie, stąd łatwo pochłonąć całą grubą powieść w dość krótkim czasie. Niezwykle podoba mi się splot relacji bohaterów, którzy są ze sobą dość blisko powiązani, a prowadzą osobne życia, które tylko w nielicznych punktach fabuły się ze sobą stykają (stąd niemal całkowita odrębność historii Lewina i Kitty od dramatu Anny). Jeśli chodzi o problematykę, to już na wstępie czytelnik jest wręcz uderzony w twarz wymownym obrazem zdradzonej żony, która w XIX-wiecznych warunkach konserwatywnej, prawosławnej i patriarchalnej Rosji nie jest w stanie odejść od męża, zmuszona jest więc jedynie odgrywać komedyjkę, a następnie pogodzić się ze zdradą i próbować żyć dalej. Ciekawym zjawiskiem jest także Kitty, która popełnia dość oczywisty błąd, odrzucając zaręczyny Lewina, gdyż miała głowę pełną staroświeckich pouczeń nawpychanych jej przez opiekuńczą matkę. Fenomenalny jest jednak środek wątku tytułowej Anny, której romans z Wrońskim najpierw pomyka gdzieś w tle i jest przedstawiony raczej skrótowo, niemal jak wątek poboczny, tylko po to by potem gwałtownie wybuchnąć od momentu wyścigów. Cała sytuacja trójkąta Wroński-Anna-Karenin jest tak w autentyczny sposób kuriozalna, że faktycznie porusza emocjonalnie, intryguje i poraża niejednoznacznością.
Tołstoj też jest niejednoznaczny - raz zdaje się mówić, że Anna zniszczyła samą siebie i swoją rodzinę, innym razem że była to sytuacja bez wyjścia. Jak dla mnie, nie sposób osądzić zachowania Anny w sytuacji, w której się znalazła, gdyż zadziałało w tym tak wiele różnorodnych czynników, iż nie można jej jednoznacznie potępić lub wręcz przeciwnie - pochwalić jej podążanie za głosem serca. I chyba właśnie takie jest życie zwyczajnych jednostek, czyli paradoksalnie skomplikowane i bez prostych rozwiązań. Ogółem mówiąc "Anna Karenina" dostarcza mnóstwa bodźców o rozważań o sprawach wyjątkowo przyziemnych, jest przy tym wciąż niezwykle atrakcyjna dla współczesnego czytelnika, ale jak na tak popularną powieść bywa zaskakująco trudna. Trudny jest zwłaszcza wątek rozwoju duchowego Lewina, szczególnie iż sam Tołstoj pozostawia w zakończeniu otwartą furtkę, gdyż nie mówi jasno, czy wewnętrzna przemiana tego bohatera (dla autora ważniejszego niż tytułowa Anna) faktycznie zaszła, czy Lewin faktycznie znalazł własny (bo przecież nie ogólny) sens egzystencji i obiecane na pierwszej stronie powieści szczęście rodzinne.
10/10
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Anny Kareniny" nie trzeba przedstawiać nikomu, jej sława jest tak duża, że można spokojnie nazwać ją najsłynniejszą rosyjską powieścią, deklasując pod tym względem nawet "Zbrodnię i karę" czy "Mistrza i Małgorzatę". Wynika to z wpływu, jaki nieustannie wywiera na świadomość Rosjan (zjawisko porównywalne do roli "Lalki" w kulturze polskiej), jak i zwyczajnych...