-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2021-08-11
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji, szaleństwa i dewocji.
Początkowo powieść Hoffmanna zaczyna się bardzo spokojnie i już od pierwszych zdań można się oczarować subtelnie wyrafinowanym językiem autora. Szybko jednak sielankowe życie bohatera, którym jest kapucyn Medard, przemienia się w istny gotycki koszmar - razem z nim zostaniemy wplątani w sieć nie tyle co nieprawdopodobnych, co wprost niedorzecznych intryg i powiązań rodzinnych. Fabuła jest tak skomplikowana, że aby zrozumieć ją w pełni, trzeba by wypisać wszystkie postaci, a następnie rozrysować. Na szczęście niektóre elementy historii są powtarzane kilkukrotnie, dzięki temu główny jej sens można załapać i bez tego. Ponadto być może to pierwsza powieść psychologiczna we współczesnym rozumieniu, poprzez wątek sobowtóra traktująca o rozpadzie osobowości, gdyż sam Medard kilkukrotnie uznaje się w swojej narracji za Wiktoryna, a Wiktoryn podaje się za Medarda.
To co mnie jednak najbardziej zainteresowało w "Diablich eliksirach" to atmosfera, nie będąca wyłącznie gotycką rodem z czarnego romantyzmu, ale wręcz kafkowskiego zagubienia i paranoi. Buduje to nie tylko fabularna zawiłość, ale też sam język, nienaturalne długie monologi oraz ilość absurdu i elementy nadprzyrodzone ocierające się wręcz o prawdziwy, współczesny surrealizm. Wydaje się więc, że słynny Kafka czerpał po prostu z dorobku literatury niemieckiego romantyzmu, bo rodowód jego atmosfery w "Procesie" czy "Zamku" upatruję także w nowelach Kleista czy dramatach Goethego. Świadczy to przede wszystkim o pewnej wspólnocie, która łączy literatów w obrębie jednego języka i narodu, pozwalająca wyodrębnić elementy i cechy powtarzające się w dziełach jednej kultury. W wypadku literatury niemieckiej byłby ten pewien absurd, pomieszanie z poplątaniem i ta niepokojąca niepewność.
Gdy w czasie czytania drugiego rozdziału zrozumiałem, z jaką książką będę miał do czynienia (czyli nie tylko z wariacją na temat "Mnicha" Lewisa i zwykłą opowiastką grozy), byłem bliski zupełnego zachwytu. Jednak im bardziej zbliżałem się do końca, tym moja fascynacja zaczęła zanikać. Czegoś mi zabrakło w "Diablich eliksirach" i ostatecznie nie wiem, jak ją należy rozumieć. Nie jest to raczej krytyka na dewocyjny katolicyzm (czym była powieść Lewisa), gdyż przez literacki styl przebija raczej fascynacja i uznanie Hoffmanna dla ludzi prowadzących klasztorne życie. Oczywistym jest temat schizofrenii i rozpadu osobowości, bardzo ciekawie ujęty jak na czas powstania utworu, ale nie na tyle odkrywczy, by skłonić do głębszych przemyśleń. Podejrzewam też, że po pewnym czasie, treść "Diablich eliksirów" zupełnie mi się zatrze w pamięci. Niemniej powieść polecam wszystkim, którzy czytają nie tylko dla przyjemności i chcą w czasie czytania głowić się "o co tu właściwie chodzi".
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji,...
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany narwal to w istocie podwodny okręt kapitana Nemo. Wstęp kończy się dostaniem trzech bohaterów na pokład maszyny, zapoznaniem z kapitanem i rozpoczęciem podróży. Z początku budzi to względne, cała ta cudowna podróż przez podwodny świat, chodzenie w skafandrach z akwariami na głowie oraz te naiwnie proste pomysły Verne'a na praktyczne funkcjonowanie i samowystarczalność Nautilusa. Szybko się okazuje jednak, że powieść jest niezwykle rozwleczona, a tytułowa podróż to ciąg krótkich epizodów, poprzetykanych wręcz encyklopedycznymi wyliczeniami gatunków ryb, instrukcjami poławiania pereł, opowiadaniami o życiu rodzinnym arktycznej foki i nawet nie wiem czym więcej, bo były nawet w tym "przygodowym" kontekście takie wstawki były przeraźliwie nudne. Kiedyś to mogło robić wrażenie, teraz raczej nuży, zwłaszcza gdy oczekuje się od powieści przygodowej wciągającej fabuły, której tu ze świecą szukać. Same postacie też zaczynają irytować po pewnym czasie - niezdecydowanie narratora (obowiązkowo narracja prowadzona jest z pierwszej osoby), służalczość Conseila i buntowniczość Neda Landa. Ponadto tajemnica okrywająca motywy postępowania i pochodzenie kapitana Nemo są tak bardzo grubymi nićmi szyte, że w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Po prostu czuć, że nie kryje się pod tym coś głębszego niż pseudogłęboka wymowa ekologiczna w postaci niechęci do niszczycielskiej ludzkości.
Nie jest to zła powieść, komuś na pewno przypadnie jeszcze do gustu i zachwyci się niesamowitością podwodnego świata czy tym steampunkowym wizjonerstwem z początku rewolucji przemysłowej, z tak wyraźnymi przejawami mentalności ludzi tamtych czasów, przed którymi dopiero otwierał się świat pełen cudownych wynalazków i odkryć. Pod względem literackim jest to jednak powieść za długa, zbyt nużąca i cholernie powtarzalna. Ale zapoznać się można.
6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.
Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany...
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a na pewno "Wojny światów", to dość ociężała i nawet ówcześnie przestarzała narracja w formie wspomnień/pamiętnika. Narratorem jest bezimienny badacz-filozof, którego losy i zebrana wiedza na temat Marsjan służą jako narzędzia narracyjne autorowi. Sam bohater jest zupełnie nijakim everymanem, co również jest pewną wadą - w tym wypadku utrudniającą chociaż minimalnym przejęciem się jego losem. Czytelnik raczej nie zadrży w momencie, gdy niebezpieczeństwo będzie wisieć nad nim lub jego bratem, którego losy są opisane w kilku późniejszych rozdziałach. Uważam więc, że lepiej podziałałaby w tej powieści narracja zupełnie wyzuta z emocji, bardzo oschła, czysto dziennikarska lub wręcz naturalistyczna. Takie podejście do opowiadanej historii jeszcze lepiej zbudowałoby klimat i podkreśliło realizm oraz apokaliptyczność wizji Wellsa.
Na tym na szczęście koniec wad "Wojny światów", a zaczynają się zalety. Przede wszystkim wciąż ogromne robi wrażenie bardzo trafne wizjonerstwo Wellsa i obrazowość jego opisów. Opisywane wydarzenia faktycznie budzą grozę (kilka razy w czasie lektury poczułem pewien niepokój), ponieważ są opowiedziane z pieczołowitym wręcz realizmem. "Wojnę światów" można czytać dosłownie, jako traktat o maluczkości człowieka w obliczu ewentualnego zagrożenia z zewnątrz oraz kruchość więzów i organizacji międzyludzkich, na przykładzie tego z jaką łatwością Marsjanie właściwie zdmuchują brytyjski ład i porządek. Świetne są porównania broniącej się ludzkości do chaotycznego ataku mrówek, czy królika po powrocie do swojej nory, zniszczonej przez budowniczych. Mamy tu też zarzewie gatunku powieści post-apokaliptycznej, zwłaszcza w wywodzie artylerzysty, który wróży wizję ludzkości sprowadzonej do zwierzyny lub kryjącej się przed Marsjanami w podziemiach.
Natomiast w przeciwieństwie do opowieści narratora, emocjonująca była historia jego brata, który w tłumie uciekinierów z Londynu próbuje wydostać się za granicę. Wells świetnie przedstawił w tym wypadku wymiar społeczny w powieści, prezentując różnorodne reakcje ludzi na grozę inwazji, obrazy tratowania ludzi, napaści na bezbronnych, bezradności policji i władz czy kolosalnego wzrostu cen żywności oraz opłat za transport. "Wojnę światów" można czytać jako zapowiedź totalnych konfliktów zbrojnych XX wieku, a także krytykę zachodnioeuropejskiego kolonializmu, gdzie kolonizatorzy wchodzący z butami w życie ludów pierwotnych zachowują się niczym nieludzcy Marsjanie wobec mieszkańców Londynu i jego przedmieść. Samo zakończenie, spadające nieoczekiwanie na czytelnika, mimo że było mi już wcześniej znane, również zrobiło na mnie niezłe wrażenie.
Powieść Wellsa łączy w sobie zarówno obrazowe wizjonerstwo z dojrzałą wymową filozoficzną, czyli właściwie już w 1897 roku wypełniała najlepsze założenia gatunku science-fiction. Czuję jednak sporą obawę, że będzie to jedyna tak dobrze odebrana przeze mnie powieść tego autora, gdyż przez wielu "Wojna światów" jest uznana za osiągnięcie zdecydowanie czołowe w jego twórczości, podczas gdy np. "Wehikuł czasu" bywa dość krytykowany. No cóż, zostaje mi to sprawdzić później samemu.
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a...
2021-05-29
7/10
Myślałem, że dramat naturalistyczny wynalazł Henrik Ibsen, ale jak się okazało, nawet stworzenie tej dziedziny naturalizmu należy przypisać jednak Émil'owi Zoli. Ibsen jednak zostaje niekwestionowanym mistrzem dramatopisarstwa tego nurtu, no może ustępując miejsca "Pannie Julii" Strindberga.
Co do jednak "Teresy Raquin", to faktycznie wyróżnia się na tle dotychczasowej dramaturgii, ale jest jeszcze stosunkowo dość archaiczna względem późniejszych dzieł nurtu. Zola jednak nie umieszcza, jak Ibsen, istoty swojej sztuki w przedakcji, a akcję wypełnia odsłanianiem przeszłości. I właściwie to sprawia, że "Teresa Raquin" nie ma tego dreszczyku przy odkrywaniu zgnilizny. Zgnilizna jest od prawie początku sztuki na widoku, co odbiera sztuce polotu. Nie pomagają także dość drętwe dialogi. Niemniej, sam pomysł, teatralny psychologizm i zolowska wymowa na temat zbrodni są na tyle dobre, że jest to dramat stanowiący całkiem niezły wstęp do tak nurtu, który następnie rozwinął się w niezwykle fascynujących kierunkach.
Problem z "Teresą Raquin" jest też taki, że jest to teatralna przeróbka powieści, powstałej na podstawie opowiadania/szkicu. Zola kilkukrotnie zmieniał szczegóły i akcenty w swojej koncepcji, przez co w zasadzie ciężko się zorientować co należy traktować jako główne - pełniejszą powieść czy późniejszą sztukę. Tej pierwszej niestety chyba nie dostanie się na polskim rynku wydawniczym, więc zostało mi poprzestać na sztuce. A moje dotychczasowe spotkania z Zolą świadczą, że był absolutnym mistrzem powieści, ale co najwyżej dobrym dramaturgiem.
7/10
Myślałem, że dramat naturalistyczny wynalazł Henrik Ibsen, ale jak się okazało, nawet stworzenie tej dziedziny naturalizmu należy przypisać jednak Émil'owi Zoli. Ibsen jednak zostaje niekwestionowanym mistrzem dramatopisarstwa tego nurtu, no może ustępując miejsca "Pannie Julii" Strindberga.
Co do jednak "Teresy Raquin", to faktycznie wyróżnia się na tle...
6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym romantycznym fatalizmem, ale mimo wszystko bezwzględnym realizmem, mimo wspomnianej niesamowitości zdarzeń. W pewnym sensie antycypują też prozę Kafki ze swoim poczuciem sytuacji, z których trudno się wyplątać bez strat.
I taka była właśnie "Markiza z O.", w dodatku niezwykle emocjonująca i wciągająca, ale jedynie do połowy, kiedy pojawia się bardzo dobrze poprowadzony zwrot akcji. Jednak w pewnym momencie po tym zwrocie akcji wszystko zaczyna zmierzać do przewidywanego końca, który najwyraźniej prezentuje bardzo błahe podejście do tematyki gwałtu, niestety. Budzące wątpliwości natury moralnej zakończenie zupełnie zepsuło mi odbiór, a fakt, iż wszystko nagle stało się przewidywalne - radość z czytania końcówki utworu.
Oczywiście badacze literatury niemieckiej nie byliby sobą, gdyby nie poszukiwaliby drugiego dna. "Markizę z O." odczytuje się jako parabolę zdarzeń politycznych z okresu wojen napoleońskich. Interpretacji tej nie da się dobrze wytłumaczyć bez streszczania fabuły noweli, więc zostaje mi jedynie zachęcić, mimo własnego rozczarowania, do sięgnięcia do utworów Kleista i próby własnego rozwikłania ukrytego sensu w historii tytułowej markizy.
6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym...
2021-06-27
2021-06-20
2021-06-09
2021-06-06
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak sztuka Kleista "Książę Homburg" zupełnie mi się nie podobała, tak obszerna nowela historyczna o Kohlhaasie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze - sam motyw buntu podniesionego w słusznej sprawie miał ogromny potencjał, który niemiecki poeta wykorzystał do granic możliwości. Po drugie - nowela jest ze wszech miar epicka i gdyby ją jeszcze bardziej rozbudować to wyszła by z tego naprawdę bardzo dobra powieść. Po trzecie - jest napisana niezwykle współczesnym językiem, jak na sam początek XIX wieku, przez co czyta się ją niezwykle przyjemnie i jest po prostu angażująca. Po czwarte - w "Michaelu Kohlhaasie" bardzo szeroko zarysowane jest tło społeczno-polityczne XVI-wiecznego Cesarstwa Niemieckiego. Właściwie jest to największa atrakcja w tej noweli i w niej leży siła dzieła niemieckiego poety.
Tytułowy bohater, by dowieść swojej uczciwości i otrzymać upragnioną sprawiedliwość za doznaną krzywdę, przechodzi szereg niezliczonych trudności w starciu z władzami Saksonii i Brandenburgii oraz XVI-wieczną biurokracją. Kleist bardzo dokładnie przedstawia wszystkich ludzi, którzy mieli jakikolwiek wpływ na sprawę Kohlhaasa - od podkomorzych, burmistrzów i kasztelanów po książąt elektorów i ich najbliższych doradców, a nawet Marcina Lutra. Podkreśla przy tym echo, jakim z pozoru prosta sprawa odbija się w ówczesnym Cesarstwie, a także przedstawia, jak zwykłe przypadki, sploty wydarzeń i nieoczekiwane okoliczności mogą nieoczekiwanie wpłynąć na dalszy rozwój wypadków. Ta prosta i jasna dla czytelnika sytuacja w noweli szybko przemienia się w prawdziwy koszmar biurokratyzmu, którego nie powstydziłby się Franz Kafka w swoich powieściach. Kohlhaas, sam będąc wytrawnym graczem, staje się prawdziwym więźniem sytuacji, w którą został zaplątany, a z której nie ma upragnionego wyjścia. Wszystko to oczywiście przedstawione z niezwykłym realizmem i dopiero pod koniec noweli Kleist wprowadza nieprawdopodobny wątek przepowiedni cyganki, który pozwala mu jednak uciec w dość niewyszukany, ale bardzo zgrabny symbolizm i odnieść wymowę noweli do współczesnych mu czasów, wyrażając swój znaczący niepokój wobec pruskiego militaryzmu.
"Michael Kohlhaas" to przede wszystkim opowieść o tym, jak ważna jest praworządność w państwie. W noweli zostaje także zadane pytanie, czy istnieje właściwie coś takiego jak sprawiedliwość. Czy sprawiedliwość jest wartością obiektywną, czy raczej subiektywną? Kleist zdaje się przychylać ku tej drugiej opcji, bowiem przedstawia na przykładzie Kohlhaasa i jego sprawy jak to proste pojęcie może być różnie interpretowane zależnie od osoby i okoliczności. Z noweli też płynie pewna prosta mądrość, że czasami dla świętego spokoju lepiej odpuścić swoim wrogom, niż próbować wojować o swoją sprawę, nawet gdy nie ma to większego sensu.
W takich momentach utwierdzam się w przekonaniu, że czytanie klasyki, zwłaszcza tej mniej znanej, się opłaca. Chociażby w ten sposób, że natrafia się na takie ukryte i nieznane szerzej perełki, jaką jest "Michael Kohlhaas".
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak...
2021-05-30
2021-05-24
2021-05-11
2021-03-28
8/10
Tematyka historyczna w niemieckim dramacie XVIII wieku świeciła naprawdę niebywałe triumfy, czego przykładem jest "Egmont" - kolejne dzieło sięgające do burzliwej historii XVI-wiecznej Europy, tak często inspirującej Goethego czy Schillera. W "Egmoncie" poeta przenosi nas do momentu tuż przed wybuchem antyhabsburskiego powstania w Niderlandach, a bohaterem czyni ideowego przywódcę tego zrywu narodowowyzwoleńczego.
Goethe w tym dramacie usprawnił kompozycyjne niedociągnięcia obecne w "Götzu von Berlichingenie" i tak samo mistrzowsko buduje atmosferę momentu dziejowego, w którym umieszcza akcję. Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem, jak dialogi w "Egmoncie" i poprzednim dziele Goethego brzmią naturalnie, są wręcz hiperrealistyczne, zarazem niezwykle klarowne i zrozumiale współcześnie jak i prezentujące koloryt epoki. Jak zwykle, aby w pełni oddać ten koloryt i problematykę danego miejsca i czasu, poeta umieszcza w dramacie cały zróżnicowany szereg postaci od żołnierzy i nędzarzy, bo wszystkie istotne i obecne w tym miejscu postacie historyczne. Realizm historyczny tego dramatu jest perfekcyjny i przewyższający niejedną z późniejszych i bardziej znanych powieści historycznych.
Mam jednak pewien problem z jednoznaczną oceną "Egmonta" z powodu tematyki, którą porusza. Pod tym względem dzieło Goethego jest całkiem zwyczajne i mało rewolucyjne. Jest to po prostu typowy romantyczny konflikt tragiczny pomiędzy obowiązkiem wobec prawa i władzy, a własnym idealizmem i umiłowaniem ludu. Nie jest zaskoczeniem, że tytułowy Egmont ponosi porażkę. Zaskoczeniem jest, że jego porażka jest zwycięstwem moralnym, które nie idzie na marne, ale podnosi do buntu cały kraj. Obecny jest tu także motyw niemożności pogodzenia spraw prywatnych ze sprawami ogółu, czyli poświęcenie i zniszczenie miłości przez zaangażowanie patriotyczne bohatera. Nasuwają mi się skojarzenia chociażby z nieco ciekawszym pod tym względem "Konradem Wallenrodem" Mickiewicza. Warto także wspomnieć o obecnym w "Egmoncie" bardzo ciekawym i delikatnym symbolizmie, zwłaszcza w scenie śmierci ukochanej Egmonta i jego widzenia w więzieniu. Przypomniało mi to również późniejsze mistrzostwo Mickiewicza w "Dziadach części III".
Ogólnie mówiąc, jest to bardzo dobry dramat, ale wydaje mi się, że czegoś mu bardzo brakuje. Tylko nie wiem w zasadzie czego, bo wszystko jest na miejscu. Powiedziałbym, że bardziej oryginalnej i uniwersalnej problematyki, ale w zasadzie to jest jeszcze późny wiek XVIII, a nie pełny romantyzm. Czytając więc "Egmonta" po późniejszych dziełach innych romantyzmu można doznać pewnego déjà vu - należy jednak pamiętać o czasowym pierwszeństwie Goethego, który znacznie wyprzedzał swoją epokę.
8/10
Tematyka historyczna w niemieckim dramacie XVIII wieku świeciła naprawdę niebywałe triumfy, czego przykładem jest "Egmont" - kolejne dzieło sięgające do burzliwej historii XVI-wiecznej Europy, tak często inspirującej Goethego czy Schillera. W "Egmoncie" poeta przenosi nas do momentu tuż przed wybuchem antyhabsburskiego powstania w Niderlandach, a bohaterem czyni...
2021-05-09
6/10
Anatol France to pseudonim artystyczny czwartego z kolei francuskiego noblisty z dziedziny literatury, ale zdecydowanie moim zdaniem najważniejszego z tych nagrodzonych Noblem Francuzów, którzy pisali na przełomie XIX i XX wieku. France zaczął jednak dość wcześnie i już w 1880 zasłynął autoironiczną powieścią "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", o formie w założeniu stylizowanej na oświeceniową powiastkę filozoficzne. Na powieść składają się w zasadzie dwie osobne historie o bibliofilu Sylwestrze, samotnym poszukiwaczu średniowiecznych rękopisów.
Niestety moje pierwsze spotkanie z France'em nie mogę zaliczyć do udanych. Zacznę jednak od pozytywów - France jest najbardziej ceniony za język, naprawdę wysmakowany i wysublimowany. Przypomina on najlepsze na tym polu dokonania mojego ulubieńca, niezrównanego Vladimira Nabokova, ale zdecydowanie bliżej France'a znajduje się inny Francuz, piszący nieco później André Gide, ten jednak musi ustąpić pola France'owi. Cenię także obecny w "Zbrodni Sylwestra Bonnard" dyskretnie subtelny humor i sporą dawkę autoironii, z jaką autor tworzy portret tytułowego bohatera, będącego swego rodzaju parodią własnej osoby. Ponadto w tej króciutkiej aż roi się od mniej lub bardziej widocznych aluzji literackich, głównie nawiązań do kultury i historii Francji. Podejrzewam że obecne w moim wydaniu przypisy tłumacza bądź redaktora wskazały mi tylko te najbardziej oczywiste. Wiele smaczków, zwłaszcza językowych, zapewne zgubiło się jeszcze w tłumaczeniu, skądinąd bardzo dobrym, a przynajmniej wyglądający na bardzo dobry bez porównania z oryginałem.
Póki co, France jawi się więc jako wielki humanista, ale w zasadzie dość średni literat. Dlaczego mierny, po wszystkich zachwytach nad językiem? Otóż poza wspaniałą warstwą formalną, w gruncie rzeczy nic tu nie ma. Fabuła jest czysto pretekstowa i chyba z założenia nieciekawa (na co wskazują uwagę badacze literatury), kompozycja historii bardzo mierna i w zasadzie ciężko mi powiedzieć o czym jest "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", bo nawet nie wydaje mi się, by France miał ambicje przedstawić jakąkolwiek problematykę w swoim dziele. Jest to więc wielki (choć skromny objętościowo) popis erudycji i humanistycznej wiedzy pisarza, a także laurka dla własnego zamiłowania do literatury i bibliofilstwa. Obie zawarte w powieści historie są bardzo urocze w swojej prostocie i pewnej naiwności, mają bardzo przyjemną atmosferę, ale nie mogę powiedzieć, by coś wniosły do mojego życia czy szczególnie mnie zachwyciły. Aluzje literackie, nawet pozostające w obrębie kultury frankofońskiej, którą przecież uwielbiam i bardzo cenię, uznając za faktyczne centrum kultury europejskiej, wydają się jednak bezużytecznymi ozdobnikami - bo trudno je w ogóle zapamiętać czy jakikolwiek sposób wykorzystać. Rzadko narzekam na "niepraktyczność" literatury, bo nawet z założenia niepraktycznych powieści Nabokova potrafię wyciągnąć dla siebie samego pewne przemyślenia, ale nie ze "Zbrodni Sylwestra Bonnard".
Wobec tego niestety pozostaję dość krytyczny wobec tego dzieła, ale piękny język Anatole'a France'a zachęca mnie nadal do sięgnięcia po późniejsze powieści tego pisarza. Jednak polecam powieść wszystkim tym, którzy cenią warstwę formalną (język itd.) tak bardzo, że wystarcza im w zupełności by się zachwycić jakimś dziełem. Polecam także tym, którzy są entuzjastami kultury francuskiej większymi ode mnie i czują się w jakiś sposób blisko związani z tym Francją i jej dziedzictwem.
6/10
Anatol France to pseudonim artystyczny czwartego z kolei francuskiego noblisty z dziedziny literatury, ale zdecydowanie moim zdaniem najważniejszego z tych nagrodzonych Noblem Francuzów, którzy pisali na przełomie XIX i XX wieku. France zaczął jednak dość wcześnie i już w 1880 zasłynął autoironiczną powieścią "Zbrodnia Sylwestra Bonnard", o formie w założeniu...
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść przygodowa z początku XVIII wieku, posiada znamiona ówczesnej mentalności Anglików na temat mieszkańców Afryki i Ameryki Południowej, a sam Robinson nie jest zwyczajnym żeglarzem - trafia na bezludną wyspę płynąc po czarnoskórych niewolników, by zbić na nich majątek, za pomocą którego rozbudowałby swoją brazylijską plantację. Robinson jest więc kolonizatorem, w dzisiejszym rozumieniu jednym z pierwszych drapieżnych kapitalistów. Chciałoby się orzec, że rozbicie na środku Atlantyku było swego rodzaju "karą" za nieczyste moralnie interesy, a trafienie na bezludną wyspę w jakiś sposób pozytywnie odmieniło Robinsona. Niestety było to jeszcze za wcześnie na umieszczenie w powieści przygodowej takiej głębszej wymowy, a szkoda.
Aspekt przygodowy wypada jednak bardzo dobrze - na początku mamy kilka krótkich przygód Robinsona, typowych dla ówczesnej literatury. Najlepsza część powieści to jednak jej środek - sporo miejsca poświęcono na sprawy "survivalowe", poszukiwanie jedzenia, próby wytworzenia przydatnych przedmiotów czy poradzenia sobie z warunkami naturalnymi. Pojawia się wtedy zupełnie nieoczekiwanie nastrój jakby kontemplacyjny, wszystko zwalnia - choć paradoksalnie czas upływa szybciej.
Od spotkania Piętaszka powieść wraca jednak na tory typowo przygodowe, też dobre i zaskakująco przyjemne. Ogólnie "Przypadki Robinsona Crusoe" okazały się dokładnie tym, czym miały być w moich oczekiwaniach. Bawiłem się całkiem nieźle i cieszę się, że przeczytałem (a właściwie przesłuchałem) pełną wersję Birkenmajera, a nie skróconą Mirandoli.
7/10
więcej Pokaż mimo toCzego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść...