-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2021-02-08
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść przygodowa z początku XVIII wieku, posiada znamiona ówczesnej mentalności Anglików na temat mieszkańców Afryki i Ameryki Południowej, a sam Robinson nie jest zwyczajnym żeglarzem - trafia na bezludną wyspę płynąc po czarnoskórych niewolników, by zbić na nich majątek, za pomocą którego rozbudowałby swoją brazylijską plantację. Robinson jest więc kolonizatorem, w dzisiejszym rozumieniu jednym z pierwszych drapieżnych kapitalistów. Chciałoby się orzec, że rozbicie na środku Atlantyku było swego rodzaju "karą" za nieczyste moralnie interesy, a trafienie na bezludną wyspę w jakiś sposób pozytywnie odmieniło Robinsona. Niestety było to jeszcze za wcześnie na umieszczenie w powieści przygodowej takiej głębszej wymowy, a szkoda.
Aspekt przygodowy wypada jednak bardzo dobrze - na początku mamy kilka krótkich przygód Robinsona, typowych dla ówczesnej literatury. Najlepsza część powieści to jednak jej środek - sporo miejsca poświęcono na sprawy "survivalowe", poszukiwanie jedzenia, próby wytworzenia przydatnych przedmiotów czy poradzenia sobie z warunkami naturalnymi. Pojawia się wtedy zupełnie nieoczekiwanie nastrój jakby kontemplacyjny, wszystko zwalnia - choć paradoksalnie czas upływa szybciej.
Od spotkania Piętaszka powieść wraca jednak na tory typowo przygodowe, też dobre i zaskakująco przyjemne. Ogólnie "Przypadki Robinsona Crusoe" okazały się dokładnie tym, czym miały być w moich oczekiwaniach. Bawiłem się całkiem nieźle i cieszę się, że przeczytałem (a właściwie przesłuchałem) pełną wersję Birkenmajera, a nie skróconą Mirandoli.
7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.
Oczywiście, to tylko powieść...
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a na pewno "Wojny światów", to dość ociężała i nawet ówcześnie przestarzała narracja w formie wspomnień/pamiętnika. Narratorem jest bezimienny badacz-filozof, którego losy i zebrana wiedza na temat Marsjan służą jako narzędzia narracyjne autorowi. Sam bohater jest zupełnie nijakim everymanem, co również jest pewną wadą - w tym wypadku utrudniającą chociaż minimalnym przejęciem się jego losem. Czytelnik raczej nie zadrży w momencie, gdy niebezpieczeństwo będzie wisieć nad nim lub jego bratem, którego losy są opisane w kilku późniejszych rozdziałach. Uważam więc, że lepiej podziałałaby w tej powieści narracja zupełnie wyzuta z emocji, bardzo oschła, czysto dziennikarska lub wręcz naturalistyczna. Takie podejście do opowiadanej historii jeszcze lepiej zbudowałoby klimat i podkreśliło realizm oraz apokaliptyczność wizji Wellsa.
Na tym na szczęście koniec wad "Wojny światów", a zaczynają się zalety. Przede wszystkim wciąż ogromne robi wrażenie bardzo trafne wizjonerstwo Wellsa i obrazowość jego opisów. Opisywane wydarzenia faktycznie budzą grozę (kilka razy w czasie lektury poczułem pewien niepokój), ponieważ są opowiedziane z pieczołowitym wręcz realizmem. "Wojnę światów" można czytać dosłownie, jako traktat o maluczkości człowieka w obliczu ewentualnego zagrożenia z zewnątrz oraz kruchość więzów i organizacji międzyludzkich, na przykładzie tego z jaką łatwością Marsjanie właściwie zdmuchują brytyjski ład i porządek. Świetne są porównania broniącej się ludzkości do chaotycznego ataku mrówek, czy królika po powrocie do swojej nory, zniszczonej przez budowniczych. Mamy tu też zarzewie gatunku powieści post-apokaliptycznej, zwłaszcza w wywodzie artylerzysty, który wróży wizję ludzkości sprowadzonej do zwierzyny lub kryjącej się przed Marsjanami w podziemiach.
Natomiast w przeciwieństwie do opowieści narratora, emocjonująca była historia jego brata, który w tłumie uciekinierów z Londynu próbuje wydostać się za granicę. Wells świetnie przedstawił w tym wypadku wymiar społeczny w powieści, prezentując różnorodne reakcje ludzi na grozę inwazji, obrazy tratowania ludzi, napaści na bezbronnych, bezradności policji i władz czy kolosalnego wzrostu cen żywności oraz opłat za transport. "Wojnę światów" można czytać jako zapowiedź totalnych konfliktów zbrojnych XX wieku, a także krytykę zachodnioeuropejskiego kolonializmu, gdzie kolonizatorzy wchodzący z butami w życie ludów pierwotnych zachowują się niczym nieludzcy Marsjanie wobec mieszkańców Londynu i jego przedmieść. Samo zakończenie, spadające nieoczekiwanie na czytelnika, mimo że było mi już wcześniej znane, również zrobiło na mnie niezłe wrażenie.
Powieść Wellsa łączy w sobie zarówno obrazowe wizjonerstwo z dojrzałą wymową filozoficzną, czyli właściwie już w 1897 roku wypełniała najlepsze założenia gatunku science-fiction. Czuję jednak sporą obawę, że będzie to jedyna tak dobrze odebrana przeze mnie powieść tego autora, gdyż przez wielu "Wojna światów" jest uznana za osiągnięcie zdecydowanie czołowe w jego twórczości, podczas gdy np. "Wehikuł czasu" bywa dość krytykowany. No cóż, zostaje mi to sprawdzić później samemu.
8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.
Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a...
2021-05-24
2021-04-17
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może jedna z najbardziej przecenianych powieści wszechczasów.
"Wichrowe wzgórza" to przede wszystkim nieudana powieść gotycka. Nieudana, bo Emily Brontë zupełnie zawodzi, jeśli chodzi o budowanie potrzebnego w tym gatunku gęstego klimatu. Wydaje się, że autorka uznała, że gdy umieści akcję w podupadłym dworku na wrzosowiskach, użyje takich elementów jak burza, mgła, wichura, lustro i zjawy, a historię osnuje wokół losów bohaterów mniej lub bardziej niemoralnych, to wystarczy, by czytelnik poczuł dreszcz. Oczywiście to za mało - gotycyzm jest tu ledwie widoczny. Drugim moim zarzutem względem "Wichrowych wzgórz" jest paradoksalnie krótkość tej książki. Na ok. 350 stronach została rozpisana akcja rozpięta w czasie na ponad 30 lat, co w efekcie wygląda tak, że czytając powieść przechodzimy przez kolejne wydarzenia prawie że sprintem. Wszelkie zmiany, czy to charakterów czy sytuacji, zachodzą w zastraszająco ekspresowym tempie. Nie ma tu żadnego momentu na oddech, czy wczucie się w sy. Nadmiar wydarzeń, zwykle bardzo brutalnych, szybko prowadzi do przesytu.
Do tego zupełnie nie rozumiem, dlaczego traktuje się tę powieść jako dzieło "literatury kobiecej". Na odwrocie mojego wydania znalazł się nawet frazes, że jest to powieść "napisana przez kobietę, o kobietach i dla kobiet". Co prawda narracja w głównej mierze prowadzona jest z punktu widzenia służącej, będącej świadkiem wszystkich wydarzeń w powieści, ale postać ta pełni de facto rolę bezosobowego narratora obiektywnego. Nie zapewnia to w żaden sposób kobiecego spojrzenia na to, co się dzieje w "Wichrowych wzgórzach". a szkatułkowa konstrukcja opowieści nie jest dobrze wykorzystana, wręcz przeciwnie - wydaje się niepotrzebna i łatwo się przez nią zagubić w meandrach historii. Poza tym, w zasadzie jest tu więcej bohaterów męskich, niż żeńskich, a wątkom miłosnym daleko od "kobiecej" delikatności.
Czytając moją recenzję, można zauważyć, że zupełnie nie krytykuję warstwy fabularnej. Co prawda historia w "Wichrowych wzgórzach" jest bardzo zawiła, rozbita na dwa pokolenia, można się w niej zgubić (zwłaszcza w powiązaniach rodzinnych i małżeńskich pomiędzy bohaterami) i czasami wręcz przypomina dziwny harlekin. Niemniej zamysł Brontë, by umieścić akcję powieści w dwojakiej pod względem charakteru mikroprzestrzeni dwóch sąsiadujących ze sobą siedzib szlacheckich oraz pokazać degrengoladę i stopniowy upadek rodów Earnshawów i Lintonów za sprawą działań Heathcliffa, był naprawdę dobry. Jest to też miłą odmianą, że po ułożonych i wygładzonych powieściach Jane Austen w literaturze wiktoriańskiej Anglii pojawia się coś, co już w samym zamyśle miało być ponure i brutalne.
Niestety wszystko zawodzi przez naprawdę sztywny język Emily Brontë, jej nieumiejętność do prowadzenia narracji i roztaczania pożądanej gęstej atmosfery. Miałem wrażenie, że czytam książkę już przestarzałą w momencie wydania, starszą o co najmniej pół wieku, niż jest w rzeczywistości. Wystawiam jeszcze niższą ocenę, niż całokształt powyższej recenzji sugeruje, ponieważ "Wichrowe wzgórza" niezmiernie zaczęły mnie irytować i męczyć odkąd pojawił się wątek drugiego pokolenia bohaterów. Jest to bardziej szkic powieści, niż pełnoprawne dzieło. A szkoda, bo potencjał oczywiście był.
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może...
2021-02-09
6/10
Ta stylowa książeczka nosząca sugestywny tytuł "Masakra w Paryżu" to ostatnia, wyraźnie pisana w pośpiechu sztuka Marlowe'a o silnym zabarwieniu politycznym. Dramatopisarz streścił w niej 17 lat z historii Francji, ten niezwykle burzliwy okres od nocy św. Bartłomieja do objęcia tronu przez protestanckiego Henryka IV Burbona.
Akcja dramatu jest niezwykle szybka i bez znajomości prawdziwej historii z trudem dałoby się poznać, że w rzeczywistości toczyła się przez tak długi okres. Marlowe zasadniczo nie odbiega daleko od historii, jak to zwykle czynią nowożytni tragediopisarze, ale przedstawia wydarzenia wojen religijnych we Francji w oczywiście sposób stronniczy i upolityczniony, przedstawia je na korzyść protestantów i elżbietańskiej Anglii. Przejawia się to chociażby w tym, że francuska królowa matka od początku umyśliła ślub córki Margot z Henrykiem Nawarskim jako podstępny plan, katolicy co chwilę bluźnią i wykazują się źle pojmowaną wiarą chrześcijańską, Gwizjusz jest opętany żądzą krwi i władzy, a biedni protestanci w ostatnich chwilach życia myślą wyłącznie o złączeniu z Bogiem w modlitwie. Wiąże się z tym pewna papierowość wielu postaci czy ckliwych kwestii, które postacie dramatu często wypowiadają tylko po to, by przypomnieć odbiorcy kim są i czy są postaciami pozytywnymi, czy też nie. Wyjątkowa na tym tle jest postać Henryka Andegaweńskiego (znanego nam jako polski król Henryk Walezy), który najpierw z zimną krwią bierze udział w tytułowej masakrze, a potem sprzeciwia się Gwizjuszowi, staje po stronie protestantów i wypowiada kwestie skierowane przeciwko krwiożerczości samego papieża.
Marlowe'owi oddać jednak trzeba to, że fenomenalnie połączył wszystkie wydarzenia zaszłe we Francji, w jeden spójny ciąg przyczynowo-skutkowy. Historia tego fascynującego okresu nigdy wcześniej nie jawiła mi się w taki sposób. Literacko nie jest nawet dobrze, choć to może kwestia tłumaczenia, ale propagandowo wyśmienicie. "Masakra w Paryżu" dobitnie przypomina, że teatr elżbietański rozwijał się przede wszystkim jako swoiste medium masowego przekazu, skąd jego odbiorcy mogli czerpać wiedzę o świecie, jak i przez który monarchia mogła wpływać na umysły poddanych. Jest też oczywistym przykładem, jak wolnym od odgraniczeń był teatr w Anglii, zwłaszcza gdy się porówna życiorysy działających wówczas "University wits" z trudnościami, jakie napotykali późniejsi klasycy francuscy.
6/10
Ta stylowa książeczka nosząca sugestywny tytuł "Masakra w Paryżu" to ostatnia, wyraźnie pisana w pośpiechu sztuka Marlowe'a o silnym zabarwieniu politycznym. Dramatopisarz streścił w niej 17 lat z historii Francji, ten niezwykle burzliwy okres od nocy św. Bartłomieja do objęcia tronu przez protestanckiego Henryka IV Burbona.
Akcja dramatu jest niezwykle szybka i bez...
2021-03-30
2021-03-27
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest po prostu słaba.
Austen miała tym razem poważniejszą ambicję, by przedstawić w swym dziele wyraźną krytykę społeczną. Mamy tu postać ubogiej i skromnej Fanny, która zamieszkuje u bogatego wujostwa w tytułowym Mansfield Park. Jej najbliższym przyjacielem staje się Edmund, młodszy syn wyniosłego sir Thomasa oraz przyszły pastor. Jednak nawet ci główni bohaterowie są tak nijacy, że ledwo wyróżniają się na tle jednolitych mieszkańców i bywalców tytułowej posiadłości. Historii i bohaterom brak jakiegokolwiek wyrazu i kolorytu, a dowcipne i cięte dialogi z "Dumy i uprzedzenia" wraz z żywymi portretami literackimi gdzieś wyparowały w przeciągu roku, który dzieli oba te utwory. Najprawdopodobniej w związku ze społeczną krytyką, jakiej podejmuje się Austen, było to jej zamiarem, by ukazać wszystkich jako pustych ignorantów. Sprawia to jednak, że wszystko jest okropnie odpychające i zwyczajnie nudne.
Drugi główny zarzut względem tej powieści dotyczy jej marnej kompozycji. Na tym co powinno być istotne Austen nie rozwodzi się wcale, ale na motyw przedstawienia teatralnego, będący dla mnie totalnie irytującym, niezrozumiałym i niepotrzebnym wątkiem, poświęca prawie połowę całej książki. Przez większość czasu czytanie szło niezwykle opornie, choć od technicznej strony przecież ciężko cokolwiek zarzucić językowi Austen. Druga połowa "Mansfield Parku" robi się odrobinę ciekawsza, ale wciąż jest bardzo nużąca. Po długim wstępie i wątku teatralnym fabuła powieści mogła się rozwinąć w o wiele lepszą stronę, ale zostaje to wszystko zniweczone przez słabo umotywowany zwrot akcji, który na przestrzeni ostatnich 50 stron w ekspresowym tempie zamyka dość nienaturalnie wszystkie wątki. Ostatni rozdział to dopowiedzenie losów postaci w taki sposób, jakby samej Austen już nie chciało się więcej pisać.
W zasadzie więc mało tu typowego romansu, więcej tu wyjątkowo nieciekawej w tej odmianie obyczajowości epoki regencji. Wymowy krytycznej "Mansfield Parku" właściwie musiałem się domyślać, bo jest słabo zaakcentowana przez większość powieści. W zasadzie mamy sympatyzować z Fanny i Edmundem jako jedynymi, którzy reprezentują pozytywne wartości, ale jest to bardzo ciężkie, gdy ich charakter i losy są tak nijakie. Za ambitniejszy zamiar powieściopisarki i bycie tak wczesną przedstawicielką realizmu nie wystawiam "Mansfield Park" niższej oceny, jednak o wiele bardziej rozrywkowa "Duma i uprzedzenie" nawet na polu moralizatorskiego przekazu zdecydowanie wygrywa porównanie obu utworów.
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym...
2021-02-08
8/10
Gdy sięgałem po "Podróże Guliwera", wiedziałem tylko, że jest to powieść traktowana jako część kanonu książek dla młodzieży, a także kojarzyłem motyw z krainą Lilliputów. Jednakże w miarę czytania zauważyłem, że nie jest to po prostu powieść przygodowa, a podróże tytułowego Guliwera nie kończą się na Lilliputach.
"Podróże Guliwera" zawierają w sobie cztery osobne części poświęcone pobytowi Lemuela Guliwera w czterech różnych krainach, które jednak odpowiadają sobie nawzajem. Najpierw podróżnik trafia do krainy Lilliputów, gdzie jest mocarzem, traktowanym przez króla jako broń przeciwko wrogiemu królestwu. Okazuje się jednak, że kraj Lilliputów rozdarty jest konfliktem wewnętrznym pomiędzy dwoma stronnictwami i pogrąża się w stagnacji i dekadencji. Sam Guliwer pada ofiarą rozgrywek politycznych na królewskim dworze, po czym postanawia opuścić Lilliputię. Po krótkim pobycie w Anglii znów wypuszcza się na morze i trafia tym razem do krainy olbrzymów, gdzie Guliwer jest wystawiony na nieustanne niebezpieczeństwa i traktowany jak zabawka. W ten sposób Swift buduje kontrast pomiędzy dwiema krainami, tym razem przedstawiając kraj olbrzymów jako państwo dość sprawnie zarządzane przez oświeconego króla.
Trzecia część powieści jest chyba najsłabsza, bowiem w niej Guliwer trafia na latającą wyspę Laputę, która znajduje się we władaniu wiecznie zamyślonych filozofów, muzyków i matematyków. W tej części Swift przedstawia dziwaczny kraj nieudolnych wynalazców, których pomysły są zawsze mało praktyczne. W ostatniej jednak bohater trafia do prawdziwej utopii - kraju zarządzanego przez humanoidalne konie, które kierują się we wszystkim naturalną cnotą i przenikliwym rozumem, nie wiedząc czym jest kłamstwo albo konflikt. Ludzie w tej krainie są złośliwymi i zdziczałymi zwierzętami, które służą koniom. Ta część "Podróży Guliwera" jest kluczowa i zdecydowanie najważniejsza w całej książce. To właśnie tutaj Swift najbardziej przechodzi w satyrę, obnażając wszystkie ludzkie przywary i dochodząc do wniosku, że człowiek niczym nie różni się od dzikich zwierząt kierowanych instynktem, posiadającym tylko pozory intelektu. Kraina koni jest tak wspaniałym miejscem, że Guliwer z niezwykłym żalem zmuszony jest opuścić ją, a po długotrwałym pobycie wśród cnotliwych koni jeszcze przez kilka lat będzie czuł fizyczną odrazę do zwykłych ludzi.
Jak się więc okazuje, dzieło Swifta jest bardzo brutalną satyrą i wręcz pamfletem przeciwko człowiekowi i jego społeczeństwu, ale też parodią popularnych wówczas powieści podróżniczych. W oryginalnej wersji zdecydowanie nie jest to powieść dla młodzieży. "Podróże Guliwera" czyta się całkiem nieźle, ale czułem się wielokrotnie zniesmaczony fragmentami dotyczącymi opróżniania (z nieznanych mi przyczyn Swift ma do nich duże upodobanie), czy też ogromnymi dawkami seksizmu i rasizmu (w żadnej innej znanej mi powieści epoki oświecenia kobiety nie zostały przedstawione tak źle). "Podróże Guliwera" Swifta przypominają bardziej skomplikowaną wersję "Kandyda" Woltera. Pod niektórymi względami powieść jest bardziej pomysłowa, silniej uderzająca w naturę ludzką i absurdy cywilizacji, pod innymi jest mniej uniwersalna, mocniej osadzona w czasach wczesnego oświecenia. Jest to też mało subtelny panegiryk na cześć XVIII-wiecznej Anglii, jej oświeconej konstytucji, sprawnego rządu i łagodniejszej wersji kolonializmu.
8/10
Gdy sięgałem po "Podróże Guliwera", wiedziałem tylko, że jest to powieść traktowana jako część kanonu książek dla młodzieży, a także kojarzyłem motyw z krainą Lilliputów. Jednakże w miarę czytania zauważyłem, że nie jest to po prostu powieść przygodowa, a podróże tytułowego Guliwera nie kończą się na Lilliputach.
"Podróże Guliwera" zawierają w sobie cztery osobne...
2021-02-19
2021-02-17
6/10
"Ivanhoe" to powieść równie znana co "Rob Roy" tego samego autora, powszechnie uznawanego za twórcę gatunku powieści historycznej. Jednak w "Ivanhoe" Walter Scott po raz pierwszy w swoim dorobku pisarskim sięga poza historię ojczystej Szkocji, przedstawiając historię z czasów, kiedy Anglicy wyczekiwali na powrót z niewoli swojego słynnego króla, Ryszarda Lwie Serce.
Należy oddać hołd Walterowi Scottowi za to, że jest pierwszym pisarzem, który miał ambicję w swoich czysto rozrywkowych powieściach szczegółowo i rzetelnie przedstawić realia historyczne. Nie jest już to, popularne w jego epoce, umowne umieszczenie akcji w dawnej epoce, ponieważ fabuła "Ivanhoe" silnie osadzona w rzeczywistości średniowiecznej Anglii. A więc Walter Scott drobiazgowo opisuje przedmioty materialne jak ubiór postaci, wprowadza i wyjaśnia pewne zwyczaje, przedstawia powszechny w tych czasach antysemityzm, a także nakreśla różnice i wynikający z nich konflikt pomiędzy rodowitymi Anglosaksonami, a normandzką elitą rządzącą w ówczesnej Anglii. Jak to w dobrych powieściach historycznych bywa, postaci historyczne mieszają się tu z bohaterami fikcyjnymi i legendarnymi, chociażby słynnym Robin Hoodem i jego kompanią.
Niestety, "Ivanhoe" strasznie się zestarzał pod niemal każdym względem. Walterowi Scottowi nie wychodzi żywe prowadzenie akcji (pod tym względem sromotnie przegrywa z Dumasem), szczegółowe opisy nużą, elementy humorystyczne nie bawią, romans przechodzi gdzieś bokiem, walki nie emocjonują, dialogi są okropnie sztywne (bohaterowie wyjaśniają sobie rzeczy oczywiste dla siebie nawzajem), a postaci są zwyczajnie bezpłciowe i a do tego czarno-białe, co widać po negatywnym przedstawieniu wszystkich templariuszy i członków kleru, co jest chyba typowe dla protestanckich pisarzy z tego okresu (np. "Mnich" Lewisa). W powieści Scotta nawet fabuła jest prosta i do tego rozwleczona na 400 stron, a jej finałowe rozwiązanie (wraz z absurdalnym powrotem z zaświatów pewnej postaci) pozostawia wiele do życzenia. Sam tytułowy Ivanhoe pomyka gdzieś w tle, więcej tutaj Żydówki Rebeki czy starego Cedryka.
Niemniej nie czytało się tego szczególnie źle, ale żeby czerpać z czytania Scotta trzeba mocno przymrużyć oko na sztywność i naiwność jego powieści. Zdecydowanie lepiej wypadają wciąż poczytne dzieła Alexandre'a Dumasa.
6/10
"Ivanhoe" to powieść równie znana co "Rob Roy" tego samego autora, powszechnie uznawanego za twórcę gatunku powieści historycznej. Jednak w "Ivanhoe" Walter Scott po raz pierwszy w swoim dorobku pisarskim sięga poza historię ojczystej Szkocji, przedstawiając historię z czasów, kiedy Anglicy wyczekiwali na powrót z niewoli swojego słynnego króla, Ryszarda Lwie...
2021-02-07
9,5/10
Po lepszym przemyśleniu "Kaina" Byrona doszedłem do wniosku, że jest to naprawdę wybitny dramat. Angielski poeta wziął w nim na warsztat oklepaną i wręcz prostacką biblijną historię pierwszego zabójcy, czyli tytułowego Kaina. To co jednak z niej wycisnął przechodzi ludzkie pojęcie!
Początek jest dość zwyczajny - "pierwsza rodzina", czyli Adam i Ewa oraz ich dzieci (co ciekawe, także Ady i Selli, sióstr i małżonek Kaina i Abla), wspólnie zanosi modły do Boga. Kain jednak od razu daje się poznać jako romantyczny buntownik odmawiając modlitwy poprzez stwierdzenie, że po prostu nie ma za co dziękować Bogu, bo od Niego nic jeszcze nie otrzymał.
Ta buńczuczna postawa zostaje zauważona przez anioła Lucyfera, który zaczyna kusić Kaina i podsycać jego zwątpienie względem dobroci Boga. Ten iście faustowski motyw jest jednak znacznie lepiej wykorzystany niż w dramacie Goethego, u którego diabeł niesie głównie pewną jarmarczność. Byronowski szatan jest istotą niezwykle inteligentną i przebiegłą, bardzo subtelnie podburza on Kaina, czyniąc to niemal niezauważalnie. W czasie ich rozmowy wychodzi na jaw, że Kain cierpi na romantyczny weltschmerz, obsesyjnie myśli o śmierci, której jeszcze nie było na świecie (ta pojawi się dopiero z zamordowaniem Abla), nie potrafi pojąć dlaczego został obarczony pierworodnym grzechem rodziców, a w ułożonym przez Boga widzi tylko proces nieustannego niszczenia i tworzenia. Zaś Lucyfer, pokazując Kainowi rzekome dawne światy i szczątki preadamitów, czyli niedoskonałe prototypy ludzi, uświadamia go, że Bóg w istocie tworzy, ale aby niszczyć. W rozmowę miesza się ukochana Kaina, czyli jego siostra Ada, która prezentuje postawę zgoła odmienną - Ada bezgranicznie ufa Bogu i wierzy, że istnieje jakiś nieodgadniony dla ludzi sens Boskiego stworzenia. Lucyfer jednak nawet pomiędzy Kaina i bezgranicznie kochającą go Adę potrafił zasiać ziarno niezgody, stwierdzając, że ich miłość w rzeczywistości ma tylko cel prokreacyjny.
W swoich czasach ten dramat Byrona był uznany oczywiście za bluźnierczy i gorszący, z powodu samego faktu, w jaki sposób przerobiono biblijną historię z tradycyjną narracją zapowiadającą przykazanie "nie zabijaj". Kain w dramacie Anglika ostatecznie również zabija Abla, ale "niechcący", jakby zupełnym przypadkiem, w totalnym szale i niepoczytalności. Jego zbrodnia jest niejako koniecznością w boskim planie, a sama postać Kaina została przedstawiona z dużym współczuciem. Z jego myśleniem wręcz można się z łatwością utożsamić, choć Byron i tak pozostaje jednak w sferze myślenia chrześcijańskiego, a rozsądek pozostawia w rękach Ady. To jej sposób myślenia pozwala człowiekowi nie zwariować, to jej Byron przyznaje rację.
"Kain" to dzieło ponadczasowe, w przekładzie Paszkowskiego bardzo przyjazne współczesnemu czytelnikowi, a także całościowo o wiele bardziej przemyślane niż bardzo podobny tematycznie, ale gigantomański i boleśnie cierpiący na przerost formy nad treścią, choć wciąż bardzo dobry, "Faust" Goethego.
9,5/10
Po lepszym przemyśleniu "Kaina" Byrona doszedłem do wniosku, że jest to naprawdę wybitny dramat. Angielski poeta wziął w nim na warsztat oklepaną i wręcz prostacką biblijną historię pierwszego zabójcy, czyli tytułowego Kaina. To co jednak z niej wycisnął przechodzi ludzkie pojęcie!
Początek jest dość zwyczajny - "pierwsza rodzina", czyli Adam i Ewa oraz ich dzieci...
2021-02-09
7/10
"Czarownica z Edmonton" to zaskakująco dobry dramat z gatunku popularnej w elżbietańskiej Anglii "domestic tragedy", czyli tragedii, w której monarchów i mitycznych herosów zastępują ludzie z nizin społecznych i klasy średniej.
Tragedia ma zasadniczo dwa wątki. Jednym z nich jest historia tocząca się wokół ubogiego szlachcica Franka, który po kryjomu żeni się z służącą Winifredą, choć był przyrzeczony Zuzannie, córce ziemianina. Drugi wątek dotyczy tytułowej czarownicy, którą w ciągu zostaje Matka Sawyer. Co ciekawe, choć Thomas Dekker prawdopodobnie rzeczywiście wierzył w czary, to wyraźnie stoi po stronie starej Sawyer, rozumie ją i stara się usprawiedliwić przed odbiorcą dramatu. Kobieta zaczyna korzystać z usług diabła (pojawiającego się pod postacią czarnego psa) tylko dlatego, że była powszechnie znienawidzona przez mieszkańców Edmonton uważających ją za czarownicę jeszcze na długo przed faktycznym zawarciem paktu. Sawyer sięga po zło nadprzyrodzone by odpłacić za poczynione jej zło na ziemi.
Choć jest to tylko dramat oparty na samych dialogach, to Dekker fantastycznie zbudował pełną grozy i niesamowitości atmosferę polowań na czarownice, a także daje wgląd w obyczajowość zabobonnej epoki. Dialogi są zwyczajne, zbliżone do mowy potocznej, ale nie są teatralne w negatywnym sensie. Brak tu artyzmu, ale całkiem nieźle pod względem "realizmu".
7/10
"Czarownica z Edmonton" to zaskakująco dobry dramat z gatunku popularnej w elżbietańskiej Anglii "domestic tragedy", czyli tragedii, w której monarchów i mitycznych herosów zastępują ludzie z nizin społecznych i klasy średniej.
Tragedia ma zasadniczo dwa wątki. Jednym z nich jest historia tocząca się wokół ubogiego szlachcica Franka, który po kryjomu żeni się z...
2021-02-11
2021-02-11
2021-02-10
2021-02-07
8/10
Muszę przyznać, że "Giaur" całkiem pozytywnie mnie zaskoczył swoją niecodzienną formą, gdyż brak tutaj po spodziewanej przeze mnie liniowej akcji, jak to wcześniej bywało w powieściach poetyckich. Byron kreśli historię bardzo rozmyślnie poprzez dość nowatorską technikę luźno związanych ze sobą ustępów, które składają na konkretny obraz. Dzięki temu ta powieść poetycka nabiera rumieńców, oznaki ciągłej świeżości.
Byron najpierw przedstawia nam miejsce akcji, czyli Grecję władaną przez Turków, która w bardzo przyjemnym przekładzie Mickiewicza nabiera podobieństwa Polski pod zaborami. Dawniej kolebka cywilizacji, teraz kraina dzika i zniewolona przez równie dzikich najeźdźców. Potem widzimy bohatera, Giaura, o którym dowiadujemy się niewiele poza tym, że jest Wenecjaninem. Angielski poeta obrazowo kreuje bohatera - widzimy najpierw statek, przed którym pierzchają rybacy. A potem pędzącego jeźdźca po polach, skałach i bezdrożach, a na jego twarzy maluje się determinacja. Kim jest? Skąd przybywa? Dokąd zmierza? Co planuje? Jeszcze nie wiemy. W następnym ustępie Byron opisuje Turków wrzucających do wody pewien pakunek. Pakunek, który się ruszał. Co w nim było? Czy kogoś topią? Dalej przedstawiony nam zostaje gniewny Hassan, którego nawet własny harem nie potrafi go pocieszyć. Dlaczego jest taki rozgniewany? Co go trapi? I tak dalej, i tak dalej.
Kolejne ustępy odsłaniają przed nami kolejne fakty, niczym w naprawdę dobrze napisanej współczesnej powieści. Historia koniec końców jest całkiem prosta i dość zwyczajna, ale jest obdarzona naprawdę gęstym klimatem byronowskiej tajemniczości, a talent angielskiego poety do snucia opowieści jest naprawdę widoczny jak w mało którym dziele epoki romantyzmu.
8/10
Muszę przyznać, że "Giaur" całkiem pozytywnie mnie zaskoczył swoją niecodzienną formą, gdyż brak tutaj po spodziewanej przeze mnie liniowej akcji, jak to wcześniej bywało w powieściach poetyckich. Byron kreśli historię bardzo rozmyślnie poprzez dość nowatorską technikę luźno związanych ze sobą ustępów, które składają na konkretny obraz. Dzięki temu ta powieść poetycka...
2021-02-09
2021-02-07
7/10
Dotychczas miałem do czynienia wyłącznie z tragediami Shakespeare'a, które miały zazwyczaj jedną scenkę komediową dla "rozładowania" napięcia, więc "Sen nocy letniej" to pierwsza przeczytana przeze mnie komedia barda ze Statford. Choć szczególnie mi się nie podobała, to zamierzam oczywiście przeczytać inne, równie znane dramaty o zabarwieniu komicznym, choć zdecydowanie bardziej trafiają do mnie tragedie. Co mnie od razu zaskoczyło to czas i miejsce akcji, które umieszczony jest "Sen nocy letniej" - z jakiegoś powodu, posiadając zaledwie mgliste pojęcie o czym jest ta sztuka, spodziewałem się bardziej północnoeuropejskich klimatów niż antycznych Aten.
Utwór jest znacznie krótszy niż największe tragedie, atmosferę ma o wiele lżejszą i wręcz uroczą. Jest to wręcz pochwała młodzieńczej, prostej miłości - czasem nieszczęśliwej, ale niewinnej i niegroźnej. Elementy nadprzyrodzone wprowadzają jeszcze więcej osobliwego, bajkowego klimatu. Humoru jest tu całkiem sporo, głównie sytuacyjnego, ale też słownego. Można też dopatrywać się skrytego pod tą swoistą otoczką subtelnego erotyzmu. Jednakże taka interpretacja utworu (o której wspominają autorzy wydania w posłowiu) jest dość naciągana, zważywszy zwłaszcza na to, że był to utwór pisany w dedykacji dla znanej pisarzowi pary nowożeńców.
Shakespeare w dobrym i przystępnym tłumaczeniu Słomczyńskiego jest bardzo przyjemny do czytania, ale wrażenie robi dopiero wystawiony w teatrze bądź przeniesiony na wielki bądź mały ekran. Ciężko się więc zachwycić nad tak prostym, krótkim i niewyszukanym utworem - nie historia jednak jest jego największą siłą, a jego ogólny, ciepły klimat.
7/10
Dotychczas miałem do czynienia wyłącznie z tragediami Shakespeare'a, które miały zazwyczaj jedną scenkę komediową dla "rozładowania" napięcia, więc "Sen nocy letniej" to pierwsza przeczytana przeze mnie komedia barda ze Statford. Choć szczególnie mi się nie podobała, to zamierzam oczywiście przeczytać inne, równie znane dramaty o zabarwieniu komicznym, choć...
7/10
Dla uczniów polskiego systemu edukacyjnego twórczość Charlesa Dickensa sprowadza się do samej "Opowieści wigilijnej", ale uczniowie z krajów anglosaskich są raczej bliżej zaznajomieni z "Davidem Copperfieldem", "Opowieścią o dwóch miast" lub "Wielkimi nadziejami", a czytelnicy żyjący w czasach Dickensa lub niewiele dekad później raczej zaczytywali się przede wszystkim "Klubem Pickwicka". Dla mnie jednak twórczość angielskiego realisty od dziecka kojarzy mi się z "Oliverem Twistem".
Postanowiłem sobie odświeżyć tę powieść, ponieważ nie skończyłem jej za pierwszym razem. Sięgnąłem po nią pod wpływem premiery filmu Polańskiego, który choć był pomyślany jako film dla dzieci, zrobił na mnie wstrząsające wrażenie brutalnością i brudem świata ukazanym na ekranie. Pierwsze rozdziały książki poraziły mnie tak samo - Oliver Twist od małego dziecka jest głodzony i bity za najmniejsze przewinienia, czego nie potrafiłem wtedy, będąc w zasadzie niewiele starszym od bohatera, tego zrozumieć. Choć teraz powieść Dickensa nie wydaje się mi aż tak straszna, wciąż jednak zadziwia brutalnością, opisywanym bestialstwem czy spektakularnym opisem śmierci jednego z bohaterów, co jest chyba bardzo rzadko spotykane w XIX-wiecznej literaturze.
W wieku dziecięcym nie zauważyłem też wielkich pokładów ironii, którą pisarz wkłada w opowiadanie. Realizm Dickensa łączy się ze specyficzną satyrą. Choć znana jest wszystkim dickensowska wrażliwość na ubóstwo, nędzę i niedolę ludzką (co widać chociażby w rozlicznych naturalistycznych opisach złych warunków mieszkaniowych, cierpienia fizycznego, głodu i marnej jakości jedzenia), to w "Oliverze Twiście" jest zaskakująca spora ilość naprawdę czarnego humoru. Rzeczywistość industrialnej Anglii przedstawiona jest w dość groteskowy sposób i co ciekawe, zwykle dotyczy to urzędników i stróżów prawa oraz związanych z nim sytuacji. W rozdziałach, w których pojawia się szajka złodziei i inni złoczyńcy, Dickens wraca do ponurego realizmu, w którym można się doszukiwać zapowiedzi francuskiego naturalizmu Zoli.
"Oliver Twist" po wielu stronach nabiera dość kryminalnego zacięcia, a z czasem zaczyna dominować w nim dość wartki wątek sensacyjny. Sierota Oliver pojawia się coraz rzadziej, a pierwsze skrzypce przejmują dobrzy ludzie, którzy starają się rozwikłać zagadkę pochodzenia chłopca i uwolnić go od zakusów jego wrogów z przestępczego półświatka. Choć fabuła jest czasami oparta na mało prawdopodobnych przypadkach, a postaci są raczej niezbyt dogłębnie nakreślone, a dialogi raczej dość drętwe, to śledzi się ją z przyjemnością i zapałem. Na pochwałę jednak zasługuje stworzenie relacji bandyty Williama Sikesa z Nancy, której tragiczne położenie, stany chorobowe i szlachetny charakter zostały wyciągnięte jakby żywcem z jakiegoś dzieła Dostojewskiego. Choć Dickens nie zajmuje się literackim psychologizmem, to na podstawie samych zachowań Nancy można wywnioskować wielki konflikt, jaki toczył się w jej sercu i umyśle.
Z powieści Dickensa płynie szczere i żarliwie głoszone przesłanie, że nie należy ulegać złym wpływom. Oliver Twist mimo całego cierpienia i próby wciągnięcia go w działalność przestępczą, zapierał się rękoma i nogami przed karierą ulicznego złodzieja, wielokrotnie dając przykład swojej uczciwości. Dzięki temu udało mu się zdobyć troskliwy, opiekuńczy i kochający dom. Dickens zbliża się też do głoszonej przez polskich pozytywistów potrzeby pracy u podstaw. Angielski pisarz wyraża przekonanie, że uczciwa praca podparta szczerą wiarą i dobrocią serca potrafi zdziałać cuda. Może i trochę naiwne, prostolinijne i staroświeckie, ale też całkiem mądre i pokrzepiające. Zresztą, kto zabroni mu bycia idealistą?
7/10
więcej Pokaż mimo toDla uczniów polskiego systemu edukacyjnego twórczość Charlesa Dickensa sprowadza się do samej "Opowieści wigilijnej", ale uczniowie z krajów anglosaskich są raczej bliżej zaznajomieni z "Davidem Copperfieldem", "Opowieścią o dwóch miast" lub "Wielkimi nadziejami", a czytelnicy żyjący w czasach Dickensa lub niewiele dekad później raczej zaczytywali się przede wszystkim...