Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

5,5/10
Do sięgnięcia po ten tomik skusiła mnie oczywiście sława filmu Finchera, który planowałem od dawna obejrzeć. Tytułowe opowiadanie było całkiem niezłe, ale bardzo prostolinijne i oparte tylko na tym jednym pomyśle Marka Twaina. Łatwo się domyślić, że filmowa adaptacja "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona" jest raczej wyłącznie inspirowana opowiadaniem.

Pozostałe nowele są jednak tak potwornie nijakie, że aż drażniące w swojej przeciętności, mimo dość dobrego (choć nadal zwyczajnego) języka Fitzgeralda. W dodatku często oparte są na humorze niezbyt wysublimowanym i po prostu nietrafionym, zupełnie niezabawnym. Jedynym opowiadaniem, jakie się choć trochę wyróżniło, jest zdecydowanie "Przybrzeżny pirat", fabułą przypominający klasyczną komedię romantyczną "Ich noce". Niemniej nawet to dziełko nie zaliczyłbym do szczególnie udanych - co najwyżej w porządku.

5,5/10
Do sięgnięcia po ten tomik skusiła mnie oczywiście sława filmu Finchera, który planowałem od dawna obejrzeć. Tytułowe opowiadanie było całkiem niezłe, ale bardzo prostolinijne i oparte tylko na tym jednym pomyśle Marka Twaina. Łatwo się domyślić, że filmowa adaptacja "Ciekawego przypadku Benjamina Buttona" jest raczej wyłącznie inspirowana opowiadaniem.

Pozostałe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

10/10
"Anny Kareniny" nie trzeba przedstawiać nikomu, jej sława jest tak duża, że można spokojnie nazwać ją najsłynniejszą rosyjską powieścią, deklasując pod tym względem nawet "Zbrodnię i karę" czy "Mistrza i Małgorzatę". Wynika to z wpływu, jaki nieustannie wywiera na świadomość Rosjan (zjawisko porównywalne do roli "Lalki" w kulturze polskiej), jak i zwyczajnych czytelników spoza tego kręgu kulturowego, którzy sięgają po "Kareninę" dla czystej rozrywki czy z ciekawości.

Trzeba jednak koniecznie zaznaczyć, że nie jest to w żadnym wypadku historia miłosna, ani tym bardziej "literatura kobieca" (brrrr, okropne określenie), a wręcz przeciwnie - najzwyczajniej w świecie jest to powieść antymiłosna, trochę odzierająca sferę uczuciowo-erotyczną ze wszelkiej magii, którą przypisujemy miłości. "Anna Karenina" to przede wszystkim powieść o rodzinie, rozumianej tutaj jako samo małżeństwo, które wraz z momentem zawarcia związku stawia fundament pod budowę rodziny. Mamy tu trzy, a nawet cztery różne przypadki nieszczęśliwych (zgodnie z pierwszym zdaniem powieści) rodzin - Stiwy i Dolly, Lewina i Kitty, w końcu podwójny wątek Anny i Wrońskiego oraz Anny i Karenina. Piątą linią byłaby wczesna relacja Kitty i Wrońskiego, która nie skończyła się zawarciem związku, pozostając jedynie w marzeniach młodej dziewczyny i jej matki.

Siłą "Anny Kareniny" są niebywale autentyczne portrety psychologiczne, często w zarysie ogromnie zwyczajne, ale nawet prostolinijna Kitty czy prozaiczna Dolly są przedstawione przez Tołstoja z prawdziwą soczystością. Urzekł mnie zawarty w tym dziele specyficzny psychologizm - autor nie podaje wszystkiego na tacy, a jedynie rejestruje pewne reakcje, bardziej emocjonalne niż faktyczne myśli, na dane sytuacje. Dzięki temu portrety postaci są tak intrygujące i wciągające - czytelnik musi sam wyłuskać, co siedzi w ich psychice, aby zrozumieć ich postępowanie. Największe wrażenie robi jednak niejednoznaczna osobowość Karenina, raz emanującego potężnym indywidualizmem człowieka czynu, innym razem objawiającym bezuczuciowość i zimność bliską socjopatii, a jeszcze innym razem porażającą wręcz słabością charakteru męża, który nie wie jak powinien zareagować na zdradę żony.


Wysoka jakość "Anny Kareniny" wynika także z wybitnego stylu Tołstoja, który jest bardzo plastyczny, wysmakowany i bardzo przyjemnie się przezeń płynie, stąd łatwo pochłonąć całą grubą powieść w dość krótkim czasie. Niezwykle podoba mi się splot relacji bohaterów, którzy są ze sobą dość blisko powiązani, a prowadzą osobne życia, które tylko w nielicznych punktach fabuły się ze sobą stykają (stąd niemal całkowita odrębność historii Lewina i Kitty od dramatu Anny). Jeśli chodzi o problematykę, to już na wstępie czytelnik jest wręcz uderzony w twarz wymownym obrazem zdradzonej żony, która w XIX-wiecznych warunkach konserwatywnej, prawosławnej i patriarchalnej Rosji nie jest w stanie odejść od męża, zmuszona jest więc jedynie odgrywać komedyjkę, a następnie pogodzić się ze zdradą i próbować żyć dalej. Ciekawym zjawiskiem jest także Kitty, która popełnia dość oczywisty błąd, odrzucając zaręczyny Lewina, gdyż miała głowę pełną staroświeckich pouczeń nawpychanych jej przez opiekuńczą matkę. Fenomenalny jest jednak środek wątku tytułowej Anny, której romans z Wrońskim najpierw pomyka gdzieś w tle i jest przedstawiony raczej skrótowo, niemal jak wątek poboczny, tylko po to by potem gwałtownie wybuchnąć od momentu wyścigów. Cała sytuacja trójkąta Wroński-Anna-Karenin jest tak w autentyczny sposób kuriozalna, że faktycznie porusza emocjonalnie, intryguje i poraża niejednoznacznością.

Tołstoj też jest niejednoznaczny - raz zdaje się mówić, że Anna zniszczyła samą siebie i swoją rodzinę, innym razem że była to sytuacja bez wyjścia. Jak dla mnie, nie sposób osądzić zachowania Anny w sytuacji, w której się znalazła, gdyż zadziałało w tym tak wiele różnorodnych czynników, iż nie można jej jednoznacznie potępić lub wręcz przeciwnie - pochwalić jej podążanie za głosem serca. I chyba właśnie takie jest życie zwyczajnych jednostek, czyli paradoksalnie skomplikowane i bez prostych rozwiązań. Ogółem mówiąc "Anna Karenina" dostarcza mnóstwa bodźców o rozważań o sprawach wyjątkowo przyziemnych, jest przy tym wciąż niezwykle atrakcyjna dla współczesnego czytelnika, ale jak na tak popularną powieść bywa zaskakująco trudna. Trudny jest zwłaszcza wątek rozwoju duchowego Lewina, szczególnie iż sam Tołstoj pozostawia w zakończeniu otwartą furtkę, gdyż nie mówi jasno, czy wewnętrzna przemiana tego bohatera (dla autora ważniejszego niż tytułowa Anna) faktycznie zaszła, czy Lewin faktycznie znalazł własny (bo przecież nie ogólny) sens egzystencji i obiecane na pierwszej stronie powieści szczęście rodzinne.

10/10
"Anny Kareniny" nie trzeba przedstawiać nikomu, jej sława jest tak duża, że można spokojnie nazwać ją najsłynniejszą rosyjską powieścią, deklasując pod tym względem nawet "Zbrodnię i karę" czy "Mistrza i Małgorzatę". Wynika to z wpływu, jaki nieustannie wywiera na świadomość Rosjan (zjawisko porównywalne do roli "Lalki" w kulturze polskiej), jak i zwyczajnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.

Oczywiście, to tylko powieść przygodowa z początku XVIII wieku, posiada znamiona ówczesnej mentalności Anglików na temat mieszkańców Afryki i Ameryki Południowej, a sam Robinson nie jest zwyczajnym żeglarzem - trafia na bezludną wyspę płynąc po czarnoskórych niewolników, by zbić na nich majątek, za pomocą którego rozbudowałby swoją brazylijską plantację. Robinson jest więc kolonizatorem, w dzisiejszym rozumieniu jednym z pierwszych drapieżnych kapitalistów. Chciałoby się orzec, że rozbicie na środku Atlantyku było swego rodzaju "karą" za nieczyste moralnie interesy, a trafienie na bezludną wyspę w jakiś sposób pozytywnie odmieniło Robinsona. Niestety było to jeszcze za wcześnie na umieszczenie w powieści przygodowej takiej głębszej wymowy, a szkoda.

Aspekt przygodowy wypada jednak bardzo dobrze - na początku mamy kilka krótkich przygód Robinsona, typowych dla ówczesnej literatury. Najlepsza część powieści to jednak jej środek - sporo miejsca poświęcono na sprawy "survivalowe", poszukiwanie jedzenia, próby wytworzenia przydatnych przedmiotów czy poradzenia sobie z warunkami naturalnymi. Pojawia się wtedy zupełnie nieoczekiwanie nastrój jakby kontemplacyjny, wszystko zwalnia - choć paradoksalnie czas upływa szybciej.

Od spotkania Piętaszka powieść wraca jednak na tory typowo przygodowe, też dobre i zaskakująco przyjemne. Ogólnie "Przypadki Robinsona Crusoe" okazały się dokładnie tym, czym miały być w moich oczekiwaniach. Bawiłem się całkiem nieźle i cieszę się, że przeczytałem (a właściwie przesłuchałem) pełną wersję Birkenmajera, a nie skróconą Mirandoli.

7/10
Czego można oczekiwać po powieści tak starej, do tego - przygodowej, a więc czysto rozrywkowej? a Na domiar złego często przerabianą przez późniejszych tłumaczy i literatów na dzieło literatury młodzieżowej? Teoretycznie niewiele. Z takim podejściem sięgnąłem w końcu po "Przypadki Robinsona Crusoe" i w sumie miło się rozczarowałem.

Oczywiście, to tylko powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

6/10
Na powieść Natsume Sosekiego natrafiłem przypadkiem przeglądając audiotekę Bookbeat pod kątem klasyków. Krótki opis książki twierdzący, że "Sedno rzeczy" (oryg. "Kokoro") to jedna z największych dzieł literatury, oraz zapewnienia, iż twórczość Sosekiego wywarła duży wpływ na chociażby popularnego Murakamiego, a w końcu krótka ilość godzin słuchania, zachęciły mnie do wepchnięcia jej do mojego planu czytelniczego.

Nie mogę jednak powiedzieć, żeby powieść nawet na początku mnie jakoś szczególnie zainteresowała. Słuchając kolejnych rozdziałów, czekałem wciąż na to, by fabuła "rozkręciła się" albo nabrała głębszego charakteru. Niestety, relacja młodego narratora z tajemniczym Senseiem okazała się po prostu bezbarwna i pseudogłęboka. Nie mogłem przede wszystkim zrozumieć co zafascynowało bohatera w charakterze Senseia, co skłoniło go do darzenia tak głębokim szacunkiem człowieka próżnującego i dość protekcjonalnie traktującego żonę, skoro ten nawet nie dzielił się z nim ciekawymi przemyśleniami czy uwagami. Wiadomo, że chłopak, z którym przyszło mi bądź co bądź dość nieźle się utożsamić (szukający własnego miejsca po skończeniu studiów, niezbyt dogadującego się z obojgiem rodziców), poszukiwał godnego do naśladowania autorytetu, a starszy mężczyzna posiadający pokaźną bibliotekę i życie traktujący z pobłażliwym uśmiechem na pierwszy rzut oka może się wydawać osobą interesującą i idealną. Sensei jednak nie był w żadnym punkcie fabuły "Sedna rzeczy".

W efekcie rozczarowania pierwszą częścią powieści, poświęconej początkowi relacji młodzieńca z Senseiem, druga wydawała się jeszcze bardziej rozczarowująca. Na próżno oczekiwałem w niej jakiegoś momentu zaskoczenia. Otóż w drugiej bohater powraca na dłuższy okres do rodzinnego domu, gdzie odkrywa, że nie czuje już przywiązania do rodziców, których uznaje za małostkowych i dość egoistycznych. Choć w tej części jako tako potrafiłem w dalszym ciągu utożsamić się z narratorem nawet w większym stopniu niż wcześniej, to dość sztywny język powieści (zapewne wynikający z tłumaczenia) skutecznie odstręczał mnie od dalszego słuchania audiobooka. Zamierzałem już porzucić powieść, gdy nieoczekiwanie rozpoczęła się trzecia część powieści, pokrywająca jej całą drugą połowę - była to spowiedź Senseia, który niespodziewanie postanowił odpowiedzieć na prośbę narratora i zwierzyć się mu się ze swojej przeszłości. Postanowiłem więc czytać dalej, ale i ta część niezbyt mnie usatysfakcjonowała. Zawiodło przede wszystkim ubóstwo językowe, które nie potrafiło udźwignąć ciężaru przeżyć Senseia. Jego trauma wydawała mi się po prostu zbyt płytko przedstawiona. Sama też istota fabularna tej części, czyli relacja z przyjacielem uznawanym "za tego lepszego" oraz rywalizacja o kobietę, też mnie po całości zawiodła.

Nie wiem czym ostatecznie było tytułowe "Sedno rzeczy", ani jaka jest ogólna wymowa powieści Sosekiego. Niemniej, coś jest w niej, co nie pozwala o niej zapomnieć, nawet jeśli nadchodzące mnie czasem wspomnienia o tej historii są okraszone sporą dozą rozczarowania i nawet pewnego niesmaku, ale z tego względu wystawiam jej nie tak niską ocenę, jakiej można byłoby się spodziewać. Jest to na pewno powieść o alienacji, zarówno ogólnej, jak i typowo japońskiej, na którą wpływ ma postępująca westernizacja tradycyjnego społeczeństwa japońskiego.

Nie mam niestety pojęcia, czy w ogóle polecić "Sedno rzeczy" - jeśli już, to warto ją przeczytać dlatego, że "Sedno rzeczy" jest żelaznym klasykiem wewnątrz Japonii i cieszy się tam niezmienną popularnością. Ubolewam, że nie trafiła w moją wrażliwość.

6/10
Na powieść Natsume Sosekiego natrafiłem przypadkiem przeglądając audiotekę Bookbeat pod kątem klasyków. Krótki opis książki twierdzący, że "Sedno rzeczy" (oryg. "Kokoro") to jedna z największych dzieł literatury, oraz zapewnienia, iż twórczość Sosekiego wywarła duży wpływ na chociażby popularnego Murakamiego, a w końcu krótka ilość godzin słuchania, zachęciły mnie do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji, szaleństwa i dewocji.

Początkowo powieść Hoffmanna zaczyna się bardzo spokojnie i już od pierwszych zdań można się oczarować subtelnie wyrafinowanym językiem autora. Szybko jednak sielankowe życie bohatera, którym jest kapucyn Medard, przemienia się w istny gotycki koszmar - razem z nim zostaniemy wplątani w sieć nie tyle co nieprawdopodobnych, co wprost niedorzecznych intryg i powiązań rodzinnych. Fabuła jest tak skomplikowana, że aby zrozumieć ją w pełni, trzeba by wypisać wszystkie postaci, a następnie rozrysować. Na szczęście niektóre elementy historii są powtarzane kilkukrotnie, dzięki temu główny jej sens można załapać i bez tego. Ponadto być może to pierwsza powieść psychologiczna we współczesnym rozumieniu, poprzez wątek sobowtóra traktująca o rozpadzie osobowości, gdyż sam Medard kilkukrotnie uznaje się w swojej narracji za Wiktoryna, a Wiktoryn podaje się za Medarda.

To co mnie jednak najbardziej zainteresowało w "Diablich eliksirach" to atmosfera, nie będąca wyłącznie gotycką rodem z czarnego romantyzmu, ale wręcz kafkowskiego zagubienia i paranoi. Buduje to nie tylko fabularna zawiłość, ale też sam język, nienaturalne długie monologi oraz ilość absurdu i elementy nadprzyrodzone ocierające się wręcz o prawdziwy, współczesny surrealizm. Wydaje się więc, że słynny Kafka czerpał po prostu z dorobku literatury niemieckiego romantyzmu, bo rodowód jego atmosfery w "Procesie" czy "Zamku" upatruję także w nowelach Kleista czy dramatach Goethego. Świadczy to przede wszystkim o pewnej wspólnocie, która łączy literatów w obrębie jednego języka i narodu, pozwalająca wyodrębnić elementy i cechy powtarzające się w dziełach jednej kultury. W wypadku literatury niemieckiej byłby ten pewien absurd, pomieszanie z poplątaniem i ta niepokojąca niepewność.

Gdy w czasie czytania drugiego rozdziału zrozumiałem, z jaką książką będę miał do czynienia (czyli nie tylko z wariacją na temat "Mnicha" Lewisa i zwykłą opowiastką grozy), byłem bliski zupełnego zachwytu. Jednak im bardziej zbliżałem się do końca, tym moja fascynacja zaczęła zanikać. Czegoś mi zabrakło w "Diablich eliksirach" i ostatecznie nie wiem, jak ją należy rozumieć. Nie jest to raczej krytyka na dewocyjny katolicyzm (czym była powieść Lewisa), gdyż przez literacki styl przebija raczej fascynacja i uznanie Hoffmanna dla ludzi prowadzących klasztorne życie. Oczywistym jest temat schizofrenii i rozpadu osobowości, bardzo ciekawie ujęty jak na czas powstania utworu, ale nie na tyle odkrywczy, by skłonić do głębszych przemyśleń. Podejrzewam też, że po pewnym czasie, treść "Diablich eliksirów" zupełnie mi się zatrze w pamięci. Niemniej powieść polecam wszystkim, którzy czytają nie tylko dla przyjemności i chcą w czasie czytania głowić się "o co tu właściwie chodzi".

7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

8/10
Wydaje się, że "Mnich" Lewisa to powieść jak każda inna z tego okresu - przesadnie melodramatyczna, nieprawdopodobna i wykorzystująca oklepane elementy. To jednak właśnie to dzieło spopularyzowało szeroko pojętej kultury wszystkie dobrze znane motywy występnego mnicha, uwodzicielskiej grzesznicy, czystej niewiasty, mrocznych ruin zamku, duchów, demonów, cyrografu i całej reszty podobnych, nawet jeśli nie był pierwszą powieścią gotycką w dziejach.

Poza pewnym wpływem na późniejszą literaturę i wyprzedzeniem swej epoki (a właściwie rozpoczęciem nowej - romantyzmu), "Mnich" ma jednak w sobie jeszcze coś, co nie daje o sobie zapomnieć, mimo że czytałem przed nim i po nim wiele podobnych książek. Na dowód może służyć fakt, że piszę tę recenzję prawie rok po lekturze i nadal bardzo dobrze ją pamiętam, z jakiegoś dziwnego powodu często wracam do niej myślami, choć nie posiada ona wielkiej wartości intelektualnej, która mogłaby przez dłuższy czas przyciągać umysł czytelnika. Być może chodzi o samą krystalizację romantycznych motywów przemieszanych jeszcze ze wcześniejszym sentymentalizmem. Myślę jednak, że po prostu wszystko jest tutaj "na miejscu", spełnia całkowicie założenia swojego gatunku. Intryga była zawiła, ale nie na tyle, by się zagubić. Wątki prowadzone dwutorowo w pewnym momencie w satysfakcjonujący sposób się ze sobą połączyły. Zwroty akcji były nawet zaskakujące, choć nie trudno było przewidzieć, w którą stronę pójdzie akcja. Zakończenie zaś jest właściwie genialne, mimo że "już je gdzieś widziałem".

Oczywiście, jak już było wspomniane, wszystko to przesadnie melodramatyczne, ale nadaje to staromodnego uroku. Nawet nie przeszkadzał mi łatwo zauważalny fakt, że protestant Lewis napisał "Mnicha" jako grubymi nićmi szytą krytykę katolicyzmu, czyli jakoby celibat był z natury chybionym pomysłem, a środowisko zamkniętych konwentów wylęgarnią występku, następnie ukrywanego przed światem zewnętrznym. Niemniej mimo starości powieść wciągnęła i trzymała w napięciu. A jak na dzieło czysto rozrywkowe to w zupełności wystarcza.

8/10
Wydaje się, że "Mnich" Lewisa to powieść jak każda inna z tego okresu - przesadnie melodramatyczna, nieprawdopodobna i wykorzystująca oklepane elementy. To jednak właśnie to dzieło spopularyzowało szeroko pojętej kultury wszystkie dobrze znane motywy występnego mnicha, uwodzicielskiej grzesznicy, czystej niewiasty, mrocznych ruin zamku, duchów, demonów, cyrografu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.

Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany narwal to w istocie podwodny okręt kapitana Nemo. Wstęp kończy się dostaniem trzech bohaterów na pokład maszyny, zapoznaniem z kapitanem i rozpoczęciem podróży. Z początku budzi to względne, cała ta cudowna podróż przez podwodny świat, chodzenie w skafandrach z akwariami na głowie oraz te naiwnie proste pomysły Verne'a na praktyczne funkcjonowanie i samowystarczalność Nautilusa. Szybko się okazuje jednak, że powieść jest niezwykle rozwleczona, a tytułowa podróż to ciąg krótkich epizodów, poprzetykanych wręcz encyklopedycznymi wyliczeniami gatunków ryb, instrukcjami poławiania pereł, opowiadaniami o życiu rodzinnym arktycznej foki i nawet nie wiem czym więcej, bo były nawet w tym "przygodowym" kontekście takie wstawki były przeraźliwie nudne. Kiedyś to mogło robić wrażenie, teraz raczej nuży, zwłaszcza gdy oczekuje się od powieści przygodowej wciągającej fabuły, której tu ze świecą szukać. Same postacie też zaczynają irytować po pewnym czasie - niezdecydowanie narratora (obowiązkowo narracja prowadzona jest z pierwszej osoby), służalczość Conseila i buntowniczość Neda Landa. Ponadto tajemnica okrywająca motywy postępowania i pochodzenie kapitana Nemo są tak bardzo grubymi nićmi szyte, że w ogóle nie wzbudzają zainteresowania. Po prostu czuć, że nie kryje się pod tym coś głębszego niż pseudogłęboka wymowa ekologiczna w postaci niechęci do niszczycielskiej ludzkości.

Nie jest to zła powieść, komuś na pewno przypadnie jeszcze do gustu i zachwyci się niesamowitością podwodnego świata czy tym steampunkowym wizjonerstwem z początku rewolucji przemysłowej, z tak wyraźnymi przejawami mentalności ludzi tamtych czasów, przed którymi dopiero otwierał się świat pełen cudownych wynalazków i odkryć. Pod względem literackim jest to jednak powieść za długa, zbyt nużąca i cholernie powtarzalna. Ale zapoznać się można.

6/10
Myśląc o tym najsłynniejszym dziele Julesa Verne'a (znanego w Polsce pod mianem swojskiego Juliusza), nasuwa mi się słowo brzmiące "staroświecki". Taka jest ta powieść - zarówno staroświecka w uroczy (w pierwszej połowie), jak i w dość przykry sposób.

Początek "20000 mil podmorskiej żeglugi" jest całkiem intrygujący, nawet jeśli czytelnik doskonale wie, że ścigany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.

Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz fabułą opartą na motywie dam w opałach (Kora jest uprowadzania w ciągu książki trzy razy, jej siostra Alicja tylko dwukrotnie), które sprawni mężczyźni, obowiązkowo zakochani w nich, próbują uratować. Mimo powtarzalności tego motywu w obrębie jednej powieści, Cooperowi udało się utrzymać moje jako takie zainteresowanie przez dłuższy czas za sprawą wyjątkowo nowoczesnych i dynamicznych opisów walk, pojedynków, ucieczek i pościgów. Serio, dawno nie czytałem klasycznej powieści, której starcia byłyby tak plastycznie i zarazem przekonująco opisane. Podobało mi się także, że autor "Ostatniego Mohikanina" nie uciekł w stereotypowe przedstawienie postaci (nawet jeśli kobiety są biernymi podmiotami fabuły). Mam tu na myśli fakt, że nie ma tu spodziewanego podziału na złych kolonistów i dobrych Indian, lub na odwrót - dzikusów i światłych białych. Nawet przedstawiane przez pisarza plemiona indiańskie nie są podzielone na te "szlachetne" i "nieszlachetne", jak to nauczyła nas późniejsza popkultura. Boli jedynie fakt, że sytuacja pod fortem William Henry została przedstawiona niezgodnie z prawdą, jako przemyślany spisek Francuzów, a nie przypadkowy atak plemienia wrogiego Anglikom, którego Francuzi nie przewidzieli. Niemniej historyczne wydarzenia wojny siedmioletniej, a także niesnaski i różnice pomiędzy poszczególnymi szczepami Indian, zostały przez autora nieźle wplecione i wykorzystane w fabule.

Cooperowi, mimo niewątpliwych zalet jego pióra, daleko jednak do geniuszu narracji i intrygi z powieści mistrza Alexandre'a Dumasa. Ale to bardzo miły przedsmak późniejszych arcydzieł w postaci chociażby "Trzech muszkieterów".

7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.

Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

6/10
"Nad Niemnem" to bardzo specyficzny przypadek w literaturze polskiej i twórczości Orzeszkowej. Dotychczas wszystko, co wyszło spod jej pióra, zaskakująco przypadło mi do gustu. Z tego powodu postanowiłem świadomie zmierzyć się z jej ponoć (według krytyków literatury) najlepszym dziełem, ale powszechnie uważanym przez czytelników (głównie uczniów liceum) za wręcz katorgę. Właśnie przez tą złą renomę "Nad Niemnem", z takim pozytywnym zaskoczeniem przyjmowałem inne jej utwory, które nie były takie złe, a nawet bardzo dobre.

Zacznę więc od wymienienia kilku pozytywnych cech tej powieści. Przede wszystkim to podejmowana przez Orzeszkową faktycznie szeroka tematyka, która zaważyła na włączeniu "Nad Niemnem" zarówno do kanonu lektur, jak i klasyki. Mamy tu zarówno konflikt ziemski, konflikt pokoleniowy, różnorodny stosunek do powstania styczniowego, pochwała etosu pracy, antyurbanizm, zachwyt naturą i wsią, problem mezaliansu, bowaryzm oraz feminizm. Zwłaszcza ten ostatni jest ciekawie ujęty przez pisarkę, która po prostu stworzyła szereg bardzo ciekawych i zróżnicowanych postaci kobiecych, grających właściwie pierwsze skrzypce w powieści. Nawet Justyna Orzelska, która z początku wydawała mi się zupełnie nijaką osobą, z czasem nabrała jednak rumieńców i zadziwiła mnie swoją asertywnością. Postaci męskie i ogólnie relacje pomiędzy wszystkimi bohaterami są również bardzo ciekawe przemyślane i ułożone przez pisarkę.

Niestety to właściwie koniec pozytywnych cech "Nad Niemnem". Książka jest faktycznie niezwykle rozwlekła i nudna. I już nie chodzi o to, że Orzeszkowa swój charakterystyczny narratorski styl, obecny w jej krótszych powieściach i nowelach, rozdmuchała do granic możliwości, dodając do tego jeszcze słynne opisy przyrody i chat wiejskich. To co znajdziemy na tych 600 stronach mogłoby się zmieścić spokojnie w 300, gdyby pisarka znalazła umiar. Największym problemem jest jednak to, że "Nad Niemnem" nie ma właściwie fabuły - to ciąg przeplatających się obrazków, które nie łączą się bezpośrednio ze sobą i nie tworzą ciągu przyczynowo-skutkowego. Stąd się bierze trudność w przebrnięciu przez całą powieść. Poza tym pisarka, która przecież w takim "Meirze Ezofowiczu" wzorowo poprowadziła narrację i stopniowo wprowadzała bohaterów, wyjaśniając przy tym kim są,
logicznie wykorzystując ich do rozwoju fabuły, tutaj właściwie wprowadza wszystkich w sposób przypadkowy i chaotyczny. Przez to z początku trudno zrozumieć, kto jest kim i jakie łączą ich relacje (rodzinne czy osobiste) z innymi postaciami. Paradoksalnie, jak już wspomniałem, same postacie i związki między nimi, są najzwyczajniej ciekawe i dobrze rozpisane.

Właściwie było tylko kilka momentów w książce, które mi się w pewien sposób podobały - były to głównie fragmenty, w których Orzeszkowa rozlegle prezentowała portrety psychologiczne bohaterów i bohaterek, np. Emilii Korczyńskiej czy Andrzejowej. Inną sprawą, że wprowadza je w dziwnie nieuporządkowany sposób - np. Emilii prawie na początku, choć ta bohaterka pozostaje bierną przez większość "akcji" powieści. Do gustu przypadł mi także bajkowy styl Orzeszkowej, przywodzący czasami na myśl "Meira Ezofowicza". Niemniej jest to ten typ powieści, o której lepiej się rozmawia (miałem szansę się przekonać) i myśli, niż po prostu czyta, choć nie było aż tak źle. Mam mimo wszystko poczucie, że warto było przebrnąć przez te 600 stron, nawet jeśli znajomość "Nad Niemnem" nie zmieni wiele w moim dalszym życiu.

6/10
"Nad Niemnem" to bardzo specyficzny przypadek w literaturze polskiej i twórczości Orzeszkowej. Dotychczas wszystko, co wyszło spod jej pióra, zaskakująco przypadło mi do gustu. Z tego powodu postanowiłem świadomie zmierzyć się z jej ponoć (według krytyków literatury) najlepszym dziełem, ale powszechnie uważanym przez czytelników (głównie uczniów liceum) za wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

8,5/10
Jest to pierwsza część tzw. przeze mnie "tryptyku małżeńskiego" Tołstoja. Wbrew obiegowej opinii, w "Sonacie Kreutzerowskiej" pisarz nie porusza po prostu tematu zazdrości, a raczej generalnie wewnętrznego rozkładu małżeństwa, gdzie jednostkowy przykład głównego bohatera jest tylko przejawem ogólnego kryzysu tej instytucji w społeczeństwie rosyjskim. Swego czasu opowiadanie wzbudziło spore kontrowersje i zapoczątkowało poważną publiczną dyskusję na ten temat. Sam Tołstoj wręcz wytłuszcza swe poglądy w opowiadaniu, z którymi można się oczywiście zgadzać lub nie. Według mnie jego wizja jest niepotrzebnie nadzwyczaj pesymistyczna, a proponowane zmiany - zbyt radykalne, wręcz purytańskie. Stąd "Sonata Kreutzerowska" bywa często pomijana i jawnie krytykowana przez chociażby Vladimira Nabokova, który przecież słynął z prowadzenia wręcz wzorowego życia małżeńskiego.

Jeśli jednak chodzi o samą warstwę literacką, to można się nawet zachwycić. Opowiadanie zaczyna się od sceny na peronie kolejowym (jakież to rosyjskie...), gdzie wśród przypadkowych podróżnych ścierają się różne poglądy na małżeństwo, zdradę i rolę kobiety w społeczeństwie. Jest to zapalnik do długiej spowiedzi głównego bohatera, którą opowiada w pociągu narratorowi. Najciekawsza była pierwsza część jego biografii, wskazująca na zepsucie moralne środowiska, w którym wyrastał bohater. Sposób prowadzenia narracji, sama tematyka i psychologizm przywodził mi na myśl powstałą nieco wcześniej "Łagodną" Dostojewskiego. Pomimo jednak, że Tołstoj był równie wielkim pisarzem, to jedynie zbliżył się do geniuszu starszego kolegi.

Wydaje mi się, że w "Sonacie Kreutzerowskiej", tak jak w innych opowiadaniach Tołstoja, brakuje jakiejś wyraźniejszej esencji, silniejszej emocjonalności, mocniejszego uderzenia, chwytu za serce. Nie chcę porównywać dwóch opowiadań odmiennych autorów, ale jednak "Sonata" wydaje się względem "Łagodnej", mimo radykalizmu światopoglądowego pisarza, w pewnym sensie za nadto ugładzona, a przez to trochę sztywna. Niemniej to póki co najlepsze z krótszych dzieł Tołstoja, które dane mi było przeczytać, bardzo reprezentatywne dla całej literatury rosyjskiej, z bardzo dojmującą atmosferą i obrazem rozkładu podstawowej komórki społecznej.

8,5/10
Jest to pierwsza część tzw. przeze mnie "tryptyku małżeńskiego" Tołstoja. Wbrew obiegowej opinii, w "Sonacie Kreutzerowskiej" pisarz nie porusza po prostu tematu zazdrości, a raczej generalnie wewnętrznego rozkładu małżeństwa, gdzie jednostkowy przykład głównego bohatera jest tylko przejawem ogólnego kryzysu tej instytucji w społeczeństwie rosyjskim. Swego czasu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.

Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a na pewno "Wojny światów", to dość ociężała i nawet ówcześnie przestarzała narracja w formie wspomnień/pamiętnika. Narratorem jest bezimienny badacz-filozof, którego losy i zebrana wiedza na temat Marsjan służą jako narzędzia narracyjne autorowi. Sam bohater jest zupełnie nijakim everymanem, co również jest pewną wadą - w tym wypadku utrudniającą chociaż minimalnym przejęciem się jego losem. Czytelnik raczej nie zadrży w momencie, gdy niebezpieczeństwo będzie wisieć nad nim lub jego bratem, którego losy są opisane w kilku późniejszych rozdziałach. Uważam więc, że lepiej podziałałaby w tej powieści narracja zupełnie wyzuta z emocji, bardzo oschła, czysto dziennikarska lub wręcz naturalistyczna. Takie podejście do opowiadanej historii jeszcze lepiej zbudowałoby klimat i podkreśliło realizm oraz apokaliptyczność wizji Wellsa.

Na tym na szczęście koniec wad "Wojny światów", a zaczynają się zalety. Przede wszystkim wciąż ogromne robi wrażenie bardzo trafne wizjonerstwo Wellsa i obrazowość jego opisów. Opisywane wydarzenia faktycznie budzą grozę (kilka razy w czasie lektury poczułem pewien niepokój), ponieważ są opowiedziane z pieczołowitym wręcz realizmem. "Wojnę światów" można czytać dosłownie, jako traktat o maluczkości człowieka w obliczu ewentualnego zagrożenia z zewnątrz oraz kruchość więzów i organizacji międzyludzkich, na przykładzie tego z jaką łatwością Marsjanie właściwie zdmuchują brytyjski ład i porządek. Świetne są porównania broniącej się ludzkości do chaotycznego ataku mrówek, czy królika po powrocie do swojej nory, zniszczonej przez budowniczych. Mamy tu też zarzewie gatunku powieści post-apokaliptycznej, zwłaszcza w wywodzie artylerzysty, który wróży wizję ludzkości sprowadzonej do zwierzyny lub kryjącej się przed Marsjanami w podziemiach.

Natomiast w przeciwieństwie do opowieści narratora, emocjonująca była historia jego brata, który w tłumie uciekinierów z Londynu próbuje wydostać się za granicę. Wells świetnie przedstawił w tym wypadku wymiar społeczny w powieści, prezentując różnorodne reakcje ludzi na grozę inwazji, obrazy tratowania ludzi, napaści na bezbronnych, bezradności policji i władz czy kolosalnego wzrostu cen żywności oraz opłat za transport. "Wojnę światów" można czytać jako zapowiedź totalnych konfliktów zbrojnych XX wieku, a także krytykę zachodnioeuropejskiego kolonializmu, gdzie kolonizatorzy wchodzący z butami w życie ludów pierwotnych zachowują się niczym nieludzcy Marsjanie wobec mieszkańców Londynu i jego przedmieść. Samo zakończenie, spadające nieoczekiwanie na czytelnika, mimo że było mi już wcześniej znane, również zrobiło na mnie niezłe wrażenie.

Powieść Wellsa łączy w sobie zarówno obrazowe wizjonerstwo z dojrzałą wymową filozoficzną, czyli właściwie już w 1897 roku wypełniała najlepsze założenia gatunku science-fiction. Czuję jednak sporą obawę, że będzie to jedyna tak dobrze odebrana przeze mnie powieść tego autora, gdyż przez wielu "Wojna światów" jest uznana za osiągnięcie zdecydowanie czołowe w jego twórczości, podczas gdy np. "Wehikuł czasu" bywa dość krytykowany. No cóż, zostaje mi to sprawdzić później samemu.

8,5/10
Właściwie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałem z przeczytaniem "Wojny światów", która prześladowała mnie na każdym kroku od dobrych paru miesięcy. Przeczytanie tego klasyka i być może pierwszej współczesnej powieści science-fiction to kwestia zaledwie kilku godzin, a wrażenia spore.

Jedyne, co może odstręczyć i jest sporą wadą zapewne wszystkich powieści Wellsa, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

7/10
Mam spory problem ze "Śmiercią Iwana Iljicza", zachwalaną przez wielu jako najlepsze opowiadanie Tołstoja i jedno z jego lepszych dzieł. Jednak już początek opowiadania, pisany z perspektywy bliskiego współpracownika tytułowego bohatera, w zasadzie nie jest potrzebny. W tej części, w której oglądamy reakcje na wiadomość o śmierci Iwana i uroczystości żałobne, nie ma moim zdaniem żadnych wartościowych spostrzeżeń czy ciekawych momentów literackich, poza może subtelną ironią w narracji. Niemniej to jeden ze słynniejszych i może nawet jeden z pierwszych zabiegów retrospekcji w literaturze, za co należy się Tołstojowi uznanie, ale już sam celny tytuł sugeruje, że tytułowa śmierć się faktycznie wydarzy, więc nie potrzeba czytelnika informować o tym sporą dozą narracji, która jak wspomniałem, zdaje się nic nie wnosić.

Potem jest jednak ciekawiej, gdyż Tołstoj ni z gruszki, ni z pietruszki zaczyna opowiadać żywot Iwana Iljicza właściwie od narodzin. Środkowa część opowiadania była najbardziej interesująca z tego względu, że przedstawiła zarówno tok kariery typowego carskiego urzędnika, jak i przede wszystkim całkiem ciekawy, choć mimo wszystko nieszczególnie złożony portret psychologiczny głównego bohatera. Potem dochodzimy do momentu choroby, gdzie Tołstoj próbuje przybliżyć umysł osoby świadomej, że umiera. Dość ciekawa jest także reakcja rodziny głównego bohatera, zwłaszcza żony, która nagle odkrywa w sobie pokłady opiekuńczości, a jednocześnie zdaje się zupełnie nie przejmować stanem fizycznym i psychicznym męża.

Niestety środek "Śmierci Iwana Iljicza" zapowiadał jednak o wiele ciekawszy finał, niż ten, który faktycznie nastąpił. Mało tu faktycznego pogłębienia tematu, ciekawszych przemyśleń i spostrzeżeń bohatera. W opowiadaniu jest też zaskakująco niewiele pamiętnych momentów - jestem przekonany, że wkrótce wszelkie szczegóły fabularne zatrą się w mojej pamięci. Ponadto mam poczucie, że nie ma do czego wracać. Plus jest taki, że lekkie rozczarowanie "Śmiercią Iwana Iljicza" paradoksalnie zachęciło mnie do przeczytania pozostałych najważniejszych opowiadań Tołstoja, w poszukiwaniu być może czegoś lepszego tego samego autora.

7/10
Mam spory problem ze "Śmiercią Iwana Iljicza", zachwalaną przez wielu jako najlepsze opowiadanie Tołstoja i jedno z jego lepszych dzieł. Jednak już początek opowiadania, pisany z perspektywy bliskiego współpracownika tytułowego bohatera, w zasadzie nie jest potrzebny. W tej części, w której oglądamy reakcje na wiadomość o śmierci Iwana i uroczystości żałobne, nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym romantycznym fatalizmem, ale mimo wszystko bezwzględnym realizmem, mimo wspomnianej niesamowitości zdarzeń. W pewnym sensie antycypują też prozę Kafki ze swoim poczuciem sytuacji, z których trudno się wyplątać bez strat.

I taka była właśnie "Markiza z O.", w dodatku niezwykle emocjonująca i wciągająca, ale jedynie do połowy, kiedy pojawia się bardzo dobrze poprowadzony zwrot akcji. Jednak w pewnym momencie po tym zwrocie akcji wszystko zaczyna zmierzać do przewidywanego końca, który najwyraźniej prezentuje bardzo błahe podejście do tematyki gwałtu, niestety. Budzące wątpliwości natury moralnej zakończenie zupełnie zepsuło mi odbiór, a fakt, iż wszystko nagle stało się przewidywalne - radość z czytania końcówki utworu.

Oczywiście badacze literatury niemieckiej nie byliby sobą, gdyby nie poszukiwaliby drugiego dna. "Markizę z O." odczytuje się jako parabolę zdarzeń politycznych z okresu wojen napoleońskich. Interpretacji tej nie da się dobrze wytłumaczyć bez streszczania fabuły noweli, więc zostaje mi jedynie zachęcić, mimo własnego rozczarowania, do sięgnięcia do utworów Kleista i próby własnego rozwikłania ukrytego sensu w historii tytułowej markizy.

6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

7/10
Myślałem, że dramat naturalistyczny wynalazł Henrik Ibsen, ale jak się okazało, nawet stworzenie tej dziedziny naturalizmu należy przypisać jednak Émil'owi Zoli. Ibsen jednak zostaje niekwestionowanym mistrzem dramatopisarstwa tego nurtu, no może ustępując miejsca "Pannie Julii" Strindberga.

Co do jednak "Teresy Raquin", to faktycznie wyróżnia się na tle dotychczasowej dramaturgii, ale jest jeszcze stosunkowo dość archaiczna względem późniejszych dzieł nurtu. Zola jednak nie umieszcza, jak Ibsen, istoty swojej sztuki w przedakcji, a akcję wypełnia odsłanianiem przeszłości. I właściwie to sprawia, że "Teresa Raquin" nie ma tego dreszczyku przy odkrywaniu zgnilizny. Zgnilizna jest od prawie początku sztuki na widoku, co odbiera sztuce polotu. Nie pomagają także dość drętwe dialogi. Niemniej, sam pomysł, teatralny psychologizm i zolowska wymowa na temat zbrodni są na tyle dobre, że jest to dramat stanowiący całkiem niezły wstęp do tak nurtu, który następnie rozwinął się w niezwykle fascynujących kierunkach.

Problem z "Teresą Raquin" jest też taki, że jest to teatralna przeróbka powieści, powstałej na podstawie opowiadania/szkicu. Zola kilkukrotnie zmieniał szczegóły i akcenty w swojej koncepcji, przez co w zasadzie ciężko się zorientować co należy traktować jako główne - pełniejszą powieść czy późniejszą sztukę. Tej pierwszej niestety chyba nie dostanie się na polskim rynku wydawniczym, więc zostało mi poprzestać na sztuce. A moje dotychczasowe spotkania z Zolą świadczą, że był absolutnym mistrzem powieści, ale co najwyżej dobrym dramaturgiem.

7/10
Myślałem, że dramat naturalistyczny wynalazł Henrik Ibsen, ale jak się okazało, nawet stworzenie tej dziedziny naturalizmu należy przypisać jednak Émil'owi Zoli. Ibsen jednak zostaje niekwestionowanym mistrzem dramatopisarstwa tego nurtu, no może ustępując miejsca "Pannie Julii" Strindberga.

Co do jednak "Teresy Raquin", to faktycznie wyróżnia się na tle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

8/10
Po przeczytaniu "Bez dogmatu" oraz trzech utworów wchodzących w skład tzw. małej trylogii Sienkiewicza, dochodzę do wniosku, że zamiast zajmować się powieściami historycznymi powinien on więcej czasu poświęcić na pisanie powieści realistycznych.

Opowiadanie "Hania" ("Stary sługa" bowiem jest jedynie prologiem do niego), będące przecież bardzo wczesnym utworem, zdecydowanie przewyższa większość rzeczy, które Sienkiewicz napisał później. W zasadzie jest to takie mini "Bez dogmatu", tylko bez wymowy filozoficzno-moralnej. Historia miłości dwóch tytułowych przyjaciół do Hani nie jest przecież jakoś przesadnie oryginalna czy skomplikowana, ale pisanie o prostych sprawach za pomocą tak pięknego języka, jakim operuje Sienkiewicz, jest zawsze przeze mnie mile widziane. Poza tym ten pisarz doskonale rozumiał istotę relacji damsko-męskich. Nawet jeśli tytułowa Hania jest tą samą kobietą, czyli piękną, czystą i skromną, co Ligia z "Quo Vadis", Anielka z "Bez dogmatu", Helena, Oleńka i Barbara z "Trylogii" czy Danusia z "Krzyżaków". Gorzkie i cyniczne zakończenie jest wisieńką na tym torcie, okraszonym w dodatku wyjątkowo subtelnie odmalowanym obrazem kultury polskiej szlachty ziemiańskiej.

"Selim Mirza" to teoretycznie kontynuacja "Hani", dzieje dalszych losów przyjaźni bohatera-narratora Henryka z polskim tatarem Selimem Mirzą. W poprzednim opowiadaniu istotą była fascynacja mężczyzny kobietą, tutaj zaś - fascynacja mężczyzny drugim mężczyzną, pozbawiona oczywiście jakiegokolwiek podtekstu erotycznego. Sam Selim Mirza jest postacią wielką, bardzo dobrze przedstawioną w obu nowelach, pod której wpływem osobowość Henryka blaknie. Do tego Sienkiewicz ponownie sięga po ten sam chwyt i wszystko wieńczy cynicznym komentarzem, tym razem na temat fatalizmu wojny.

Oba opowiadania łączy też pewna zauważalna "rosyjskość" - polscy literaci raczej sięgali do wzorców z zachodu, Sienkiewicz jednak spojrzał na wschód. W "Hani" i "Selimie Mirzą" wyraźnie pobrzmiewa inspiracja Turgieniewem i Tołstojem, widoczna w roztaczanym nastroju, dyskretnym cynizmie, a nade wszystko - podobnym rozumieniu relacji damsko-męskich i tematu męskiej przyjaźni. Co ciekawe i w pewnym sensie absurdalne, te dwa opowiadania z mojej perspektywy przewyższają dla mnie wszystko, co póki co przeczytałem z opowiadań Tołstoja, Turgieniewa, a nawet późniejszego Czechowa.

8/10
Po przeczytaniu "Bez dogmatu" oraz trzech utworów wchodzących w skład tzw. małej trylogii Sienkiewicza, dochodzę do wniosku, że zamiast zajmować się powieściami historycznymi powinien on więcej czasu poświęcić na pisanie powieści realistycznych.

Opowiadanie "Hania" ("Stary sługa" bowiem jest jedynie prologiem do niego), będące przecież bardzo wczesnym utworem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

8/10
Eliza Orzeszkowa to chyba moje największe literackie zaskoczenie pierwszej połowy tego roku. O ile jednak "Meir Ezofowicz" ma jednak tematykę dość hermetyczną, to aby odczarować wynikają negatywny stosunek Polaków do tej pisarki poleciłbym "Chama", który do gustu powinien przypaść każdemu.

Powieść czyta się raczej jak rozległą nowelę, za sprawą jedności miejsca, skąpej liczby bohaterów i bardzo wartkiej akcji. Nawet jeśli jesteśmy po pierwszych 20 stronach przewidzieć, co mniej więcej wydarzy się na następnych, to "Chama" czyta się z zaciekawieniem i zapałem. Jasne, również i w tym dziele Orzeszkowa po raz kolejny przedstawia wieś jako środowisko zdrowe, stojące w opozycji do zepsutego miasta, ale tutaj antyurbanistyczna, typowa dla pozytywizmu wymowa jest zdecydowanie bardziej subtelna. Przede wszystkim świetnie skonstruowane portrety głównych bohaterów - mieszczki Franki i chłopa Pawła - są główną "atrakcją" powieści.

Franka i Paweł są na tyle zindywidualizowanymi bohaterami, że nie są tylko pustymi figurami reprezentującymi dwa odmienne światy, a ich relacja jest ciekawa i całkiem niejednoznaczna. Orzeszkowa zdaje się sprzyjać Pawłowi jako reprezentantowi prostej i poprawnej wiejskiej moralności, ale także France daje dużo zrozumienia i wyrozumiałości, a na pewno zdecydowanie więcej niż Flaubert stworzonej przez siebie pani Bovary, której Franka jest zdecydowanie polską odpowiedniczkom. Postępowanie Pawła może jednak, zwłaszcza współcześnie, budzić duże wątpliwości - czy na pewno szczerze kocha Frankę, czy jednak bardziej kocha wymyśloną przez siebie ideę wybawienia jej od "grzechu"? Ta kwestia właściwie nurtowała mnie całą powieść, mimo że jestem prawie pewien, iż, jak już wspomniałem, mamy sprzyjać Pawłowi i jego misji.

Psychologizm w tej powieści jest w pełni rozwinięty - to właśnie na opisywanie stanów emocjonalnych poświęcono najwięcej miejsca. Orzeszkowa w końcu więcej pokazuje i zostawia niedomówienia, niż zwyczajnie opowiada bajkę na dobranoc. Oczywiście trochę szkoda, że nie ma tu tego osobliwego klimatu "Meira Ezofowicza" czy nawet "Nad Niemnem" (nawet jeśli jest nudne), ale wynagradza to literacka dojrzałość, którą pisarka osiągnęła w "Chamie".

8/10
Eliza Orzeszkowa to chyba moje największe literackie zaskoczenie pierwszej połowy tego roku. O ile jednak "Meir Ezofowicz" ma jednak tematykę dość hermetyczną, to aby odczarować wynikają negatywny stosunek Polaków do tej pisarki poleciłbym "Chama", który do gustu powinien przypaść każdemu.

Powieść czyta się raczej jak rozległą nowelę, za sprawą jedności miejsca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.

Tak jak sztuka Kleista "Książę Homburg" zupełnie mi się nie podobała, tak obszerna nowela historyczna o Kohlhaasie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze - sam motyw buntu podniesionego w słusznej sprawie miał ogromny potencjał, który niemiecki poeta wykorzystał do granic możliwości. Po drugie - nowela jest ze wszech miar epicka i gdyby ją jeszcze bardziej rozbudować to wyszła by z tego naprawdę bardzo dobra powieść. Po trzecie - jest napisana niezwykle współczesnym językiem, jak na sam początek XIX wieku, przez co czyta się ją niezwykle przyjemnie i jest po prostu angażująca. Po czwarte - w "Michaelu Kohlhaasie" bardzo szeroko zarysowane jest tło społeczno-polityczne XVI-wiecznego Cesarstwa Niemieckiego. Właściwie jest to największa atrakcja w tej noweli i w niej leży siła dzieła niemieckiego poety.

Tytułowy bohater, by dowieść swojej uczciwości i otrzymać upragnioną sprawiedliwość za doznaną krzywdę, przechodzi szereg niezliczonych trudności w starciu z władzami Saksonii i Brandenburgii oraz XVI-wieczną biurokracją. Kleist bardzo dokładnie przedstawia wszystkich ludzi, którzy mieli jakikolwiek wpływ na sprawę Kohlhaasa - od podkomorzych, burmistrzów i kasztelanów po książąt elektorów i ich najbliższych doradców, a nawet Marcina Lutra. Podkreśla przy tym echo, jakim z pozoru prosta sprawa odbija się w ówczesnym Cesarstwie, a także przedstawia, jak zwykłe przypadki, sploty wydarzeń i nieoczekiwane okoliczności mogą nieoczekiwanie wpłynąć na dalszy rozwój wypadków. Ta prosta i jasna dla czytelnika sytuacja w noweli szybko przemienia się w prawdziwy koszmar biurokratyzmu, którego nie powstydziłby się Franz Kafka w swoich powieściach. Kohlhaas, sam będąc wytrawnym graczem, staje się prawdziwym więźniem sytuacji, w którą został zaplątany, a z której nie ma upragnionego wyjścia. Wszystko to oczywiście przedstawione z niezwykłym realizmem i dopiero pod koniec noweli Kleist wprowadza nieprawdopodobny wątek przepowiedni cyganki, który pozwala mu jednak uciec w dość niewyszukany, ale bardzo zgrabny symbolizm i odnieść wymowę noweli do współczesnych mu czasów, wyrażając swój znaczący niepokój wobec pruskiego militaryzmu.

"Michael Kohlhaas" to przede wszystkim opowieść o tym, jak ważna jest praworządność w państwie. W noweli zostaje także zadane pytanie, czy istnieje właściwie coś takiego jak sprawiedliwość. Czy sprawiedliwość jest wartością obiektywną, czy raczej subiektywną? Kleist zdaje się przychylać ku tej drugiej opcji, bowiem przedstawia na przykładzie Kohlhaasa i jego sprawy jak to proste pojęcie może być różnie interpretowane zależnie od osoby i okoliczności. Z noweli też płynie pewna prosta mądrość, że czasami dla świętego spokoju lepiej odpuścić swoim wrogom, niż próbować wojować o swoją sprawę, nawet gdy nie ma to większego sensu.

W takich momentach utwierdzam się w przekonaniu, że czytanie klasyki, zwłaszcza tej mniej znanej, się opłaca. Chociażby w ten sposób, że natrafia się na takie ukryte i nieznane szerzej perełki, jaką jest "Michael Kohlhaas".

8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.

Tak jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

8/10
Niezwykle ubolewam, że tak mało poświęca się uwagi "Powracającej fali" Prusa, zamiast tego zachęca się nas do zachwycania jakimiś mdłymi "Kamizelkami" czy "Latarnikami".

To co odróżnia tę nowelę od reszty pozytywizmu, to przede wszystkim pozorne skupienie się nie na sprawie polskiej... a niemieckiej. Oczywiście bardzo pozornie. Pierwszymi bohaterami, jakimi pojawiają się na kartach "Powracającej fali", jest niezdarny ale dobroduszny pastor Böhme i przemysłowiec Adler, dwaj dawni szkolni koledzy, którzy wybrali odmienne drogi życiowe, ale znaleźli się na ziemi Królestwa Polskiego. Jak to Niemcy w Polsce? Czemu w ogóle Prus napisał nowelę o Niemcach? Jeśli się uważnie czytało "Lalkę", to można tam znaleźć wyjaśnienie - niemiecki kapitał miał się dobrze w kraju, w którym mało kto umiał i chciał zajmować się przemysłem. W "Powracającej fali" Prus właśnie przedstawia podstawowy problem trawiący polską gospodarkę w drugiej połowie XIX wieku - to, że była w rękach bardziej obrotnych Niemców, a Polacy zaś pełnili rolę taniej siły roboczej. Nikogo, poza pozytywistami pokroju Prusa, nie obchodziło, że Polacy są wyzyskiwani we własnym kraju przez obcokrajowców.

Pod względem czysto literackim nowela jest napisana dość prosto, ale bardzo obrazowo. Akcja jest wartka i dość wielowątkowa, w końcu to dzieło Prusa jest chyba jego najobszerniejszą lub jedną z najobszerniejszych nowel. Postaci są nieźle zarysowane, zwłaszcza będący centralną postacią przemysłowiec Adler, który przez lata dochodzi do majątku własnymi rękami niczym późniejszy Wokulski. Adler jednak marzy o wystawnym życiu i pławieniu się w luksusach. I tylko to zachęca go do gromadzenia bogactwa. Świetnie umotywowana jest także jego ślepa miłość do syna Fryderyka, który lekką ręką rozpuszcza majątek zgromadzony na wyzysku robotników. Oprócz niego i dobrodusznego pastora, stanowiącego jakby przeciwwagę wobec egoistycznego Adlera, w celu pokazania, że nie każdy Niemiec w Polsce to drapieżny kapitalista i wróg narodu, to w noweli pojawiają się także takie postacie jak pracowity majster Gosławski, stający się ofiarą egoizmu pracodawcy, a także sędzia Zapora, który otwarcie sprzeciwia się Adlerowi. Świetna była także wzmianka o polskim szlachcicu, którego brano za dziwaka, bo własnoręcznie edukował swoich chłopów - o tej sugestii o potrzebie pracy u podstaw nie mogło się obyć dzieło pozytywizmu. Do dodatkowych atrakcji w noweli Prusa pojawiający się na jej kartach honorowy pojedynek czy klimatyczne opisy pracy w fabryce, których nie powstydziłby się sam mistrz Zola.

Jak na dziełko powstałe w dobie jeszcze nie w pełni rozwiniętego realizmu, gdy dominowała powieść tendencyjna, "Powracająca fala" świetnie wpisuje się w nurt, który jeszcze nie dotarł na ziemie polskie. Czyta się ją jak mini zapowiedź "Ziemi obiecanej" Reymonta i nawet nowela również toczy się prawdopodobnie w okolicach Łodzi. Jest to świetna krytyka drapieżnego i bezmyślnego kapitalizmu, nawet jeśli Prus dość wbrew sobie pisze w niej także o istniejącej odgórnej sprawiedliwości, której podlega każdy człowiek.

8/10
Niezwykle ubolewam, że tak mało poświęca się uwagi "Powracającej fali" Prusa, zamiast tego zachęca się nas do zachwycania jakimiś mdłymi "Kamizelkami" czy "Latarnikami".

To co odróżnia tę nowelę od reszty pozytywizmu, to przede wszystkim pozorne skupienie się nie na sprawie polskiej... a niemieckiej. Oczywiście bardzo pozornie. Pierwszymi bohaterami, jakimi pojawiają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , ,

10/10
Od czego w ogóle zacząć? "Lalki" nie trzeba nikomu przedstawiać, jesteśmy nią niezmiennie od dekad "katowani" w liceum, w czasie gorączkowych przygotowań do matury z języka polskiego. Czy fakt, że akurat "Lalka" średnio co dwa lata pojawia się w temacie wypracowania maturalnego jest jakąś chorą fanaberią i przejawem ślepego uwielbienia osób pracujących w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej oraz w ogóle polskiej oświacie? Oczywiście, że nie! Ta książka jest po prostu tak dobra, że bezdyskusyjnie powinna być zaliczana do kanonu literatury światowej obok "Anny Kareniny", "Nędzników" czy "Czarodziejskiej góry".

Po pierwsze, zachwycająca jest łatwość, z jaką nawet urodzony na przełomie XX i XXI wieku 17-letni dzieciak (którym byłem gdy pierwszy raz zaczytywałem się w "Lalce") może się utożsamić z 45-letnim kupcem galanteryjnym z drugiej połowy XIX wieku. Stanisław Wokulski jest w genialny sposób autentycznie skonstruowaną postacią - trudny życiorys, ciągłe rozdarcie, marzycielskie dążenia, rozterki uczuciowe, niekierowanie się podziałami społecznymi i rasowymi, rozumienie problemów społecznych, głębokie i obrazowe przemyślenia filozoficzne, a w końcu popadanie w głęboką depresję i rozgoryczenie porządkiem świata. Śmiało można powiedzieć, że "Lalka" jest pierwszą polską powieścią psychologiczną i na pewno jedną z najlepszych w tym gatunku. Ale nie tylko Wokulski jest tak dobrze skonstruowaną postacią, bo równie wspaniale wykreowana jest panna Izabela (rozdział wprowadzający ją do fabuły, w którym Prus perfekcyjnie opisuje charakter Łęckiej bez bezpośredniego nazywania jej cech charakteru, to jeden z najlepszych momentów w literaturze). Zawsze będę miał problem z oceną jej niejednoznacznego charakteru, gdyż z jednej strony jest ona kobietą próżną i zepsutą, z drugiej dzieckiem swojej epoki i arystokratycznego wychowania.

Dotyczy to także wielu innych postaci - naiwny próżniak Łęcki, ogarnięta histerią i paranoją Krzeszowska, żyjący w zupełnie innym świecie baron Krzeszowski, zdziadziały Rzecki, demoniczny Starski, marzycielski i leniwy zarazem Ochocki, przemądrzały i ironiczny Szuman, poczciwy Suzin... nie wspominając już o Wąsowskiej, prototypie skrajnej feministki (bo emancypantka to słowo za słabe). Oczywiście na potrzeby tej marnej recenzji spłaszczyłem charaktery tych wszystkich niebywałych postaci, których decyzje, zachowania, drobne gesty i reakcje, a nawet niezwykle różnorodne (często zmieniające się w czasie) poglądy są tak cholernie autentyczne, że ciężko uwierzyć że są one tylko wytworem bardzo ludzkiej imaginacji Bolesława Prusa.

Wszystkie te postaci składają się na mozaikowy, całkowicie pełny (mimo zastosowania mowy ezopowej tam, gdzie cenzura kneblowała pióro Prusa) obraz społeczeństwa i epoki popowstaniowej w Królestwie Polskim. Budują go także zawarte w "Lalce" niezliczone, ciągle ścierające się idee i poglądy - kapitalizm, socjalizm, nihilizm, egzystencjalizm, darwinizm, feminizm, konserwatyzm, liberalizm, ateizm, katolicyzm, patriotyzm, kosmopolityzm, a w końcu pozytywizm i romantyzm. Te wszystkie -izmu są tu żywo obecne, razem z ambicją, marzycielstwem, bowaryzmem, próżniactwem, pracowitością, idealizmem, cynizmem, chciwością i całą gamą uczuć i postać życiowych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - ja przy powtórnej lekturze najbardziej zwróciłem uwagę nie tylko na stany psychiczne Wokulskiego, ale także na to, jakim ostrym ostrzem była "Lalka" skierowanym w stronę arystokracji, przedstawionej w niezwykle złym świetle. Arcydzieło Prusa odczytuję właśnie przede wszystkim jako krytykę społeczną i porządku XIX-wiecznego świata, krytykę wszelkich podziałów społecznych, nierówności ze względu na płeć, rasę i majątek, a także więzów jakim były dla ówczesnych ludzi konwenanse. Topos theatrum mundi, ciągłego grania ról i nakładania masek, ludzi-marionetek w rękach fatum - to wszystko tu jest.

Nie waham się nazwać "Lalki" także pierwszą współczesną polską powieścią, bo wciąż jest szalenie uniwersalna i po prostu poczytna, ale także otwiera nowy rozdział w historii polskiej literatury, ponieważ przed tą powieścią Prusa mieliśmy jedynie dzieła teraz dość archaiczne i szybko starzejące się, takie jak "Trylogia", albo zbyt mocno zakorzenione w swoich czasach, jak "Dziady". Natomiast po "Lalce" - masę dzieł już o charakterze bardziej współczesnym. "Lalka" ma także masę innych zalet - jest najzupełniej w świecie wspaniale napisaną książką. Przez jej tekst się po prostu płynie, a każdy wątek jest równy pod względem ważności i jakości. Rzadko trafiają się w niej momenty nieco nudniejsze od tak świetnych epizodów jak pobyt w Paryżu i próżniactwo w Zasławku (swoista parodia rajskości siedziby szlacheckiej z "Pana Tadeusza"), proces o tytułową lalkę, rozmowa Izabeli z Florentyną, wizyta Łęckiej w sklepie Wokulskiego, ich spotkanie w Łazienkach, scena pierwszego obiadu u Łęckich, wyścigi konne, pojedynek z Krzeszowskim, sugestywna scena wagonowa czy cały przygnębiający i najdłuższy w powieści rozdział "Dusza w letargu".

Podoba mi się także drobiazgowość w charakteryzowaniu ówczesnej rzeczywistości, w tym tej materialnej, umiejscawiania akcji w bardzo namacalnych i konkretnych miejscach (ta warszawskość powieści, ale też niepozorne Skierniewice), wśród drogich sprzętów domowych, aluzji do innych dzieł literackich, sztuki, muzyki, dzieł filozoficznych i wydarzeń historycznych, także tych, o których dzisiaj byśmy nie pamiętali, gdyby nie powieść Prusa (bo kto dziś kojarzyłby postać Napoleona IV, pokój san-stefański lub wojnę bułgarską?). Prawie wszystko, co dotyczy literackiego świata "Lalki", przez te wszystkie lata od jej wydania stało się ikoniczne, ponieważ my, Polacy, jesteśmy przesiąknięci "Lalki" do cna. I paradoksalnie ta polskość "Lalki" (mimo jej uniwersalności) sprawia, że jest tak niedoceniana na świecie, choć i tak jest najbardziej znaną za granicą polską powieścią.

Pełne i skończone arcydzieło literatury polskiej i światowej, to trzeba powiedzieć.

10/10
Od czego w ogóle zacząć? "Lalki" nie trzeba nikomu przedstawiać, jesteśmy nią niezmiennie od dekad "katowani" w liceum, w czasie gorączkowych przygotowań do matury z języka polskiego. Czy fakt, że akurat "Lalka" średnio co dwa lata pojawia się w temacie wypracowania maturalnego jest jakąś chorą fanaberią i przejawem ślepego uwielbienia osób pracujących w Centralnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

8/10
Tematyka historyczna w niemieckim dramacie XVIII wieku świeciła naprawdę niebywałe triumfy, czego przykładem jest "Egmont" - kolejne dzieło sięgające do burzliwej historii XVI-wiecznej Europy, tak często inspirującej Goethego czy Schillera. W "Egmoncie" poeta przenosi nas do momentu tuż przed wybuchem antyhabsburskiego powstania w Niderlandach, a bohaterem czyni ideowego przywódcę tego zrywu narodowowyzwoleńczego.

Goethe w tym dramacie usprawnił kompozycyjne niedociągnięcia obecne w "Götzu von Berlichingenie" i tak samo mistrzowsko buduje atmosferę momentu dziejowego, w którym umieszcza akcję. Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem, jak dialogi w "Egmoncie" i poprzednim dziele Goethego brzmią naturalnie, są wręcz hiperrealistyczne, zarazem niezwykle klarowne i zrozumiale współcześnie jak i prezentujące koloryt epoki. Jak zwykle, aby w pełni oddać ten koloryt i problematykę danego miejsca i czasu, poeta umieszcza w dramacie cały zróżnicowany szereg postaci od żołnierzy i nędzarzy, bo wszystkie istotne i obecne w tym miejscu postacie historyczne. Realizm historyczny tego dramatu jest perfekcyjny i przewyższający niejedną z późniejszych i bardziej znanych powieści historycznych.

Mam jednak pewien problem z jednoznaczną oceną "Egmonta" z powodu tematyki, którą porusza. Pod tym względem dzieło Goethego jest całkiem zwyczajne i mało rewolucyjne. Jest to po prostu typowy romantyczny konflikt tragiczny pomiędzy obowiązkiem wobec prawa i władzy, a własnym idealizmem i umiłowaniem ludu. Nie jest zaskoczeniem, że tytułowy Egmont ponosi porażkę. Zaskoczeniem jest, że jego porażka jest zwycięstwem moralnym, które nie idzie na marne, ale podnosi do buntu cały kraj. Obecny jest tu także motyw niemożności pogodzenia spraw prywatnych ze sprawami ogółu, czyli poświęcenie i zniszczenie miłości przez zaangażowanie patriotyczne bohatera. Nasuwają mi się skojarzenia chociażby z nieco ciekawszym pod tym względem "Konradem Wallenrodem" Mickiewicza. Warto także wspomnieć o obecnym w "Egmoncie" bardzo ciekawym i delikatnym symbolizmie, zwłaszcza w scenie śmierci ukochanej Egmonta i jego widzenia w więzieniu. Przypomniało mi to również późniejsze mistrzostwo Mickiewicza w "Dziadach części III".

Ogólnie mówiąc, jest to bardzo dobry dramat, ale wydaje mi się, że czegoś mu bardzo brakuje. Tylko nie wiem w zasadzie czego, bo wszystko jest na miejscu. Powiedziałbym, że bardziej oryginalnej i uniwersalnej problematyki, ale w zasadzie to jest jeszcze późny wiek XVIII, a nie pełny romantyzm. Czytając więc "Egmonta" po późniejszych dziełach innych romantyzmu można doznać pewnego déjà vu - należy jednak pamiętać o czasowym pierwszeństwie Goethego, który znacznie wyprzedzał swoją epokę.

8/10
Tematyka historyczna w niemieckim dramacie XVIII wieku świeciła naprawdę niebywałe triumfy, czego przykładem jest "Egmont" - kolejne dzieło sięgające do burzliwej historii XVI-wiecznej Europy, tak często inspirującej Goethego czy Schillera. W "Egmoncie" poeta przenosi nas do momentu tuż przed wybuchem antyhabsburskiego powstania w Niderlandach, a bohaterem czyni...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to