-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2017-06-09
2017-08-19
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy, że miałam dobre oko.
W takich okolicznościach nie mogłam postąpić inaczej jak tylko rzucić się na Diabolikę niczym głupi do sera, gdy ta znalazła się w bibliotece.
I powiem wam coś. Nie wiem skąd te zachwyty. Ani ze strony innych ludzi, ani początkowo, z mojej. (No ale wtedy jej nie przeczytałam. Skąd mogłam wiedzieć?)
Zacznę od Nemezis.
Jako postać była okej. Nic reprezentowała sobą nic wyjątkowego, ale też nie denerwowała. Była spoko, ale niewiele poza tym. Z początku została przedstawiona jako lojalne swojej pani bezlitosne i skupione na celu zwierzątko, a potem stała się taka trochę nijaka. I ta cała jej wewnętrzna przemiana też wysokich lotów nie była. Ale się nie czepiam, bo nawet lubiłam Nemezis.
Szkoda tylko, że przez całą powieść nie potrafiłam jej do końca zaakceptować.
Czy to dziwne?
W końcu Nemezis jest diaboliką. Rodzajem humanoida. Została stworzona.
I właśnie ten fakt mi przeszkadzał.
Przeszkadza.
(Ja nigdy nie twierdziłam, że jestem tolerancyjna.)
Być może dlatego, że nie jestem fanką sztucznej inteligencji. (Ponieważ są pewne granice, których ludzie nie powinni przekraczać. Nigdy.) Nawet jeśli ta inteligencja ma wiele ludzkich cech. Po prostu nie mogłam strawić tego, że Nemezis nie była tworem natury. Że nie miała rodziców, nie była prawdziwą osobą, a zamiast tego została stworzona. I nawet do końca nie dowiedzieliśmy się jak. W książce było tylko jakieś napomknięcie odnośnie genetyki. (To rzeczywiście wiele wyjaśniało.)
Chociaż z drugiej strony był to ciekawy zabieg. Ukazać coś stworzonego na kształt człowieka, ale niebędącego człowiekiem i pokazać jak to "coś" początkowo beznamiętnie i bezlitosne staje się ludzkie.
I tu przypominają mi się słowa Samanthy Shannon, która będąc w Polsce, w jednym z wywiadów stwierdziła, że nie mogłaby pisać z punktu widzenia Naczelnika, ponieważ nie jest on człowiekiem i co za tym idzie nie potrafiłaby go odpowiednio przedstawić. Osobiście nie zgodziłam się z jej tokiem rozumowania. Uznałam, że skoro jest autorką tworzącą własny świat mogłaby pisać nawet z punktu wdziania chociażby kamienia. (Kto jej zabroni?)
Z kolei Stephenie Meyer nie miała podobnych rozterek pisząc Intruza z punktu widzenia tzw. "obcego" co nawiasem mówiąc wyszło jej genialne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że spodziewałam się, iż narracja będzie prowadzona z punktu widzenia Melanie, a dusze zostaną ukazane jako przykład czystego, pasożytniczego zła, którego należy się pozbyć. Stephenie Meyer obsadziła w głównej roli duszę z innego świata i pokazała jak zdobywa zaufanie ludzi i powoli staje się jedną z nich, jednocześnie wciąż pozostając sobą. I ani trochę nie przeszkadzało mi to, że ta dusza była w rzeczywistości małym wijącym się stworzonkiem wczepionym w ludzki mózg.
Do czego piję?
Mogę zaakceptować naprawdę przeróżne stworzenia. Poczynając od moich przygód, z aniołami, wampirami i wilkołakami, a na elfach, fae, trollach, czarownicach i obcych kończąc. Ale nie humanoida.
Ponieważ te wszystkie dziwne twory były naturalne, a nie stworzone prze jakieś tam maszyny.
A jeśli już autorka chciała mieć silną bohaterkę. No wiecie, taką, która nawet jako kilkulatka potrafi jednym skokiem rozłupać człowiekowi czaszkę, to trzeba było wprowadzić jakieś mutacje genetyczne chociażby.
Na dodatek od samego początku coś w tej historii mi nie pasowało.
I nie byłam nawet w stanie stwierdzić co.
Dopiero w połowie książki doznałam nagłego olśnienia i zdałam sobie sprawę, że chodzi o zwykłe niedopracowanie.
Diabolika sama w sobie jest bardzo dobrą książka. Lepszą od Eve, Nevy, Dotyku ciemności czy choćby Kronik rodu Drake'ów jednak przypomina je ponieważ odniosłam wrażenie, że te książki mogłyby być o wiele lepsze gdyby tylko zostały bardziej dopracowane.
A w przypadku Diaboliki ta sprawa nie jest aż tak prosta. Ponieważ S.J. Kincaid wyraźnie się postarała. Spod jej pióra nie wyszła nazbyt prosta książka i autorka starała się ukazać jak najwięcej.
Ale i tak było tego za mało.
410 stron to za mało na to co przedstawia Diabolika. W końcu akcja dzieje się w kosmosie. A bohaterka przenosi się w więcej niż jedno miejsce. Ogrom kosmosu jest niewyobrażalny dla człowieka, a ponieważ tak jest S.J. Kincaid powinna potraktować sprawę poważnie i przyłożyć o wiele większą wagę do szczegółów. Wielu szczegółów, które pozornie nic nie znaczą, a których brak był przeze mnie wyraźnie odczuwalny przez co umniejszał powieści.
No bo co szkodziło dopisać do tej historii jeszcze 200 czy 300 detali?
Wtedy Diabolika zamiast bardzo dobra mogłaby stać się wybitna, a tak...
Jak wyglądała forteca Impirianów, co zrobiono ze zwłokami Mordercy (pewnie wystrzelono w Kosmos, ale nie zostało to nawet napisane, umarł i po sprawie) i Sydonii, jak dokładniej wyglądała Lumina, i życie Nemezis zanim została kupiona?
A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Do tego często było tak, że akcja toczyła się stanowczo za szybko. Sceny akcji były zwykle przedstawione dość pobieżnie i może trochę na odczepnego. Finał chociażby. Albo ta scena, w której Nemezis przemierzała miasto na Luminie w poszukiwaniu Tyrusa została spisana niemalże w jednym akapicie.
Jak więc wspomniałam gdyby uzupełnić Diabolikę 200 czy 300 stronami detalów, a do tego dodać bardziej rozbudowane wątki fanatyzmu religijnego i polityki (intryg nie będę się czepiać, bo intrygi wyszły w porządku), więcej scen z Sydonią (bo tej ich więzi to kompletnie nie czułam) i parę innych rzeczy wtedy Diabolika stałaby się naprawdę, naprawdę świetna.
A tak mamy tylko nieoszlifowany diament.
I tak skończywszy Diabolikę chyba jestem zdania, że autorka powinna darować sobie dopisywanie kolejnych tomów. Według mnie przedstawiła w jednej części, to, co inne autorki zwykle robią w trylogiach. I jak dla mnie zakończenie było wystarczająco satysfakcjonujące.
Ale kto wie, może przeczytam kolejny tom.
I może autorka jeszcze nas czymś zaskoczy.
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy,...
2017-07-11
"– Ech, Eliasie. – Naczelnik cmoka. – Służyłeś tu przecież. Znasz moje metody. Prawdziwe cierpienie polega nie na samym odczuwaniu bólu, ale na oczekiwaniu na ból."
Niczym rzeka Taius, której nurt rozszczepia się na dwoje i jedna z odnóg płynie na zachód, zaś druga na wschód, tak samo fabuła Pochodni w mroku zmierzała w różnych kierunkach.
Ponieważ były aspekty, które zaskakiwały i wzbudzały emocje, ale były też takie, które wprowadzały zamęt albo nie oddziały na mnie tak jak rok temu.
Zacznę od Lai, która niestety w tej części przypominała nieco Clary z Darów Anioła. Nie chodzi o to, że irytowała, tylko o to, że stała się nijaka pomimo swojej wyjątkowości. Laia w poprzednim tomie zdobyła moje serce. Była dobrą, niewinną dziewczyną, która starała się uratować brata, jednak by to zrobić musiała stanąć oko w oko z własnym strachem. Ta wewnętrzna walka sprawiła, że Laia stała się prawdziwą bohaterką z krwi i kości.
Niestety kiedy strach zniknął nie zostało nic. Co prawda nikt nie chciałby czytać przez nie wiadomo ile części o strachu, jednak gdy Laia stała się odważniejsza Sabaa Tahir zatrzymała jej rozwój w miejscu przez co bohaterka stała się nijaka, a ja o wiele bardziej zaczęłam lubić Helenę.
A ten fakt stanowi jednocześnie plus jak i minus. No bo naprawdę nie chciałam bardziej lubić Heleny od Lai, z kolei polubienie Heleny pokazuje jak łatwo - bo za pomocą zaledwie kilku rozdziałów z jej perspektywy - autorka przeciągnęła mnie na jej stronę.
No i był jeszcze ten "niby trójkąt miłosny".
Ostrzegam. Nie dajcie się zwieść. W Pochodni w mroku wcale nie ma więcej wątku romantycznego i ten wcale nie jest lepszy od tego co działo się w pierwszej części.
Osobiście nie mam nic przeciwko trójkątom miłosnym w książkach, ale pod warunkiem, że są dobrze rozpisane. A tu niestety nie zostały. Niezbyt fajnie się czytało o pożądaniu miedzy Laią a Elisam, by niedługo potem natrafić na wzmianki o rzekomej miłości Lai do Keenana. (Czy naprawdę tak ciężko się zdecydować?)
W dodatku te wszystkie emocje jakie ogarniały mnie przy czytaniu Imperium ognia niestety gdzieś znikły. I tu albo zawiniła Sabaa Tahir, albo przez ostatni rok dostałam znieczulicy.
Na szczęście emocje powróciły na finał, który był niemalże epicki. Zwłaszcza to co się stało z Heleną i jej rodziną.
Oczywiście poza tymi wadami książka wciąż jest znakomita i warta uwagi. Choć nieznacznie słabsza, trzyma poziom poprzedniczki. Z tej serii szybko nie zrezygnuję i mam nadzieję, że kolejna część również wpadnie w moje łapki.
W końcu szykuje się wojna...
"– Ech, Eliasie. – Naczelnik cmoka. – Służyłeś tu przecież. Znasz moje metody. Prawdziwe cierpienie polega nie na samym odczuwaniu bólu, ale na oczekiwaniu na ból."
Niczym rzeka Taius, której nurt rozszczepia się na dwoje i jedna z odnóg płynie na zachód, zaś druga na wschód, tak samo fabuła Pochodni w mroku zmierzała w różnych kierunkach.
Ponieważ były aspekty, które...
2017-06-30
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad Sarsine władzę, była upajająco słodka. Przez moment to Kestrel miała kontrolę nad sytuacją. Ból nie miał znaczenia."
Wszystko wydaje się być grą...
Och, jak dobrze znów przeczytać coś lepszego. Coś, co znacznie wyróżnia się na tle innych powieści i utrzymuje się w klimatach jakie mnie fascynują. Gdzie zamiast wieżowców są pałace, zamiast broni palnej miecze, a zamiast dżinsów piękne suknie.
Dodajemy do tego armie, wojnę, niewolę, walkę o wolność... No i oczywiście miłość.
I to nie taką prostą, napisaną na odwal się, ale taką, która chwyta za serce.
Więc jak mówiłam - jak dobrze przeczytać coś lepszego, a przy tym nie infantylnego, a wybitnego.
I już żałuję, że ostatnia część nie zostanie wydana. Chociaż... może jeszcze jest jakaś kapka nadziei?
Zacznijmy jednak od początku...
The Winner's Curse = Pojedynek = Niezwyciężona
Serio?
Nie mam pojęcia dlaczego "Przekleństwo zwycięzcy" nie przeszło, czy też dlaczego im (tu jest: wydawnictwu) nie wybrzmiało, ale ten tytuł zdecydowanie bardziej do mnie przemawia i stanowi sens całej powieści więc...
To właściwie jest jedyna rzecz, która w tej książce mi się nie podobała. To i ta szkaradna okładka.
Ale nie będę marudzić, ponieważ właśnie skończyłam niesamowitą książkę.
Powieść Marie Rutkoski od dawna znajdowała się na mojej liście czekając na właściwy moment, który chyba powinien nadejść o wiele wcześniej, gdyż powieść ta jest absolutnie wyjątkowa. Z pozoru taka sama jak inne, ale jednak nie do końca. Marie Rutkoski wzięła powtarzalne motywy i nadała im nowy, oryginalny kształt. Zupełnie jakby pisała na nowo baśń, którą wszyscy znają.
Do tego język jakim się posługuje jest wspaniały, a niekiedy zakrawa niemalże na kunszt, bo wszystko w tej książce, każdy opis i przenośna tak pięknie się ze sobą łączą. Aż do ostatniej strony. Tu każde słowo ma znaczenie.
Na dodatek cieszę się, ze miałam nosa, gdy Herran, którego dobra przywłaszczyły sobie valorianie skojarzył mi się z podbitą Grecją i Rzymianami przejmującymi ich wynalazki. No i proszę: Od Autorki - Choć świat, który opisałam, jest moim własnym światem i nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, to do jego stworzenia zainspirowały mnie dzieje antyczne, a zwłaszcza okres po podbiciu Grecji przez Rzymian, którzy zniewolili Greków wedle ówczesnych zasad.
W każdym razie zachęcam do zapoznania się z The Winner's Curse.
Bo tak właśnie zamierzam nazywać tą książkę.
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-18
2021-04-22
2017-06-14
"Prawo doskonałości. Wrażenie, jakie wywołujemy, jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co ludzie wiedzą na nasz temat."
Wiecie co powinnam zrobić? Dodać do swojej internetowej biblioteczki dwie półki z nazwami: "książki, które miały być zajebiste, a nie były" oraz "książki po, których zajebistości się nie spodziewałam, a które okazały się rewelacyjne". Mam nadzieję, że domyślacie się, że do której kategorii zaliczyłam Wyśnione miejsca
To nie tak miało być.
Oto co powiedziałabym, gdybym miała opisać tą książkę w jednym zdaniu.
I znowu. Moje wyobrażenie na temat tej książki uważam za ciekawsze niż sama książka.
Początek był dziwny i usypiający. Potem było lepiej. Niestety tylko przez chwilę i nie wystarczająco. I znowu. To nie tak miało być. Po pierwsze opis jest niezgodny z fabułą. Bo dwoje bohaterów miało się spotkać we śnie. Liczyłam w tej kwestii na jakieś pomysłowe rozwinięcie, nowe miejsca - w końcu tło snów może być wszelakie - trochę więcej magii i tajemniczości. A co dostałam? Dziwną bohaterkę, która, kiedy zasypia - bo zapala jakąś świecę i tym sposobem - zjawia się akurat tam, gdzie naćpany, naje*any i ogólnie otumaniony drugi główny bohater aktualnie się znajduje. W dodatku przez większą połowę książki między nimi zachodzi praktycznie zerowa interakcja w przedstawionej rzeczywistości - czyli słabo.
No i jeszcze te pseudo poważne problemy Marshalla - nieszczęśliwe życie rodzinne - czy tylko dla mnie brzmi to jak odgrzewany kotlet?, albo raczej motyw, którego powoli zaczynam mieć serdecznie dość - i emocjonalna znieczulica Waverly, która sprawiła, że ja znieczuliłam się na tą książkę. I być może tylko dlatego udało mi się ją przeczytać bez większych zgrzytów.
A co się okazało na sam koniec? W podziękowaniach autorka wspomina o swojej przyjaciółce Maggie Stiefvater. Teraz już przynajmniej wiem dlaczego styl pisania Brenny Yovanoff nie przypadł mi do gustu i pewnie już nigdy więcej nie sięgnę po jej książki.
Niby nie było aż tak źle, ale nie było też dobrze. A przynajmniej nie tak, jak na to liczyłam.
"Prawo doskonałości. Wrażenie, jakie wywołujemy, jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co ludzie wiedzą na nasz temat."
Wiecie co powinnam zrobić? Dodać do swojej internetowej biblioteczki dwie półki z nazwami: "książki, które miały być zajebiste, a nie były" oraz "książki po, których zajebistości się nie spodziewałam, a które okazały się rewelacyjne". Mam nadzieję, że...
2017-05-06
2017-08-12
„Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Styl Kerstin Gier jest bardzo specyficzny.
Lekki i zabawny.
I być może dlatego, gdy zaczynam czytać jej książki napotykam na sceny tak opisane, że nie sposób się przy nich nie uśmiać.
Dlatego Trylogia czasu była perfekcyjna.
Silver z kolei jest serią znacznie mniej skomplikowaną i to pod każdym względem. Mimo to dobrze się przy niej bawiłam.
Nawet jeśli ostatnia część trochę mnie zawiodła.
Chociażby dlatego, że momentami wiało nudą. Albo dlatego, że finał był mało ekscytujący, a na dodatek został przeze mnie przewidziany.
Szkoda też, że w drugiej i trzeciej części autorka porzuciła postać Jaspera, który wpierw wyjechał do Francji, a gdy wrócił, stwierdził, że ma dość zabawy z głupimi snami i definitywnie zszedł ze sceny. Dziwne, bo w pierwszej części wydawało mi się, że ta zabawa przypadła mu do gustu.
Naprawdę szkoda, że tak to się potoczyło, bo zaczęło się od czterech chłopaków, których łączyła przyjaźń, a skończyło na dwóch. A Jasper został wyrzucony z historii praktycznie bez powodu. No chyba, że autorka nie wiedziała co z nim zrobić, ale skoro tak, to po co skakać na głęboką wodę?
"„Drzewo łaknie spokoju, ale wiatr wiać nie przestaje”."
Ale za to wszystkie wątki zostały wyjaśnione. Chociażby wątek demona, tajemniczego bloga, a poniekąd również wątek korytarzy i snów.
No dobra ten akurat nie został wyjaśniony. "A mianowicie, że wciąż jeszcze nie rozwikłaliśmy największej tajemnicy: tajemnicy korytarzy. Dlaczego to akurat my je odkryliśmy i jak to wszystko wyjaśnić naukowo? A tak w ogóle, czy wszystko musi mieć jakieś naukowe wytłumaczenie?" Ale cieszę się, że autorka nie zakończyła książki nawet o nim nie wspominając, więc nie jest źle.
"– Nawet najciemniejsza chmura ma srebrne krawędzie...'
Silver trzecia księga snów nieco gorsza, ale nie zepsuła mojej opinii ogółu. Kerstin Gier pisze świetnie i mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec młodzieżowych serii wychodzących spod jej pióra.
Bo mogę śmiało stwierdzić, że jej książki biorę w ciemno.
Ale następnym razem poproszę o coś w stylu Trylogii czasu.
Tam po prostu wszystko było znacznie lepsze.
„Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Styl Kerstin Gier jest bardzo specyficzny.
Lekki i zabawny.
I być może dlatego, gdy zaczynam czytać jej książki napotykam na sceny tak opisane, że nie sposób się przy nich nie uśmiać.
Dlatego Trylogia czasu była perfekcyjna.
Silver z kolei jest serią znacznie mniej skomplikowaną i to pod każdym względem. Mimo to dobrze się przy niej...
2017-08-04
"– Piękno można stworzyć, a wiedzę zdobyć, ale talentu nie da się ani kupić, ani nauczyć."
Niektóre książki wymagają specjalnych kryteriów.
Choćby taka Porwana pieśniarka. Niby dobra, ale w tym negatywnym sensie.
Przeczytaj Porwaną Pieśniarkę, mówili. Będzie fajnie, mówili.
I co mi z tego przyszło?
Jedynym pocieszeniem po przemęczeniu takiej książki jest dla mnie zjechanie jej w opinii na lubimyczytać.pl.
Z pozoru wszystko było okej. Opisy, zarys fabuły i cała reszta. Niby było dobrze, ale to nieprawda. Wcale nie było dobrze.
I zaraz napiszę dlaczego.
Czytaliście kiedyś prostą książkę? Taką, która nie powalała? Była spoko, ponieważ zawierała przeciętnych bohaterów, przeciętną ilość opisów, nie dość rozrysowany świat, lub też niewykorzystany potencjał. Nie wkurzała i nie porywała. Była po prostu okej i myśleliście sobie wtedy, że gdyby autorka bardziej się postarała, dała z siebie więcej, to ta prosta książka mogłaby być bardzo, bardzo dobra?
Porwana pieśniarka jest książką, w której autorka dała z siebie więcej. Co kompletnie jej nie wyszło. Dlatego książka, która powinna być świetna taka nie była.
Zacznijmy od początku.
Oryginalność=Trolle?
Ta książka nie jest oryginalna.
Jedno słowo, a tym słowem są "trolle" nie czyni wyjątkowym.
Bo poza tym jednym słowem w Porwanej pieśniarce nie ma nic wyjątkowego.
Na początku niewiele mi to przeszkadzało. Opis był zachęcający, podobnie jak recenzje więc byłam strasznie uradowana, że wreszcie mogę przeczytać Porwaną pieśniarkę.
Schematy mnie nie odstręczają. Pod warunkiem, że są dobrze przedstawione. Że poruszają w jakikolwiek sposób. A co dostałam? Trolle, które równie dobrze mogłyby być czymkolwiek innym - a co najlepsze okazało się, że chyba są elfami alias fae, co stwierdziłam kiedy tylko usłyszałam o Królu Lata, czy Dworze Zimy - i pozbawiony jakiejkolwiek głębi motyw rewolucji i ludu uciśnionego.
Te kwestie po prostu były nudnawe.
Ale nie były najgorsze.
Bo historia opisana sama w sobie nie jest zła. Jednak bohaterowie sprawili, że taka się stała.
Książka, która wywołuje u czytelnika emocje powinna być zajebista. Inaczej możemy odnosić wrażenie, że brakuje nam czegoś ważnego. Jednak samo wywołanie emocji to dopiero połowa sukcesu. Ten nastaje dopiero wówczas, gdy zostaną wywołane te "właściwe emocje".
Dam głowę, że zażenowanie postępowaniem bohaterów z pewnością do nich nie należy.
Tristan już od samego początku mnie nie oczarował. Nijaki i niezdecydowany. Mimo to postanowiłam dać mu szansę. W końcu pierwsze wrażenie może być mylne. Jednak gdy później do jego niezdecydowania dołączyła irytująca Cecile było już po ptakach. Pies został pogrzebany.
A przecież Cecile wcale nie irytowała zanim nie poznała Tristana.
Przejdę więc do kolejnej kwestii.
Wątek romantyczny.
"Miłość" Cecile i Tristana to był hit. Rzadko zdarza mi się czytać książki, w których uczucie bohaterów pojawia się praktycznie z powietrza. To wyglądało mniej więcej tak, że czytam jeden akapit, w którym oboje nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego, praktycznie się nie widują, a jeśli już to spędzają czas na pozorowanych kłótniach, a potem ni stąd ni zowąd, zakochują się w sobie. Co więcej w pewnym momencie Tristan wyznaje, że pragnął Cecile, już od samego początku. Szkoda tylko, że pierwszy rozdział z jego perspektywy nijako temu zaprzecza.
Ogólnie to było mniej więcej tak, jakby autorka stwierdziła, że nie ma sensu się rozpisywać. Po co, skoro i tak wszyscy wiedzieli, że tych dwoje połączy coś więcej? Dlaczego miałaby się starać, aby ze wzajemnej niechęci przejść płynnie do zakochania?
No i jeszcze ta ich więź, dzięki której odczuwali nawzajem swoje emocje.
Więź została potraktowana bardzo po macoszemu. Zamiast ogrywać jednostajną rolę w historii, pojawiała się od czasu do czasu kiedy tylko autorce przyszła na to ochota, albo akcja tego wymagała. W tym aspekcie również brakowało płynności.
Z podobnym lekceważeniem autorka potraktowała talent Cecile. W końcu bohaterka jest śpiewaczką i naprawdę liczyłam, że odnośnie jej talentu pojawi się znacznie więcej wzmianek, a tu nic.
W końcu Kestrel z The Winner's Curse również miała związek z muzyką, który był ukazywany przez całą powieść, co sprawiło, że utożsamiałam Kestrel między innymi z muzyką. A więc, można? Można.
Co prawda były momenty, w których pojawiały się przebłyski czegoś lepszego, niestety te zostały stłumione, a jedyne co było dobre w tej książce to początek. Początek zapowiadał coś naprawdę świetnego. Niestety gdy tylko Cecile pojawiła się w mieście trolli cały czar opowieści prysł. Początek był dobry i to tyle, bo nawet finał niezbyt porywał, a ostatnie zdanie było niczym wisienka na torcie. Zupełnie jakbym się dość nie nairytowała i nie zażenowała w trakcie całej książki to jeszcze na koniec trzeba było dopier*olić głupotę w stylu: że bohaterka nie wie co zrobi kiedy ją znajdzie, nie wie co się stanie, ale wie, że ona musi umrzeć.
To czego ja nie wiem, to czy zdobędę się kontynuowanie tej przygody.
A jeśli koniecznie chcecie poczytać coś o trollach to zamiast tego cholerstwa polecam Amandę Hocking i jej serię Trylle. Co jest zdecydowanie lepsze od Porwanej pieśniarki.
"– Piękno można stworzyć, a wiedzę zdobyć, ale talentu nie da się ani kupić, ani nauczyć."
Niektóre książki wymagają specjalnych kryteriów.
Choćby taka Porwana pieśniarka. Niby dobra, ale w tym negatywnym sensie.
Przeczytaj Porwaną Pieśniarkę, mówili. Będzie fajnie, mówili.
I co mi z tego przyszło?
Jedynym pocieszeniem po przemęczeniu takiej książki jest dla mnie...
2017-07-14
2017-08-28
"Jej znajomość Platona ograniczała się do faktu, że kumplował się z Soratesem."
Byli tacy, którzy twierdzili, że czytanie Udręki było dla nich, cóż... udręką.
I mieli rację.
Nie no... Żartuję. Nie mieli.
Nie do końca.
Co prawda z początku, czyli przez jakieś sto stron wiało nudną, ale potem poszło lżej.
Ale nic już nie zmieni faktu, że cała ta seria jest skazana na wegetację wśród nizin fantastyki, gdyż główny wątek jakim jest miłość, epicka miłość- mogłoby się zdawać - wokół której krąży cały świat zbudowany przez Lauren Kate został spektakularnie schrzaniony już w Upadłych, natomiast w Udręce przedstawiona jest jedynie kontynuacja tego schrzanienia.
Ponieważ z początku autorka sprezentowała nam wielką miłość od pierwszego wejrzenia - że aż się wierzyć nie chciało kiedy się to czytało <<nie czuję jak rymuję>> - i obsesję Luce, zaś tym razem infantylne kłótnie głównych bohaterów.
Jak można tak zepsuć coś, co stanowi centralny punkt powieści?
Coś, co miało potencjał?
I wiecie co?
Ludzie jednak mieli rację. Naprawdę właśnie tak wyglądała Udręka: Luce niemalże nieustannie myśli o Danielu, a potem gdy bohaterowie wreszcie się spotykają, próbują prowadzić dojrzałą konwersację, co kompletnie im nie wychodzi, a ponieważ owa konwersacja nieuniknienie prowadzi do nieporozumień, nasza dwójka protagonistów zaradza temu problemowi w jedynym skuteczny sobie sposób jakim jest całowanie.
A potem się kłócą.
I rozstają.
Znów spotykają.
Znów kłócą.
I całują.
I tak w kółko.
(No co to ku*wa - za przeproszeniem - miało być?)
Naprawdę szkoda. Bo pomysł był świetny.
Przed ilomaś laty anioł zakochał się w ludzkiej dziewczynie, ale coś poszło nie tak i na kochanków została rzucona klątwa, w wyniku której Luce umiera ilekroć Daniel ją pocałuję. A potem reinkarnuje się i znów spotyka swojego anioła. A przy tym nie jest świadoma ich wspólnej historii.
No sami pomyślcie. Pomijając ludzi, którym niedobrze się robi od romansów, to przecież Upadli mogliby być naprawdę świetną opowieścią o miłości.
Z ciekawym bonusem w postaci aniołów.
Taaa. Pomarzyć można.
Gdyby to napisała Colleen Houck...
Wiecie już, że fabuła wysokich lotów nie była.
Tak samo jak bohaterowie. Pełno ich tam było, ale wszyscy jakoś się zlewali. Niemalże jednakowi, bez iskry, bez szczególnej osobowości. Nikt nie wyróżniał się wystarczająco.
I jeszcze strasznie nie podobał mi się stosunek jaki Luce miała do Callie swojej podobno "najlepszej przyjaciółki". To całe olewanie i unikanie bardzo dało mi w kość.
Czy Lauren Kate naprawdę nie mogła zamiast robienia z Luce takiej obojętnej su*ki w stosunku do Callie (i tak wiem, że ludzkie drogi czasem się rozchodzą) ukazać prawdziwą przyjaźń?
Chyba nie.
"- Myślałam, że możesz dzwonić tylko w środy - mówiła teraz Callie. Luce zdążyła już zapomnieć o surowych zasadach korzystania z telefonów w Sword & Cross. - Początkowo rezygnowałam z planów na środy, czekając na twój telefon - mówiła dalej. - Ale po jakimś czasie odpuściłam sobie."
A finał znowu nie wyszedł.
No dobra. Był lepszy niż w pierwszej części, ale mimo to płytki jak woda w sadzawce. (To w ramach ostrzeżenia, gdyby ktoś szukał orzeźwienia, po trudach przebytych stron i oczekiwał, że w finale pojawi się choć jedna odpowiedź, na sugestie zawarte w opisie. Ludzie, przestańcie się łudzić. A może i mnie też się to uda.)
Tak więc po czterech książkach Lauren Kate mogę spokojnie stwierdzić, że autorka nie podbiła mojego serca. Póki co Łza wydaje się być najlepszą spośród jej książek.
Mimo to chyba skuszę się na pozostałe części Upadłych. W końcu jestem już w połowie całej historii. A kto rezygnuje z książki, kiedy zdążył przemęczyć już połowę?
Poza tym Udręka skończyła się w taki sposób, że moja ciekawość nie da mi żyć w spokoju jeśli nie przekonam się jak Lauren Kate opisała podróż Luce w przeszłość.
I niech bogowie mają mnie w opiece jeśli Namiętność choć w jednej trzeciej nie będzie przypominała moich wyobrażeń. Ponieważ nie wiem jak wiele rozczarowań jestem w stanie znieść.
Ps. Zaspoilerowałam sobie koniec czwartej części. Znowu wracam do tego nieprzyjemnego nałogu. Bo wiecie, kiedyś - w porywach do dwóch trzech lat wstecz - pierwsze co robiłam kiedy zabierałam się za książkę to czytałam zakończenie...
(Pozostawię to wyznanie bez komentarza...)
"Jej znajomość Platona ograniczała się do faktu, że kumplował się z Soratesem."
Byli tacy, którzy twierdzili, że czytanie Udręki było dla nich, cóż... udręką.
I mieli rację.
Nie no... Żartuję. Nie mieli.
Nie do końca.
Co prawda z początku, czyli przez jakieś sto stron wiało nudną, ale potem poszło lżej.
Ale nic już nie zmieni faktu, że cała ta seria jest skazana na...
2017-09-06
"Tamtego dnia nauczyłem się ważnej rzeczy: że łatwiej jest walczyć, jeśli nie musisz martwić się o kogoś innego..."
Tam, gdzie śpiewają drzewa to książka opowiadająca o królestwie, barbarzyńcach, wysoko urodzonych damach, walce o wolność i miłości.
Jednakże ta książka jest wyjątkowa.
Dlaczego?
Cóż, w każdej książce jak wiemy przedstawiona jest pewna historia. Jednak w Tam, gdzie śpiewają drzewa to poniekąd opowieść w opowieści.
Wszystko przez styl jakim została napisana.
A chodzi tu konkretnie o trzecioosobową narrację. (Za którą co prawda nie przepadam, bo jeśli autor nie spisze się w trzecioosobowej narracji między czytelnikiem, a bohaterami zostanie ustawiony mur. Weźmy na przykład Światło, którego nie widać - za cholerę nie mogłam się "zaprzyjaźnić" z postaciami. Albo Szklany tron. Sarah J. Mass pisze dla odmiany na tyle dobrze, że jej trzecioosobowa narracja wydaje mi się wręcz pierwszoosobową. Kunszt.)
Natomiast w Tam, gdzie śpiewają drzewa narracja choć jest trzecioosobową wydawała mi się sześcioosobową. I tak, zdaję sobie sprawę, że coś takiego nie istnieje. Chce jednak zobrazować jak wysoki i gruby mur stał między mną a Vianą.
A ponieważ określenie sześcioobowosci brzmi źle, przedstawię to w inny sposób.
Czytaliście, albo czytano wam dzieciństwie bajki albo legendy? No wiecie te wszystkie opowieści, w których stawiano raczej na treść i przekaz niż więź z bohaterami czy rozpisanie jego charakteru? Właśnie taka jest książka Laury Gallego Garcii. Czytając ją miałam wrażenie, jakbym słuchała czyjejś opowieści opowiadanej przy ognisku.
Czy to źle?
Chyba nie. Pod warunkiem, że wyjdzie dobrze, a tu bywały wzloty i upadki.
W rezultacie Tam, gdzie śpiewają drzewa okazało się dość prostą książką. Opowieścią, która płynęła na tyle szybko, że nie sposób było się zatrzymać, by dokładniej się czemukolwiek przyjrzeć.
A teraz trochę hejtu.
Ale niech nikt się nie martwi, później napiszę coś miłego.
Zacznę od przemiany głównej bohaterki, która ze szlachetnie urodzonej i dobrze wychowanej damy - w prawdziwym znaczeniu tego słowa - stała się kimś, kto walczy o przetrwanie i przestaje polegać na innych.
I wszystko byłoby pięknie ładnie i w ogóle gdyby nie jeden tyci fakcik. (Który dla mnie ma bardzo duże znaczenie.)
Mianowicie: obcięcie włosów.
Dlaczego?, ja się pytam. No dlaczego?
Oczywiście rozumiem powody natury logicznej, ale dlaczego niektóre autorki ukazują wewnętrzną przemianę bohaterek poprzez skrócenie włosów?
No dobra wiem, dlaczego. Bo kiedy enty raz przeczytałam w książce jak nożyczki, nóż czy cokolwiek innego poszło w ruch trochę o tym poczytałam.
Ale absolutnie nie przyjmuję tego do wiadomości. I nie twierdzę, że w krótkich fryzurach kobietom nie do twarzy. Po prostu kiedy w książkach bohaterka skraca piękne, długie włosy to dla mnie bardzo emocjonalny cios. (I tak sama mam długie włosy.)
(A na dodatek taka rzecz miała miejsce nawet w moim ukochanym Szklanym tronie. Na szczęście włosy Celaeny zachowały się przynajmniej do ramion. Ale to i tak nie usprawiedliwia Sary J. Mass. Jak mogła mi to zrobić? >>A nawiasem mówiąc ona również zrobiła to jako symbol przemiany bohaterki.<<)
Ale przejdźmy do trochę poważniejszych spraw. Przynajmniej poważniejszych dla reszty świata, bo poprzednia sprawa bardzo mnie ubodła.
Tym razem chodzi mi o głupoty jakie przewijały się w książce. A ponieważ niektóre były wyjątkowo drażliwe postanowiłam zademonstrować kilka przykładów.
Rzućcie okiem na to:
"Poza tym była zbyt naiwna i niewinna, żeby podejrzewać, że mogliby wyrządzić jej jakąkolwiek krzywdę. Oczywiście znała historie dziewcząt wziętych przemocą przez zwycięskich wojowników zajmujących podbite ziemie, ale zawsze wierzyła, że takie rzeczy przytrafiały się jedynie dziewkom z ludu i że barbarzyńcy okazaliby jej szacunek, ponieważ nawet oni potrafiliby rozpoznać, że jako szlachetna dama zasługiwała na lepsze traktowanie."
Znacie uczucie zażenowania, prawda? Tą bardzo nieprzyjemną emocję kiedy zrobicie coś głupiego przy ludziach. A tu proszę, byłam sam na sam z książką i o to o mi się przytrafiło.
I co z tego, że autorka napisała, że Viana była naiwna i niewinna? Te dwa słowa nie usprawiedliwiają racji bytu tego akapitu.
Albo:
"Ale najpierw musiała go uwolnić."
Tyle, że tak się złożyło, że sama siedziała w lochach. Więc technicznie rzecz biorąc najpierw musiała uwolnić siebie. Priorytety priorytetami.
"Niektórzy uznaliby, że Uri nie jest odpowiednim kandydatem dla damy mojego pochodzenia..."
I tak praktycznie przez całą powieść. Damy mojego pochodzenia... Pojęcia nie macie jakie to było wnerwiające.
Ooo. I jeszcze było to:
"Kiedy barbarzyńcy przyszli, żeby zabrać ją na egzekucję, Viana pogodziła się ze swoim przeznaczeniem. W głębi duszy odczuwała nawet pewną ulgę, ponieważ wreszcie mogła przestać walczyć. W rzeczywistości była już zmęczona ciągłym parciem pod prąd."
Kto idący na śmierć czuje ulgę? No kto? Ja rozumiem, że można czuć spokój przed śmiercią, albo podczas umierania. Albo być pogodzonym z losem. Ale ulga? No ku*wa dajcie tylko jakąś ścianę, w którą będę mogła walnąć głową, a chętnie skorzystam.
O tak, czasami pojawiały się takie głupoty, że mój mózg ledwo je ogarniał.
Ale wkradł się też i błąd logiczny.
A to było tak, że król chciał ściąć Vianę i powiedział, że stanie się to jutro po południu: "Zostaniesz ścięta jutro po południu, na głównym placu..." A potem mamy coś takiego: "Strażnicy sądzili, że rozpacza nad okrutnym losem, jaki ją czekał o zachodzie słońca." Ale przecież zachód słońca to już jakoby zmierzch, wieczór.
A może się mylę, co?
Albo się czepiam?
A skoro już się czepiam to było jeszcze to:
"– Analisa de Belrosal! – ogłosił nagle Troylas. Dziewięcio-, a może dziesięcioletnia dziewczynka wystąpiła na środek sali"
(...)
- Zaaranżowano mi już dwa małżeństwa z obcymi mężczyznami, a mam zaledwie szesnaście lat!" (Tu chodzi i Vianę)
(...)
Tymczasem z upływem miesięcy jej brzuch stopniowo (Viana była w ciąży pod koniec książki czyli jako szesnastolatka.) powiększał rozmiary, aż do chwili, kiedy wydała na świat bliźniaki, dziewczynkę i chłopca.
(...)
Belicia zawarła małżeństwo z pierworodnym synem królowej Analisy, która po pewnym czasie poślubiła dostojnego księcia z południa."
Nie twierdzę, że to błąd logiczny, ale...
Cała opowieść toczy się w przesięgu roku, dwóch - raczej dwóch, nie pamiętam dokładnie, więc Viana kończy jako szesnastolakta, a Analisa dwunastolatka, która została królową i "po pewnym czasie" urodziła syna, za którego z kolei wyszła o dobre kilka lat starsza córka Viany.
I ja jakoś nie bardzo to widzę. Tym bardziej jeśli ta miłość wydarzyła się kiedy dzieci Viany i Analisy były w wieku nastoletnim. Załóżmy, że chłopiec miał piętnaście lat, a dziewczynka dwadzieścia. No nie pasuje mi to.
Ale była jedna rzecz, która mnie zaskoczyła.
I JEŚLI NIE LUBISZ SPOILERÓW TO POMIŃ TEN KAWAŁEK TEKSTU!!!
Mianowicie Viana udała się do lasu i tam spotkała dziwnego chłopaka, który niczego nie pamiętał i niczego nie potrafił. Dosłownie niczego, nawet napić się wody. No i przez połowę książki zastanawiałam się kim on jest.
A spośród wszystkich możliwości jakie istnieją i zostały wcześniej użyte, to, kim w końcu okazał się być bohater...
Chylę czoła.
"Uri nie był człowiekiem. Był drzewem. I nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w jedną całość. (...) Jak drzewo mogłoby się przekształcić w istotę ludzką... choćby nawet było to śpiewające drzewo? (...) Młode drzewo zmieniło się w człowieka, przybierając postać swoich wrogów, żeby znaleźć sposób na walkę przeciwko nim. Postać człowieka nieco dziwacznego: o skórze w kolorze kory drzew i o włosach w kolorze gałęzi wiosną... I jesienią, zrozumiała nagle Viana z podekscytowaniem, gdy przypomniała sobie zmianę barwy włosów Uriego, które pociemniały z końcem lata, podobnie jak działo się to z liśćmi drzew. Czy również by jej stracił? (...) Zrozumiała również, dlaczego dziwny młodzieniec nie potrafił mówić, jeść ani chodzić, kiedy znalazła go w lesie. Przecież nigdy wcześniej tego nie robił. Udało mu się dowlec do rzeki, kiedy po raz pierwszy doznał takich uczuć jak głód, pragnienie czy zmęczenie. Zanurzył nogi w wodę, dokładnie w taki sam sposób, w jaki poszukałby cennego płynu za pomocą swoich korzeni, nie wiedząc jednak, że powinien pić ustami, ponieważ nigdy wcześniej ich nie posiadał. I prawdopodobnie umarłby z pragnienia po środku rzeki, gdyby Viana go tam nie znalazła. Dlatego też wszystkich rzeczy, których się uczył... naprawdę uczył się jak dziecko. Nie pamiętał ich. Nie miał wspomnień, ponieważ nie zapomniał, skąd pochodził ani jaką misję miał do spełnienia. Po prostu musiał nauczyć się, jak należy się zachowywać w świecie ludzi, zanim spróbowałby pomóc swoim bliskim."
JUŻ MOŻESZ CZYTAĆ DALEJ!!!
No i na końcu był finał.
Słaby, średniany. Nic ciekawego.
A po finale był epilog.
I wiecie co...?
Przyznam się wam do czegoś.
Tylko nie mówicie nikomu.
Prawda książka wysokich lotów nie była ale zakończenie...
Kunszt, cudo. Coś absolutnie niepodważalnie niezwykle niesamowitego.
I coś mokrego skapywało mi na policzki, kiedy czytałam epilog. Nie mam pojęcia co to było, ale zakończenie było tak wzruszające i piękne, że gdyby cała książka była tak cholernie dobra jak ten epilog to dałabym dziesięć.
No, a tak...
"Tamtego dnia nauczyłem się ważnej rzeczy: że łatwiej jest walczyć, jeśli nie musisz martwić się o kogoś innego..."
Tam, gdzie śpiewają drzewa to książka opowiadająca o królestwie, barbarzyńcach, wysoko urodzonych damach, walce o wolność i miłości.
Jednakże ta książka jest wyjątkowa.
Dlaczego?
Cóż, w każdej książce jak wiemy przedstawiona jest pewna historia. Jednak w...
2017-09-01
"Czy jest jakaś różnica między byciem tchórzem a pacyfistą?"
Bardzo dobra książka.
Ambitnych lotów nie była, ale to naprawdę godna uwagi seria młodzieżowa.
Taka, przy której można się dobrze bawić, bo nie nudzi, a bohaterowie nie wkurzają.
Co prawda nie przypadło mi do gustu katolickie podejście głównej bohaterki - no, ale czego innego można się było spodziewać po córce pastora? - ale na szczęście nie było to, aż tak rażące, abym nie mogła tego zdzierżyć. (Choć pewnie przyjęłabym to lepiej gdybym nie była ateistką.)
Co dalej?
A, już wiem.
Szlabany.
To akurat było wnerwiające.
Jeśli twoje dziecko zrobi coś nie tak, szlaban to najoczywistsza i rozwiązująca wszelkie problemy oczywistość.
Ilekroć padało to podłe słowo w duchu dziękowałam rodzicom za niestosowanie wobec mnie tej techniki wychowawczej. (Miło jest mieć poczucie względnej wolności, a nie ograniczenia.)
W każdym razie... Bohaterka miała tzw. szlaban praktycznie nom stop ilekroć zrobiła coś nie po myśli swojego ojca.
I no dobra, niech już będą te szlabany, ale czy oni nie mogli po prostu porozmawiać? Bo czytanie o tym jak pastorek krzyczy na córkę po czym oznajmia jej, że dostaje owy szlaban, a w książce ani słowa o jakiejś dojrzałej rozmowie (a problemy przecież nie były błahe) rozwalało mnie na kawałki.
W tem aspekcie Bree Daspain nie wykazała się.
Dalej...
To już druga część kiedy Daniel nie odgrywa wielkiej roli, gdyż zajęty jest unikaniem, kłamaniem i budowaniem wątku w powieści jakim są tajemnice.
I tym razem dołączyła do niego również Grace.
Nie powiem, żeby takie rozwiązanie mnie uradowało. No wiecie, myślałam, że po pierwszej części przynajmniej Daniel nauczył się co to jest zaufanie.
A może to po prostu wybieg autorki, która nie radzi sobie z opisywaniem relacji?
I na koniec mam interesujący cytat.
Mnie rozwalił.
(Uwaga, pojmowanie percepcji: level hard.)
"- Powiedz mi tylko jedną rzecz, Grace - szepnął. - Czy myśl o tym, że moglibyśmy być razem, jest taka straszna? - Nie mogę. - Pociągnęłam rękę, moje palce wyślizgnęły się z jego dłoni. - Jesteś moim mentorem..."
Aaa, to było żenujące.
To co, gdyby nie był jej mentorem to mogliby być razem? Biorąc oczywiście pod uwagę, że Grace już kogoś ma?
"- Już nie. Nauka zakończona. Teraz możemy już być razem."
Najwyraźniej tak...
Ale muszę oddać honor autorce za obrót zdarzeń.
Znacie ten trylogiczny schemat, w którym występują trójkąty miłosne.
Pierwsza ksiażka - pierwszy chłopak.
Druga książka - drugi chłopak.
Trzecia książka - czas wyboru.
I o ile wszystko się zgadza, tak jestem zadowolona, że kiedy przyszło co do czego bohaterka nie zdradziła swojego ukochanego. Miło chociaż raz przeczytać o wierności, gdy wszędzie indziej występuje scena pocałunku i późniejsze niezdecydowanie rozchwytywanej dziewczyny.
Tym razem unikamy tej sytuacji, ponieważ Grace wie czego, a raczej kogo chce.
Ale poza tym jak już napisałam, to była bardzo dobra książka.
Jestem ciekawa co będzie dalej i jak to wszystko się skończy.
Co z Danielem, Taboltem, Jude'em (tak się to odmienia?), a co ważniejsze z wątkiem Niebiańskich Ogarów i zachowywaniu tej całej kontroli.
Nie wiem kiedy wezmę się za trzecią część, ale wezmę na pewno.
"Czy jest jakaś różnica między byciem tchórzem a pacyfistą?"
Bardzo dobra książka.
Ambitnych lotów nie była, ale to naprawdę godna uwagi seria młodzieżowa.
Taka, przy której można się dobrze bawić, bo nie nudzi, a bohaterowie nie wkurzają.
Co prawda nie przypadło mi do gustu katolickie podejście głównej bohaterki - no, ale czego innego można się było spodziewać po córce...
2017-08-12
"- Nauka mówi nam, że rzadko mamy rację. Cała działalność naukowa polega na udowadnianiu, że ciągle się mylimy, nieprawdaż?"
Mogę śmiało stwierdzić, że oto mamy kolejny przykład oryginalnego stereotypu.
Ponieważ znowu mamy walkę z systemem - książka młodzieżowa, wizja czarnej przyszłości. Wiadomo.
Jednak podwaliną tej walki jest jakże ciekawy koncept Długowieczności.
Odkrycie, które zmieniło losy świata. Ludzie wreszcie mogą żyć wiecznie. Ale wkrótce okazało się, że jeśli jedno pokolenie nie umiera, a następne wciąż przychodzi na świat, niedługo zabraknie miejsca i wszystkich innych dóbr. Co więc zrobić z nadmiarami?
Przyznam, że niektóre fragmenty tej książki były mocne. Eksperymenty na ludziach, wykorzystywanie młodych dziewcząt, koncepcja hodowania dzieci dla ich narządów, krwi i szpiku.
Cóż, autorka trafiła mnie w czuły punkt. Na tyle czuły, że w pewnym momencie wyobraziłam sobie, że jestem Celaeną ze Szklanego tronu. Jak boga kocham powybijałabym te nieczułe na ludzkie cierpienie kanalie. (A wtedy otrzymalibyśmy ciekawy miks powieści dystopijnej i fantasy.) W końcu za całe zło nie można obwiniać tylko jednej osoby. Co więcej bardziej obwiniałabym te, które do tego wszystkiego dopuściły, czyli zdecydowaną większość.
"- Niestety, nie możesz wierzyć we wszystko, co ci mówią ludzie..."
Co spodobało mi się W sieci (a propos: The Resistance = W sieci) to kilka scenek, w których to bojownicy ruchu oporu chcą wejść tam gdzie normalnie nie ma wstępu, a stojący im na drodze strażnicy, wcale nie dają się wykiwać jakimiś głupimi tekstami typu: zmiana warty czy, to polecenie szefa. Za to plus. Bo w książkach i filmach mnóstwo było takich naciąganych sytuacji. Owszem, gdy ci dobrzy chcą kogoś przechytrzyć kibicujemy im i chcemy tylko, żeby głupi idioci zeszli im z drogi. Ale spójrzmy na to z drugiej strony: gdyby to ci źli chcieli wejść, a taki strażnik zamiast wykonywać rozkazy, nabrałby się na jakąś "niespodziewaną zmianę planów" wtedy byłoby naprawdę kiepsko.
Takie podejście nie jest realistyczne.
" Lepiej odkryć coś samemu, niż ślepo ufać temu, co mówią inni, kimkolwiek by nie byli."
Ale był jeden mankament. Mianowicie gdyby książka była odrobinę grubsza, autorka miałaby więcej miejsca na rozpisanie dość słabo przedstawionych relacji międzyludzkich.
Bo to się zdarzyło aż dwa razy.
W deklaracji: kiedy Anna po raz pierwszy spotyka rodziców. Co z tego, że przez pranie mózgu niemal całe życie ich nie nienawidziła, co więcej nie znała, a tu nagle spotykają się i z miejsca mamy happy ending. Mam rodziców, mam brata. Super! Życie jest piękne.
To tak nie działa.
Podobnie W sieci: Peter po raz pierwszy spotyka brata. Świetnie! Zawsze chciałem mieć brata. Od teraz będziemy braćmi, będziemy się kochać miłością braterską.
A to tylko bardziej znaczące przypadki. W tej serii z jakimikolwiek staranniej rozpisanymi relacjami, co więcej ich komplikowaniem w jakikolwiek sposób możemy się pożegnać.
Mimo to seria jak najbardziej godna uwagi.
A już wkrótce Jutro.
"- Nauka mówi nam, że rzadko mamy rację. Cała działalność naukowa polega na udowadnianiu, że ciągle się mylimy, nieprawdaż?"
Mogę śmiało stwierdzić, że oto mamy kolejny przykład oryginalnego stereotypu.
Ponieważ znowu mamy walkę z systemem - książka młodzieżowa, wizja czarnej przyszłości. Wiadomo.
Jednak podwaliną tej walki jest jakże ciekawy koncept Długowieczności. ...
2017-08-03
"Negocjacje trwały krótko, zakończyły się fiaskiem i w 200 roku n.e. obydwa królestwa wypowiedziały wojnę, obwiniając się nawzajem o zerwanie stosunków dyplomatycznych”. Nie potrafię się powstrzymać i parskam śmiechem. Nic nigdy się nie zmienia."
Czasami trudno jest podjąć decyzję odnośnie oceny...
Królewska klatka podobała mi się o wiele bardziej od Szklanego miecza.
Jestem jedną z tych osób, które cenią sobie dużą ilość akcji w książkach - ale pod warunkiem, że jest ona dobrze rozpisana. W Szklanym mieczu co prawda dużo się działo, ale jakoś tak nudnawo było. Nie to co w Czerwonej królowej.
Krótko mówiąc Królewska klatka jest lepsza od drugiej części, ale grosza od pierwszej.
I wychodzi na to, że wciąż pozostaję fanką Czerwonej królowej, podczas gdy dla wielu czytelników jest to najsłabszą pozycją z serii.
Szklany miecz nie spełnił moich oczekiwań jako kontynuacja. Jednak królewska klata wyraźnie pięła się w górę.
Zacznę od tego, że tym razem Mare ani razu mnie nie wkurzyła, choć w Szklanym mieczu była obrzydliwie irytującą su*ą. Tak, wiem. To było celowe działanie autorki. Ale co z tego? Nie przypadało mi to do gustu.
Tak więc główna bohaterka znowu daje się lubić. A co z akcją?
Przez większą część książki fabuła toczy się dość spokojnie. Przyznam, że kiedy na początku przekartkowałam sobie Królewską klatkę i zobaczyłam całe strony akapitów zaopatrzone w raczej skromną ilość dialogów trochę się przestraszyłam, że Królewska klatka będzie jednym wielkim nudnym opisem. Jak się okazało wcale tak nie było.
I może znajdą się tacy, dla których przebrnięcie przez trzecią część było nie lada wyzwaniem, ale ja już na przykładzie Delirium przekonałam się, że mała ilość dialogów i powolna akcja nie muszą być złe jeśli są dobre.
Niestety Królewska klatka choć lepsza od swojej poprzedniczki nie jest pozbawiona wad. Może nie wad samych w sobie, ale aspektów, które dla mnie są ważne, a ich brak obniżył nieco poziom książki.
Na przykład to, że autorka nie pokusiła się o zgłębienie - jeszcze większe zgłębienie - jakiejkolwiek relacji między bohaterami. Czy to miłości czy przyjaźni. Czegokolwiek. Byleby była to zdrowa relacja. Bo wiemy, że Victoria Aveyard umie świetnie opisywać te niezdrowe. Tak jak to było przypadku Mare i Mavena.
Tak, bohaterka ma przyjaciela, rodzinę i ukochanego i to wszystko nie zostało źle przedstawione, ale poczułam jakiś niedosyt. Chciałabym czegoś więcej. Bo bez tych relacji wyszło na to, że wszystko krążyło głównie wokół rewolucji.
Pozostaje jeszcze wybór osób, które wraz z Mare prowadziły narrację pierwszoosobową.
Z jednej strony mamy Cameron. No bo w końcu fajnie byłoby wiedzieć, co się dzieje u Szkarłatnej Gwardii kiedy Mare jest uwięziona. I był to bardzo dobry zabieg.
Ale dlaczego akurat Cameron? Nie, żeby jej narracja nie wyszła, ale dla mnie był to wybór trochę pozbawiony sensu. Czyżby autorka chciała ukazać świat widziany oczami bohaterki, która nie jest tak mocno związana z głównymi postaciami? No wiecie, takie świeże spojrzenie na sytuację oczami postronnej osoby.
Jak dla mnie to nie powinna być Cameron. A raczej Cal albo Farley. W końcu oni odgrywają ważniejsze role i znani są od samego początku historii. Z pewnością narracja z ich punktu widzenia byłby o wiele ciekawsza.
Ale niech już Victorii Aveyard będzie.
No i jeszcze Evangeline. Tu już lepiej. Bardziej znana postać, przez co i my mamy okazje poznać ją trochę lepiej. Choć akurat po co ona dostała głos w tej historii to ja nie wiem. No chyba, że w czwartej części odegra ważniejszą rolę. Zobaczymy.
Ale ten wątek Evangeline i Elane... Ok, rozumiem. Takie relacje się zdarzają. W XXIw. to normalka, ale poślubianie brata po to, by jednocześnie być z jego siostrą, to już jest popieprzone. Podobnie jak nastawienie Evangeline do tej sytuacji.
Zawiodło mnie również zakończenie. W Czerwonej królowej - nieziemskie, w Szklanym mieczu - nieco słabsze, ale wystarczająco emocjonujecie. A tu? Walka na końcu - to nie spoiler, w tego typu seriach każdy może się spodziewać swego rodzaju walki na końcu- była jakby zbędna. Mało ekscytująca. W sensie opisowym, nie taktyczno-fabularnym.
I nawet na ostatniej stronie było tak jakoś spokojniej, czego po stylu dwóch ostatnich części się nie spodziewałam.
A myślałam, że na końcu będzie jakiś fajny cliffhanger. Tak, żeby móc z niecierpliwością oczekiwać ostatniego tomu.
Na koniec mam jeszcze dwa pytania, na które jak na razie nie znalazłam odpowiedzi.
1.Ta kwestia zastanawia mnie odkąd Victoria Aveyard napisała jak (to było w Czerwonej królowej) Maven zbladł, co dla srebrnych oznaczało, że się zarumienił.
Czerwoni - czerwona krew. Wiadomo - rumieniec, krew napływa do twarzy i wyglądamy jak buraki, kiedy odpływa nasza skóra robi się blada i stąd pojęcie bladości.
Srebrni - srebrna krew. Tu sprawa wygląda zgoła inaczej. Kiedy im krew napływa do twarzy, co określane jest mianem rumieńca, w rzeczywistości bledną z racji koloru srebrnej krwi.
Jak w takim razie wygląda u nich bladość? Kiedy srebrna krew odpływa? A może u nich tego nie widać? Nie wiem.
2. To nasunęło mi się podczas czytania Szklanego miecza, ale znacznie bardziej mnie nurtowało w Królewskiej klatce.
Więc tak. Sarze obcięto język, ojciec Mare stracił na wojnie nogi. Im obojgu uzdrowiciele odtworzyli brakujące części ciała. Spoko. Fajnie. Podoba mi się.
Ale skoro zrobili coś takiego, to czy nie mogli jakoś zniknąć piętna jakie Maven wypalił Mare na obojczyku?
A, i jeszcze o mało co nie złamał mi się grzbiet książki. Na szczęście jest cały, ale trochę się pogiął, że tak to określę. Więc co to za fuszerska robota?
"Negocjacje trwały krótko, zakończyły się fiaskiem i w 200 roku n.e. obydwa królestwa wypowiedziały wojnę, obwiniając się nawzajem o zerwanie stosunków dyplomatycznych”. Nie potrafię się powstrzymać i parskam śmiechem. Nic nigdy się nie zmienia."
Czasami trudno jest podjąć decyzję odnośnie oceny...
Królewska klatka podobała mi się o wiele bardziej od Szklanego miecza....
2017-06-20
"– Boję się. Oczywiście, że się boję, ale to mi w niczym nie pomoże. Potrząsnął głową i powiedział: – Tak, masz rację. Strach w niczym nie pomaga. Najgorsze zdarzenia i tak się dzieją, niezależnie, czy człowiek się boi, czy nie."
Dedykacja była trochę creepy. "(...) Oraz dla wszystkich tych, którzy tego wieku nigdy nie dożyją." Zaś okładka jest szkaradna. Ale mniejsza z tym. Mówią, że liczy się teść.
Cóż tematyka Baśniarza nie jest moim konikiem i rzadko kiedy sięgam po tego typu książki. Jedak coś uwiodło mnie w opisie, no i jeszcze te pozytywne opinie, że postanowiłam spróbować.
Muszę się pochwalić. Ponieważ bezbłędnie odgadłam całą prawdę o prologu już na samym początku. Kto?, co? jak? i dlaczego?.
Niestety później nie było już tak łatwo.
Książkę czytało mi się dość szybko i bez większych zgrzytów, ale nie porywała mnie. Cały czas czekałam na coś, dzięki czemu mogłabym powiedzieć, że Baśniarz jest wyjątkowy, ale na nic takiego nie natrafiłam. Co więcej, odnosiłam wrażenie, że czegoś mi brakowało. Czegoś ważnego, choć do końca nie jestem w stanie tego określić.
Wątek romantyczny właściwie nie był wątkiem romantycznym, bo ciężko mi było poczuć tę ich miłość, kiedy tylko bohaterka dawała coś od siebie, a i tego nie było zbyt wiele.
"...a za sobą rozmowę z Lindą, po której zaczęłam się zastanawiać, czy to mądre tkwić w związku, w którym jedna osoba wystarczy, że kiwnie palcem, to ta druga od razu jest na jej zawołanie” – pomyślała."
Może to własnie uczuć mi brakowało?
Zaś bajka, którą opowiadał Baśniarz również nie była szczególnie interesująca. Przywodziła mi na myśl Małego Księcia - co raczej oryginalnością się nie szczyci.
Cała reszta natomiast była - jakby to ująć - zagmatwana. Miałam wrażenie, że autorka celowo wprowadzała zamieszanie, po to tylko, żeby odsunąć podejrzenia. I jeśli o mnie chodzi, chyba jej się udało. I chociaż nie przepadam za tematyką typu: "kto zabił?", to jednak kiedy przyjdzie co do czego potrafię bez problemu odgadnąć kto jest mordercą.
Niestety tym razem zmieszałam się tak, że doszło do tego, iż zaczęłam podejrzewać niemalże wszystkich. Wszystkich oprócz winnego, w którego niewinność wierzyłam najbardziej i którego wina była - i powinna być - jasna już od samego początku. (Może to dlatego, że jestem fanką dobrych zakończeń.) Ale jak wspomniałam autorka zabrała mnie na szaloną przejażdżkę karuzelą, po której nie wiedziałam już gdzie jest góra, a gdzie dół.
Do tego był jeszcze wątek matury. I przysięgam, że bohaterowie tej książki - a zwłaszcza główna bohaterka - tak bardzo srali się z tą maturą - i z tym "zakuwaniem do matury" - choć byli jedynie fikcyjnymi postaciami, że nawet ja - choć moja matura wydarzyła się naprawdę - tak bardzo się tym nie przejmowałam.
Ciągłe i ciągłe powtarzanie, że niedługo matura było mega irytujące.
Baśniarz nie zdobył mojego serca. Cały czas był po prostu dobrą książką i niczym więcej. Ale tak się stało, że podczas czytania ostatnich stron, jakoś tak wyszło, że się wzruszyłam.
Zakończenie chwyciło mnie za serce, a powieść nabrała nagle innego wydźwięku i wydała się o wiele lepsza niż sądziłam.
Jednak czy to aby nie stało się trochę za późno?
"– Boję się. Oczywiście, że się boję, ale to mi w niczym nie pomoże. Potrząsnął głową i powiedział: – Tak, masz rację. Strach w niczym nie pomaga. Najgorsze zdarzenia i tak się dzieją, niezależnie, czy człowiek się boi, czy nie."
Dedykacja była trochę creepy. "(...) Oraz dla wszystkich tych, którzy tego wieku nigdy nie dożyją." Zaś okładka jest szkaradna. Ale mniejsza z...
2017-07-22
"Ludzie mieli tu obsesję na punkcie czasu. Jakby zawsze im go brakowało."
Zgnilizna...
(Ten tytuł musi brzmieć co najmniej dziwnie dla postronnych obserwatorów.)
Tym razem było znacznie lepiej.
"– To jest kościół. Dom Boży. Rozumiesz, co to jest, Hirko? Rozumiesz, czym jest Bóg? – Wyglądał niemal bezradnie. Hirka nie miała pojęcia, jak go pocieszyć. Ale pokiwała głową. Widziała już wcześniej tych, którzy zmagali się z bogami. Była przy tym, jak Rime stracił swojego. (...) – Ojcze Brody, jestem pewna, że to po prostu zwykły gołąb."
Jestem osobą, która dość szybko może znudzić się tematem, dlatego żeby utrzymać poziom zainteresowania staram się czytać poszczególne książki z serii z kilkumiesięcznym odstępem. (Dla przykładu: choć uwielbiam Szklany tron, to maratonu z nim bym nie wytrzymała. Niestety.) A ponieważ Dziecko Odyna przeczytałam całkiem niedawno, bałam się, że Zgnilizna nie będzie dla mnie łatwą przeprawą.
Mile się zaskoczyłam.
W trakcie czytania bardziej zżyłam się z bohaterami, a co ważniejsze mocniej wciągnęłam w fabułę, zaś nudnawe momenty jakie pojawiały się w Dziecku Odyna odeszły w zapomnienie.
I wciąż nie mogę uwierzyć, że Zgnilizna była lepsza mimo, że było w niej tak mało Rimego i Hirki razem.
"Zdąży się wyspać w Sloknie."
Ale żeby nie było tak słodko, to oczywiście nie obyło się bez pewnych minusów.
Na przykład tamtej scenie 16+30 mówię zdecydowane NIE. Szczęście, że to był tylko epizod.
W Zgniliźnie brakowało mi również bardziej szczegółowego wyjaśnienia wątku o wojnie między ślepym, a aetlingami oraz dwunastoma wojownikami. No bo niby wiemy co, kto i jak, ale jakoś tak niedokładnie, dlatego mam nadzieję, że ta kwestia wyjaśni się dokładniej w kolejnym tomie.
"– Stefan mówi, że niektórzy po prostu chcą patrzeć, jak świat płonie. Chociaż wcale nie wiedzą dlaczego."
No i ostatnia rzecz...
Wielka szkoda, że autorka za pośrednictwem swojej bohaterki trochę za bardzo zjechała nasz świat. Prawda, nie jest idealny, jednak na połowę rzeczy, które są nie tak, przypada druga połowa, która jest pełna piękna. Dlatego żałuję, że Hirka przebywając w naszym świecie dostrzegła jedynie zgniliznę i powolne chylenie ku upadkowi.
Według mnie Siri Pettersen poszła na łatwiznę przedstawiając nasz świat z najgorszej perspektywy, podczas gdy mogła się postarać ukazać choć jedną rzecz, która wzbudziłaby zachwyt w Hirce i nie tylko dlatego, że przypominałaby jej o opuszczonych krainach Ym.
"Jedyny kawałek wolnej przestrzeni, jaki widziała, znajdował się tuż poniżej. Ten obrzydliwy ogród, w którym kamienie sterczały spod śniegu jak zepsute zęby. Pod każdym z kamieni leżały zwłoki. Nie palili tutaj zmarłych. Zakopywali ich po prostu w ziemi i zostawiali ich, by tak leżeli i gnili. To było nie w porządku. Tylko mordercy tak postępują. Ale tutaj nikomu to nie przeszkadzało. Pytała, czy nigdy nie oddają tu zmarłych krukom, ale to była jedna z wielu rzeczy, o które nie zamierzała ponownie pytać. Pomyśleć tylko, co by tam mogła zrobić, gdyby nie wykorzystywali tego miejsca do swoich perwersyjnych rytuałów. Mogłaby uprawiać ziemne bulwy, może nawet złoty dzwonek, łzy słońca i…"
(Przy tym opisie jednak się uśmiałam.)
W każdym razie mamy już za sobą dwa światy. Został ostatni i jestem bardzo ciekawa jak to wszystko będzie wyglądało...
"Ludzie mieli tu obsesję na punkcie czasu. Jakby zawsze im go brakowało."
Zgnilizna...
(Ten tytuł musi brzmieć co najmniej dziwnie dla postronnych obserwatorów.)
Tym razem było znacznie lepiej.
"– To jest kościół. Dom Boży. Rozumiesz, co to jest, Hirko? Rozumiesz, czym jest Bóg? – Wyglądał niemal bezradnie. Hirka nie miała pojęcia, jak go pocieszyć. Ale pokiwała głową....
2017-06-25
2017-07-04
Widzieliście zdjęcie autorki na okładce tej książki? Czy tylko ja uważam, że wygląda ona jakby coś knuła?
"To pomyślny znak, wszyscy to wiedzą, pomyślała Hirka, a potem zdała sobie sprawę, że nie wierzy w znaki. Ona i ojciec dawali amulety ze znakiem kruka wielu chorym, którzy szukali pomocy. Jedni umierali, inni nie."
Zacznę od tego, że Dziecko Odyna nie było planowaną do przeczytania książką. Nie było nawet znaną przeze mnie książką. Nie znajdowała się na mojej liście i ani razu o niej nie słyszałam.
Powieść ta najzwyklej przyciągnęła moje uważne spojrzenie - przebiegające po bibliotecznych półkach - do swych dziwnych okładek (odcięty ogon - interesujące) i równie dziwnych opisów. W dodatku przeczytałam, że autorka jest norweską pisarka i to chyba przesądziło sprawę - koniecznie chciałam wiedzieć jak to jest przeczytać jakąś powieść z dalekiej północy. (Nie żeby miała się jakoś specjalnie różnić od innych.)
Początki nie były łatwe, ponieważ zostałam wrzucona na głęboką wodę całkowicie obcego świata, a potem zamiast płynąć do brzegu, prąd pociągnął mnie w głąb oceanu. Pozostało jedynie nauczyć się pływać.
Mnóstwo nowych określeń, bohaterowie rozmawiający o sprawach, o których ciężko było mieć jakiekolwiek pojęcie, i albo sobie z tym poradzisz i zakminisz o co chodzi, albo masz problem.
"Hirka coraz bardziej lubiła tego starego rzeźbiarza. To było tak, jakby składał zdania inaczej niż wszyscy. Miał własny język, którego trzeba się było nauczyć, ale gdy tylko się go opanowało, wszystko miało sens. Zamienienie z nim paru słów nic nie dawało. Wtedy miało się tylko mętlik w głowie. Po jakimś czasie jednak słowa płynęły między nimi jak mleko. Dobre i sycące."
Świat wykreowany przedstawił się jak najbardziej pozytywnie. Poczynając od ogoniastej rasy aetlingów, przechodząc przez "polityczny system", sympatycznego Kuro (choć nic nie przebije Nero z Krwawego szlaku), nieco drastycznego sposobu pochówku (rozczłonkowanie martwego ciała, które oddaje się krukom na pożarcie - ale tylko dla tych w których żyłach płynie błękitna krew, cała reszta musi się zadowolić zwykłym spaleniem), a kończąc na bohaterce, która okazuje się wyjątkowa, ale niestety w całkowicie niepożądany w krainach Ym sposób.
Spodobał mi się również wątek z wiarą Rimego w Widzącego i samym Widzącym. Przez większą połowę książki doszłam do wniosku, że Widzący jest swego rodzaju bóstwem, ale kiedy bohaterowie wspomnieli o jego "obecności" trochę się zmieszałam. No i wreszcie to kim Widzący okazał się być, a raczej kim się nie okazał... Tak, to było niezłe.
"...zdała sobie sprawę, że Widzący nigdy nie umrze. Prawdziwy czy nie, zawsze będzie istniał w jakimś miejscu."
Jednakże, napotkałam pewien zgrzyt w fabule, który świadczy o tym, że autorka chyba trochę się pogubiła we własnym świecie.
UWAGA SPOILER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Mianowicie chodzi mi o scenę pod koniec książki kiedy Svarteld mówi Hirce o ostatnim rozkazie Ilume, w którym to Ciemne Cienie miały wspomóc Rimego. Niestety wcześniej stało się tak, że gdy bohaterowie po śmierci Ilume stali się zbiegami i napotkali Ciemne Cienie te zaatakowały Rimego i Hirkę. Czyżby nie wiedziały o rozkazie? Ale jak?, w końcu bohaterowie przechodzili przez Gniazdo Ślepych, minęło już kilka dni, a Ilume wysłała wiadomość od razu.
KONIEC SPOILERU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Świat jaki stworzyła Siri Pettersen okazał się jednocześnie prosty i złożony. Czasami odnosiłam wrażenie, że przydługich opisów było nieco za dużo, ale te z kolei lepiej obrazowały krainy Ym.
Dziecko Odyna z pewnością jest godną uwagi pozycją i trochę ubolewam nad tym, że pomimo ciekawej fabuły nie wzbudziła we mnie większych emocji przez co odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być o wiele lepsza.
Mimo wszystko przede mną ZGNILIZNA.
Widzieliście zdjęcie autorki na okładce tej książki? Czy tylko ja uważam, że wygląda ona jakby coś knuła?
więcej Pokaż mimo to"To pomyślny znak, wszyscy to wiedzą, pomyślała Hirka, a potem zdała sobie sprawę, że nie wierzy w znaki. Ona i ojciec dawali amulety ze znakiem kruka wielu chorym, którzy szukali pomocy. Jedni umierali, inni nie."
Zacznę od tego, że Dziecko Odyna nie było planowaną...