-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2017-06-09
2017-11-05
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę fajna. Może trochę zbyt idealistyczna, ale mimo to warta czasu jaki poświęciłam na jej czytanie.
Więc kiedy zabrałam się za "Nic do stracenia. Początek", byłam odrobinę zawiedziona spadkiem poziomu. I naprawdę rozeźlona faktem, że podzielono tę historię na dwie części. Ale dopiero teraz, po skończeniu drugiej, mogę spokojnie stwierdzić, że ten zabieg naprawdę był niepotrzebny. Co więcej...
Wiecie co powinna zrobić autorka aby ta książka była na tyle dobra by mogła dorównać "Chłopakowi, który zakradał się do mnie przez okno"? Wystarczyło wziąć pierwszą połowę pierwszej części oraz drugą połowę drugiej części i złożyć je w całość. (Całą resztę oczywiście wyje*ać.)
Ale to wciąż nie wszystko.
Ponieważ Kirsty Moseley musiałaby zrobić jeszcze porządną korektę...
Powiadam wam, że jeśli kiedykolwiek używałam zwrotu "rzygać tęczą" to wtedy jeszcze nie wiedziałam co on tak naprawdę znaczy. Ale na nieszczęście miałam okazję doświadczyć tegoż uczucia podczas czytania tejże książki.
Kirsty Moseley ma talent do układania ciekawych historii. Ale najgorszą stroną jej pisarstwa - z czego zdałam sobie sprawę dopiero przy Wreszcie wolnych - okazała się mnoga ilość opisanych przez nią obrzydliwie przesłodzonych miłosnych momentów. Poważnie, tyle ich było, że człowiek który je czytał, i który ma pełną świadomość tego że książkowe romanse zwykle mają niewiele wspólnego z prawdziwym życiem, tym razem nawet nie mogą sobie wyobrazić, że takie sytuacje naprawdę mogłyby mieć miejsce.
Bo jeśli by się wydarzyłyby to naprawdę groziłoby to kolorowymi pawiami.
Wreszcie wolni to książka, która okazała się niczym więcej jak zapychaczem do pierwszej części (gdzie przynajmniej połowa scen z pierwszej książki moim skromnym zdaniem również nadawałaby się na śmietnik), pełnym mnogiej ilości mdlących i słodaśnych scenek, słówek pełnych miłości, irracjonalnej niepewności bohaterów oraz ich ciągłym wzajemnym idealizowaniem.
A... i jeszcze od czasu do czasu irytującymi podkreśleniami bogactwa i luksusu.
I może nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby takie teksty nie leciały z ust bohaterów z prędkością karabinu maszynowego i gdyby autorka nie zamykała całej książkowej fabuły tylko i wyłącznie na miłości między głównymi bohaterkami. Oczywiście to swego rodzaju romans i czytając go wiedziałam czego mogę się spodziewać, a nawet wyczekiwałam tego, skoro postanowiłam zabrać się za tą pozycję. Ale ta słodziaśna miłość przez kilkaset stron to było dla mnie za dużo.
Żeby ci bohaterowie chociaż jakoś się rozwijali, czy może czasami nie dogadywali ze sobą - no wiecie trochę jak w prawdziwym życiu gdzie rzadko kiedy coś jest idealne, a między zakochanymi, zwłaszcza w początkowym etapie związku, może dochodzić do nieporozumień - a tu nic.
Jedynie obrzydliwie słodka miłość. I nic, ale to nic na świecie, ani przez chwilę nie jest ważniejsze od tejże właśnie miłości. Ponieważ nic innego nie istnieje. A przyjaciele i rodzina występują w tej książce głównie przy wymienianiu ich imion. A tak poza tym to zajmują swoje honorowe miejsce gdzieś na dziesiętnym planie. Jeśli nie dalej.
No ale później tak gdzieś od 3/4 książki było lepiej. I tylko dlatego, że zaczęła się akcja. I być może to było powodem, dla którego udało mi się przyśpieszyć z czytaniem tego cholerstwa. Chociaż nawet sama akcja została jakoś tak niewiarygodnie ujęta. Chociażby przez zachowanie głównej bohaterki, która kilka minut po tym jak zobaczyła śmierć własnych ochroniarzy i była tym faktem - "podobno" tak wynikało z teksu - bardzo wstrząśnięta zdobywa się na sarkastyczne uwagi albo wdaje w idiotyczne gierki słowne.
No albo jedno, albo drugie. A jak już łączyć oba to z większym taktem, proszę.
A oprócz takich irracjonalnych zachować były jeszcze te teksty: infantylne głupie, tępe i często żenujące. Ponieważ kiedy akcja dobiegła końca obrzydliwe mdlące kwestie na powrót zagościły na kartkach powieści.
"Chciałam doczekać dnia, kiedy Ashton się ustatkuje i znajdzie sobie dziewczynę. Chciałam doczekać dnia, kiedy na mnie spojrzy i zakocha się we mnie."
I tak przez całe dwie części. On kocha ją ale myśli, że ona nie jest gotowa na miłość, a ona kocha jego, ale sądzi, że on nie mógłby się w niej zakochać. I tak w kółko. Oto główny i właściwie jedyny problem głównych bohaterów.
"Cudowna biała róża w pełni rozkwitu z jednym słowem pod spodem napisanym śliczną czarną czcionką: Annabelle – Wytatuowałeś sobie moje imię nad sercem? – zapytałam zaszokowana. Skinął głową. – Aha, tam jest jego miejsce."
Jprd.
Czy to trzeba komentować? Poważnie ludzie nie róbcie tego w domu. Noście swoją miłość w sercu nie na ciele. A jeśli już to nie pod postacią wytatuowanych imion swoich partnerów.
"Kiedy wsunął rękę do kieszeni i przyklęknął na jedno kolano, wszystko stało się jasne. Nie miał zamiaru ze mną zrywać ani też nie został przeniesiony do jakiegoś przypadkowego miejsca, gdzie nie chciałby mnie widzieć. Nie, Ashton Taylor chciał mi się po prostu oświadczyć."
To naprawdę wspaniałe ze strony autorki że postanowiła to wyjaśnić dokładnie, ponieważ jestem pewna, że sama nigdy nie wpadłabym na to, że chodzi o oświadczyny i nie tylko sądząc po zwykłym geście ale również dlatego, że bohater wspominał o swoim zamiarze poślubienia Anny niemalże w każdym cholernym rozdziale.
Podsumowując...
Tak jak mówiłam na początku pierwsza część pierwszej i druga części drugiej, a wtedy mogłoby coś z tego wyjść. A tak dostaliśmy dwie książki, które niewiele sobą reprezentują, ani nawet swoją prostotą nie umilają czytania. (Bo zwyczajnie wku*wiają.)
Być może powinnam przestawić się na inne autorki. Ostatnio wydały się wszystkie Elle Kennedy, a ja wciąż mam za sobą tylko jedną część. Albo wreszcie zawezmę się za S.C. Stephens.
Tak. To dobra koncepcja. Spróbuję z czymś innym...
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę...
2017-04-17
2017-08-19
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy, że miałam dobre oko.
W takich okolicznościach nie mogłam postąpić inaczej jak tylko rzucić się na Diabolikę niczym głupi do sera, gdy ta znalazła się w bibliotece.
I powiem wam coś. Nie wiem skąd te zachwyty. Ani ze strony innych ludzi, ani początkowo, z mojej. (No ale wtedy jej nie przeczytałam. Skąd mogłam wiedzieć?)
Zacznę od Nemezis.
Jako postać była okej. Nic reprezentowała sobą nic wyjątkowego, ale też nie denerwowała. Była spoko, ale niewiele poza tym. Z początku została przedstawiona jako lojalne swojej pani bezlitosne i skupione na celu zwierzątko, a potem stała się taka trochę nijaka. I ta cała jej wewnętrzna przemiana też wysokich lotów nie była. Ale się nie czepiam, bo nawet lubiłam Nemezis.
Szkoda tylko, że przez całą powieść nie potrafiłam jej do końca zaakceptować.
Czy to dziwne?
W końcu Nemezis jest diaboliką. Rodzajem humanoida. Została stworzona.
I właśnie ten fakt mi przeszkadzał.
Przeszkadza.
(Ja nigdy nie twierdziłam, że jestem tolerancyjna.)
Być może dlatego, że nie jestem fanką sztucznej inteligencji. (Ponieważ są pewne granice, których ludzie nie powinni przekraczać. Nigdy.) Nawet jeśli ta inteligencja ma wiele ludzkich cech. Po prostu nie mogłam strawić tego, że Nemezis nie była tworem natury. Że nie miała rodziców, nie była prawdziwą osobą, a zamiast tego została stworzona. I nawet do końca nie dowiedzieliśmy się jak. W książce było tylko jakieś napomknięcie odnośnie genetyki. (To rzeczywiście wiele wyjaśniało.)
Chociaż z drugiej strony był to ciekawy zabieg. Ukazać coś stworzonego na kształt człowieka, ale niebędącego człowiekiem i pokazać jak to "coś" początkowo beznamiętnie i bezlitosne staje się ludzkie.
I tu przypominają mi się słowa Samanthy Shannon, która będąc w Polsce, w jednym z wywiadów stwierdziła, że nie mogłaby pisać z punktu widzenia Naczelnika, ponieważ nie jest on człowiekiem i co za tym idzie nie potrafiłaby go odpowiednio przedstawić. Osobiście nie zgodziłam się z jej tokiem rozumowania. Uznałam, że skoro jest autorką tworzącą własny świat mogłaby pisać nawet z punktu wdziania chociażby kamienia. (Kto jej zabroni?)
Z kolei Stephenie Meyer nie miała podobnych rozterek pisząc Intruza z punktu widzenia tzw. "obcego" co nawiasem mówiąc wyszło jej genialne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że spodziewałam się, iż narracja będzie prowadzona z punktu widzenia Melanie, a dusze zostaną ukazane jako przykład czystego, pasożytniczego zła, którego należy się pozbyć. Stephenie Meyer obsadziła w głównej roli duszę z innego świata i pokazała jak zdobywa zaufanie ludzi i powoli staje się jedną z nich, jednocześnie wciąż pozostając sobą. I ani trochę nie przeszkadzało mi to, że ta dusza była w rzeczywistości małym wijącym się stworzonkiem wczepionym w ludzki mózg.
Do czego piję?
Mogę zaakceptować naprawdę przeróżne stworzenia. Poczynając od moich przygód, z aniołami, wampirami i wilkołakami, a na elfach, fae, trollach, czarownicach i obcych kończąc. Ale nie humanoida.
Ponieważ te wszystkie dziwne twory były naturalne, a nie stworzone prze jakieś tam maszyny.
A jeśli już autorka chciała mieć silną bohaterkę. No wiecie, taką, która nawet jako kilkulatka potrafi jednym skokiem rozłupać człowiekowi czaszkę, to trzeba było wprowadzić jakieś mutacje genetyczne chociażby.
Na dodatek od samego początku coś w tej historii mi nie pasowało.
I nie byłam nawet w stanie stwierdzić co.
Dopiero w połowie książki doznałam nagłego olśnienia i zdałam sobie sprawę, że chodzi o zwykłe niedopracowanie.
Diabolika sama w sobie jest bardzo dobrą książka. Lepszą od Eve, Nevy, Dotyku ciemności czy choćby Kronik rodu Drake'ów jednak przypomina je ponieważ odniosłam wrażenie, że te książki mogłyby być o wiele lepsze gdyby tylko zostały bardziej dopracowane.
A w przypadku Diaboliki ta sprawa nie jest aż tak prosta. Ponieważ S.J. Kincaid wyraźnie się postarała. Spod jej pióra nie wyszła nazbyt prosta książka i autorka starała się ukazać jak najwięcej.
Ale i tak było tego za mało.
410 stron to za mało na to co przedstawia Diabolika. W końcu akcja dzieje się w kosmosie. A bohaterka przenosi się w więcej niż jedno miejsce. Ogrom kosmosu jest niewyobrażalny dla człowieka, a ponieważ tak jest S.J. Kincaid powinna potraktować sprawę poważnie i przyłożyć o wiele większą wagę do szczegółów. Wielu szczegółów, które pozornie nic nie znaczą, a których brak był przeze mnie wyraźnie odczuwalny przez co umniejszał powieści.
No bo co szkodziło dopisać do tej historii jeszcze 200 czy 300 detali?
Wtedy Diabolika zamiast bardzo dobra mogłaby stać się wybitna, a tak...
Jak wyglądała forteca Impirianów, co zrobiono ze zwłokami Mordercy (pewnie wystrzelono w Kosmos, ale nie zostało to nawet napisane, umarł i po sprawie) i Sydonii, jak dokładniej wyglądała Lumina, i życie Nemezis zanim została kupiona?
A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Do tego często było tak, że akcja toczyła się stanowczo za szybko. Sceny akcji były zwykle przedstawione dość pobieżnie i może trochę na odczepnego. Finał chociażby. Albo ta scena, w której Nemezis przemierzała miasto na Luminie w poszukiwaniu Tyrusa została spisana niemalże w jednym akapicie.
Jak więc wspomniałam gdyby uzupełnić Diabolikę 200 czy 300 stronami detalów, a do tego dodać bardziej rozbudowane wątki fanatyzmu religijnego i polityki (intryg nie będę się czepiać, bo intrygi wyszły w porządku), więcej scen z Sydonią (bo tej ich więzi to kompletnie nie czułam) i parę innych rzeczy wtedy Diabolika stałaby się naprawdę, naprawdę świetna.
A tak mamy tylko nieoszlifowany diament.
I tak skończywszy Diabolikę chyba jestem zdania, że autorka powinna darować sobie dopisywanie kolejnych tomów. Według mnie przedstawiła w jednej części, to, co inne autorki zwykle robią w trylogiach. I jak dla mnie zakończenie było wystarczająco satysfakcjonujące.
Ale kto wie, może przeczytam kolejny tom.
I może autorka jeszcze nas czymś zaskoczy.
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy,...
2017-07-11
"– Ech, Eliasie. – Naczelnik cmoka. – Służyłeś tu przecież. Znasz moje metody. Prawdziwe cierpienie polega nie na samym odczuwaniu bólu, ale na oczekiwaniu na ból."
Niczym rzeka Taius, której nurt rozszczepia się na dwoje i jedna z odnóg płynie na zachód, zaś druga na wschód, tak samo fabuła Pochodni w mroku zmierzała w różnych kierunkach.
Ponieważ były aspekty, które zaskakiwały i wzbudzały emocje, ale były też takie, które wprowadzały zamęt albo nie oddziały na mnie tak jak rok temu.
Zacznę od Lai, która niestety w tej części przypominała nieco Clary z Darów Anioła. Nie chodzi o to, że irytowała, tylko o to, że stała się nijaka pomimo swojej wyjątkowości. Laia w poprzednim tomie zdobyła moje serce. Była dobrą, niewinną dziewczyną, która starała się uratować brata, jednak by to zrobić musiała stanąć oko w oko z własnym strachem. Ta wewnętrzna walka sprawiła, że Laia stała się prawdziwą bohaterką z krwi i kości.
Niestety kiedy strach zniknął nie zostało nic. Co prawda nikt nie chciałby czytać przez nie wiadomo ile części o strachu, jednak gdy Laia stała się odważniejsza Sabaa Tahir zatrzymała jej rozwój w miejscu przez co bohaterka stała się nijaka, a ja o wiele bardziej zaczęłam lubić Helenę.
A ten fakt stanowi jednocześnie plus jak i minus. No bo naprawdę nie chciałam bardziej lubić Heleny od Lai, z kolei polubienie Heleny pokazuje jak łatwo - bo za pomocą zaledwie kilku rozdziałów z jej perspektywy - autorka przeciągnęła mnie na jej stronę.
No i był jeszcze ten "niby trójkąt miłosny".
Ostrzegam. Nie dajcie się zwieść. W Pochodni w mroku wcale nie ma więcej wątku romantycznego i ten wcale nie jest lepszy od tego co działo się w pierwszej części.
Osobiście nie mam nic przeciwko trójkątom miłosnym w książkach, ale pod warunkiem, że są dobrze rozpisane. A tu niestety nie zostały. Niezbyt fajnie się czytało o pożądaniu miedzy Laią a Elisam, by niedługo potem natrafić na wzmianki o rzekomej miłości Lai do Keenana. (Czy naprawdę tak ciężko się zdecydować?)
W dodatku te wszystkie emocje jakie ogarniały mnie przy czytaniu Imperium ognia niestety gdzieś znikły. I tu albo zawiniła Sabaa Tahir, albo przez ostatni rok dostałam znieczulicy.
Na szczęście emocje powróciły na finał, który był niemalże epicki. Zwłaszcza to co się stało z Heleną i jej rodziną.
Oczywiście poza tymi wadami książka wciąż jest znakomita i warta uwagi. Choć nieznacznie słabsza, trzyma poziom poprzedniczki. Z tej serii szybko nie zrezygnuję i mam nadzieję, że kolejna część również wpadnie w moje łapki.
W końcu szykuje się wojna...
"– Ech, Eliasie. – Naczelnik cmoka. – Służyłeś tu przecież. Znasz moje metody. Prawdziwe cierpienie polega nie na samym odczuwaniu bólu, ale na oczekiwaniu na ból."
Niczym rzeka Taius, której nurt rozszczepia się na dwoje i jedna z odnóg płynie na zachód, zaś druga na wschód, tak samo fabuła Pochodni w mroku zmierzała w różnych kierunkach.
Ponieważ były aspekty, które...
2017-11-26
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo poetycka. – Wzruszyła ramionami. – Tak samo jak arogancja. Naprawdę myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie?"
LUDZIE TRZYMAJCIE MNIE!!!
POWIADAM WAM DOPRAWDY, ŻE THE WINNER'S CRIME TO KSIĄŻKA WYJĄTKOWA. BO CHYBA JESZCZE ŻADNA TAK MNIE NIE WKU*RWIŁA, NIE PODNIOSŁA MI TAK CIŚNIENIA.
BYĆ MOŻE FAKT WYDANIA W POLSCE TRZECIEJ CZĘŚCI COŚ BY ZMIENIŁ - BYĆ MOŻE, NIE WIEM - ALE PONIEWAŻ TEJ NIE BĘDZIE, A MÓJ ANGIELSKI LEDWO ZIPIE, TO TRAKTOWAŁAM DRUGĄ CZĘŚĆ JAK OSTATNIĄ.
OCZYWIŚCIE WIEDZIAŁAM, ŻE HISTORIA SIĘ NIE ROZWIĄZUJE, WIEDZIAŁAM TEŻ, ŻE POJAWI SIĘ JAKIŚ CLIFFHANGER...
ALE TO...
TO JEST NIE DO PRZYJĘCIA!!!
PONIEWAŻ TEN WĄTEK MIĄŁ SIĘ WYJAŚNIĆ W TEJ CZĘŚCI.
W TEJ!!!
I ABSOLUTNIE NIE AKCEPTUJĘ TEGO, ŻE TAK SIĘ NIE STAŁO. NIE AKCEPTUJĘ TEGO, CO WYDARZYŁO SIĘ NA KOŃCU. NIE AKCEPTUJĘ TEGO CO ZROBIŁA MI MARIE RUTKOSKI.
I TO NIE JEST POZYTYWNE WKU*WIENIE. BO CO Z TEGO, ŻE KSIĄŻKA BYŁA DOBRA? A NAWET ŚWIETNA (choć tak między nami trochę słabsza od pierwszej części, trochę za mało akcji i za dużo pseudo-intryg).
JAK GŁUPIA BRNĘŁAM PRZEZ ILEŚ SETEK STRON, BY WRESZCIE DOCZEKAĆ TEGO JEDNEGO ROZWIĄZANIA. CZEKAŁAM NA NIE JUŻ OD ZAKOŃCZENIA PIERWSZEGO TOMU CZYLI OD CZERWCA. I CZYTAM, I CZEKAM. I TAK CAŁY CZAS, AŻ DO SAMEGO KOŃCA. A CO DOSTAŁAM? JEDNO WIELKIE "NIC".
A TO BYŁO TAK, ŻE JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM CZYTAŁAM I CZYTAŁAM, I CZEKAŁAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ KIEDY WRESZCIE MÓJ WĄTEK SIĘ WYJAŚNI. I KIEDY POD KONIEC JUŻ PO PROSTU NIE MOGŁAM DŁUŻEJ WYTRZYMAĆ... PRZERZUCIŁAM STRONY I ZASPOILEROWAŁAM SOBIE ZAKOŃCZENIE. CHCIAŁAM WRESZCIE WIEDZIEĆ JAK TO SIĘ WYJAŚNI, BY POTEM MÓC W SPOKOJU DOBRNĄĆ DO TYCH SCEN I Z UŚMIECHEM NA TWARZY PRZECZYTAĆ JE PO RAZ DRUGI.
A TU >>>CH.. (NO WIECIE...)
W KAŻDYM RAZIE PRZERZUCAM STRONY CZYTAM I CZYTAM I NAGLE UŚWIADAMIAM SOBIE ŻE MÓJ WĄTEK WCALE SIĘ NIE WYJAŚNIA. TYLKO GMATWA JESZCZE BARDZIEJ...
TAK WIĘC NAJPIERW BYŁ FACEPALM.
TAKI AUTENTYCZNY, PEŁEN ZŁOŚCI, NIEDOWIERZANIA I ROZCZAROWANIA FECEPALM.
POTEM PRZYSZŁO WKU*WIENIE.
I GDYBYM TYLKO CZYTAŁA THE WINNER'S CRIME W WERSJI PAPIEROWEJ TO JAK BOGA KOCHAM KSIĄŻKA WYLĄDOWAŁABY NA MOKRYM BETONIE (AKURAT PADAŁO), WYRZUCONA PRZEDTEM PRZEZ OKNO. NO ALE CO MOGŁAM ZROBIĆ? PRZECIEŻ UKOCHANEGO LAPCIA Z DOMU NIE WYRZUCĘ. MUSIAŁAM WIĘC PORADZIĆ SOBIE W INNY SPOSÓB.
I tak napisałam część recenzji. (CAPS LOOCK POWINIEN COŚ SUGEROWAĆ...)
Tak więc teraz możemy przejść do bardziej cywilizowanej formy komunikacji.
Ponieważ od momentu mojego zaspoilerowania minęły jakieś trzy, cztery dni.
Złość co prawda minęła, rozczarowanie nie, ale jednak przez kilka dni nie mogłam się zmusić do ostatecznego zakończenia książki. (Bo przecież pobieżne przejrzenie stron się nie liczy.)
Podsumowując.
Może i zakończenie tej części nie byłoby dla mnie takie złe - może nawet byłoby genialne - GDYBY WYSZŁA W POLSCE TRZECIA CZĘŚĆ!!! (no i znowu się denerwuję - spokojnie). Ale jej nie będzie (a może jednak??? - bardzo proszęęęę), a ja liczyłam na to, że zakończenie drugiej usatysfakcjonuje mnie na tyle, że jakoś przeboleję brak kolejnego tomu. (Po prostu tamten wątek miał się wyjaśnić. A się nie wyjaśnił.)
To co się stało na koniec było cholernym fuckiem od autorki. Czasami miałam wrażenie, że Sarah J. Mass pokazuje nam fucka - w pozytywnym sensie ma się rozumieć, ale to Marie Rutkoski to zrobiła. W tym negatywnym sensie.
Jeszcze raz.
TEN CLIFFHANGER BYŁ PO PROSTU PODŁY.
(ARIN, GENERAŁ, KESTREL... ON MIAŁ JĄ KOCHAĆ! I JEDEN I DRUGI!!!)
"Kestrel nie wiedziała, jakim cudem prawda może mieć dwa oblicza, zupełnie jak moneta. Jedno piękne, drugie szpetne."
A WIĘC NIE AKCEPTUJĘ TEJ CZĘŚCI, NIE AKCEPTUJĘ TEGO ZAKOŃCZENIA, TEGO NIE-ROZWIĄZANIA
NIE
NIE
I
NIE...
Jeszcze coś...
Tu do wydawnictwa, które zrezygnowało z wydania ostatniej części (takich rzeczy się nie robi), ponieważ nie potrafiło się sprzedać: WASZ KONIEC BĘDZIE TAK SAMO MAŁO SPEKTAKULARNY JAK SPRZEDAŻ TYCH KSIĄŻEK...
A MARIE RUTKOWSKI JEST PODŁĄ MANIPULATORKĄ TAK SAMO JAK JEJ BOHATERKA....
I co teraz?
Dać dziewięć gwiazdek za wątpliwą zajebistość.
Czy może jedną za spektakularne rozczarowanie?
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-30
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad Sarsine władzę, była upajająco słodka. Przez moment to Kestrel miała kontrolę nad sytuacją. Ból nie miał znaczenia."
Wszystko wydaje się być grą...
Och, jak dobrze znów przeczytać coś lepszego. Coś, co znacznie wyróżnia się na tle innych powieści i utrzymuje się w klimatach jakie mnie fascynują. Gdzie zamiast wieżowców są pałace, zamiast broni palnej miecze, a zamiast dżinsów piękne suknie.
Dodajemy do tego armie, wojnę, niewolę, walkę o wolność... No i oczywiście miłość.
I to nie taką prostą, napisaną na odwal się, ale taką, która chwyta za serce.
Więc jak mówiłam - jak dobrze przeczytać coś lepszego, a przy tym nie infantylnego, a wybitnego.
I już żałuję, że ostatnia część nie zostanie wydana. Chociaż... może jeszcze jest jakaś kapka nadziei?
Zacznijmy jednak od początku...
The Winner's Curse = Pojedynek = Niezwyciężona
Serio?
Nie mam pojęcia dlaczego "Przekleństwo zwycięzcy" nie przeszło, czy też dlaczego im (tu jest: wydawnictwu) nie wybrzmiało, ale ten tytuł zdecydowanie bardziej do mnie przemawia i stanowi sens całej powieści więc...
To właściwie jest jedyna rzecz, która w tej książce mi się nie podobała. To i ta szkaradna okładka.
Ale nie będę marudzić, ponieważ właśnie skończyłam niesamowitą książkę.
Powieść Marie Rutkoski od dawna znajdowała się na mojej liście czekając na właściwy moment, który chyba powinien nadejść o wiele wcześniej, gdyż powieść ta jest absolutnie wyjątkowa. Z pozoru taka sama jak inne, ale jednak nie do końca. Marie Rutkoski wzięła powtarzalne motywy i nadała im nowy, oryginalny kształt. Zupełnie jakby pisała na nowo baśń, którą wszyscy znają.
Do tego język jakim się posługuje jest wspaniały, a niekiedy zakrawa niemalże na kunszt, bo wszystko w tej książce, każdy opis i przenośna tak pięknie się ze sobą łączą. Aż do ostatniej strony. Tu każde słowo ma znaczenie.
Na dodatek cieszę się, ze miałam nosa, gdy Herran, którego dobra przywłaszczyły sobie valorianie skojarzył mi się z podbitą Grecją i Rzymianami przejmującymi ich wynalazki. No i proszę: Od Autorki - Choć świat, który opisałam, jest moim własnym światem i nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, to do jego stworzenia zainspirowały mnie dzieje antyczne, a zwłaszcza okres po podbiciu Grecji przez Rzymian, którzy zniewolili Greków wedle ówczesnych zasad.
W każdym razie zachęcam do zapoznania się z The Winner's Curse.
Bo tak właśnie zamierzam nazywać tą książkę.
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-18
2017-10-23
2021-04-22
2017-10-23
2017-02-04
"– Świat się zmienia – rzekła Manon. – To dobrze – odparła Asterin. – Jesteśmy nieśmiertelne. Świat powinien się zmieniać, i to często, bo w przeciwnym razie stałby się nudny."
Czy rozwodzenie się nad zajebistością tej książki jest koniecznie?
Chyba nie.
"– Świat się zmienia – rzekła Manon. – To dobrze – odparła Asterin. – Jesteśmy nieśmiertelne. Świat powinien się zmieniać, i to często, bo w przeciwnym razie stałby się nudny."
Czy rozwodzenie się nad zajebistością tej książki jest koniecznie?
Chyba nie.
2017-10-21
2017-06-14
"Prawo doskonałości. Wrażenie, jakie wywołujemy, jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co ludzie wiedzą na nasz temat."
Wiecie co powinnam zrobić? Dodać do swojej internetowej biblioteczki dwie półki z nazwami: "książki, które miały być zajebiste, a nie były" oraz "książki po, których zajebistości się nie spodziewałam, a które okazały się rewelacyjne". Mam nadzieję, że domyślacie się, że do której kategorii zaliczyłam Wyśnione miejsca
To nie tak miało być.
Oto co powiedziałabym, gdybym miała opisać tą książkę w jednym zdaniu.
I znowu. Moje wyobrażenie na temat tej książki uważam za ciekawsze niż sama książka.
Początek był dziwny i usypiający. Potem było lepiej. Niestety tylko przez chwilę i nie wystarczająco. I znowu. To nie tak miało być. Po pierwsze opis jest niezgodny z fabułą. Bo dwoje bohaterów miało się spotkać we śnie. Liczyłam w tej kwestii na jakieś pomysłowe rozwinięcie, nowe miejsca - w końcu tło snów może być wszelakie - trochę więcej magii i tajemniczości. A co dostałam? Dziwną bohaterkę, która, kiedy zasypia - bo zapala jakąś świecę i tym sposobem - zjawia się akurat tam, gdzie naćpany, naje*any i ogólnie otumaniony drugi główny bohater aktualnie się znajduje. W dodatku przez większą połowę książki między nimi zachodzi praktycznie zerowa interakcja w przedstawionej rzeczywistości - czyli słabo.
No i jeszcze te pseudo poważne problemy Marshalla - nieszczęśliwe życie rodzinne - czy tylko dla mnie brzmi to jak odgrzewany kotlet?, albo raczej motyw, którego powoli zaczynam mieć serdecznie dość - i emocjonalna znieczulica Waverly, która sprawiła, że ja znieczuliłam się na tą książkę. I być może tylko dlatego udało mi się ją przeczytać bez większych zgrzytów.
A co się okazało na sam koniec? W podziękowaniach autorka wspomina o swojej przyjaciółce Maggie Stiefvater. Teraz już przynajmniej wiem dlaczego styl pisania Brenny Yovanoff nie przypadł mi do gustu i pewnie już nigdy więcej nie sięgnę po jej książki.
Niby nie było aż tak źle, ale nie było też dobrze. A przynajmniej nie tak, jak na to liczyłam.
"Prawo doskonałości. Wrażenie, jakie wywołujemy, jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co ludzie wiedzą na nasz temat."
Wiecie co powinnam zrobić? Dodać do swojej internetowej biblioteczki dwie półki z nazwami: "książki, które miały być zajebiste, a nie były" oraz "książki po, których zajebistości się nie spodziewałam, a które okazały się rewelacyjne". Mam nadzieję, że...
2018-01-03
2017-01-16
"Fazy snu, w których doskonale wiedziałam, że śnię, nigdy nie trwały zbyt długo, zwłaszcza gdy sen był tak pasjonujący jak ten."
"...w czwartek po południu mamie udało się zaciągnąć mnie do jednego z tych salonów i owszem, suknie naprawdę olśniewały. Zwłaszcza cenami."
Stare dobre czasy na chwilę powróciły...
Na początek wyjaśnijmy sobie jedno. Silver choć jest książką autorstwa Kerstin Gier, to nie dorasta do pięt Trylogii Czasu.
Mimo to Silver Pierwsza księga snów nie rozczarowała mnie - no może z wyjątkiem finału, który mógłby być zdecydowanie bardziej spektakularny. Jednak pani Gier mimo to trzyma poziom.
Bo jest coś takiego w książkach tej autorki, co sprawiło, że pokochałam Trylogię czasu, a co również pojawiło się w Silverze. Mam tu na myśli humor, który tak bardzo wyróżnia twórczość pani Gier. Mogę przysiąc, że jak dotąd nie natknęłam się na książkę, w której śmiałabym się bardziej lub częściej niż przy Trylogii czasu i Silverze (choć oczywiście Trylogia czasu miała do zaoferowanie o wiele więcej niż humor).
A jeśli chodzi o wydanie, to jest ono przepiękne. Te wszystkie kwiaty narysowane na stronach i twarda oprawa sprawiły, że tak miło było trzymać tą książkę w rękach. Natomiast sama okładka nie jest co prawda dziełem sztuki i na pewno nie zalicza się do tych najpiękniejszych, ale im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej mi się podobała. Wcale nie okazała się taka brzydka, a po prostu ujmująca.
"Fazy snu, w których doskonale wiedziałam, że śnię, nigdy nie trwały zbyt długo, zwłaszcza gdy sen był tak pasjonujący jak ten."
"...w czwartek po południu mamie udało się zaciągnąć mnie do jednego z tych salonów i owszem, suknie naprawdę olśniewały. Zwłaszcza cenami."
Stare dobre czasy na chwilę powróciły...
Na początek wyjaśnijmy sobie jedno. Silver choć jest książką...
2017-05-06
2017-08-12
„Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Styl Kerstin Gier jest bardzo specyficzny.
Lekki i zabawny.
I być może dlatego, gdy zaczynam czytać jej książki napotykam na sceny tak opisane, że nie sposób się przy nich nie uśmiać.
Dlatego Trylogia czasu była perfekcyjna.
Silver z kolei jest serią znacznie mniej skomplikowaną i to pod każdym względem. Mimo to dobrze się przy niej bawiłam.
Nawet jeśli ostatnia część trochę mnie zawiodła.
Chociażby dlatego, że momentami wiało nudą. Albo dlatego, że finał był mało ekscytujący, a na dodatek został przeze mnie przewidziany.
Szkoda też, że w drugiej i trzeciej części autorka porzuciła postać Jaspera, który wpierw wyjechał do Francji, a gdy wrócił, stwierdził, że ma dość zabawy z głupimi snami i definitywnie zszedł ze sceny. Dziwne, bo w pierwszej części wydawało mi się, że ta zabawa przypadła mu do gustu.
Naprawdę szkoda, że tak to się potoczyło, bo zaczęło się od czterech chłopaków, których łączyła przyjaźń, a skończyło na dwóch. A Jasper został wyrzucony z historii praktycznie bez powodu. No chyba, że autorka nie wiedziała co z nim zrobić, ale skoro tak, to po co skakać na głęboką wodę?
"„Drzewo łaknie spokoju, ale wiatr wiać nie przestaje”."
Ale za to wszystkie wątki zostały wyjaśnione. Chociażby wątek demona, tajemniczego bloga, a poniekąd również wątek korytarzy i snów.
No dobra ten akurat nie został wyjaśniony. "A mianowicie, że wciąż jeszcze nie rozwikłaliśmy największej tajemnicy: tajemnicy korytarzy. Dlaczego to akurat my je odkryliśmy i jak to wszystko wyjaśnić naukowo? A tak w ogóle, czy wszystko musi mieć jakieś naukowe wytłumaczenie?" Ale cieszę się, że autorka nie zakończyła książki nawet o nim nie wspominając, więc nie jest źle.
"– Nawet najciemniejsza chmura ma srebrne krawędzie...'
Silver trzecia księga snów nieco gorsza, ale nie zepsuła mojej opinii ogółu. Kerstin Gier pisze świetnie i mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec młodzieżowych serii wychodzących spod jej pióra.
Bo mogę śmiało stwierdzić, że jej książki biorę w ciemno.
Ale następnym razem poproszę o coś w stylu Trylogii czasu.
Tam po prostu wszystko było znacznie lepsze.
„Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Styl Kerstin Gier jest bardzo specyficzny.
Lekki i zabawny.
I być może dlatego, gdy zaczynam czytać jej książki napotykam na sceny tak opisane, że nie sposób się przy nich nie uśmiać.
Dlatego Trylogia czasu była perfekcyjna.
Silver z kolei jest serią znacznie mniej skomplikowaną i to pod każdym względem. Mimo to dobrze się przy niej...
2017-10-15
"- Nie masz o tym pojęcia - wyrzuciła z siebie - co to za życie, wypełnione uczuciem głębokiej, wciąż żywej tęsknoty za tym, czego nie będziesz już mieć, nie wiesz, co to z tobą robi. Mogłam się domyślić: tworzy osobę zgorzkniałą jak ta, która siedziała naprzeciwko mnie."
Istnieją tylko dwie możliwości: albo się starzeję, albo ta część naprawdę była słabsza.
Jakkolwiek wygląda prawda, żadna z tych odpowiedzi mi się nie podoba.
Co do Znajdę Cię, Crystal, zabrakło tej no... ikry. Tego czegoś, co sprawiało, że ta seria jest zajebista.
Szkoda.
"- Nie masz o tym pojęcia - wyrzuciła z siebie - co to za życie, wypełnione uczuciem głębokiej, wciąż żywej tęsknoty za tym, czego nie będziesz już mieć, nie wiesz, co to z tobą robi. Mogłam się domyślić: tworzy osobę zgorzkniałą jak ta, która siedziała naprzeciwko mnie."
Istnieją tylko dwie możliwości: albo się starzeję, albo ta część naprawdę była słabsza.
Jakkolwiek...
2017-04-24
Czasami kończę niektóre książki tylko po to, aby je skończyć i zaznaczyć w liście jako przeczytane...
Kiedy zaczynasz czytać jakąś książkę tak naprawdę nie wiesz co cię czeka. Powody, dla których po nią sięgnąłeś są różne: ładna okładka, chwytliwy tytuł, ciekawy opis, duża liczba ocen, czy też polecające komentarze. Ale to, czy powieść ci się spodoba zależy tylko od twojego gustu.
Jeśli okaże się, że dana książka nie jest tym na co miałeś nadzieję, stajesz przed wyborem: porzucić?, czy kończyć?
Dotyk ciemności to seria zwykła. Prosta, przeciętna, nijaka, nieskomplikowana i niewymagająca. To seria, która mogłaby się sprawdzić w przypadku młodego, początkującego czytelnika, który dopiero raczkuje w czytelnictwie i szuka jedynie rozrywki. Byłaby dobra dla kogoś, kto nie przejmuje się tym czy autor potrafi zaskoczyć, buduje interesujące relacje między bohaterami, tworzy niezwykłe charaktery i posługuje się bogatym językiem.
To seria, która dla czytelnika z kilkuletnim stażem wyda się nudna i mało porywająca.
I choć Zdradzona spośród tej serii wydaje się najmniej przynudzającą pozycją, która momentami miała okazję rozwinąć malutkie skrzydełka, to wygląda na to, że jest także częścią tej serii, na którą jestem już zdecydowanie za stara...
Czasami kończę niektóre książki tylko po to, aby je skończyć i zaznaczyć w liście jako przeczytane...
Kiedy zaczynasz czytać jakąś książkę tak naprawdę nie wiesz co cię czeka. Powody, dla których po nią sięgnąłeś są różne: ładna okładka, chwytliwy tytuł, ciekawy opis, duża liczba ocen, czy też polecające komentarze. Ale to, czy powieść ci się spodoba zależy tylko od...
Widzieliście zdjęcie autorki na okładce tej książki? Czy tylko ja uważam, że wygląda ona jakby coś knuła?
"To pomyślny znak, wszyscy to wiedzą, pomyślała Hirka, a potem zdała sobie sprawę, że nie wierzy w znaki. Ona i ojciec dawali amulety ze znakiem kruka wielu chorym, którzy szukali pomocy. Jedni umierali, inni nie."
Zacznę od tego, że Dziecko Odyna nie było planowaną do przeczytania książką. Nie było nawet znaną przeze mnie książką. Nie znajdowała się na mojej liście i ani razu o niej nie słyszałam.
Powieść ta najzwyklej przyciągnęła moje uważne spojrzenie - przebiegające po bibliotecznych półkach - do swych dziwnych okładek (odcięty ogon - interesujące) i równie dziwnych opisów. W dodatku przeczytałam, że autorka jest norweską pisarka i to chyba przesądziło sprawę - koniecznie chciałam wiedzieć jak to jest przeczytać jakąś powieść z dalekiej północy. (Nie żeby miała się jakoś specjalnie różnić od innych.)
Początki nie były łatwe, ponieważ zostałam wrzucona na głęboką wodę całkowicie obcego świata, a potem zamiast płynąć do brzegu, prąd pociągnął mnie w głąb oceanu. Pozostało jedynie nauczyć się pływać.
Mnóstwo nowych określeń, bohaterowie rozmawiający o sprawach, o których ciężko było mieć jakiekolwiek pojęcie, i albo sobie z tym poradzisz i zakminisz o co chodzi, albo masz problem.
"Hirka coraz bardziej lubiła tego starego rzeźbiarza. To było tak, jakby składał zdania inaczej niż wszyscy. Miał własny język, którego trzeba się było nauczyć, ale gdy tylko się go opanowało, wszystko miało sens. Zamienienie z nim paru słów nic nie dawało. Wtedy miało się tylko mętlik w głowie. Po jakimś czasie jednak słowa płynęły między nimi jak mleko. Dobre i sycące."
Świat wykreowany przedstawił się jak najbardziej pozytywnie. Poczynając od ogoniastej rasy aetlingów, przechodząc przez "polityczny system", sympatycznego Kuro (choć nic nie przebije Nero z Krwawego szlaku), nieco drastycznego sposobu pochówku (rozczłonkowanie martwego ciała, które oddaje się krukom na pożarcie - ale tylko dla tych w których żyłach płynie błękitna krew, cała reszta musi się zadowolić zwykłym spaleniem), a kończąc na bohaterce, która okazuje się wyjątkowa, ale niestety w całkowicie niepożądany w krainach Ym sposób.
Spodobał mi się również wątek z wiarą Rimego w Widzącego i samym Widzącym. Przez większą połowę książki doszłam do wniosku, że Widzący jest swego rodzaju bóstwem, ale kiedy bohaterowie wspomnieli o jego "obecności" trochę się zmieszałam. No i wreszcie to kim Widzący okazał się być, a raczej kim się nie okazał... Tak, to było niezłe.
"...zdała sobie sprawę, że Widzący nigdy nie umrze. Prawdziwy czy nie, zawsze będzie istniał w jakimś miejscu."
Jednakże, napotkałam pewien zgrzyt w fabule, który świadczy o tym, że autorka chyba trochę się pogubiła we własnym świecie.
UWAGA SPOILER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Mianowicie chodzi mi o scenę pod koniec książki kiedy Svarteld mówi Hirce o ostatnim rozkazie Ilume, w którym to Ciemne Cienie miały wspomóc Rimego. Niestety wcześniej stało się tak, że gdy bohaterowie po śmierci Ilume stali się zbiegami i napotkali Ciemne Cienie te zaatakowały Rimego i Hirkę. Czyżby nie wiedziały o rozkazie? Ale jak?, w końcu bohaterowie przechodzili przez Gniazdo Ślepych, minęło już kilka dni, a Ilume wysłała wiadomość od razu.
KONIEC SPOILERU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Świat jaki stworzyła Siri Pettersen okazał się jednocześnie prosty i złożony. Czasami odnosiłam wrażenie, że przydługich opisów było nieco za dużo, ale te z kolei lepiej obrazowały krainy Ym.
Dziecko Odyna z pewnością jest godną uwagi pozycją i trochę ubolewam nad tym, że pomimo ciekawej fabuły nie wzbudziła we mnie większych emocji przez co odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być o wiele lepsza.
Mimo wszystko przede mną ZGNILIZNA.
Widzieliście zdjęcie autorki na okładce tej książki? Czy tylko ja uważam, że wygląda ona jakby coś knuła?
więcej Pokaż mimo to"To pomyślny znak, wszyscy to wiedzą, pomyślała Hirka, a potem zdała sobie sprawę, że nie wierzy w znaki. Ona i ojciec dawali amulety ze znakiem kruka wielu chorym, którzy szukali pomocy. Jedni umierali, inni nie."
Zacznę od tego, że Dziecko Odyna nie było planowaną...