Biblioteczka
2023-03-02
2024-02-17
2023-02-05
2022-10-20
2022-07-30
2022-07-01
2022-07-12
2022-02-15
2022-02-07
"Koniec końców nie był to żaden dramat, dopóki sami go nie stworzyliśmy."
Jezus Maria...
Przez tą książkę nawet moje ateistyczne nastawienie szlag trafił.
Czytanie ostatnich stron, czyli dokładniej epilogu było doświadczeniem, o którym wolę jak najszybciej zapomnieć. Z każdą kolejna stroną moje myśli szły tylko w jednym kierunku: kiedy koniec, kiedy koniec, czy już koniec?
W istocie książka nie była aż taka zła.
Ale...
Z tego co pamiętam, to pierwsza część była najciekawsza i być może najlepsza, choć irytujące zachowanie głównej bohaterki wiele jej ujęło. Drugiej części praktycznie nie pamiętam, po za tym, że była okropnie nudna.
Niepokorna również nie zaczęła się zbyt ciekawie, ale po przebrnięciu 1/4 coś zaskoczyło i już do samego epilogu dotarłam bez większych zgrzytów.
Każda z części ma dość pokaźną ilość stron, a to zdecydowany problem, zwłaszcza gdy autorka rozwleka się zdecydowanie zbyt długo i w kółko nad tymi samymi rzeczami. Gdyby z każdej z książek wyrzucić połowę, w żaden sposób nie poczułabym, że czegoś mi brakuje. Bo w gruncie rzeczy bohaterowie cały czas robią to samo. Koncertują, chodzą na imprezy i uprawiają seks. I związku przyczynowo skutkowego tego zaklętego kręgu nie było w stanie przerwać nic poza finałową sceną wypadku.
Drugim problemem wynikającym bezpośrednio z pierwszego jest zbyt idealistyczne przedstawienie bohaterów. Zwłaszcza Kellana. Gwarantuję wam, że Kellan to istota doskonała. Półbóg, który zstąpił z niebios i przychylnym okiem spojrzał na naszą bohaterkę. W dodatku obdarzony szeregiem wspaniałych cech, od których wymieniania wręcz można dostać mdłości.
Wszystko to oznacza, że bohaterowie są nudni. Idealnie, idealni w swym idealnym życiu, w którym jedynym problem jest to, że inni uważają, że Kellan ma inną dziewczynę. I czytanie w kółko tego samego przez pięćset stron jest sporym wyzwaniem. Kto inny z mniejszą dozą cierpliwości wysiadłby natychmiast z tej karuzeli i sięgnął po inną lekturę.
I na koniec problem bohaterki Niepokornej. Ten jest taki, że nie jest ona bohaterką powieści, w której jest narratorką. Ona jest kimś w rodzaju ducha obserwatora. Kimś, kto widzi wszystko i wszystko wie, ale w tym nie uczestniczy. Stoi z boku, w cieniu i żyje życiem, które nie należy do niej. Praktycznie nie ma wpływu na wydarzenia i... cholera co ja piszę przecież w tej książce nic się nie dzieje.
Tak czy inaczej pierwszy raz spotkałam się z książką, w której czułam taki mur między głównym bohaterem a fabułą, tym bardziej przy pierwszoosobowej narracji.
Na koniec trzeba przyznać, że właściwie jest to trylogia o niczym. No tak, jest o miłości przecież. Jezu...
"Koniec końców nie był to żaden dramat, dopóki sami go nie stworzyliśmy."
Jezus Maria...
Przez tą książkę nawet moje ateistyczne nastawienie szlag trafił.
Czytanie ostatnich stron, czyli dokładniej epilogu było doświadczeniem, o którym wolę jak najszybciej zapomnieć. Z każdą kolejna stroną moje myśli szły tylko w jednym kierunku: kiedy koniec, kiedy koniec, czy już...
2017-11-05
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę fajna. Może trochę zbyt idealistyczna, ale mimo to warta czasu jaki poświęciłam na jej czytanie.
Więc kiedy zabrałam się za "Nic do stracenia. Początek", byłam odrobinę zawiedziona spadkiem poziomu. I naprawdę rozeźlona faktem, że podzielono tę historię na dwie części. Ale dopiero teraz, po skończeniu drugiej, mogę spokojnie stwierdzić, że ten zabieg naprawdę był niepotrzebny. Co więcej...
Wiecie co powinna zrobić autorka aby ta książka była na tyle dobra by mogła dorównać "Chłopakowi, który zakradał się do mnie przez okno"? Wystarczyło wziąć pierwszą połowę pierwszej części oraz drugą połowę drugiej części i złożyć je w całość. (Całą resztę oczywiście wyje*ać.)
Ale to wciąż nie wszystko.
Ponieważ Kirsty Moseley musiałaby zrobić jeszcze porządną korektę...
Powiadam wam, że jeśli kiedykolwiek używałam zwrotu "rzygać tęczą" to wtedy jeszcze nie wiedziałam co on tak naprawdę znaczy. Ale na nieszczęście miałam okazję doświadczyć tegoż uczucia podczas czytania tejże książki.
Kirsty Moseley ma talent do układania ciekawych historii. Ale najgorszą stroną jej pisarstwa - z czego zdałam sobie sprawę dopiero przy Wreszcie wolnych - okazała się mnoga ilość opisanych przez nią obrzydliwie przesłodzonych miłosnych momentów. Poważnie, tyle ich było, że człowiek który je czytał, i który ma pełną świadomość tego że książkowe romanse zwykle mają niewiele wspólnego z prawdziwym życiem, tym razem nawet nie mogą sobie wyobrazić, że takie sytuacje naprawdę mogłyby mieć miejsce.
Bo jeśli by się wydarzyłyby to naprawdę groziłoby to kolorowymi pawiami.
Wreszcie wolni to książka, która okazała się niczym więcej jak zapychaczem do pierwszej części (gdzie przynajmniej połowa scen z pierwszej książki moim skromnym zdaniem również nadawałaby się na śmietnik), pełnym mnogiej ilości mdlących i słodaśnych scenek, słówek pełnych miłości, irracjonalnej niepewności bohaterów oraz ich ciągłym wzajemnym idealizowaniem.
A... i jeszcze od czasu do czasu irytującymi podkreśleniami bogactwa i luksusu.
I może nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby takie teksty nie leciały z ust bohaterów z prędkością karabinu maszynowego i gdyby autorka nie zamykała całej książkowej fabuły tylko i wyłącznie na miłości między głównymi bohaterkami. Oczywiście to swego rodzaju romans i czytając go wiedziałam czego mogę się spodziewać, a nawet wyczekiwałam tego, skoro postanowiłam zabrać się za tą pozycję. Ale ta słodziaśna miłość przez kilkaset stron to było dla mnie za dużo.
Żeby ci bohaterowie chociaż jakoś się rozwijali, czy może czasami nie dogadywali ze sobą - no wiecie trochę jak w prawdziwym życiu gdzie rzadko kiedy coś jest idealne, a między zakochanymi, zwłaszcza w początkowym etapie związku, może dochodzić do nieporozumień - a tu nic.
Jedynie obrzydliwie słodka miłość. I nic, ale to nic na świecie, ani przez chwilę nie jest ważniejsze od tejże właśnie miłości. Ponieważ nic innego nie istnieje. A przyjaciele i rodzina występują w tej książce głównie przy wymienianiu ich imion. A tak poza tym to zajmują swoje honorowe miejsce gdzieś na dziesiętnym planie. Jeśli nie dalej.
No ale później tak gdzieś od 3/4 książki było lepiej. I tylko dlatego, że zaczęła się akcja. I być może to było powodem, dla którego udało mi się przyśpieszyć z czytaniem tego cholerstwa. Chociaż nawet sama akcja została jakoś tak niewiarygodnie ujęta. Chociażby przez zachowanie głównej bohaterki, która kilka minut po tym jak zobaczyła śmierć własnych ochroniarzy i była tym faktem - "podobno" tak wynikało z teksu - bardzo wstrząśnięta zdobywa się na sarkastyczne uwagi albo wdaje w idiotyczne gierki słowne.
No albo jedno, albo drugie. A jak już łączyć oba to z większym taktem, proszę.
A oprócz takich irracjonalnych zachować były jeszcze te teksty: infantylne głupie, tępe i często żenujące. Ponieważ kiedy akcja dobiegła końca obrzydliwe mdlące kwestie na powrót zagościły na kartkach powieści.
"Chciałam doczekać dnia, kiedy Ashton się ustatkuje i znajdzie sobie dziewczynę. Chciałam doczekać dnia, kiedy na mnie spojrzy i zakocha się we mnie."
I tak przez całe dwie części. On kocha ją ale myśli, że ona nie jest gotowa na miłość, a ona kocha jego, ale sądzi, że on nie mógłby się w niej zakochać. I tak w kółko. Oto główny i właściwie jedyny problem głównych bohaterów.
"Cudowna biała róża w pełni rozkwitu z jednym słowem pod spodem napisanym śliczną czarną czcionką: Annabelle – Wytatuowałeś sobie moje imię nad sercem? – zapytałam zaszokowana. Skinął głową. – Aha, tam jest jego miejsce."
Jprd.
Czy to trzeba komentować? Poważnie ludzie nie róbcie tego w domu. Noście swoją miłość w sercu nie na ciele. A jeśli już to nie pod postacią wytatuowanych imion swoich partnerów.
"Kiedy wsunął rękę do kieszeni i przyklęknął na jedno kolano, wszystko stało się jasne. Nie miał zamiaru ze mną zrywać ani też nie został przeniesiony do jakiegoś przypadkowego miejsca, gdzie nie chciałby mnie widzieć. Nie, Ashton Taylor chciał mi się po prostu oświadczyć."
To naprawdę wspaniałe ze strony autorki że postanowiła to wyjaśnić dokładnie, ponieważ jestem pewna, że sama nigdy nie wpadłabym na to, że chodzi o oświadczyny i nie tylko sądząc po zwykłym geście ale również dlatego, że bohater wspominał o swoim zamiarze poślubienia Anny niemalże w każdym cholernym rozdziale.
Podsumowując...
Tak jak mówiłam na początku pierwsza część pierwszej i druga części drugiej, a wtedy mogłoby coś z tego wyjść. A tak dostaliśmy dwie książki, które niewiele sobą reprezentują, ani nawet swoją prostotą nie umilają czytania. (Bo zwyczajnie wku*wiają.)
Być może powinnam przestawić się na inne autorki. Ostatnio wydały się wszystkie Elle Kennedy, a ja wciąż mam za sobą tylko jedną część. Albo wreszcie zawezmę się za S.C. Stephens.
Tak. To dobra koncepcja. Spróbuję z czymś innym...
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę...
2017-04-17
2021-07-11
2021-04-07
Dziękuję bogom, opatrzności, losowi, czy też mojej własnej cierpliwości za to, że wreszcie mam ten koszmarek za sobą.
Cud, że mi gałki z oczodołów nie powypadały od przewracania nimi.
Pierwszą część w miarę dobrze mi się czytało. Tylko i wyłącznie z powodu zajmującej relacji między głównymi bohaterami, jednak to... To zakrawa na grafomaństwo.
Jeśli takie książki jak ta są wydawane i trafiają do sprzedaży, a taki poziom pisaniny utrzymywałam w latach gimnazjalnych, to teraz poczuwam się do tego, by ktoś wręczył mi pieprzonego Pulitzera.
Pierwszy tom zakończony cliffhangerem sprawił, że ciekawość zwyciężyła i nawet jeśli byłam świadoma wątpliwej jakości fabularnej i językowej tej dylogii, postanowiłam sięgnąć po drugą część.
I albo rok temu byłam mniej wyczulona na obie te rzeczy, albo ta książka jest zwyczajnie o wiele gorsza.
Nie była strony, przy której nie wzdychałabym z rozczarowania i zażenowania, oraz nie zastanawiała się, czy Wroga miłość przeszła jakąkolwiek redakcję. Język jakim jest napisana, jest okropny. Zbyt potoczny, ogólnikowy. Niektóre słowa są do wyrzucenia, bo psują układ zdań i są najzwyczajniej zbędne. Dialogi - infantylne, w żaden sposób nierozwijające fabuły, bo bohaterowie zwykli toczyć dyskusje o imprezach, płci przeciwnej i ewentualnie jedzeniu i piciu. Z kolei zdania opisujące wypowiedź bohatera bądź daną sytuację są powielane, jakby czytelnik był debilem nie potrafiącym zrozumieć prostego przekazu.
Problemem są również sami bohaterowie. Jednowymiarowi. Prości. Główną ich cechą rozróżniającą są imiona. O bohaterce jedyne co wiemy to, że jest piękna, a nasz bohater przystojny, ale na kartach powieści nie ma scen, które mogłyby pozwolić czytelnikowi na jakąkolwiek głębszą interpretację.
Między poszczególnymi postaciami ani razu nie zaszła żadna ciekawa interakcja, a najważniejsze dla fabuły sceny dzieją się poza kartami powieści i nie możemy w nich uczestniczyć.
Z kolei dwójka głównych bohaterów nie robi nic, by zmienić albo chociaż wpłynąć na sytuację w jakiej się znajdują. Są popychani do przodu niczym pionki przez inne postacie albo wydarzenia, które nigdy nie są następstwem ich własnych decyzji czy działań. Żaden problem fabularny nie został przez nich bezpośrednio rozwiązany, ani do jego rozwiązania w żaden sposób się nie przyczynili.
Z kolei fabuła - choć powinnam zaznaczyć, że ta praktycznie nie istnieje - jest nie tyle prosta, a głupia.
Pierwsza część nie była szczególnie dobra, autorka porwała się na wątek mafijny, chciała stworzyć silnego, niebezpiecznego bohatera i odważną bohaterkę w przestępczym świecie. Chciała - słowo klucz. Jednak w pierwszej części powiedzmy, że miało to jeszcze "jakiś" sens. Być może tylko i wyłącznie dlatego, że świat mafii został zepchnięty na dziesiąty plan i praktycznie nie był ukazany. W drugim tomie Ana Rose próbowała... i zupełnie jej nie wyszło.
Zacznę od tego, że bohaterka została porwana i jest przetrzymywana przez swoich wrogów. Kiepskie położenie. W jaką stronę może to pójść? Otóż niech nikt nawet nie próbuje zawracać sobie tym głowy, ponieważ to tak naprawdę nie jest istotne. Cały wątek przetrzymywania bohaterki - oraz jej przeżyć zarówno fizycznych jak i emocjonalnych, które kilka razy "wspomniane" są jako swego rodzaju trauma - wraz z ucieczką i rozpoczęciem przez nią nowego życia w Londynie zajmuje jedynie króciutki rozdział.
A wówczas Ana Rose płynnie przechodzi do opisywania standardowej "fabuły" znanej nam z pierwszego tomu oraz każdej stereotypowej amerykańskiej młodzieżówki, czyli ukazania naszych bohaterów wybierających się na kolejne imprezy, flirty i szybkie numerki.
Przez tak lekceważące potraktowanie poważnego wątku jakim jest porwanie czytelnik mógł sobie pomyśleć, że to wcale nie było takie ważne. Ale jakżeby się pomylił gdyż Adeline wcale nie zapomniała o tym, co ją spotkało - a czego nie było nam dane poznać, ani się w to wczuć - i rodzi się w niej pragnienie zemsty.
Czyli właściwie główna linia "fabuły".
Brzmi jak sprzeczność?
Pytanie, jaka to może być zemsta. Co zrobi ścigana przez zabójców dziewczyna, która z dziecinną łatwością uciekła mafii i ukrywa się w innym mieście?
Otóż nasza bohaterka wpada na pomysł, by rozkochać w sobie brata Damiona i w ten sposób ich poróżnić.
Toż to genialne!!!
A tak na poważnie i już bez sarkazmu. Opisywanie prób zdobycia dziewczyny i jej opieranie się "niebezpiecznemu" mężczyźnie jeszcze jakoś Anie Rose wyszło. Próba stworzenia czegokolwiek więcej okazała się ponad jej możliwości.
Głównym i największym problemem pierwszego tomu i był brak wyjaśnienia waśni między dwiema mafijnymi rodzinami.
Damion ma za zadanie zabić Adeline, bo właśnie tak każe mu tatuś, a on nigdy nie zaprzątał sobie główki, by dowiedzieć się, jaki był tego powód. Nadmieniam, bohater, który ma przejąć interesy po ojcu, ma w dupie kto jest jego wrogiem i dlaczego. Zresztą nasza bohaterka podobnie. Całe życie uciekała i oglądała się na własny cień, ale w sumie nigdy nie zapytała dlaczego.
W pierwszym tomie nie zostało to wyjaśnione. W drugim... również nie. Druga cześć opisała w jaki sposób konflikt został zażegnany, i to w sumie tyle.
To tak jakbyście jechali samochodem i bardzo chcieli skręcić w lewo. Tam gdzie jest linia brzegowa i widoki są piękne, ale pasażer łapie za kierownicę i skręca w prawo. Może to zrobić, ponieważ to nie wasz samochód.
I tak kiedy już przebrniemy przez trzy czwarte książki opisujące: imprezy, odrobinę nieudolnie przedstawionego świata przestępczego, imprezy, podkreślanie na każdym kroku jaka to nasza bohaterka jest piękna i jak zwraca na siebie uwagę każdego mężczyzny i jak to bohaterowie po kolejnej imprezie leczą tajemną "miksturą" kaca wreszcie przechodzimy do finału.
W całym swoim życiu i w żadnej książce nie przeczytałam, na przestrzeni trzydziestu ostatnich stron, takiego apogeum idiotyzmów.
A żeby lepiej zobrazować trochę spoilerów!!!
Sytuacja wygląda następująco. Nasza bohaterka zostaje porwana. Znowu. Główny bohater podejrzewa swojego kuzyna. Ma rację, ale mniejsza z tym. Skoro już znamy te dwa fakty, pytanie brzmi: co w takiej sytuacji powinien zrobić Damion? Pierwsza myśl jaka przychodzi wam do głowy? Może na przykład podążać za kuzynem, albo kazać swoim ludziom go obserwować? Skoro to on ją porwał, prędzej czy później pójdzie do miejsca gdzie jest przetrzymywana. Nadmieniam, że czas dla naszych bohaterów jest bardzo ważny, co wyraźnie jest wskazane w treści, ponieważ jeśli Adeline nie zostanie szybko odnaleziona, niedawno zawarty rozejm między dwoma rodzinami zostanie złamany.
Co więc robi Damion?
...
Jeździ bez celu po mieście rozkminiając gdzie jego ukochana może być przetrzymywana. Pierwszy facepalm.
Na szczęście wybitne umiejętności dedukcyjne Damiona zaprowadziły go wprost do miejsca gdzie uwięziona była Adeline.
Potem stało się parę rzeczy, których komentowanie sobie odpuszczę.
Ostatecznie do akcji wkracza ojciec Damiona, który zostaje postrzelony przez własnego brata. Na szczęście wciąż żyje. Jednakże jego brat ewidentnie pragnie jego śmierci, ale zamiast zrobić to, co zrobiłby każdy zimnokrwisty człowiek mafii, czyli wystrzelić drugą kulę bardziej celnie, postanawia zamknąć drzwi i poczekać aż brat się wykrwawi. Logic level hard. I drugi facepalm.
Jednym zdaniem. Jedyna scena akcji w tej książce została po całości zmarnowana.
Ale ostatni gwóźdź finałowy, pogrążający tą serie do samego końca, będący metaforą człowieka kopiącego rannego i poturbowanego ledwo dychającego zwierzaka była ostateczna zemsta naszej "protagonistki".
Ząb za ząb. Oko za oko.
Otóż nasza bohaterka została wcześniej zraniona przez naszego bohatera, czuła się z tego powodu bardzo źle i żeby sobie ulżyć postanawia odpłacić mu pięknym za nadobne, jednocześnie utrzymując, że wciąż go kocha, a jej finałowa zemsta była jedynie testem.
I jeśli ktoś z was w tym momencie pomyśli, że to dziecinne zagranie nie jest postępowaniem dorosłej kochającej osoby, która w takiej sytuacji powinna zdobyć się na poważną rozmowę i wybaczenie jeśli rzeczywiście pragnie pozostać w związku, to nie jest jeszcze koniec. Ponieważ nasza bohaterka po dokonanej zemście wraca i oznajmia bohaterowi, że jest w ciąży. W ciąży...!!! Trzeci facepalm. I już współczuję dzieciakowi.
I na koniec wisienka na torcie, czyli to co lubię najbardziej w złych książkach: samo zaoranie się autorów w ich własnych dziełach. Oczywiście to zjawisko przejawia się w wielu zdaniach i na różne sposoby, ale pozwoliłam sobie wybrać mój ulubiony smaczek.
"Wynik testu na zgodność ojcostwa - 100%." Oczywiście w medycynie można wykluczyć czyjeś ojcostwo na sto procent, ale potwierdzić je można maksymalnie na 96,9999%, gdyż istnieje prawdopodobieństwo, że zupełnie obcy człowiek może mieć dokładnie takie samo DNA.
I właśnie te pięknie napisane 100% idealnie podsumowuje jakość Wrogiej miłości.
Zamiast przedstawiona ze szczegółami i dopracowana na każdej możliwej płaszczyźnie na 96,666% jest zwyczajnie zbyt prosta, a czasami wręcz ośmieszająca na 100%.
Fabuły bajek dla dzieci są bardziej skomplikowane.
Natomiast z Aną Rose już się nie widzimy.
Ni cholery się nie widzimy.
Dziękuję bogom, opatrzności, losowi, czy też mojej własnej cierpliwości za to, że wreszcie mam ten koszmarek za sobą.
Cud, że mi gałki z oczodołów nie powypadały od przewracania nimi.
Pierwszą część w miarę dobrze mi się czytało. Tylko i wyłącznie z powodu zajmującej relacji między głównymi bohaterami, jednak to... To zakrawa na grafomaństwo.
Jeśli takie książki jak ta...
2021-01-16
2019-09-17
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój gust czytelniczy i uplasowały się dość wysoko w mojej prywatnej hierarchii tych zaje*istych książek.
Teraz jednak nadszedł dziwny czas kiedy to skończyłam czytać pierwsze serie owych autorów i zaczęłam czytać kolejne przez nich napisane.
Problem polega jednak na tym, że te kolejne serie raczej okazują się być w moim postrzeganiu słabsze od swoich poprzedniczek.
Zastanawiam się z czego to wynika.
Czy to dlatego, że jestem czytelnikiem, który ma za sobą kilka przeżyć i byle co już mnie nie zaskoczy?
Może się strzeję? ;)
Albo te kolejne serie moich ulubionych autorów rzeczywiście nie są już takie dobre?
Mówię wam, że gdy czytałam After to przewracałam stronę za stroną z prędkością karabinu maszynowego, bo dosłownie na każdej stronie coś się działo, a fabuła nawiązywała do czegoś więcej niż tylko związku głównych bohaterów i przynudzającą grą w 20 pytań.
A teraz dostałam The Brightest Stars i... się zawiodłam.
(Ta książka była zbyt cienka w porównaniu z Afterem więc już wcześniej powinnam była coś podejrzewać. Ale zmyliła mnie ta zaje*iście niebieska okładka.)
Ja wiem, że nie powinno się porównywać książek nawet tego samego autora, więc napiszę po prostu, że Pożar zmysłów to bardzo wolna interpretacja opisu na okładce, z którym tak naprawdę ma niewiele wspólnego. Cała powieść została obleczona w dramatyzm nieszczęśliwej rodziny, na który jak się później okazało nawet sama autorka miała wyje*ane, bo zamiast rozwinąć te "trudne" wątki, które pojawiały się na kartach powieści jedynie w głowie bohaterki, Anna Todd wolała zapełnić strony nudnymi przebitkami dialogów głównych bohaterów, których "żar uczuć" sprawił, że czytając książkę musiałam się nakrywać kocem. I to nie dlatego, że wciąż nie włączyli ogrzewania, a za oknem pizgało.
Podsumowując The Brightest Stars to niestety strata czasu. Nie było tam niczego, co mogłoby na dłużej przykuć moją uwagę, wątki były pomijane albo traktowane na odpie*dol się, a sceny czasami wydawały się być do siebie doklejone i jakby niewynikające z siebie. Wątek miłosny przypominał przyjazne zapoznawanie się starszej pary, która stwierdziła, że nawet dla nich nie jest za późno na miłość, a nizali tytułowy Pożar zmysłów i tylko dzięki krótkim rozdziałom udało mi się całkiem szybko przebrnąć przez tą książkę.
Dziękuję za uwagę.
Teraz pozostaje mi tylko zastanawiać się czy Laini Taylor również spartaczy robotę z kolejną serią...
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój...
2020-08-30
2020-08-04
2020-07-21
"Zastanawiała się, kto postanowił zastąpić słowo klatka, określeniem cela. "
O genialności tej książki przesądziło zakończenie.
Początek zapowiadał się dobrze. Późnej, aż do połowy, książka była ciekawa, jednak bez większych ochów i achów. Dopiero druga połowa wciągnęła mnie bardziej.
SPOILERY...........................................................................................................................
Proces momentami wydawał się farsą, z tak słabymi dowodami, że w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy bohaterki przypadkiem nie skażą, mimo ich wyraźnego braku, tylko i wyłącznie dla zasady. Z powodu uprzedzeń. I czy będzie to jedną z machin napędowych prowadzących ku finałowi. Na szczęście okazało się że logika pozostała na swoim miejscu.
Ostatnie strony, a raczej ostatnie minuty były doprawdy ciekawym doświadczeniem. Bo kiedy fabuła zmierzała w stronę szczęśliwego zakończenia, lata mijały, minuty audiobooka przelatywały, a jedno z najważniejszych pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi zaczęłam się zastanawiać....
...............................................................................................................................................
Że co, mamy się domyślać? Sami spekulować? Nienawidzę otwartych zakończeń, a poza tym, skoro nie znamy odpowiedzi, to po cholerę ten wątek przewijał się przez całą powieść i był tak rozbudowany?
A może nie miał on na celu skupianie naszej uwagi na pytaniu: kto jest mordercą?, tylko miał ukazać zjawisko społeczne jakim jest odrzucenie. Ale to też bez sensu, bo wcześniej książka się na tym nie opierała.
Więc co? To po prostu chłam? Niby dobra, ale bez przekazu, bez celu. Niby o samotności i przyrodzie, ale właściwie o niczym.
Wszystkie te myśli na przestrzeni dosłownie paru minut, aż do zakończenia przelatywały mi przez głowę.
...............................................................................................................................................
Skoro to jednak nie był Tate, bo książka się kończy i nic na to nie wskazuje,
.......................................................................................................
Właściwie od samego początku obstawiałam jego. Zdawałam sobie sprawę z banalności założenia, ale absolutnie nie dopuszczałam myśli, że to może być ta samotna, spokojna i spragniona miłości dziewczyna, która rozumie przyrodę, karmi mewy, obłaskawia koty i rysuje.
Ostatecznie obstawiałam nawet wypadek z udziałem jej bądź Tate'a, niż celowe morderstwo.
.......................................................................................................
a bohaterka już nie żyje, to pozostała mi nadzieja tylko na jedno rozwiązanie, które uratowałoby książkę od mojego linczu.
Tate musi znaleźć ukryty gdzieś naszyjnik z muszli i okaże się, że to jednak była ona.
I rzeczywiście.
Koniec następuje, kiedy bohater znajduje ukryty naszyjnik.
To jednak nie wszystko.
Autorka daje nam coś więcej.
Wiersze.
Wiersze, które podobnie jak opisy przyrody i zachowań zwierząt czy owadów przewijały się przez całą powieść, a na których się nie skupiałam, ani nie przywiązywałam do nich większej wagi. Traktowałam jej jako dodatek wzbogacający książkę.
.......................................................................................................
Choć dla mnie był niczym kolec w oku, gdyż nie rozumiem i nie lubię poezji, więc żądnego wzbogacania nie uświadczyłam.
.......................................................................................................
Kia okazała się być poetką czytającą własne wiersze opisujące jej uczucia, przeżycia oraz... feralną noc śmierci Chase'a.
Ostatni wiersz okraszony ostatnim odwołaniem do przyrody. Pozostawiający czytelnika z rozwalonym światopoglądem.
I koniec.
Samica świetlika odgryzł samcowi głowę.
Czy to zaskoczenie? Nie do końca. Jedna z opcji które rozważałam.
Jednak podana w sposób, który przerósł moje oczekiwania.
Autorka zostawiała nas z ciekawą rozkminą.
Książka się już skończyła, wszystko zostało wyjaśnione, czytelnik może być usatysfakcjonowany, tyle że odczuwa dysonans. Bo o ile obstawiałam winę głównej bohaterki - co prawda w ostatecznym założeniu, ale jednak - to nic bardziej niż zakończenie nie uświadomiło mi, że samotna dziewczyna odrzucona przez społeczeństwo, doświadczana przez los i zawody miłosne została przecież wychowana przez naturę. Która jest konsekwentną i okrutną nauczycielką. Choć jak głosi cytat:
"Z punktu widzenia biologii, dobro i zło mają tę samą barwę."
Uświadamiając to sobie dopiero wówczas możemy zrozumieć, że rozwiązanie problemu, które w naszym społeczeństwie zostałby określone jako złe, niepotrzebne, pozbawione zasad moralnych, okrutne, albo jako coś, co można by zakończyć w inny sposób, zostałoby szybko rozwiązane niezawodną metodą natury, której obce są żale czy zasady. Liczy się przetrwanie, nawet kosztem porzuconych młodych.
I tak właśnie Kya, która za wzór miała owady, a w sercu strach i obawę zakończyła swój problem w jedyny znany sobie sposób.
Mój konik to wciąż fantasy i powieści młodzieżowe, ale muszę przyznać że kunszt Delii Owens jest zachwycający.
Świetny pomysł, który został konsekwentnie poprowadzony od początku do końca, co nie zawsze się to zdarza.
Szacuneczek.
Książka o której się myśli, nawet po zakończeniu czytania z pewnością zostanie zapamięta.
Na film się wybieram. Właściwie to zwiastun filmu zachęcił mnie do wysłuchania książki. Teraz jednak zastanawiam się...
Film na podstawie książki może się okazać bardzo dobry, jeśli reżyser w należyty sposób ujmie to, co przedstawiono na kartach powieści. Co w tym wypadku może nie być łatwym zadaniem. Mnogość nawiązań, przykładów i wątków, które w trakcie czytania można uznać za niezbyt warte uwagi, a które pod koniec z całą siłą uderzają w czytelnika, uświadamiając mu, o czym właściwie opowiada Gdzie śpiewają raki.
A słowo w tym wypadku może przekazać lepiej i łatwiej niż obraz. Mimo to żywię nadzieję na dobry spektakl.
"Zastanawiała się, kto postanowił zastąpić słowo klatka, określeniem cela. "
więcej Pokaż mimo toO genialności tej książki przesądziło zakończenie.
Początek zapowiadał się dobrze. Późnej, aż do połowy, książka była ciekawa, jednak bez większych ochów i achów. Dopiero druga połowa wciągnęła mnie...