Biblioteczka
2023-03-02
2024-02-17
2017-08-19
2014-09
2017-11-26
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo poetycka. – Wzruszyła ramionami. – Tak samo jak arogancja. Naprawdę myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie?"
LUDZIE TRZYMAJCIE MNIE!!!
POWIADAM WAM DOPRAWDY, ŻE THE WINNER'S CRIME TO KSIĄŻKA WYJĄTKOWA. BO CHYBA JESZCZE ŻADNA TAK MNIE NIE WKU*RWIŁA, NIE PODNIOSŁA MI TAK CIŚNIENIA.
BYĆ MOŻE FAKT WYDANIA W POLSCE TRZECIEJ CZĘŚCI COŚ BY ZMIENIŁ - BYĆ MOŻE, NIE WIEM - ALE PONIEWAŻ TEJ NIE BĘDZIE, A MÓJ ANGIELSKI LEDWO ZIPIE, TO TRAKTOWAŁAM DRUGĄ CZĘŚĆ JAK OSTATNIĄ.
OCZYWIŚCIE WIEDZIAŁAM, ŻE HISTORIA SIĘ NIE ROZWIĄZUJE, WIEDZIAŁAM TEŻ, ŻE POJAWI SIĘ JAKIŚ CLIFFHANGER...
ALE TO...
TO JEST NIE DO PRZYJĘCIA!!!
PONIEWAŻ TEN WĄTEK MIĄŁ SIĘ WYJAŚNIĆ W TEJ CZĘŚCI.
W TEJ!!!
I ABSOLUTNIE NIE AKCEPTUJĘ TEGO, ŻE TAK SIĘ NIE STAŁO. NIE AKCEPTUJĘ TEGO, CO WYDARZYŁO SIĘ NA KOŃCU. NIE AKCEPTUJĘ TEGO CO ZROBIŁA MI MARIE RUTKOSKI.
I TO NIE JEST POZYTYWNE WKU*WIENIE. BO CO Z TEGO, ŻE KSIĄŻKA BYŁA DOBRA? A NAWET ŚWIETNA (choć tak między nami trochę słabsza od pierwszej części, trochę za mało akcji i za dużo pseudo-intryg).
JAK GŁUPIA BRNĘŁAM PRZEZ ILEŚ SETEK STRON, BY WRESZCIE DOCZEKAĆ TEGO JEDNEGO ROZWIĄZANIA. CZEKAŁAM NA NIE JUŻ OD ZAKOŃCZENIA PIERWSZEGO TOMU CZYLI OD CZERWCA. I CZYTAM, I CZEKAM. I TAK CAŁY CZAS, AŻ DO SAMEGO KOŃCA. A CO DOSTAŁAM? JEDNO WIELKIE "NIC".
A TO BYŁO TAK, ŻE JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM CZYTAŁAM I CZYTAŁAM, I CZEKAŁAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ KIEDY WRESZCIE MÓJ WĄTEK SIĘ WYJAŚNI. I KIEDY POD KONIEC JUŻ PO PROSTU NIE MOGŁAM DŁUŻEJ WYTRZYMAĆ... PRZERZUCIŁAM STRONY I ZASPOILEROWAŁAM SOBIE ZAKOŃCZENIE. CHCIAŁAM WRESZCIE WIEDZIEĆ JAK TO SIĘ WYJAŚNI, BY POTEM MÓC W SPOKOJU DOBRNĄĆ DO TYCH SCEN I Z UŚMIECHEM NA TWARZY PRZECZYTAĆ JE PO RAZ DRUGI.
A TU >>>CH.. (NO WIECIE...)
W KAŻDYM RAZIE PRZERZUCAM STRONY CZYTAM I CZYTAM I NAGLE UŚWIADAMIAM SOBIE ŻE MÓJ WĄTEK WCALE SIĘ NIE WYJAŚNIA. TYLKO GMATWA JESZCZE BARDZIEJ...
TAK WIĘC NAJPIERW BYŁ FACEPALM.
TAKI AUTENTYCZNY, PEŁEN ZŁOŚCI, NIEDOWIERZANIA I ROZCZAROWANIA FECEPALM.
POTEM PRZYSZŁO WKU*WIENIE.
I GDYBYM TYLKO CZYTAŁA THE WINNER'S CRIME W WERSJI PAPIEROWEJ TO JAK BOGA KOCHAM KSIĄŻKA WYLĄDOWAŁABY NA MOKRYM BETONIE (AKURAT PADAŁO), WYRZUCONA PRZEDTEM PRZEZ OKNO. NO ALE CO MOGŁAM ZROBIĆ? PRZECIEŻ UKOCHANEGO LAPCIA Z DOMU NIE WYRZUCĘ. MUSIAŁAM WIĘC PORADZIĆ SOBIE W INNY SPOSÓB.
I tak napisałam część recenzji. (CAPS LOOCK POWINIEN COŚ SUGEROWAĆ...)
Tak więc teraz możemy przejść do bardziej cywilizowanej formy komunikacji.
Ponieważ od momentu mojego zaspoilerowania minęły jakieś trzy, cztery dni.
Złość co prawda minęła, rozczarowanie nie, ale jednak przez kilka dni nie mogłam się zmusić do ostatecznego zakończenia książki. (Bo przecież pobieżne przejrzenie stron się nie liczy.)
Podsumowując.
Może i zakończenie tej części nie byłoby dla mnie takie złe - może nawet byłoby genialne - GDYBY WYSZŁA W POLSCE TRZECIA CZĘŚĆ!!! (no i znowu się denerwuję - spokojnie). Ale jej nie będzie (a może jednak??? - bardzo proszęęęę), a ja liczyłam na to, że zakończenie drugiej usatysfakcjonuje mnie na tyle, że jakoś przeboleję brak kolejnego tomu. (Po prostu tamten wątek miał się wyjaśnić. A się nie wyjaśnił.)
To co się stało na koniec było cholernym fuckiem od autorki. Czasami miałam wrażenie, że Sarah J. Mass pokazuje nam fucka - w pozytywnym sensie ma się rozumieć, ale to Marie Rutkoski to zrobiła. W tym negatywnym sensie.
Jeszcze raz.
TEN CLIFFHANGER BYŁ PO PROSTU PODŁY.
(ARIN, GENERAŁ, KESTREL... ON MIAŁ JĄ KOCHAĆ! I JEDEN I DRUGI!!!)
"Kestrel nie wiedziała, jakim cudem prawda może mieć dwa oblicza, zupełnie jak moneta. Jedno piękne, drugie szpetne."
A WIĘC NIE AKCEPTUJĘ TEJ CZĘŚCI, NIE AKCEPTUJĘ TEGO ZAKOŃCZENIA, TEGO NIE-ROZWIĄZANIA
NIE
NIE
I
NIE...
Jeszcze coś...
Tu do wydawnictwa, które zrezygnowało z wydania ostatniej części (takich rzeczy się nie robi), ponieważ nie potrafiło się sprzedać: WASZ KONIEC BĘDZIE TAK SAMO MAŁO SPEKTAKULARNY JAK SPRZEDAŻ TYCH KSIĄŻEK...
A MARIE RUTKOWSKI JEST PODŁĄ MANIPULATORKĄ TAK SAMO JAK JEJ BOHATERKA....
I co teraz?
Dać dziewięć gwiazdek za wątpliwą zajebistość.
Czy może jedną za spektakularne rozczarowanie?
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-30
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad Sarsine władzę, była upajająco słodka. Przez moment to Kestrel miała kontrolę nad sytuacją. Ból nie miał znaczenia."
Wszystko wydaje się być grą...
Och, jak dobrze znów przeczytać coś lepszego. Coś, co znacznie wyróżnia się na tle innych powieści i utrzymuje się w klimatach jakie mnie fascynują. Gdzie zamiast wieżowców są pałace, zamiast broni palnej miecze, a zamiast dżinsów piękne suknie.
Dodajemy do tego armie, wojnę, niewolę, walkę o wolność... No i oczywiście miłość.
I to nie taką prostą, napisaną na odwal się, ale taką, która chwyta za serce.
Więc jak mówiłam - jak dobrze przeczytać coś lepszego, a przy tym nie infantylnego, a wybitnego.
I już żałuję, że ostatnia część nie zostanie wydana. Chociaż... może jeszcze jest jakaś kapka nadziei?
Zacznijmy jednak od początku...
The Winner's Curse = Pojedynek = Niezwyciężona
Serio?
Nie mam pojęcia dlaczego "Przekleństwo zwycięzcy" nie przeszło, czy też dlaczego im (tu jest: wydawnictwu) nie wybrzmiało, ale ten tytuł zdecydowanie bardziej do mnie przemawia i stanowi sens całej powieści więc...
To właściwie jest jedyna rzecz, która w tej książce mi się nie podobała. To i ta szkaradna okładka.
Ale nie będę marudzić, ponieważ właśnie skończyłam niesamowitą książkę.
Powieść Marie Rutkoski od dawna znajdowała się na mojej liście czekając na właściwy moment, który chyba powinien nadejść o wiele wcześniej, gdyż powieść ta jest absolutnie wyjątkowa. Z pozoru taka sama jak inne, ale jednak nie do końca. Marie Rutkoski wzięła powtarzalne motywy i nadała im nowy, oryginalny kształt. Zupełnie jakby pisała na nowo baśń, którą wszyscy znają.
Do tego język jakim się posługuje jest wspaniały, a niekiedy zakrawa niemalże na kunszt, bo wszystko w tej książce, każdy opis i przenośna tak pięknie się ze sobą łączą. Aż do ostatniej strony. Tu każde słowo ma znaczenie.
Na dodatek cieszę się, ze miałam nosa, gdy Herran, którego dobra przywłaszczyły sobie valorianie skojarzył mi się z podbitą Grecją i Rzymianami przejmującymi ich wynalazki. No i proszę: Od Autorki - Choć świat, który opisałam, jest moim własnym światem i nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, to do jego stworzenia zainspirowały mnie dzieje antyczne, a zwłaszcza okres po podbiciu Grecji przez Rzymian, którzy zniewolili Greków wedle ówczesnych zasad.
W każdym razie zachęcam do zapoznania się z The Winner's Curse.
Bo tak właśnie zamierzam nazywać tą książkę.
"Kestrel uniosła dłoń, by opuszkami palców dotknąć bolącego miejsca i jednocześnie ukryć wypełzający jej na wargi uśmiech. Pamiętała, jak wyglądał Arin, kiedy go kupiła: posiniaczony i dumny. Pamiętała jego opór. Kiedyś zastanawiała się, czemu niewolnicy, zamiast starać się uniknąć kary, niekiedy sami się o nią proszą. Teraz wiedziała. Ta krótka chwila, gdy miała nad...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-04
"Chyba najgorsze, co istnieje, to powiedzieć komuś, że nie jest się zainteresowanym. Sama nie chciałabym tego usłyszeć, więc przeważnie nie mam serca tego mówić..."
OSTRZEGAM BĘDĄ SPOILERY!!!
Na początek chcę powiedzieć, że książkę postanowiłam przeczytać głównie z szacunku dla polskich autorów, piszących fantasy.
Ta książka ma czterysta trzynaście stron. A ja czuję, że mogłabym napisać drugie tyle, żeby móc w pełni opisać wszystkie te rzeczy, które wyszły nie tak...
Po pierwsze... Okładka tej książki jest szkaradna.
Mniejsza jednak o okładkę. Ważniejsza jest treść. A w niej znalazłam wiele defektów, z których jeden był absolutnie najbardziej denerwujący. Mam na myśli prześmiewczy ton książki.
Pierwszoosobowa narracja należy do Wiktorii. Autorka najwyraźniej chciała wykreować główną bohaterkę jako osobę pogodną, mającą poczucie humoru, ... (tu możecie wstawić jakikolwiek optymistycznie określający przymiotnik), ogólnie fajną dziewczynę, która nie będzie szarą myszką i w każdym akapicie zaznaczy swój wyjątkowy charakter. I tak się stało. Żarty, sarkazmy i inne dowcipy były wyrzucane jak z rękawa. Jak się okazało, nie tylko ze strony bohaterki, ale również innych znaczących postaci. W wyniku czego wszyscy zostali przedstawieni lekko, wesoło i radośnie. Wszyscy. Bez wyjątku, czy był to sam Lucyfer, anioły z sandałkami "jezuskami", żyjącymi od kilku tysięcy lat upadłymi aniołami, czy innymi postaciami, chociażby samą Kleopatrą.
Na dodatek, bohaterowie niemalże bez przerwy przerzucają się w wypowiadaniu kwestii, które słowotwórstwem bardziej pasowałyby do Wiktorii i jej młodych, ziemskich, zwyczajnych znajomych, niż doświadczonych, potężnych, boskich istot, ale tu już mogę spekulować, że autorce brakowało wyobrażenia na temat tego jak niektórzy powinni się wysławiać i zachowywać.
Tak dużo było w tej książce radości i żartów, że lektura wydała mi się prześmiewcza, a czasami nawet szydercza. Jakbym czytała satyrę.
Niech nikt mnie źle nie zrozumie. Lubię żarty, sarkazmy i nie mam nic przeciwko większej dawce humoru, ale cała książka składa się właśnie z tego. Nawet jeśli nagle nastąpi nieprzyjemny zwrot akcji, nie można co liczyć na jakąkolwiek powagę. Czyjaś śmierć, fakt, że ktoś był bliski śmierci, czy cokolwiek innego, co zwykle poruszyłoby normalnego człowieka, po bohaterce spływa jak po kaczce, bo ona zaraz rzuci jakimś kpiącym tekstem. To już nie był tylko i wyłącznie brak stylu, czy klasy, ale przede wszystkim brak dobrego smaku.
To jednak nie wszystko. Czytając Ja, diablica miałam wrażenie, że pani Miszczuk nie do końca dopracowała własny świat. Wizja piekła jako wspaniałego, pełnego przepychu i imprez, niemalże ziemskiego miasta nie przypadła mi do gustu. Niebo jako miejsce gdzie dusze po śmierci zajmują się wyłącznie śpiewem wydawał się zbyt prosty i nijaki. Po przeczytaniu książki nie można było nie odnieść wrażenia, że piekło jest super, a do nieba idą jedynie idioci. A co się dzieje z tymi złymi? Otóż nic. Oni po prostu przestają istnieć. Czy to nie za łatwe? A co jeśli ktoś był zły, ale nie do końca? Przecież natura ludzka obfituje w zaprzeczenia.
Było też coś, co wkurzało równie mocno jak wszystko inne, mianowicie "Piotruś". Ja wiem, że zakochani - choć nie wszyscy - potrafią nazywać się pieszczotliwymi określeniami, ale czy polskie dziewczyny naprawdę mówią: Adaś, Marcinek, Kacperek, Pawełek, Jaś, Kubuś, Bartuś...? Ja się z czymś takim nie spotkałam, a przynajmniej nie na tyle często, by utkwiło mi to w pamięci. O wiele częściej słyszałam określenia typu: kotku, skarbie czy kochanie. A określenie "Piotruś" najzwyczajniej przywodzi na myśl matkę, która zwraca się do małego dziecka.
Długo zastanawiałam się na ile ocenić tą książkę. Już od samego początku nie byłam zachwycona, ale utrzymywałam się przy 6 gwiazdkach, co znaczyłoby, że książka jest dobra. Potem jednak był zalążek finału i pomyślałam, że to wszystko to jakaś kpina i postanowiłam, że nie dam więcej niż 5 - przeciętna. Ale koniec... to było coś, co wyznaczyło nowe granice przegięcia i myślę: 4, ale to z kolei wydawało mi się za niską oceną. Pozostanę przy 5, choć Ja, diablica nie była ani trochę przeciętna. Ostatecznie nie była nudna i szybko się ją czytało. Na swój sposób była też wyjątkowa, ale jednocześnie irytująca.
Nie mogę również nie wspomnieć o tym, że przez połowę fabuły miałam wrażenie, że czytam o czymś, co prowadzi donikąd. Na szczęście pani Miszczuk uraczyła nas finałem. Ale jaki to był finał! Poziom absurdu osiągnął apogeum i jeśli taki cel postawiła sobie autorka - aby wprawić czytelników w najwyższy poziom żenady - to muszę orzec, że osiągnęła sukces.
Czego nie mieliśmy w finale?
Jaki wątek został nie poruszony w książce?
A żeby dokładniej nakreślić rzecz, nad którą się rozwodzę zaprezentuje krótkie, wypunktowane streszczenie książki:
- śmierć bohaterki, wizyta w urzędzie/Piekle
- bliżej bardziej poznajemy kilka nowych postaci
- dowiadujemy się w jaki sposób i dlaczego umarła Wiktoria
- pojawia się aspekt tajemniczej "Iskry"
- bohaterowie trafiają pod sąd
- uciekają
- ratują lub też nie, osoby obdarzone "Iskrą"
- walczą z diabłami
- w stronę Moskwy zmierza rakieta
- bohaterka zawraca ją i w rezultacie pocisk atomowy rozbija na kawałki księżyc (tak, dobrze przeczytaliście)
- Ziemia o krok od trzeciej wojny światowej
- znowu sąd
- i na koniec podróż w czasie (bo przecież jakoś trzeba było naprawić ten cały rozpierdol)
No i oczywiście przez całą książkę przewija się mniej lub bardziej udany trójkąt miłosny. Daruję sobie ocenianie tego wątku.
Czy teraz rozumiecie, co mam na myśli?
Autorka połączyła wątek aniołów i diabłów, z życiem pośmiertnym, piekłem, niebem, miłością, wątkiem detektywistycznym, nieudolnymi próbami zamachu stanu (wątek Azazela), z trzecią wojną światową, rozbiciem księżyca (ROZBICIEM - NIE WIERZĘ, ŻE TO PISZĘ) i podróżami w czasie. To jest jeden wielki misz masz i....
Ehhh. Już sobie daruję.
Aby jednak moje sumienie było w pełni czyste, nie jestem w stanie skazać tej pozycji na straty. Niewykluczone, że sięgnę po kolejny tom, ale stanie się to tylko i wyłącznie za sprawą mojej ciekawości i zakończenia, które pozostawiło po sobie pytania, na które mimo wszystko chciałabym poznać odpowiedzi.
"Chyba najgorsze, co istnieje, to powiedzieć komuś, że nie jest się zainteresowanym. Sama nie chciałabym tego usłyszeć, więc przeważnie nie mam serca tego mówić..."
OSTRZEGAM BĘDĄ SPOILERY!!!
Na początek chcę powiedzieć, że książkę postanowiłam przeczytać głównie z szacunku dla polskich autorów, piszących fantasy.
Ta książka ma czterysta trzynaście stron. A ja czuję, że...
2015-07
2021-06-16
2021-09-23
2020-04-09
2015-06
2014-01
2018-02-16
"Kiedyś mówiono, że jestem piękna, ale piękno było taką samą iluzją jak brzydota Rin. Piękno Suzume wiązało się z wygodnym życiem, drogimi ubraniami i biżuterią. Z wymyślnym uczesaniem, a jeśli było trzeba, z łagodną maską, na której widniał uśmiech Aimi. Teraz byłam mokra od potu i usmolona, miałam czerwone, popękane dłonie i zmierzwione krótkie włosy. Któż mógłby teraz powiedzieć o mnie, że jestem piękna?"
Bardzo fajna bajka.
Bo znów wracam do tego motywu, kiedy to czytając książkę mam wrażenie jakby ktoś opowiadał mi historię przy ognisku.
W "Tam, gdzie śpiewają drzewa" to nie bardzo wyszło, jednak w tym przypadku...
W tym przypadku wyszło genialnie. Bo kiedy już zaczęła się opowieść, nie trwałam przy ognisku, oddzielona murem wyobraźni od wydarzeń, ale razem z postaciami przenosiłam się w ich centrum.
Co prawda mogła w tym pomóc pierwszoosobowa narracja... Ale nie oszukujmy się, Cienie na Księżycu były po prostu lepsze. O wiele lepsze.
A ten kilkuletni staż oglądania anime w dzieciństwie okazał się nie tylko przyjemny i mile wspominany, ale także przydatny.
No bo poważnie, ktoś kto nawet nie liznął ze słyszenia nieco japońskiego, ani tej kultury może sobie albo połamać język przy czytaniu japońskich zwrotów i imion, albo nieźle wku*wić przy odnajdywaniu ich znaczeń w Słowniku na końcu książki.
"Dotychczas uważałam, że moje życie jest ciężkie, ale teraz uświadomiłam sobie, że najtrudniejsza, najboleśniejsza jest samotność."
Trza również przyznać, że Zoe Marriott postanowiła przetrzeć nowy szlak.
Mam tu na myśli japoński klimat.
Jak do tej pory w literaturze doświadczyłam całkiem pokaźną ilość wszelakich pozycji. Było nieco atmosfery Skandynawii, klimat grecki, rzymski, indyjski, a nawet troszkę egipskiego, ale japoński został liźnięty przeze mnie po raz pierwszy.
I wydany w 2012.
Ale kogo to obchodzi?
"- To dlatego nasi rodacy nie jedzą mięsa udomowionych zwierząt. Polujemy na dziką zwierzynę i tym samym dajemy jej szansę ucieczki, a kiedy polujemy na jelenia bądź dzika, ryzykujemy nasze życie. Zniszczenie oswojonego zwierzęcia, które nawet nie wie, że może uciec i które ufa dłoniom rozlewającym jego krew, jest dla nas ohydne, jak każde morderstwo."
A co ciekawe, choć mamy "przedstawiony" jakiś dziwny świat zwany jako Księżycowa Kraina, który wcale nie jest średniowieczną Japonią, ale takową udaje, to w Cieniach na Księżycu wcale tego świata tak dobrze nie poznajemy. Nie ma tam ani polityki, ani historii, żadnej specyfiki ani innych cech. A jeśli już coś dostaniemy to same ochłapy, które nie starczą nawet na zakąskę, przez co może się wydawać, że akcja dzieje się w średniowiecznej Japonii, choć z wiadomych przyczyn wiemy, że tak nie jest.
I zazwyczaj pewnie bym się tego czepiała. Ale po kiego miałabym to robić tym razem? Gdyby to była trylogia, albo dłuższa seria to pewnie bym się czepnęła. No dobra, to dylogia. Druga cześć nie została wydana w Polsce, a co więcej opowiada o zupełnie innych bohaterach. Tak więc Cienie na Księżycu można spokojnie uznać za pojedynczą powieść. Powieść z wyraźnie ukierunkowaną fabułą. Zoe Marriott doskonale wiedziała jaką historię chce nam sprzedać, a w kwestii stworzenia Księżycowej Krainy zwyczajnie poszła na łatwiznę, bo umiejscowienie akcji w prawdziwej, dawnej Japonii mogłoby nastręczyć nieco trudności.
A to byłby zupełnie niepotrzebny wysiłek, bo jak wspomniałam autorka miała bardzo klarowny, nieco prosty zamysł, do którego wszelakie detale nie były zbytnio potrzebne.
I tak w rezultacie otrzymaliśmy prostą, lecz niepozbawioną głębi bajkę, z przewidywalnym, szczęśliwym - choć nie przesłodzonym - zakończeniem, wartką akcją i oczywistym, ukazanym w niebanalny sposób "morałem".
W konsekwencji nie uświadczycie tu żadnego niesamowitego odkrycia. Ale razem z bohaterką przeżyjecie niezwykłą, pełną emocji przygodę, której aż żal byłoby nie znać.
Tym razem moje oko wypatrzyło dobrze.
A na zakończanie... pragnę poruszyć jeszcze jedną kwestię.
Bo ja się ku*wa pytam dlaczego 3/4 książki jest zaspoilerowane w opisie?
3/4!!!
Tych bardziej wrażliwych szlag by trafił.
Ja zaś zostałam pozbawiona efektu zaskoczenia, bo opis to cholerne wypunktowanie wydarzeń z 3/4, jeśli nie całej powieści.
Trochę słabo.
"Była przyzwyczajona do uwielbienia i do tego, że wszyscy pragną jej towarzystwa, zatem uczucie, że można być dla kogoś ciężarem, kimś ledwo tolerowanym, było jej nieznane. Po raz kolejny byłam obca, balansowałam na krawędzi świata, w którym tak naprawdę nie było dla mnie miejsca.
I znów Akira zaprezentowała taniec. Odgrywała w nim rolę ducha, który, coraz smutniejszy, samotny, szuka kogoś, kto go dostrzeże i pokocha. Rozpoczęła szerokimi, błagalnymi ruchami, które nosiły ją po całym pokoju, ale stopniowo stawały się coraz bardziej powściągliwe i niepewne, jakby duch tracił nadzieję, że spełni się jego pragnienie. W końcu Akira skuliła się i przywarła do podłogi. Stworzyła tak namacalny nastrój rozpaczy i tęsknoty, że spodziewałam się ujrzeć na jej twarzy łzy. Chciałam podejść i ją pocieszyć. Taki właśnie był jej cel. Sprawić, aby widz odczuł potrzebę niesienia pociechy. Na chwilę zatrzymała się w pełnej tragizmu pozie, po czym usiadła i skrzyżowała nogi."
"- A ty? - zapytał Otieno. - Co czułaś, kiedy po raz pierwszy wzięłaś do ręki instrument? Był taki przejęty, że zrobiło mi się przykro, iż muszę go rozczarować. - Nie mam swojej opowieści, Otieno. Podczas mojej pierwszej lekcji gry na shamisenie nic wielkiego się nie wydarzyło. Od razu wiedziałam, że uwielbiam grać, ale niestety, nie byłam w tym zbyt dobra. Ale ponieważ to odpowiednie zajęcie dla dziewczynki i ponieważ ubłagałam ojca, matka pozwoliła mi grać, mimo że brakowało mi talentu. To wszystko. Otieno spojrzał na mnie z powątpiewaniem. - Brakowało ci talentu? Nie wierzę. Słyszałem, jak grasz. To było piękne! Chcesz mi powiedzieć, że w dzieciństwie nie objawił się w tobie talent? Nigdy nie zadziwiłaś nauczycieli, nie doprowadziłaś słuchaczy do łez? - Mój nauczyciel nigdy mnie nie chwalił. Tak naprawdę w ogóle ze mną nie rozmawiał, tylko dawał mi wskazówki. Myślę, że matka go o to prosiła. Cała służba miała co do mnie ścisłe wytyczne. Byłam dość dzika i nieposłuszna. Matka mówiła, że ojciec na zbyt wiele mi pozwala. - A co z twoim ojcem i resztą rodziny? - Nie wolno mi było dla nikogo grać - odrzekłam zażenowana. - Ani dla ojca, ani dla kuzynki. Matka słuchała mnie kilka razy i powiedziała, że nie jestem zbyt dobra. Mówiła, że powinnam dużo więcej ćwiczyć, zamiast biegać jak dzikus. - Czy twoja matka nie miała słuchu? Czy może z jakiegoś powodu nienawidziła muzyki? - zapytał Otieno. - Nie, nic o tym nie wiem. - Spojrzałam na niego. - Myślisz, że robiła to celowo? - Nie widzę innego wytłumaczenia. - Zmarszczył brwi. - Bo to wszystko nie ma sensu. Przecież powinna być z ciebie dumna. Dlaczego matka, która doskonale wie, że jej córka jest tak niezwykle utalentowana, miałaby to ukrywać przed wszystkimi? Przymknęłam oczy i nagle przypomniałam sobie scenę sprzed ośmiu lat. Tę pierwszą lekcję, kiedy nauczyciel zawołał matkę, aby mnie posłuchała. Pamiętałam jego twarz, szeroko otwarte, płonące z przejęcia oczy, i jej twarz - pobladłą tak, jakby matka była chora. Poprosiła nauczyciela na rozmowę, a kiedy wrócił do pokoju, nerwowo zacierał ręce i nawet na mnie nie patrzył. Matka powiedziała mi, że jej zdaniem nie potrzebuję więcej lekcji i że zamiast gry na instrumencie powinnam uczyć się haftu. Rozpłakałam się. Przez tydzień męczyłam ojca, błagałam, żeby się za mną wstawił, i w końcu, kiedy zaproponował, że posłucha mojej gry i sam osądzi, matka się poddała. Pozwoliła mi zatrzymać shamisen i zgodziła się na dalsze lekcje, ale musiałam obiecać, że będę grała tak, aby nikt mnie nie słyszał, póki nie powie mi, że jestem wystarczająco dobra. Ojciec, który pragnął życia w ciszy i spokoju, zaakceptował te warunki, a ja byłam tak zadowolona, że nie zadawałam żadnych pytań. Ale dostałam już innego nauczyciela. Miał surową twarz i piękne ubrania i właściwie w ogóle się nie odzywał... - To wszystko ma sens. Absolutny sens. Gdybyś tylko ją znał... - wyszeptałam. Ojciec byłby taki szczęśliwy, taki dumny ze mnie. Kochał poezję i muzykę. Matka nie była utalentowana. Gdybyśmy odnaleźli wspólną pasję, ona czułaby się wyłączona. Nic dziwnego, że nigdy nie pozwoliła Terayamiesan na to, aby podarował mi nowy instrument. Na pewno chciałby, żebym dla niego grała, a ona znalazłaby się w cieniu. - Yue... - poczułam dłoń Otiena na twarzy. - Co się stało? - Nic. Nie, może raczej coś, co powinnam zauważyć dawno temu. Teraz to nie ma już znaczenia. Czy naprawdę nie miało? Chyba nie. Dawniej złamałoby mi to serce, ale teraz w porównaniu z największą zdradą, jakiej dopuściła się matka, tamta straciła na znaczeniu."
"Kiedyś mówiono, że jestem piękna, ale piękno było taką samą iluzją jak brzydota Rin. Piękno Suzume wiązało się z wygodnym życiem, drogimi ubraniami i biżuterią. Z wymyślnym uczesaniem, a jeśli było trzeba, z łagodną maską, na której widniał uśmiech Aimi. Teraz byłam mokra od potu i usmolona, miałam czerwone, popękane dłonie i zmierzwione krótkie włosy. Któż mógłby teraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01
"Osobiste przekonania to coś co omal nas wszystkich nie zabiło, tak mówili. Przekonanie, priorytety, preferencje, uprzedzenia i ideologie nas podzieliły."
Książka - zajebista.
Język literacki - równie dobry jak ten Laini Taylor.
Okładka - cudowna.
Sposób w jaki autorka opisuje uczucia wyobcowania i samotności - chwytające ze serce.
Przygląda się nędznej poduszce na wolnym łóżku, które wepchnęli tu dzisiaj rano. Cienki materac, wytarty koc wystarczający może do przykrycia górnej części jego ciała. Spogląda na moje łóżko. Spogląda na swoje łóżko. Jedną ręką zsuwa je razem. Stopą przesuwa dwie metalowe ramy na swoją stronę pokoju. Wyciąga się na obu materacach, zagarnia moją poduszkę, strzepuje ją i wkłada sobie pod głowę. Zaczynam drżeć. Zagryzam wargi i próbuję ukryć się w ciemnym kącie. Ukradł moje łóżko, mój koc, moją poduszkę. Została mi goła podłoga. Zostanie mi goła podłoga.
"Osobiste przekonania to coś co omal nas wszystkich nie zabiło, tak mówili. Przekonanie, priorytety, preferencje, uprzedzenia i ideologie nas podzieliły."
Książka - zajebista.
Język literacki - równie dobry jak ten Laini Taylor.
Okładka - cudowna.
Sposób w jaki autorka opisuje uczucia wyobcowania i samotności - chwytające ze serce.
Przygląda się nędznej poduszce na...
2015-07
"Piekło jest puste wszystkie diabły są tu."
"To paraliżujące uczucie, ta niemożność udowodnienia swojej niewinności."
Są książki lepsze i gorsze ale rzadko zdarzają się takie w których język literacki wręcz rzuca na kolana.
"Sekundy przelatują całą chmarą po pokoju, a ja chciałabym je wytłuc jak muchy albo wyłapać po kolei i powpychać do kieszeni na wystarczająco długo, żeby zatrzymać czas."
"Piekło jest puste wszystkie diabły są tu."
"To paraliżujące uczucie, ta niemożność udowodnienia swojej niewinności."
Są książki lepsze i gorsze ale rzadko zdarzają się takie w których język literacki wręcz rzuca na kolana.
"Sekundy przelatują całą chmarą po pokoju, a ja chciałabym je wytłuc jak muchy albo wyłapać po kolei i powpychać do kieszeni na wystarczająco długo,...
2015-08
2015-08
2019-09-17
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój gust czytelniczy i uplasowały się dość wysoko w mojej prywatnej hierarchii tych zaje*istych książek.
Teraz jednak nadszedł dziwny czas kiedy to skończyłam czytać pierwsze serie owych autorów i zaczęłam czytać kolejne przez nich napisane.
Problem polega jednak na tym, że te kolejne serie raczej okazują się być w moim postrzeganiu słabsze od swoich poprzedniczek.
Zastanawiam się z czego to wynika.
Czy to dlatego, że jestem czytelnikiem, który ma za sobą kilka przeżyć i byle co już mnie nie zaskoczy?
Może się strzeję? ;)
Albo te kolejne serie moich ulubionych autorów rzeczywiście nie są już takie dobre?
Mówię wam, że gdy czytałam After to przewracałam stronę za stroną z prędkością karabinu maszynowego, bo dosłownie na każdej stronie coś się działo, a fabuła nawiązywała do czegoś więcej niż tylko związku głównych bohaterów i przynudzającą grą w 20 pytań.
A teraz dostałam The Brightest Stars i... się zawiodłam.
(Ta książka była zbyt cienka w porównaniu z Afterem więc już wcześniej powinnam była coś podejrzewać. Ale zmyliła mnie ta zaje*iście niebieska okładka.)
Ja wiem, że nie powinno się porównywać książek nawet tego samego autora, więc napiszę po prostu, że Pożar zmysłów to bardzo wolna interpretacja opisu na okładce, z którym tak naprawdę ma niewiele wspólnego. Cała powieść została obleczona w dramatyzm nieszczęśliwej rodziny, na który jak się później okazało nawet sama autorka miała wyje*ane, bo zamiast rozwinąć te "trudne" wątki, które pojawiały się na kartach powieści jedynie w głowie bohaterki, Anna Todd wolała zapełnić strony nudnymi przebitkami dialogów głównych bohaterów, których "żar uczuć" sprawił, że czytając książkę musiałam się nakrywać kocem. I to nie dlatego, że wciąż nie włączyli ogrzewania, a za oknem pizgało.
Podsumowując The Brightest Stars to niestety strata czasu. Nie było tam niczego, co mogłoby na dłużej przykuć moją uwagę, wątki były pomijane albo traktowane na odpie*dol się, a sceny czasami wydawały się być do siebie doklejone i jakby niewynikające z siebie. Wątek miłosny przypominał przyjazne zapoznawanie się starszej pary, która stwierdziła, że nawet dla nich nie jest za późno na miłość, a nizali tytułowy Pożar zmysłów i tylko dzięki krótkim rozdziałom udało mi się całkiem szybko przebrnąć przez tą książkę.
Dziękuję za uwagę.
Teraz pozostaje mi tylko zastanawiać się czy Laini Taylor również spartaczy robotę z kolejną serią...
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój...
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
Spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy, że miałam dobre oko.
W takich okolicznościach nie mogłam postąpić inaczej jak tylko rzucić się na Diabolikę niczym głupi do sera, gdy ta znalazła się w bibliotece.
I powiem wam coś. Nie wiem skąd te zachwyty. Ani ze strony innych ludzi, ani początkowo, z mojej. (No ale wtedy jej nie przeczytałam. Skąd mogłam wiedzieć?)
Zacznę od Nemezis.
Jako postać była okej. Nic reprezentowała sobą nic wyjątkowego, ale też nie denerwowała. Była spoko, ale niewiele poza tym. Z początku została przedstawiona jako lojalne swojej pani bezlitosne i skupione na celu zwierzątko, a potem stała się taka trochę nijaka. I ta cała jej wewnętrzna przemiana też wysokich lotów nie była. Ale się nie czepiam, bo nawet lubiłam Nemezis.
Szkoda tylko, że przez całą powieść nie potrafiłam jej do końca zaakceptować.
Czy to dziwne?
W końcu Nemezis jest diaboliką. Rodzajem humanoida. Została stworzona.
I właśnie ten fakt mi przeszkadzał.
Przeszkadza.
(Ja nigdy nie twierdziłam, że jestem tolerancyjna.)
Być może dlatego, że nie jestem fanką sztucznej inteligencji. (Ponieważ są pewne granice, których ludzie nie powinni przekraczać. Nigdy.) Nawet jeśli ta inteligencja ma wiele ludzkich cech. Po prostu nie mogłam strawić tego, że Nemezis nie była tworem natury. Że nie miała rodziców, nie była prawdziwą osobą, a zamiast tego została stworzona. I nawet do końca nie dowiedzieliśmy się jak. W książce było tylko jakieś napomknięcie odnośnie genetyki. (To rzeczywiście wiele wyjaśniało.)
Chociaż z drugiej strony był to ciekawy zabieg. Ukazać coś stworzonego na kształt człowieka, ale niebędącego człowiekiem i pokazać jak to "coś" początkowo beznamiętnie i bezlitosne staje się ludzkie.
I tu przypominają mi się słowa Samanthy Shannon, która będąc w Polsce, w jednym z wywiadów stwierdziła, że nie mogłaby pisać z punktu widzenia Naczelnika, ponieważ nie jest on człowiekiem i co za tym idzie nie potrafiłaby go odpowiednio przedstawić. Osobiście nie zgodziłam się z jej tokiem rozumowania. Uznałam, że skoro jest autorką tworzącą własny świat mogłaby pisać nawet z punktu wdziania chociażby kamienia. (Kto jej zabroni?)
Z kolei Stephenie Meyer nie miała podobnych rozterek pisząc Intruza z punktu widzenia tzw. "obcego" co nawiasem mówiąc wyszło jej genialne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że spodziewałam się, iż narracja będzie prowadzona z punktu widzenia Melanie, a dusze zostaną ukazane jako przykład czystego, pasożytniczego zła, którego należy się pozbyć. Stephenie Meyer obsadziła w głównej roli duszę z innego świata i pokazała jak zdobywa zaufanie ludzi i powoli staje się jedną z nich, jednocześnie wciąż pozostając sobą. I ani trochę nie przeszkadzało mi to, że ta dusza była w rzeczywistości małym wijącym się stworzonkiem wczepionym w ludzki mózg.
Do czego piję?
Mogę zaakceptować naprawdę przeróżne stworzenia. Poczynając od moich przygód, z aniołami, wampirami i wilkołakami, a na elfach, fae, trollach, czarownicach i obcych kończąc. Ale nie humanoida.
Ponieważ te wszystkie dziwne twory były naturalne, a nie stworzone prze jakieś tam maszyny.
A jeśli już autorka chciała mieć silną bohaterkę. No wiecie, taką, która nawet jako kilkulatka potrafi jednym skokiem rozłupać człowiekowi czaszkę, to trzeba było wprowadzić jakieś mutacje genetyczne chociażby.
Na dodatek od samego początku coś w tej historii mi nie pasowało.
I nie byłam nawet w stanie stwierdzić co.
Dopiero w połowie książki doznałam nagłego olśnienia i zdałam sobie sprawę, że chodzi o zwykłe niedopracowanie.
Diabolika sama w sobie jest bardzo dobrą książka. Lepszą od Eve, Nevy, Dotyku ciemności czy choćby Kronik rodu Drake'ów jednak przypomina je ponieważ odniosłam wrażenie, że te książki mogłyby być o wiele lepsze gdyby tylko zostały bardziej dopracowane.
A w przypadku Diaboliki ta sprawa nie jest aż tak prosta. Ponieważ S.J. Kincaid wyraźnie się postarała. Spod jej pióra nie wyszła nazbyt prosta książka i autorka starała się ukazać jak najwięcej.
Ale i tak było tego za mało.
410 stron to za mało na to co przedstawia Diabolika. W końcu akcja dzieje się w kosmosie. A bohaterka przenosi się w więcej niż jedno miejsce. Ogrom kosmosu jest niewyobrażalny dla człowieka, a ponieważ tak jest S.J. Kincaid powinna potraktować sprawę poważnie i przyłożyć o wiele większą wagę do szczegółów. Wielu szczegółów, które pozornie nic nie znaczą, a których brak był przeze mnie wyraźnie odczuwalny przez co umniejszał powieści.
No bo co szkodziło dopisać do tej historii jeszcze 200 czy 300 detali?
Wtedy Diabolika zamiast bardzo dobra mogłaby stać się wybitna, a tak...
Jak wyglądała forteca Impirianów, co zrobiono ze zwłokami Mordercy (pewnie wystrzelono w Kosmos, ale nie zostało to nawet napisane, umarł i po sprawie) i Sydonii, jak dokładniej wyglądała Lumina, i życie Nemezis zanim została kupiona?
A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Do tego często było tak, że akcja toczyła się stanowczo za szybko. Sceny akcji były zwykle przedstawione dość pobieżnie i może trochę na odczepnego. Finał chociażby. Albo ta scena, w której Nemezis przemierzała miasto na Luminie w poszukiwaniu Tyrusa została spisana niemalże w jednym akapicie.
Jak więc wspomniałam gdyby uzupełnić Diabolikę 200 czy 300 stronami detalów, a do tego dodać bardziej rozbudowane wątki fanatyzmu religijnego i polityki (intryg nie będę się czepiać, bo intrygi wyszły w porządku), więcej scen z Sydonią (bo tej ich więzi to kompletnie nie czułam) i parę innych rzeczy wtedy Diabolika stałaby się naprawdę, naprawdę świetna.
A tak mamy tylko nieoszlifowany diament.
I tak skończywszy Diabolikę chyba jestem zdania, że autorka powinna darować sobie dopisywanie kolejnych tomów. Według mnie przedstawiła w jednej części, to, co inne autorki zwykle robią w trylogiach. I jak dla mnie zakończenie było wystarczająco satysfakcjonujące.
Ale kto wie, może przeczytam kolejny tom.
I może autorka jeszcze nas czymś zaskoczy.
"– Historia człowieka – podjął – wciąż powiela ten sam schemat. Imperia powstają, a potem pogrążają się w zepsuciu i upadają. Bez końca to samo."
więcej Pokaż mimo toSpodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
Niby nie było źle, ale...
Diabolika zaciekawiła mnie swoją okładką, a później opisem. Potem gdy już została wydana, nagle zrobiło się głośniej na jej temat.
A ja myślałam sobie wtedy,...