Biblioteczka
2023-09-10
2023-04-30
2023-04-08
2022-12-13
2022-11-07
2022-09-21
2022-07-17
2022-07-01
2022-06-13
2022-05-10
2022-04-05
"Chciała powiedzieć, że to nie jej sprawa, ale nigdy nie umiała być niegrzeczna, no chyba że ktoś naprawdę nadepnął jej na odcisk..."
Czy jest sens krytykować wyraźnie skierowaną do młodszych nastolatków książkę za swoją prostotę?
Oczywiście, że tak!
Należy zaznaczyć, że początek zapowiadał się całkiem dobrze. Ciekawa bohaterka borykająca się z problemami rodzinnymi, wysłana do obozu – z pozoru – dla trudnej młodzieży, a przy tym humor i lekki ton sprawiający, że książkę czytało się szybko.
Niestety im głębiej wlazł, tym gorzej.
Minęła mniej więcej jedna czwarta książki, kiedy uświadomiłam sobie jak prosta i właściwie nieprzemyślana jest Urodzona o północy. Początkowe podwaliny fabuły dawały nadzieję, na ciekawą przygodę. Problemy rodzinne, nocne koszmary – które jak się później okazało, zostały całkowicie, zbagatelizowane, a raczej niewystępujące – obóz z dziwnymi dzieciakami i bohaterka, która zostaje wrzucona w sam środek niezrozumiałej dla niej rzeczywistości. Niestety jak to bywa, pomysł był dobry, wykonanie gorsze.
Uczucie cringu i wywracanie oczami – nieuniknione.
Wampiry i całe to towarzystwo.
Sam wątek nadnaturalny został pogrzebany w momencie, w którym bohaterka dowiaduje się o wampirach, wilkołakach i innych. Całość została sprowadzona głównie do próby dowiedzenia się „czym” - nie kim - jest Kylie i, że wampiry nie lubią się z wilkołakami. (Choć i tych prób dotarcia do prawdy niewiele.) Z kolei życie na owym obozie kończy się na durnych pogadankach między obozowiczami, co w praktyce służyło jedynie zaistnieniu wątku romantycznego.
Skoro już o miłości mowa.
Stworzenie pieprzonego czworokąta, czyli dodanie do książki trzech chłopaków, z którymi w pewien sposób związała się bohaterka to znaczna przesada. A co za tym idzie kolejny wątek, który został spłycony i bardzo nierównomiernie poprowadzony. Czytelnik po skończeniu Urodzonej o północy może wręcz odnieść wrażenie, że książka urywa się w połowie, albo z pewnością będzie kontynuowana, co oczywiście ma miejsce, choć nie usprawiedliwia tak niekonsekwentnego rozpisania.
Przyjaźń od pierwszego wejrzenia i inne (nie)ważne problemy.
Kylie szybko „zaprzyjaźnia” się ze swoimi współlokatorkami, których wzajemne relacje są – z niewiadomego powodu i chyba tylko dla humoru – skomplikowane. Oznacza to, że na kartach powieści rozgrywają się durne, właściwie niczym nie uzasadnione kłótnie. Nie można także zapomnieć, że i owe przyjaciółki mierzą się z własnymi problemami. Jednak i te szybko zostają sprowadzone do wieczornej pogadanki, żartów i wzmianki w paru akapitach.
W natłoku wątków czterysta stron to za mało, by wszystko godnie rozpisać, więc należy się streszczać.
Ale o czym to właściwie jest?
A przy tym wszystkim główną osią fabuły jest właściwie...??? To "czym" jest główna bohaterka?, dlaczego nawiedza ją duch żołnierza?, a może z jakiego powodu jeden z obiektów jej westchnień musi nagle opuścić obóz?, albo może właściwie chodzi o tą jedną scenę pod koniec książki, która doprowadziła naszych bohaterów do finału?
Powiadam wam. Takiego pomieszania z poplątaniem rzadko kiedy doświadczałam. Co prowadzi do wniosku, że główny zarzut do Wodospadów Cieni objawia się w dwóch kwestiach.
Brakiem jednolitego kierunku, w którym podąża fabuła. Począwszy od początku, aż do samego końca przewija się mnogość prostych wątków, niestety żaden z nich nie wybija się na pierwszy plan. Urodzona o północy to książka o wszystkim i o niczym jednocześnie, w której brakuje konsekwentnie poprowadzonej fabuły.
I oczywiście nadmierna prostota, wręcz infantylność: fabuły, bohaterów, przemyśleń, przez co nie byłam w stanie polubić opowiadanej historii i powstrzymać się od przewracania oczami.
Na koniec jeszcze słowotwórstwo. Używanie zbyt mocnych, wręcz wulgarnych wyrażeń, które nie dość, że nieuzasadnione, mocno zgrzytały z ogólnym tonem książki, tak samo jak ciągłe zastanawianie się bohaterki „czym" właściwie jest - nie „kim” nawet jako istota nadnaturalna ale „czym” - co doprowadzało mnie do szału. Choć akurat to może być, choć nie musi, winą tłumaczenia.
Na zakończenie mogłabym powiedzieć, że być może jestem na tego typu książki „za stara” choć nie jestem w pełni przekonana czy potrafiłabym Urodzoną o Północy docenić i w młodszym wieku.
"Chciała powiedzieć, że to nie jej sprawa, ale nigdy nie umiała być niegrzeczna, no chyba że ktoś naprawdę nadepnął jej na odcisk..."
Czy jest sens krytykować wyraźnie skierowaną do młodszych nastolatków książkę za swoją prostotę?
Oczywiście, że tak!
Należy zaznaczyć, że początek zapowiadał się całkiem dobrze. Ciekawa bohaterka borykająca się z problemami rodzinnymi,...
2022-03-06
2022-02-07
"Koniec końców nie był to żaden dramat, dopóki sami go nie stworzyliśmy."
Jezus Maria...
Przez tą książkę nawet moje ateistyczne nastawienie szlag trafił.
Czytanie ostatnich stron, czyli dokładniej epilogu było doświadczeniem, o którym wolę jak najszybciej zapomnieć. Z każdą kolejna stroną moje myśli szły tylko w jednym kierunku: kiedy koniec, kiedy koniec, czy już koniec?
W istocie książka nie była aż taka zła.
Ale...
Z tego co pamiętam, to pierwsza część była najciekawsza i być może najlepsza, choć irytujące zachowanie głównej bohaterki wiele jej ujęło. Drugiej części praktycznie nie pamiętam, po za tym, że była okropnie nudna.
Niepokorna również nie zaczęła się zbyt ciekawie, ale po przebrnięciu 1/4 coś zaskoczyło i już do samego epilogu dotarłam bez większych zgrzytów.
Każda z części ma dość pokaźną ilość stron, a to zdecydowany problem, zwłaszcza gdy autorka rozwleka się zdecydowanie zbyt długo i w kółko nad tymi samymi rzeczami. Gdyby z każdej z książek wyrzucić połowę, w żaden sposób nie poczułabym, że czegoś mi brakuje. Bo w gruncie rzeczy bohaterowie cały czas robią to samo. Koncertują, chodzą na imprezy i uprawiają seks. I związku przyczynowo skutkowego tego zaklętego kręgu nie było w stanie przerwać nic poza finałową sceną wypadku.
Drugim problemem wynikającym bezpośrednio z pierwszego jest zbyt idealistyczne przedstawienie bohaterów. Zwłaszcza Kellana. Gwarantuję wam, że Kellan to istota doskonała. Półbóg, który zstąpił z niebios i przychylnym okiem spojrzał na naszą bohaterkę. W dodatku obdarzony szeregiem wspaniałych cech, od których wymieniania wręcz można dostać mdłości.
Wszystko to oznacza, że bohaterowie są nudni. Idealnie, idealni w swym idealnym życiu, w którym jedynym problem jest to, że inni uważają, że Kellan ma inną dziewczynę. I czytanie w kółko tego samego przez pięćset stron jest sporym wyzwaniem. Kto inny z mniejszą dozą cierpliwości wysiadłby natychmiast z tej karuzeli i sięgnął po inną lekturę.
I na koniec problem bohaterki Niepokornej. Ten jest taki, że nie jest ona bohaterką powieści, w której jest narratorką. Ona jest kimś w rodzaju ducha obserwatora. Kimś, kto widzi wszystko i wszystko wie, ale w tym nie uczestniczy. Stoi z boku, w cieniu i żyje życiem, które nie należy do niej. Praktycznie nie ma wpływu na wydarzenia i... cholera co ja piszę przecież w tej książce nic się nie dzieje.
Tak czy inaczej pierwszy raz spotkałam się z książką, w której czułam taki mur między głównym bohaterem a fabułą, tym bardziej przy pierwszoosobowej narracji.
Na koniec trzeba przyznać, że właściwie jest to trylogia o niczym. No tak, jest o miłości przecież. Jezu...
"Koniec końców nie był to żaden dramat, dopóki sami go nie stworzyliśmy."
Jezus Maria...
Przez tą książkę nawet moje ateistyczne nastawienie szlag trafił.
Czytanie ostatnich stron, czyli dokładniej epilogu było doświadczeniem, o którym wolę jak najszybciej zapomnieć. Z każdą kolejna stroną moje myśli szły tylko w jednym kierunku: kiedy koniec, kiedy koniec, czy już...
2019-11-10
2017-11-05
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę fajna. Może trochę zbyt idealistyczna, ale mimo to warta czasu jaki poświęciłam na jej czytanie.
Więc kiedy zabrałam się za "Nic do stracenia. Początek", byłam odrobinę zawiedziona spadkiem poziomu. I naprawdę rozeźlona faktem, że podzielono tę historię na dwie części. Ale dopiero teraz, po skończeniu drugiej, mogę spokojnie stwierdzić, że ten zabieg naprawdę był niepotrzebny. Co więcej...
Wiecie co powinna zrobić autorka aby ta książka była na tyle dobra by mogła dorównać "Chłopakowi, który zakradał się do mnie przez okno"? Wystarczyło wziąć pierwszą połowę pierwszej części oraz drugą połowę drugiej części i złożyć je w całość. (Całą resztę oczywiście wyje*ać.)
Ale to wciąż nie wszystko.
Ponieważ Kirsty Moseley musiałaby zrobić jeszcze porządną korektę...
Powiadam wam, że jeśli kiedykolwiek używałam zwrotu "rzygać tęczą" to wtedy jeszcze nie wiedziałam co on tak naprawdę znaczy. Ale na nieszczęście miałam okazję doświadczyć tegoż uczucia podczas czytania tejże książki.
Kirsty Moseley ma talent do układania ciekawych historii. Ale najgorszą stroną jej pisarstwa - z czego zdałam sobie sprawę dopiero przy Wreszcie wolnych - okazała się mnoga ilość opisanych przez nią obrzydliwie przesłodzonych miłosnych momentów. Poważnie, tyle ich było, że człowiek który je czytał, i który ma pełną świadomość tego że książkowe romanse zwykle mają niewiele wspólnego z prawdziwym życiem, tym razem nawet nie mogą sobie wyobrazić, że takie sytuacje naprawdę mogłyby mieć miejsce.
Bo jeśli by się wydarzyłyby to naprawdę groziłoby to kolorowymi pawiami.
Wreszcie wolni to książka, która okazała się niczym więcej jak zapychaczem do pierwszej części (gdzie przynajmniej połowa scen z pierwszej książki moim skromnym zdaniem również nadawałaby się na śmietnik), pełnym mnogiej ilości mdlących i słodaśnych scenek, słówek pełnych miłości, irracjonalnej niepewności bohaterów oraz ich ciągłym wzajemnym idealizowaniem.
A... i jeszcze od czasu do czasu irytującymi podkreśleniami bogactwa i luksusu.
I może nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby takie teksty nie leciały z ust bohaterów z prędkością karabinu maszynowego i gdyby autorka nie zamykała całej książkowej fabuły tylko i wyłącznie na miłości między głównymi bohaterkami. Oczywiście to swego rodzaju romans i czytając go wiedziałam czego mogę się spodziewać, a nawet wyczekiwałam tego, skoro postanowiłam zabrać się za tą pozycję. Ale ta słodziaśna miłość przez kilkaset stron to było dla mnie za dużo.
Żeby ci bohaterowie chociaż jakoś się rozwijali, czy może czasami nie dogadywali ze sobą - no wiecie trochę jak w prawdziwym życiu gdzie rzadko kiedy coś jest idealne, a między zakochanymi, zwłaszcza w początkowym etapie związku, może dochodzić do nieporozumień - a tu nic.
Jedynie obrzydliwie słodka miłość. I nic, ale to nic na świecie, ani przez chwilę nie jest ważniejsze od tejże właśnie miłości. Ponieważ nic innego nie istnieje. A przyjaciele i rodzina występują w tej książce głównie przy wymienianiu ich imion. A tak poza tym to zajmują swoje honorowe miejsce gdzieś na dziesiętnym planie. Jeśli nie dalej.
No ale później tak gdzieś od 3/4 książki było lepiej. I tylko dlatego, że zaczęła się akcja. I być może to było powodem, dla którego udało mi się przyśpieszyć z czytaniem tego cholerstwa. Chociaż nawet sama akcja została jakoś tak niewiarygodnie ujęta. Chociażby przez zachowanie głównej bohaterki, która kilka minut po tym jak zobaczyła śmierć własnych ochroniarzy i była tym faktem - "podobno" tak wynikało z teksu - bardzo wstrząśnięta zdobywa się na sarkastyczne uwagi albo wdaje w idiotyczne gierki słowne.
No albo jedno, albo drugie. A jak już łączyć oba to z większym taktem, proszę.
A oprócz takich irracjonalnych zachować były jeszcze te teksty: infantylne głupie, tępe i często żenujące. Ponieważ kiedy akcja dobiegła końca obrzydliwe mdlące kwestie na powrót zagościły na kartkach powieści.
"Chciałam doczekać dnia, kiedy Ashton się ustatkuje i znajdzie sobie dziewczynę. Chciałam doczekać dnia, kiedy na mnie spojrzy i zakocha się we mnie."
I tak przez całe dwie części. On kocha ją ale myśli, że ona nie jest gotowa na miłość, a ona kocha jego, ale sądzi, że on nie mógłby się w niej zakochać. I tak w kółko. Oto główny i właściwie jedyny problem głównych bohaterów.
"Cudowna biała róża w pełni rozkwitu z jednym słowem pod spodem napisanym śliczną czarną czcionką: Annabelle – Wytatuowałeś sobie moje imię nad sercem? – zapytałam zaszokowana. Skinął głową. – Aha, tam jest jego miejsce."
Jprd.
Czy to trzeba komentować? Poważnie ludzie nie róbcie tego w domu. Noście swoją miłość w sercu nie na ciele. A jeśli już to nie pod postacią wytatuowanych imion swoich partnerów.
"Kiedy wsunął rękę do kieszeni i przyklęknął na jedno kolano, wszystko stało się jasne. Nie miał zamiaru ze mną zrywać ani też nie został przeniesiony do jakiegoś przypadkowego miejsca, gdzie nie chciałby mnie widzieć. Nie, Ashton Taylor chciał mi się po prostu oświadczyć."
To naprawdę wspaniałe ze strony autorki że postanowiła to wyjaśnić dokładnie, ponieważ jestem pewna, że sama nigdy nie wpadłabym na to, że chodzi o oświadczyny i nie tylko sądząc po zwykłym geście ale również dlatego, że bohater wspominał o swoim zamiarze poślubienia Anny niemalże w każdym cholernym rozdziale.
Podsumowując...
Tak jak mówiłam na początku pierwsza część pierwszej i druga części drugiej, a wtedy mogłoby coś z tego wyjść. A tak dostaliśmy dwie książki, które niewiele sobą reprezentują, ani nawet swoją prostotą nie umilają czytania. (Bo zwyczajnie wku*wiają.)
Być może powinnam przestawić się na inne autorki. Ostatnio wydały się wszystkie Elle Kennedy, a ja wciąż mam za sobą tylko jedną część. Albo wreszcie zawezmę się za S.C. Stephens.
Tak. To dobra koncepcja. Spróbuję z czymś innym...
"Oczywiście nikt nie chciał, żeby ktokolwiek umierał, ale zawsze to ulga, że zginął ktoś inny, a nie ukochana osoba. Taka jest natura człowieka."
Udało się.
Skończyłam.
Choć nie mogę uwierzyć w to, jakim cudem udało mi się przemęczyć tyle stron...
Ale zacznijmy od początku.
Na początku był "Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno". I ta książka była naprawdę...
2017-04-17
2021-12-12
2021-12-04
2015-07
2017-11-26
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo poetycka. – Wzruszyła ramionami. – Tak samo jak arogancja. Naprawdę myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie?"
LUDZIE TRZYMAJCIE MNIE!!!
POWIADAM WAM DOPRAWDY, ŻE THE WINNER'S CRIME TO KSIĄŻKA WYJĄTKOWA. BO CHYBA JESZCZE ŻADNA TAK MNIE NIE WKU*RWIŁA, NIE PODNIOSŁA MI TAK CIŚNIENIA.
BYĆ MOŻE FAKT WYDANIA W POLSCE TRZECIEJ CZĘŚCI COŚ BY ZMIENIŁ - BYĆ MOŻE, NIE WIEM - ALE PONIEWAŻ TEJ NIE BĘDZIE, A MÓJ ANGIELSKI LEDWO ZIPIE, TO TRAKTOWAŁAM DRUGĄ CZĘŚĆ JAK OSTATNIĄ.
OCZYWIŚCIE WIEDZIAŁAM, ŻE HISTORIA SIĘ NIE ROZWIĄZUJE, WIEDZIAŁAM TEŻ, ŻE POJAWI SIĘ JAKIŚ CLIFFHANGER...
ALE TO...
TO JEST NIE DO PRZYJĘCIA!!!
PONIEWAŻ TEN WĄTEK MIĄŁ SIĘ WYJAŚNIĆ W TEJ CZĘŚCI.
W TEJ!!!
I ABSOLUTNIE NIE AKCEPTUJĘ TEGO, ŻE TAK SIĘ NIE STAŁO. NIE AKCEPTUJĘ TEGO, CO WYDARZYŁO SIĘ NA KOŃCU. NIE AKCEPTUJĘ TEGO CO ZROBIŁA MI MARIE RUTKOSKI.
I TO NIE JEST POZYTYWNE WKU*WIENIE. BO CO Z TEGO, ŻE KSIĄŻKA BYŁA DOBRA? A NAWET ŚWIETNA (choć tak między nami trochę słabsza od pierwszej części, trochę za mało akcji i za dużo pseudo-intryg).
JAK GŁUPIA BRNĘŁAM PRZEZ ILEŚ SETEK STRON, BY WRESZCIE DOCZEKAĆ TEGO JEDNEGO ROZWIĄZANIA. CZEKAŁAM NA NIE JUŻ OD ZAKOŃCZENIA PIERWSZEGO TOMU CZYLI OD CZERWCA. I CZYTAM, I CZEKAM. I TAK CAŁY CZAS, AŻ DO SAMEGO KOŃCA. A CO DOSTAŁAM? JEDNO WIELKIE "NIC".
A TO BYŁO TAK, ŻE JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM CZYTAŁAM I CZYTAŁAM, I CZEKAŁAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ KIEDY WRESZCIE MÓJ WĄTEK SIĘ WYJAŚNI. I KIEDY POD KONIEC JUŻ PO PROSTU NIE MOGŁAM DŁUŻEJ WYTRZYMAĆ... PRZERZUCIŁAM STRONY I ZASPOILEROWAŁAM SOBIE ZAKOŃCZENIE. CHCIAŁAM WRESZCIE WIEDZIEĆ JAK TO SIĘ WYJAŚNI, BY POTEM MÓC W SPOKOJU DOBRNĄĆ DO TYCH SCEN I Z UŚMIECHEM NA TWARZY PRZECZYTAĆ JE PO RAZ DRUGI.
A TU >>>CH.. (NO WIECIE...)
W KAŻDYM RAZIE PRZERZUCAM STRONY CZYTAM I CZYTAM I NAGLE UŚWIADAMIAM SOBIE ŻE MÓJ WĄTEK WCALE SIĘ NIE WYJAŚNIA. TYLKO GMATWA JESZCZE BARDZIEJ...
TAK WIĘC NAJPIERW BYŁ FACEPALM.
TAKI AUTENTYCZNY, PEŁEN ZŁOŚCI, NIEDOWIERZANIA I ROZCZAROWANIA FECEPALM.
POTEM PRZYSZŁO WKU*WIENIE.
I GDYBYM TYLKO CZYTAŁA THE WINNER'S CRIME W WERSJI PAPIEROWEJ TO JAK BOGA KOCHAM KSIĄŻKA WYLĄDOWAŁABY NA MOKRYM BETONIE (AKURAT PADAŁO), WYRZUCONA PRZEDTEM PRZEZ OKNO. NO ALE CO MOGŁAM ZROBIĆ? PRZECIEŻ UKOCHANEGO LAPCIA Z DOMU NIE WYRZUCĘ. MUSIAŁAM WIĘC PORADZIĆ SOBIE W INNY SPOSÓB.
I tak napisałam część recenzji. (CAPS LOOCK POWINIEN COŚ SUGEROWAĆ...)
Tak więc teraz możemy przejść do bardziej cywilizowanej formy komunikacji.
Ponieważ od momentu mojego zaspoilerowania minęły jakieś trzy, cztery dni.
Złość co prawda minęła, rozczarowanie nie, ale jednak przez kilka dni nie mogłam się zmusić do ostatecznego zakończenia książki. (Bo przecież pobieżne przejrzenie stron się nie liczy.)
Podsumowując.
Może i zakończenie tej części nie byłoby dla mnie takie złe - może nawet byłoby genialne - GDYBY WYSZŁA W POLSCE TRZECIA CZĘŚĆ!!! (no i znowu się denerwuję - spokojnie). Ale jej nie będzie (a może jednak??? - bardzo proszęęęę), a ja liczyłam na to, że zakończenie drugiej usatysfakcjonuje mnie na tyle, że jakoś przeboleję brak kolejnego tomu. (Po prostu tamten wątek miał się wyjaśnić. A się nie wyjaśnił.)
To co się stało na koniec było cholernym fuckiem od autorki. Czasami miałam wrażenie, że Sarah J. Mass pokazuje nam fucka - w pozytywnym sensie ma się rozumieć, ale to Marie Rutkoski to zrobiła. W tym negatywnym sensie.
Jeszcze raz.
TEN CLIFFHANGER BYŁ PO PROSTU PODŁY.
(ARIN, GENERAŁ, KESTREL... ON MIAŁ JĄ KOCHAĆ! I JEDEN I DRUGI!!!)
"Kestrel nie wiedziała, jakim cudem prawda może mieć dwa oblicza, zupełnie jak moneta. Jedno piękne, drugie szpetne."
A WIĘC NIE AKCEPTUJĘ TEJ CZĘŚCI, NIE AKCEPTUJĘ TEGO ZAKOŃCZENIA, TEGO NIE-ROZWIĄZANIA
NIE
NIE
I
NIE...
Jeszcze coś...
Tu do wydawnictwa, które zrezygnowało z wydania ostatniej części (takich rzeczy się nie robi), ponieważ nie potrafiło się sprzedać: WASZ KONIEC BĘDZIE TAK SAMO MAŁO SPEKTAKULARNY JAK SPRZEDAŻ TYCH KSIĄŻEK...
A MARIE RUTKOWSKI JEST PODŁĄ MANIPULATORKĄ TAK SAMO JAK JEJ BOHATERKA....
I co teraz?
Dać dziewięć gwiazdek za wątpliwą zajebistość.
Czy może jedną za spektakularne rozczarowanie?
"– To nie jest jedna z waszych herrańskich opowieści o bóstwach, nikczemnikach, bohaterach i wielkim poświęceniu – oznajmiła drwiąco. – Uwielbiałam takie historie, kiedy byłam mała. Sądzę, że ty również. Są lepsze, piękniejsze niż prawdziwe życie, w którym ludzie podejmują racjonalne decyzje w swoim dobrze pojętym interesie. To przykre, ale rzeczywistość nie jest za bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to
"- Ale na pewno nie czytasz książki tylko dlatego, że ma ładną okładkę. - To prawda - potwierdził. - Chociaż jest to część składowa tego doświadczenia. Ale owszem, przyznaję, ten czytelnik często się zastanawiał, dlaczego czyta, dlaczego tak chętnie przewraca kolejną kartkę, dlaczego tak pokrzepiające jest dla niego ciągłe powracanie do bohaterów, jakby odwiedzał dawnych szkolnych kolegów, albo dlaczego ekscytują go spotkania z nowymi postaciami. Jedyną właściwą odpowiedzią wydaje się ta, że pomijając czystą przyjemność płynącą z lektury, czytanie historii sprawia, że ten czytelnik nie czuje się samotny, wiedząc, że jego myśli i uczucia zostały już kiedyś pomyślane i przeżyte. Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny."
Litości...
To była najnudniejsza książka, przez którą udało mi się przebrnąć. Do tego z niegasnącą, trwającą aż do samego końca nadzieją, że wreszcie coś ciekawego się wydarzy.
Mój błąd. Powinnam była dać sobie spokój.
Nieskończoność urzekła mnie opisem. Miało być o podróżach w czasie, o przyszłości, przeszłości i o miłości.
I teoretycznie wszystkie te rzeczy występowały.
W istocie jednak Nieskończoność była o niczym.
Nic się w niej nie działo. Nie budziła żadnych emocji, ani żadnej ciekawości. To prosta historia, w której możemy śledzić bohatera, który jest nijaki, opisuje otaczający go świat, który nie wzbudza zainteresowania, mnogość opisów rzeczy nuży, a jakiejkolwiek akcji nawet takiej, która byłaby oparta na emocjach brakuje. Miłość jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, bo między bohaterami nie ma żadnej chemii, żadnych wzlotów i upadków, żadnych uniesień.
Wszyto było poprawne do bólu i nużące.
I aż do ostatniej strony, do ostatniego zdania, trzymałam się tej kruchej nadziei, że może na koniec, przynajmniej ostatnie zdanie odmieni tą historię, przyda jej innego spojrzenia.
A tymczasem pozostało mi tylko przewrócić oczami i zabrać się ze inne książki i znów... z nadzieją, że będą lepsze.
"- Ale na pewno nie czytasz książki tylko dlatego, że ma ładną okładkę. - To prawda - potwierdził. - Chociaż jest to część składowa tego doświadczenia. Ale owszem, przyznaję, ten czytelnik często się zastanawiał, dlaczego czyta, dlaczego tak chętnie przewraca kolejną kartkę, dlaczego tak pokrzepiające jest dla niego ciągłe powracanie do bohaterów, jakby odwiedzał dawnych...
więcej Pokaż mimo to