-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-16
2024-05-15
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów. Ludzie działający pod wpływem impulsu.
Można czyścić, szorować, wręcz drapać skórę wywołując grymas bólu na twarzy. Można myć lata całe i nigdy nie pozbyć się zapachu krwi. Można dłonie skaleczyć od tego tarcia, ale to i tak zbyteczne. O ofierze złożonej tymi rękoma wiesz tylko ty. To tajemnica, o której nikt nie wie, ale ten zapach, ten metaliczny smród ciągle porusza twoim sumieniem. Czujesz go. I choć tylko twój węch jest na niego wyczulony i nikt kogo dotąd spotkałeś go nie wyczuł, to pewnego dnia, po latach, zjawia się obcy człowiek i wyciąga brud sprzed lat i nie wiesz na ile możesz sobie pozwolić, co mu powiedzieć, co odsłonić, a co przemilczeć i jaką kłamliwą prawdę mu rzucić na odczepnego. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że wychodząc od ciebie po dobrej i sutej kolacji doprawionej cygarem z wysokiej półki ośmielił się wzgardzić twoją ku niemu wyciągniętą dłonią. Odwrócił się. Wyszedł. A ty z konsternacją tą ręką zaczynasz nerwowo trzeć poły surduta, bo jakiś zmysł strachu w tobie podpowiada ci, że on wie. Że domyśla się. Że to koniec, że jutra nie będzie.
O tym jest w dużej mierze „Krew nie wietrzeje” Walerego Przyborowicza. O ukrywanej latami prawdzie, o prawie przedawnionych już czynach i ludziach, którzy nie żyją, a ci, co żyją, zamykają usta i milczą. Żyją i mają nadzieję na to, że to, co się wydarzyło, odejdzie w zapomnienie. Że nie zapisze się na kartach historii, że nikt nigdy nie wymieni ich nazwiska, że wszyscy zapomną. Było, stało się i nie ma. Ale krew nie wietrzeje, nigdy, nawet po latach tarcia i szorowania skóry dłoni.
Ta powieść to ni kryminał utrzymany w klimacie noir 1850 roku, ni powieść z dreszczykiem, ni beletrystyka o dziejach rodziny Piaseckich. A zaczyna się od wypalenia zawodowego i utraty chęci do wszystkiego Andrzeja, który ma dość warszawskiego życia i ucieka na odpoczynek do wujostwa na wieś Ruda pod Radomiem. I nabiera sił i żyje jak chłopiec za dawnych lat, ale pewnego dnia zaczyna mu doskwierać nuda. Przypadkowo trafia na starocie skryte na strychu, a w zapomnianym kufrze odnajduje tajemnicze zapisy losów swojego dziadka. I co się okazuje? Ów był majętny, poważany, ale pewnego dnia ot, po prostu, zniknął. Nic po nim nie zostało. Nic... I właśnie to nic stanie się haczykiem na Andrzeja, na który się łapie, jak ryba.
Okres tak błogiego odpoczynku, planowanych „spacerów kojących i natury słuchania” stał się okresem burzliwym, emocjonalnym i pełnym ryzyka. Wieś Ruda zamienia się na miasto Radom, a wujostwo trzeba opuścić. Adam, wnuk dziadka Pileckiego, po latach dowiaduje się prawdy o swojej rodzinie. O nagłym zaginięciu staruszka i o zniknięciu jego majątku, poznaje jego współpracowników i niedoszłą żonę.... Bogaty dziadek – biedny syn, a wnuk? A ciocia, siostra taty? Co z dziećmi? Tak się nie piłuje gałęzi rodzinnego drzewa genealogicznego.
Ta książka skrywa w sobie ciekawość. Jest pisana tak, że nie sposób się od niej oderwać. Niby fabuła jest prowadzona prosto, nie zmusza do wysiłków umysłowych zlepiających w logiczną całość rzucanych po stronach faktów. Niemniej jednak magnetyzm powieści działa przez cały czas. Zaskakują cię zwroty akcji, zatrważają ciemne pomieszczenia i osoby, które przeistaczają się na wzór kameleona i nie można im ufać. Są i momenty, że boisz się o własne życie. A to wszystko dzięki wyobraźni autora. Treść nabiera lekkości i porywczości jednocześnie. Na uwagę zasługuje fakt, że jego powstanie datuje się na 1881 rok, co się wyraźnie czuje. I pewnie z tej racji w książce wyłapiesz wiele pisarskich niedociągnięć i błędów drukarskich. Jednak kładź to na karb oryginału. Dla sprytnego mola książkowego takie rzeczy nie mają znaczenia, zwłaszcza gdy fabuła należy do fascynujących. Czytasz i wiesz gdzie wkradł się jaki chochlik, lecz klimat noir i te zakamarki wszystko rekompensują. Do tego dochodzi lekkości pióra i nad wyraz szeroka wyobraźnia autora, który potrafi przy swojej książce zatrzymać każdego.
Oto jesteś w 1809 roku, przekręcasz klucz w drzwiach i zmierzasz do domu. Po całym dniu pracy idziesz do siebie, lecz... nagle słuch o tobie ginie. Przepadasz, jak „kamień w czeluściach wód”.
#agaKUSIczyta
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-09
Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.
O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to wszystko czuje po latach, gdy jest już za późno na cokolwiek. Za późno na przytulenie, na pogłaskanie, na danie swojego czasu komuś drugiemu, czy choćby na zwykły ciepły uśmiech.
Za późno na rozmowę.
Są tu też opowiadania o kobietach u progu dorosłości, które do dziś muszą taszczyć na sobie skutki wojny - między Koreą, a Japonią. Młode kobiety, które z racji tych wydarzeń zostały napiętnowane przez swoje rodziny. Jak stygmat odciśnięto na ich skórze traumę przeszłych pokoleń. A gdy już wojna pochłonęła któregoś z przodków, to owe fakty wiążą nienawiścią do dziś, nakazują dystans i awersję. Zobowiązują poniekąd do bycia wrogiem. Korea to inny osobnik aniżeli Japonia - ostrzeżenie to powiewa nad młodymi, jak flaga na maszcie. Rodzice pilnują, strzegą i tego samego wymagają od swoich dzieci.
A wszystko to z racji tego, co było, a czego dzisiaj już nie ma. Pamięć nadal tkwi w sercach tych, co żyją i sieją niemiłe słowa i przekonania ... Dziadkowie ostrzegali rodziców, ci zaś własne dzieci. Należy się wystrzegać innych narodowości, bo ból nie mija. Ból jakby z każdym rokiem coraz bardziej jątrzy ciała i umysły i pamięć. A ty czytasz i zastanawiasz się, czy to ranienie młodych ma jakiś cel? Czy ta zła nauka coś przyniesie?
Czy ważniejsza jest historia narodu, czy własne odczucia i namiętności i życie, jakie się ma?
Czy ważniejsze jest pławienie się w tragicznej przeszłości, czy jednak życie dobrem dzisiejszym? Co ma znaczenie - przeszłość, czy przyszłość?
Eunyoung Choi, młoda autorka, została wyłoniona z konkursu literackiego. Jej talent i ujęcie tematu zachwyciło sędziów. "Uśmiech" otworzył jej furtkę i pozwolił wejść na scenę pisarską. Poczytaj - i sam oceń, czy warto.
Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.
O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to...
2024-04-25
Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada się w tobie. Pochłania cię całego – bo Dostojewski łakomy jest – ot, co. On wycisza hałas koło ciebie i w ciszy zabiera cię w literacki świat i to każdą powieścią. Buduje fabułę tak, być się z nią stopniowo zapoznał, a potem, odważnie wszedł, jak gość zaproszony na dobrą kawę. Zapraszam, szepcze raz za razem.
Mój zachwyt osadził się w „Wiecznym mężu”. Ta powieść w niewytłumaczalny sposób wciąga, jak gra w kasynie na podobieństwo napisanego kilka lat wcześniej „Gracza”. Dostojewski zastosował tu coś, co nazywam „fabułą pudełkową” (lub „przestrzenną”). Detalicznie wręcz nakreślił dwójkę mężczyzn o złożonych psychikach, duchowości i problematyce. Sami w sobie walczą ze złem, z diabłem, z niemocą i bezradnością, do której nie chcą się przyznać. Ba, oni o niczym, co ma związek stricte z nimi, nie mówią. Ich dylematy rozszarpują wnętrza i umysły, ale oni nie pozwalają sobie na wyznania. Kontrolują się, zachowują etykietę i oceniają innych zamiast stanąć przed lustrem odbijającym własne ego i powiedzieć, co widzą. Bo lepiej unikać aury miernoty, bycia zerem, czy zakłamanym tchórzem. Aury, która na trwałe obrysowała ich sylwetki stając się jednym ciałem. „Fabuła pudełkowa” zamyka bohatera we własnym umyśle, jak w pokoju bez okien. Sam sobą się dusi, sam się w sobie tłamsi, coś go rani od wewnątrz, ale nie wie co, coś go boli, ale nie potrafi tego bólu dokładnie zlokalizować. Psychika bohaterów „Wiecznego męża” zatrważa podczas czytania. Zastanawiasz się, dlaczego tak sobą gardzą, że świadomie skazują się na te „dylematyczne tortury”.
On, 38-letni Wielczaninow to hipochondryk, postrzegający sam siebie jako starca, któremu „nic się nie udaje” i „w ogóle wszystko od pewnego czasu zmienia się na gorsze”. Jest niezadowolony z życia, a jego egoistyczny strach potęguje zjawienie się Pawła Pawłowicza Trusockiego, z którym się znał przed dziewięciu laty, gdy przebywał w T. jego persona burzy dotychczasowy jako taki ład Wielczaninowa. Zaczyna się rozmową, potem są odwiedziny i zażyłość szyta niewidzialną prawie nicią. I jest przerażenie, bo zjawia się Liza, córka Pawła... I okazuje się, że życie zaskakuje. Że dotychczasowe własne kłopoty w kontekście innej osoby stają się marne i wręcz trywialne. Problemy innych potrafią wkraść się do własnej głowy. Do tego dochodzą zagadki i pytania bez odpowiedzi, a to wszystko nurza się w sosie wątpliwości i przypuszczeń – czy aby na pewno? Czy Trusocki wie, czy nie? Czy może tylko gra? Udaje? Może kpi sobie z Wielczaninowa?
W opisach tej powieści pojawia się określenie przeklętych problemów” bohaterów, ale ja nazwałabym je piekielnymi. Są one pokutą za życia, chorobą umysłu. Fiodor Dostojewski, jak dokładny analityk, rozkłada psychiki swoich powieściowych bohaterów na czynniki pierwsze. On ich niemalże wybebesza i ujawnia skrywaną we wnętrzach prawdę. Pisarz wyciąga ich marne człowieczeństwo, którego konstrukcja zaczyna się chwiać w obliczu zagrożenia. Narzekają na codzienność, ale jednocześnie boją się ją utracić. Stają się starcami w młodych ciałach, stają się mentalnymi stulatkami. Nie wracają do przeszłości, bo tak im łatwiej. Nie wracają do własnych błędów sprzed lat, nietrafionych lokat, czy złych momentów. Wracają do tego, co było dla nich dobre i zyskowne, reszta zostaje osłonięta gęstą mgłą zapomnienia. Choć i ta nie zawsze chroni. Porażki tkwią w pamięci, przykrości wgryzają się w umysł. Takiego Dostojewskiego lubię. Takiego postaciowo-schorowanego dyletanta na zakręcie. Takie historie mnie fascynują. Podobnie jest w „Wiecznym mężu”, w którym jest i mieszanka emocji i osobowości, a do tego rozbudzona ciekawość końca.
To jak gra w „Graczu” - obstawiasz czerwone, czy czarne? A może zero? Oj, ta przeklęta ruletka...
#agaKUSIczyta
Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-23
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego dziadek jej unika. Dba o nią, ale nie chce kontaktu ze śmiercią w niej. Chce, by babce było ciepło, by jadła, by żyła jeszcze, ale nie chce mieć z nią styczności. Ona zaś pragnie żywego. Do swojego pokoju sprowadza mrówki, muchy, dziwne owady. Prawie nieżywa wpuszcza do siebie żywe. Nie zabijaj, krzyczą jej oczy.
Choroba jest w niej i czasem nie liczy dni. Śpi, coś tam zje, kroplówka spływa do żył, jak rower jadący po autostradzie. Kap, kap, kap. Wszystko koło niej spowalnia. I ona też, wnuczka, która tu przyjechała. też. Czuje się chora
Łakoma jest żałoba.
Z żałoby byłby wiersz. I byłaby w nim czarna procesja, i trumna na przodzie, i psy na końcu i biała gęś wychodząca z mijanej właśnie szkoły. I byłaby stypa dla babki i dwa kurczaki transylwańskie z ukręconymi głowami, które Staszek uśmiercił, bo nie znalazł już żadnego gołębia. Bo babka tylko gołębie jadła każdego dnia, teraz trzeba ją okłamać. Okłamać jej podniebienie. Dać śmierci mieszkającej w niej synonim tego, czego chce, a czego nie ma, może się nie zorientuje. Babka jest, jak dziecko, wierzy każdemu i we wszystko. To chore śmiertelnie duże dziecko, którego dni do końca odlicza zegar, tuptające mrówki, które skierowała do tego pokoju i mucha, tłusta i obżarta, która obija się o szybę...
Ale tu jest i dziadek, który jest i znika. Czasem słychać go, a nie widać. Jest, aż go nagle niema. Odchodzi to, co było żywe i w domu zostaje martwe...
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego...
2024-04-16
2024-04-13
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.
A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.
W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?
Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?
Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...
Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.
#agaKUSIczyta
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.
nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.
„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.
#agaKUSIczyta
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-03
Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał interesu z kupcem, który dawał najlepszą cenę. Zbyt małe miasteczka obfitowały w plotki wszelakie, dlatego każda transakcja musiała być uczciwa tak, by i „wilk był syty i owca cała”. Jak dobrze jest poczytać o rodzinach wiejskich, gdzie panował szacunek, hierarchia i pracowitość. I, czego dowodzi Rodziewiczówna, dużą rolę pełniły kobiety.
„Dobrze... póki baba żyje i rządzi. Jak jej nie stanie, gorzej będzie. (…) Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być”. Kobiety są zaradne i na teraz i na przyszłość. Dbają o rodzinę i wiążą koniec z końcem, choć ten często umyka i trudno jest utrzymać gospodarstwo. Są kredyty i procenty do spłacenia, jest domostwo i obejście do obrobienia od bladego świtu i są codzienne potrzeby, a wszystko najczęściej spoczywa na kobiecie.
„Bo robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku takie rzadkie, że są rozkoszą”.
Kto ma jakiś kapitał, ten rozporządza nim i dokłada i bogaci się. Ten ma pracowników i dobre plony, bo często – na przekór zazdrośnikom – pogoda sprzyja takiemu panu. A ten, „(...) kto ma kredyt, brnie weń ze złudną nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś”. I spłaca procenty, bo na resztę funduszy brak. Są „gęby do wykarmienia” i bydło i trzeba gospodarzyć i trud znosić i troski w sobie nosić... A troska to rzecz, „(...) której nikt nie kupi. Troska cię znajdzie wszędzie i dzieciom jej nie oszczędzisz. Bo nawet zmieniając miejsce człowiek nosi ze sobą ciężary, zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki”.
W powieści Rodziewiczówny, co istotne, okazuje się, że kobiety są ważne. Są silniejsze psychicznie, twardsze, zahartowane codziennością i dążeniem do celu. Trzymają się obranych dróg i zachowują zimną krew, podczas gdy mężczyźni szybko tracą cierpliwość. Są uparci i trzymają się swoich racji, a co najgorsze miękną przy wysokoprocentowych trunkach. Ale i oni są w powieści ważni. I choć każdy doszukuje się w bohaterkach pierwowzoru autorki stawiając je na piedestale, to warto spojrzeć i na panów. Jest tu i Zagrodzki i Makarewicz z synem Ihnatem, jest Seweryn i Szymon i wielu innych, a parają się łowiectwem, rolnictwem, czy finansami. Bo prawda jest taka, że „Klejnot” to powieść o ludziach. I tych biednych i tych bogatych. To powieść o ludzkich charakterach, aspiracjach i marzeniach. Autorka dokonała skrupulatnego przekroju postaci, by dać obraz tamtym czasów.
Ale – muszę dodać – Rodziewiczówna nie byłaby sobą, gdyby nie doceniła natury i ziemi. „Klejnot” to w wielkiej mierze powieść o Ziemi – tej uprawnej i tej leżącej odłogiem. O ziemi, którą się kocha, uprawia, i która troski sprowadza. Praca na niej uszlachetnia i cieleśnie i duchowo. Praca, która lepi z człowieka mocarza na wzór i podobieństwo dębu. A ten dąb wrasta korzeniami w ziemię i pnie się ku górze. Ta ziemia to dom.
„Klejnot” jest mało znaną powieścią Marii Rodziewiczówny. Warto czytać ją ze zrozumieniem, a samego siebie stawiać w różnych miejscach i sytuacjach. Warto bacznie obserwować poczynania i zapędy bohaterów, a po zakończeniu czytania długo, długo o niej rozmawiać. A zapewniam, że jest o czym.
#agaKUSIczyta
Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-30
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani i bełkoczący niemający orientacji gdzie są i co się dzieje. Tak się zaczyna „Młody Mungo”, a potem jest podobnie. Trudna droga, trudne życie, trudne czytanie i godzenie się na to, co spotyka tytułowego bohatera. Czytasz z wypiekami na twarzy, rozemocjonowany od treści i oburzony tym, co los zgotował postaciom. Matka pijana, rodzeństwo czasem pomaga, czasem odtrąca, a sam? Samemu można żyć i oddychać i samemu poznać miłość. Swoją miłość, jedyną, niezaprzeczalną, do końca. Miłość skrytą i ukrytą.
(…) Najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei", gdy jest sam pośród ludzi i nie może powiedzieć, czego mu brak. Mungo jest outsiderem, samotnikiem, poszukiwaczem. Mungo jest chłopakiem, który igra z życiem, ryzykuje, ale walczy do końca. Nie wierzy we własne szczęście. Tam gdzie dorasta nie ma go. A może jest, a tylko o nim zapomniało? Szczęście... Zapytaj go, czym ono jest i czekaj na odpowiedź... Czekaj... Czekaj...
Bo co to jest szczęście?
Czytam tę książkę i czuję, że wiele w niej jest z autora, Douglasa Stuarta. Czuję podskórnie, że dzięki pisaniu zrzucił z siebie i uporał się z własnym dzieciństwem i dorastaniem. Czuję, że dzięki pisaniu zaakceptował i jednocześnie zamknął swój ból i odciął się od niego. Że dzięki pisaniu otarł łzy dorastania. Dziecko wychowane przez pijaną matkę, bo ojca nie zna. Był kiedyś, a teraz go nie ma i nie pytaj dlaczego i gdzie jest. Mungo bez wiedzy o życiu, o rodzinie, o czułości czy pragnieniach. Mungo to samotny ktoś, komu dano życie i powiedziano „Reszta należy do ciebie – sam siebie stwórz”.
Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto nie ma rodziców, a ci, co go otaczają, dobrze mu nie życzą. Walczy o siebie i życie i odlicza każdy dzień, jaki ma jeszcze do przeżycia na tej ziemi. Personalizujesz się z Mungo i nie możesz sobie tego darować, bo wiesz, że nie powinieneś, a to silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... czujesz poniżenie i wstyd.
I czujesz tęsknotę za nim...
O tym jest powieść Douglasa Stuarta. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka od prawdziwego życia i od prawdy jako takiej?
To powieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią zlepić odpowiedzialności z tych skrawków siebie, jakie im jeszcze zostały. Dziurawe dłonie, niemoc i niezgoda na to, co jest, ale gdy pytasz ich jak ma być, to nie potrafią nic wydukać. Ma być inaczej i tyle, ale nad tym inaczej trzeba popracować i do niego dążyć. Odciąć się od zła i ludzi, którzy ściągają na dno.
I jak się dobrze zastanowisz, to dostrzegasz w „Młodym Mungo” beznadziejność, którą w ludziach wywołuje tęsknota za lepszym życiem. Ich codzienność przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć.
W tej powieści pada odczuwalny akcent na samotność. Milczenie z samym sobą, mówienie do nikogo konkretnego, patrzenie na nic i brak kogoś. Zawieszenie w pustce siebie, z której nie wyprowadzą żadne drzwi, nawet otwarte.
A miłość? Ona nie zawsze ratuje, nie zawsze zostaje do końca. Miłość nie wyciąga ręki, gdy jej najbardziej potrzebujesz...
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani...
2024-03-26
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na zgromadzenie. A, jak wiadomo, skoro starsza, to pewnie niezbyt logicznie myśląca, a o mieszkanie upominają się krewni, bo już mają plany na spadek. Tak nie może być, żeby ich fortuna minęła...
U staruszki śmierć nastąpiła z nadmiaru emocji. Lecz nie każdemu będzie dane pożyć do 80-tki, bo los ukróci ktoś, komu... przeszkadzają. A co zabawniejsze, szukając rozrywki w znudzonym towarzystwie też można przyczynić się do zgonu kogoś. W zamknięciu i odcięciu od świata grupa paru osób spędza czas na pogaduchach, gdy nagle dostają list wciągający w tajemniczą grę. Zaczyna się niewinnie, jak każdy dramat zresztą, taka cisza przed burzą. Cisza, jakbyś stał na klifie, by żywot zakończyć w kipieli pod sobą. Cisza, nagle czas się zatrzymuje, słyszysz bicie swojego serca... Ostatnie takty muzyki swego żywego jeszcze ciała, by po chwili utonąć w ciszy i zimnie.
Lecz nie zawsze koniec przychodzi wraz z obcym. Najbliższym też można przeszkadzać, a wtedy najlepszym sposobem okazuje się być morderstwo. Usunięcie kogoś, jak pionka z gry i spokój i ulga i po kłopocie.
Był człowiek, nie ma człowieka.
Życie – człowiek decydując się na zamordowanie drugiego czuje się jak Bóg. Jeden ruch i czysto i rządzę ja, mówię ja, jest jak ja chcę. Człowieka usuwa się, jak przeszkodę z drogi, którą idzie się ku sukcesowi. Ja sam w sobie jestem sensem i celem, myślą bohaterowie, reszta dopiero się okaże.
„Fonos. Zbrodnia po grecku” kipi od złych charakterów, zawistnych osobowości i egoistycznego postrzegania siebie w centrum świata. Te opowiadania łączy śmierć, różna, ale i człowiek stanowi spoiwo tych tekstów. To człowiek decyduje co z kim zrobić i dlaczego i zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie swojego czynu. Jeden drugiemu zleca, inny nakazuje kładą akcent na przymusowym obowiązku, inny płaci za usługę dostępną w cenniku, a innego życie wyprzedza o krok i samo bierze los w swoje ręce. W końcu każdy kiedyś umrze, aż nastąpi to wcześniej niż później? Pewnie sobie zasłużył, myślisz.
Śmierć.
Grecki klimat, gorąc, wzdłuż kręgosłupa ścieka kropla potu, po niej następna. Słońce praży, okulary zsuwają się ze spoconego nosa, zimna kawa nie mrozi, a lody szybko zamieniają się w śmietankę. Stagnacja w czasie. Taka tu panuje literacka aura, a od tego stojącego powietrza bohaterom opowiadań różne pomysły do głów przychodzą.
Zbiór historii kryminalnych zebranych w „Fonos” ukazuje przy okazji cały wachlarz ludzkich zachowań. I nie ma znaczenia fakt, że powstały ponad 60 lat temu. Są aktualne do dziś i pewnie przez kolejne lata też tak będzie. Ich uniwersalność znajdzie swój smaczek w każdym dziesięcioleciu i w każdym kraju. I choć nie są to kryminały z najwyższej półki, choć nie jest to klasyka, to jednak warto w nich dostrzec misternie malowane tło. Psychika ludzka i przewartościowanie na zysk, bo śmierć przynosi korzyść. Przecież ofiara zostawia majątek, a ten? A ten ktoś musi przejąć... Gorzej z długami, uczuciami tych, którzy zostali i płaczą, czy z dochodzeniem śledczych. Ale teraz wszystko można zatuszować...
Ktoś żył, a teraz nie żyje.
Był i go nie ma.
Żył i umarł.
Taka kolej rzeczy. Tak jest ten świat zbudowany.
Czytasz i w dziwny dla siebie sposób, przepadasz w tych opowieściach. Czasem szukasz powodu zbrodni, czasem śmiejesz się z tych bohaterów ale też podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać ani fabuły ani scenografii. Wystarczyło tylko usiąść przy stoliku wystawionym na zewnątrz jakieś cukierni, zamówić lody i mrożoną herbatę, a na zaostrzenie apetytu kieliszek schłodzonego wina. Wystarczyło tylko usiąść i zza szkieł ciemnych okularów obserwować przechodniów.
Ludzie to dziwne typy, myślisz w ślad za autorami, które boją się...
Sam dokończ, czego. Co mają najcenniejszego przy sobie? Czego się mogą bać...?
#agaKUSIczyta
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-25
Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?
Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej ilości rad podobnych sobie. Przypadkowo poruszasz temat i nagle okazuje się, że każdy ma ten problem. Bezsenność to choroba naszych czasów. Dlatego, gdy zmęczony wolno mijającą nocą podchodzisz do okna i patrzysz na świat pogrążony w głębokim śnie, nagle okazuje się, że nie jesteś sam. Nie jesteś sam ani w tym budynku, ani w tym mieście, ani na świecie. Takich, co nie śpią jest wielu. Jedni nie śpią, bo nie mogą, bo sen o nich zapomniał, bo głowa nie pozwala, bo bolączki codzienności nie pozwalają, bo serce zbyt szybko bije... Ale są i tacy, co nocą pracują. A ilu ich jest? Co robią?
„(...) Miasto przyjmuje obraz w części dramatu dokumentalnego, a częściowo karnawału groteski”. Noc jest biblioteką monografii, której półki z każdą nocą ożywają i powiększają się. Rodzi się nowe życie, jakieś odchodzi, ktoś nie śpi, bo widzi „nocne słońce”, a serce zbyt głośno wybija swój marsz w uszach... Reportaże Sukhdev`a Sandhu to noktowizory, które prześwietlają Londyn nocą. To reportaże, które tworzą barwną mozaikę nocy – nie tylko Londynu, ale i każdego innego miasta na świecie. I gdy stoisz nocą przy oknie czekając na sen, a przed tobą pulsuje serce nigdy niezasypiającej ziemi „(...) czujesz się, jak gigant, ponieważ świat się zmniejszył”. Ci, co nie śpią widzą to, czego ci śpiący nie widzą. Ci, co nie śpią sprzątają miejsca, po których za dnia będziesz chodził, gdzie będziesz pracował, gdzie w kolejce będziesz łapał resztki ulatującego z ciebie zdrowia czy płakał z bezsilności. Bo wszystkich tych pracujących bezsennych łączy „(...) kipiący na wolnym ogniu smutek”. Każdej nocy coraz bardziej oddala się od nich dusza niegdysiejszych ja. Zmieniają się, bo życie zmusza. Zmusza bieda, dzieci i rachunki, dlatego pracują nocami za grosze, by ślizgać się po tafli życia z pełnym brzuchem. Często płaczą, topią się, bo tafla pod nimi nagle pęka, a te łzy sprawiają, że ich ciała i oni cali ulegają korozji. Próbują być obojętni, ale to ludzie z uczuciami, a płakać bez emocji się nie da. Nadmiar trzeba z siebie wyrzucić. I w takich momentach załamania i samotności do ich uszu dochodzi melodia. Noc ma swoją „ścieżkę dźwiękową”, którą każdy słyszy inaczej. I chyba to ich jeszcze trzyma w pionie, by pomimo nocnego tragizmu, odtrącenia i niewidzialności, przetrwać. By być „o jeden oddech od zatonięcia”.
Musisz sprzątać po nocnych ekscesach, wozić klientów nocną taryfą, słuchać ich obelg i historii o marzeniach, które podlane alkoholem nagle potrzebują ujawnienia. Sprzątasz w biurowcach, lub po szybkim seksie z byle kim i byle gdzie. Zmywasz z chodników wymioty, fragmenty ludzkich tkanek tych, którzy postanowili w nocy popełnić samobójstwo. Szorujesz rozbryzganą krew po nocnej walce gangów, grzebiesz w odchodach miejskich, nasłuchujesz obecności demona, którego rozsiane zło musisz odczynić. Noc skrywa graficiarzy, straż, pilotów, śmieciarzy i tych, którzy tkwią przed monitorami kończąc projekt na wczoraj.
Noc tętni życiem.
„Już od tak dawna nie mogę spać. Noc w noc na nogach, jakby ktoś walną mnie w głowę”. Trudno przywyknąć i zachować jako taką godność. Trudno zaakceptować taki los. Mózg tkwi w wyżymaczce i boli. Całe ciało boli, dlatego wyłączasz myśli idąc do pracy.
To pomaga...
Przynajmniej na chwilę, na kilka nocy i dni...
„Miasto nocą. Londyn” to spacer ulicami ciemnego miasta, podczas którego napotykasz różnych ludzi. Obcy stają się znajomymi. Słuchasz ich historii i współczujesz im – to jedyne, co możesz dla nich zrobić. Wysłuchać ich – jak autor, Sukhdev Sandhu. Możesz ich pocieszyć, pogłaskać po zmęczonych i zniszczonych rękach, dać ciepłą kurtkę, bo nocami marzną...
W te reportaże wpadasz całkowicie, a gdy kończysz zamykasz „Miasto nocą” i siedzisz. Bolą cię stopy, serce i głowa. Do portu w tobie wpływają zagubione kutry myśli, a własna szarość dni nagle okazuje się być barwna i wartościowa. Dziękujesz za przespane noce i ciepłe łóżko...
„Miasto nocą. Londyn” Sukhdev`a Sandhu zaskakuje, ale i zatrważa.
Paraliżuje, otwiera oczy i uszy.
Budzi emocje.
Takie są te teksty. Tętnią mimo ciszy nocnej i nie śpią mimo zmęczenia.
#agaKUSIczyta
Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?
Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej...
2024-03-18
Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność artysty. Malarstwo Modiglianiego wnika w ciebie. On sam cię frapuje i ciekawi, dlatego po czytaniu szukasz więcej jego obrazów, na które już inaczej patrzysz. Widzisz perspektywę, odcienie, barwy, kreskę... Widzisz dzieło, które potrafisz zanalizować, a poprzez jego interpretację zrozumieć duszę malarza, który w tym płótnie zostawił swoją część. I co się wówczas dzieje? Podziwiasz go, współczujesz mu, ale i oddajesz hołd talentowi. To się dzieje po „Książę Modiglianim” Angelo Longoni.
Ta powieść to podróż malarsko-duchowa, to pełna barw historia życia Amedeo Modiglianiego, który „(...) miał w sobie magiczne i nadprzyrodzone pragnienie by być”. Jego wola życia wyciągała go w dzieciństwie z wielu poważnych chorób. Jednak, stojąc u drzwi śmierci nie zapukał w nie, a zrobił krok w tył i umknął, porzucił zaproszenie do przekroczenia progu kostuchy. Powiedział „jeszcze nie teraz, to nie ten czas”, a owa siła woli w nim dawała mu szczególne prawo do życia. Wspierała go matka, która wielbieniem Amedeo odtrącała dwójkę pozostałych dzieci. On był najważniejszy, tylko on. Jednak dla samego Modiglianiego najważniejsza była sztuka. Zaczynał w rzeźbie, potem dopiero sięgnął po pędzel. On, Włoch, podchodził do pracy z wielką pokorą. Uczył się od innych, jednak ingerencja skostniałych przekonań mierziła go. Poszukiwał, chciał czegoś, co nie potrafił określić, jednak to, co było, nie pociągało go. Modeli postrzegał na swój indywidualny sposób. Uciekał od rzeczywistości. „Czuję się bezpieczny, gdy chronią mnie anonimowość i obojętność”. Tłumy go krępowały. Bycie w centrum zainteresowania paraliżowało go. Dobrze się czuł w towarzystwie, poznawał nowych artystów, próbował żyć i to życie odczuwać. Żyć ponad życiem. U jego boku pojawiali się Picasso, Manuel Ortiz de Zarate, Ludwig Meidner, czy Toulouse-Lautrec. Była też Suzanne Valadon i jej nieślubny syn, Maurice Utrillo, który dołączył w pewien sposób do grupy znajomych Paryżan, jacy skupiali się wokół Amedeo. Dyskutowali, kłócili się, palili, pili. Tworzyli nieformalną bohemę, która rządziła się swoimi prawami, myślami i czynami. Wolne duchy?, zapytasz, czy protagoniści nowych kierunków w sztuce? Dysputanci, czy ludzie czynu? Wielu z nich szybciej zdobywało wiedzę niż mądrość, wielu przepadło w oparach tytoniu, czy litrach alkoholu. Wielu utonęło w używkach, czy bylejakości. Ale on, Modigliani żył inaczej. „Chciałbym malować niepowtarzalne chwile zapomnienia”.
Przecież miał być na „zawsze”.
Nie na teraz, nie na „kiedy”, nie na jakąś przyszłość nieznaną. On miał być na „zawsze”, nigdy nie umrzeć. Miał przekroczyć próg nieskończoności, czego sam nie pojmował, a co się dokonało po jego śmierci.
Sztuka i piękno sprawiały, że czuł się mniej samotny. Otaczał się nimi, tkwił w nich, dzielił się z innymi. One pokazywały mu życie inne, podobne do jego, acz nieco lepsze. W sztuce zatracał się. Nie bał się swoich płócien, czy farb. Walczył ze słabościami i wątłym ciałem, bo to jego życie było wyrwane śmierci. Mogło się szybko skończyć, dlatego pożerał je, chłonął całym sobą, póki miał możliwość. Żył, jak nikt inny.
Mogłabym pisać o nim i pisać. Mogłabym malować obraz Modiglianiego bez końca. Mogłabym nurzać się w jego losie, płótnach i marnej codzienności, a wszystko to sprawka powieści Angelo Longoni. Stworzył on historię, którą chłoniesz. Sczytujesz każde słowo, zdanie, całe strony wręcz, które układają się w tobie, scalają w jeden obraz. Słowa autora malują w tobie barwne płótno, które przeżywasz w swój indywidualny sposób. Czujesz się przesiąknięty sztuką, pasją i pazernością życia.
Parafrazując słowa z powieści, Angelo Longoni stworzył „(...) barwny świat malujący wiersz, który zasługuje na zapamiętanie”.
„Książę Modigliani” zostaje w pamięci, muska skórę, by potem się w nią wtopić. Wrasta w ciebie, otwiera ci spojrzenie na piękno, uczy łapać chwile ulotności. Powieść otwiera świat tak inny od twojego, tak barwny, że zaczynasz marzyć. Zaczynasz interesować się sztuką, przez wielkie „S” i tym, co ona zrodziła. Sięgasz po inne nazwiska, po Picassa, po Van Gogha, po Muncha. Szukasz, patrzysz i widzisz. Sam ten fakt stanowi o mistrzostwie pióra Angelo Longoni.
Ta książka zachwyca. Jest w niej jakaś magia, która nie tyle, że otumania, to całkowicie pęta. Nurzasz się w jej stronach, podróżujesz po Europie, poznajesz ludzi pędzla, uczysz się dostrzegać szczegóły, o których mówią skupieni wokół stołów ludzie. Obcowanie z tą powieścią staje się luksusem samym w sobie, przyjemnością, która mogłaby się nie kończyć. I choć to historia Modiglianiego osadzona na faktach, acz fikcyjnie ubrana w słowa, to chylę czoła przed geniuszem pióra.
Jedna z najlepszych powieści, obok "Pasji życia" o Vincencie Van Goghu.
#agaKUSIczyta
Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-09
Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Nagle, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, czujesz ból tysięcy istnień, ogłuszają cię krzyki niewinnych dusz, skądś dochodzi fetor rozkładających się ludzkich ciał i obecność śmierci.
Wdech dla złapania jasności umysłu, wydech.
Wdech, by nie upaść od nadmiaru cierpienia w sobie, wydech.
Wpuszczasz sobie w żyły dawki cudzych słów i czekasz aż rozejdą się po kościach i narządach. Stajesz się Barbarą Zdunk, stajesz się „magicielką' i wiedźmą jednocześnie. Jesteś magiczną kobietą o nieprzeniknionym wnętrzu wyłapującą milczące strony ludzkiej natury, dlatego jesteś tępiona i hołubiona zarazem. Jesteś niezrozumiała dla prostych umysłów. Ludzie błagają cię o pomoc przy leczeniu, upadają przed tobą w płaczu, gdy śmierć zabiera bliskich, ale za plecami pomawiają o konszachty z demonami i siłą nieczystą. Łączysz dobro i zło, widzialne z niewidzialnym, a to ludzi razi. Zbierasz zioła, znasz właściwe słowa modlitw i zaklęć, a to irytuje, to denerwuje i drażni ludzkie oczy i uszy. Twoja mądrość wykracza poza ziemskie pojmowanie. Twoja wiedza jest ponad ludzkim trywializmem. Jesteś kimś, kto tu nie pasuje. Przy tobie ludzie czują się gorsi, dlatego cię nienawidzą, nie poważają i opluwają. Wstydzą się siebie, gdy przychodzą z prośbą. Pukają do twoich drzwi i odwracają się, czy ktoś ich aby nie widzi... Słabości się wstydzą. Swojej miernoty...
Dusi zatęchła atmosfera tego miejsca. Ludzie mianują się „czyścicielami”, a raz rzucona obelga pociąga za sobą następną. Obelga, jak kula śnieżna rośnie i zbiera coraz większe żniwo. Dochodzi zło i czyny i bicie i gniew w pięściach. Są krwawe łzy i kopniaki i niemoc. I jest aprobata zezwierzęcenia. Aż dzieli cię jeden oddech.
Jeden oddech od spalenia.
Czujesz w sobie strwożone bicie serca. Swojego serca i autorki. Tak, autorki, bo pisząc powieść tak mocno osadzoną na uczuciach i emocjach nie sposób oddzielić autorki od bohaterki, czy bohaterki od autorki. A z każdą wyczytaną stroną i ty stajesz się Barbarą Zdunk. Wchodzisz w jej skórę. Nie dowierzasz emocjom, jakie biorą cię we władanie. Otacza cię kipiąca na wolnym ogniu ludzka obłuda i zakłamanie. Pęta cię mieszczańska wiara w zabobony i przekonanie, że w grupie siła i racja. Czytasz i dusisz się od przytłaczającej cię kołdry wypełnionej wstrętem i niesmakiem.
Losy Barbary sprzed lat i życie Michaliny teraz splatają się, jak warkocz przerzucony przez prawe ramię. Jedność.
Spokój.
Symbioza.
A ty? Podążasz wedle słów. Wierzysz autorce i łapiesz ją za dłoń. Wierzysz jej, jak przewodnikowi w ciemności. Wierzysz jej, gdy ku stóp padają słowa skazujące na stos. Od negatywnych spojrzeń ulegasz korozji. Wlewają się w ciebie, oblewają cię, wżerają w wrażliwe tkanki ciała. Twoja granica wytrzymałości przesuwa się. Zamykasz oczy. Walczysz by być obojętnym, co jest niemożliwe. I choć za autorką powtarzasz, że wypełnia się los, że to przeznaczenie, to płaczesz.
Korozja nie łapie duszy.
Płaczesz, bo czujesz do końca.
„Ta, która wie...”
Ta, która nadal żyje...
Ta, która jest...
Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Nagle, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, czujesz ból tysięcy istnień, ogłuszają cię krzyki niewinnych dusz, skądś dochodzi fetor rozkładających się ludzkich ciał i obecność śmierci.
Wdech dla złapania jasności umysłu, wydech.
Wdech, by nie upaść od...
2024-02-19
„Strychnica” to życie. Życie to „Strychnica” i na tym mogłabym skończyć.
Można mieć stosy książek, które zajmują większą powierzchnię płaską. Piętrzą się w literackich blokowiskach na krzesłach, biurku, podłodze, czy łóżku – bo i tu wygodnie leżakują tuż obok Johna. Bo John, poza tym, że kocha je bardziej niż ludzi, ma na ich punkcie wręcz pedantyczną obsesję. Ale, co zabawne i w co trudno uwierzyć – John nie potrafi czytać. Jakoś z nauką nigdy się nie zaprzyjaźnił, co akurat w tym miejscu, gdzie obecnie jest, nie wadzi, by w lekturze powieści się nie zanurzać. A dlaczego sam nie czyta skoro ma na punkcie książek manię? John ma trisomię 21 chromosomu, czyli – mówiąc bardziej ludzko, urodził się z Zespołem Downa. Ma niewielkie opóźnienie umysłowe, niską odporność organizmu, nad wyraz duże pokłady złości i bólu, które (co najgorsze w tym zestawie) są nierozerwalnie z nim spojone. Ból i gniew i on to jeden hermetyczny organizm. Do tego należy dorzucić agresywność i brak kontroli nad własną siłą i odruchami.
John to rezydent placówki w Irlandii w Coolcull. Pacjent szpitala...
Ale John nie jest złym człowiekiem, którego należy się wystrzegać, czy izolować. John jest dobrym, miłym kumplem, lecz te zalety trudno w nim dostrzec. W tej jego niepełnosprawności jedynym rozwiniętym zmysłem jest tylko – i aż – szósty zmysł., a ten pozwala mu szybko ocenić ludzi. Tych już wielu przemielił ów ośrodek. I wolontariuszy i opiekunów i specjalistów wszelkiej maści. Poddają się szybciej, aniżeli przypuszczali, a w ich miejsca zaraz wskakują nowi, choć i z tymi nowymi coraz gorzej. Podszkolenie języka to jedyny haczyk, reszta nie zachęca. Nawet sam trud i obowiązki nie są współmierne do tego, co tu w tych murach się dzieje. Najwięcej to szpital przemielił wolontariuszy. Amatorzy przychodzili, odchodzili. Przyjeżdżali z różnych krajów, odjeżdżali. Przechodzili wymagane szkolenie, uciekali, aż pojawia się Bartosz, Polak. Pojawia się Bart, by było łatwiej. Dlaczego to fenomen wart wspomnienia? Bart akceptuje dziwactwa Johna. Ba, ma do niego cierpliwość i co najważniejsze – słucha go. Łapie niedorzeczności, jakie ten wygaduje, a które razem zaczynają nabierać sensu. Słowa ułożone jak klocki zaczynają odkrywać przerażający obraz...
Tu styka się przeszłość z teraźniejszością i nasuwa się pytanie – kto tu jest chory na umyśle? Kto powinien być leczony? I w ogóle, co to za miejsce?
Szepty, historie plączące się, jak skołtunione włosy...
Poszczególne elementy razem zaczynają nabiegać jasności i ostrości. Trzeba być uważnym i czujnym i nie kierować się radami innych, ślepych na otoczenie, trzeba pokładać wiarę w sobie. Bartosz wchodzi na ścieżkę, jakiej się nie spodziewał...
Na tym zakończę pobieżny zarys fabuły, świadomie, bo tą trzeba samemu rozwikłać. Odważnie wleźć w nią. Czytać i uważać, uważać i czuwać. Czas igra z tobą, co tylko podkreśla walory tej powieści. Nie sposób oderwać się od czytania. Strona po stronie wchłania cię to przerażające, aczkolwiek, zagadkowe miejsce. Ciarki po plecach ciągle dają o sobie znać, każda scena zaskakuje. I choć czujesz klaustrofobiczną ciemność, to walczysz z sobą …
Wszystko tu jest potrzebne, każde zdanie czy reakcja bohaterów są istotne. „Strychnica” to detalicznie wręcz opracowana i napisana książka. Oszołomi cię świat człowieka z downem. Otworzysz oczy na jego zachowanie, postrzeganie, czy odczuwanie. Dostrzeżesz jego potrzeby, co autor zrobił wyśmienicie wręcz.
Przekraczasz próg ośrodka na własne życzenie, ostrzega autor, a potem?... Potem niech się dzieje.
#agaKUSIczyta
„Strychnica” to życie. Życie to „Strychnica” i na tym mogłabym skończyć.
Można mieć stosy książek, które zajmują większą powierzchnię płaską. Piętrzą się w literackich blokowiskach na krzesłach, biurku, podłodze, czy łóżku – bo i tu wygodnie leżakują tuż obok Johna. Bo John, poza tym, że kocha je bardziej niż ludzi, ma na ich punkcie wręcz pedantyczną obsesję. Ale, co...
2024-02-12
Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku, czy na zdjęciu, gdy grymasy na twarzach układają się w kształt uśmiechu. Życie wielu rodzin malowane jest czarnym kolorem lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, która rano zrobi racuszki jabłkowe, nie ma ukochanego tatusia, który podwiezie do szkoły. Są, ale po co? Są, ale mają dziewczynkę, dziecko jeszcze, która nagle staje się zapomnianym gadżetem dorosłych. Jest, ale jakby jej nikt nie dostrzegał, bo tak łatwiej. Unikanie jej, to jakby unikanie kłopotu. Nie usłyszy od nich nigdy, że miłość do niej wypełnia ich od stóp do głów. Że wszystkie miejsca w ich ciałach, o których nie wiedzieli, że dotąd były puste, teraz są wypełnione nią.
Bo...
Bo był tu chłopczyk, ale utonął.
Było ich dwoje, a teraz? Teraz jest ona, niekochana. I jest ciemność i śmierć i martwe dziecko w ramionach matki, która nagle pękła na pół. Przestała być kobietą. Powierzchnia wody odbiła krzyk rozpaczy na całą zatokę, aż do portu, niczym megafon śmierci. Syn, jak lalka, w ramionach tej, która go urodziła.
Adirane nie odnajduje się w roli matki jedynaczki. Miała ich dwoje, ale z jednym? Nie odnajduje się w takiej rzeczywistości. Staje się cieniem kogoś, lecz z pewnością nie siebie samej. Odsuwa się od męża i od ludzi. Żyje schematem próbując jakoś funkcjonować lecz jest nieobecna. Wyrzucona poza nawias normalności wyjeżdża do babci. W milczeniu przekraczając próg własnego mieszkania, zamyka dotychczasowe życie, przekręca klucz i odchodzi. Ci co zostali dowiedzą się o tym, kiedy rano wstaną i przyczłapią do kuchni. Nikomu nie będzie się tłumaczyć, myśli. Jedzie do babci, ale i matki jednocześnie, z którą nie rozmawiała 5 lat, a która mieszka z Ruth.
I nagle, nad ranem, spotykają się trzy kobiety. Przeszłość Ruth, teraźniejszość Adrian i przyszłość Adriane. Trzy matki, które łączą geny, felerne macice i groby małe, jak kołyski dziecięce. Dom, w którym są, nie jest już tą samą, znaną im przestrzenią. Zbyt wiele osób w nim brakuje, zbyt wiele odeszło. Są one, poharatane, stygmatyzowane cierpieniem, czekające na co? Na odpowiednią chwilę do rozmowy? Na jakiś gest? Na wyjęcie z dna szafy „apteczki, żeby ukoić wspomnienie o sobie jako matce?”. Starają się lepić to życie tutaj, razem, każdego dnia. W samotności łykają pigułki na uleczenie własnego smutku. W samotności płaczą, ale to nie ma sensu, bo przeciwko komu? Przeciwko czemu?
Trzy kobiety w jednym domu. Babcia bliska śmierci, matka gdzieś w zawieszeniu i Adriane, jej córka, która nie potrafi z nią rozmawiać. Dystans międzypokoleniowy, czy może międzyludzki? Czarna otchłań, której nie sposób przysypać, by po latach po niej przejść. Trzeba to wszystko odbudować, przerzucić pomost, by do siebie dojść. Matka do dziecka, dziecko do matki – spotkanie w połowie drogi.
O tym pisze Aroa Moreno Duran w „Odpływie” - o samotności w rodzinie, o byciu niepogodzoną z życiem i z sobą. „Odpływ”-ają myśli, by powrócić zbełtane z mułem wątpliwości. „Odpływ” to historia trzech kobiet, które zapomniały o czułym geście wobec siebie nawzajem. Zapomniały o spojrzeniach, czy dobrej ciszy będącej lepiszczem ich wspólnego bycia. Nie ma między nimi właściwych słów. Mówią niezrozumiałym dla siebie językiem. A przecież „języki są takie ważne (…). Mówienie językiem ludzi, których kochasz to pierwszy krok, żeby ich zrozumieć”. Bohaterki uczą się mówić do siebie i rozumieć siebie. Uczą się słuchać i okazywać uczucia wobec siebie. Starają się siebie od nowa poznać i nauczyć, wręcz dopasować, przywyknąć do głosu, czy żałosnych ruchów codzienności. Szukają miejsca dla siebie od nowa. Od tu i teraz. Od Ruth, której ciała po śmierci nawet nie dotykały tonąc we własnych bezradnościach.
Jednak „Odpływ” nie jest typową sagą. To powieść, którą splatasz z trzech wątków, jak warkocz. Próbujesz okiełznać fabułę na swój sposób, co może męczyć i częstokroć wymykać się jakiejkolwiek zasadności. Przeraża cię dystans między kobietami i ich niechęć do przełamania go. Jednak sam tekst powieści do łatwego czytania nie należy.
Odtwarzasz przeszłość każdej z nich, współodczuwasz ból, straty i łzy. Wiesz, co to znaczy utrata dziecka w 9-tym miesiącu ciąży, czy depresja. I to chwyta za serce, jednak styl pisania Duran jest zawiły. Pojawiają się zlepki słów, czy myśli wyrwanych z kontekstu, których znaczenia nie rozumiesz. Męczy cię lawirowanie między przeszłością, a teraźniejszością. Dlatego też „Odpływ” wymaga czasu i ważności. Nie spiesz się, doradzam, czytaj powoli, acz skrupulatnie. Jeśli trzeba, wracaj do wcześniejszych stron i słów, by złapać sens chwil. Buduj fabułę słowo po słowie, buduj po sam dach i komin. Czytaj i układaj tę historię w sobie, a dopiero wówczas zrozumiesz prawdę.
„Odpływ” Aroa Moreno Duran to wymagająca lektura. Dla koneserów. Dla tych, którzy w powieściach szukają innego tła aniżeli to widoczne na pierwszym planie. Szukają mało widocznego dna.
#agaKUSIczyta
Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku, czy na zdjęciu, gdy grymasy na twarzach układają się w kształt uśmiechu. Życie wielu rodzin malowane jest czarnym kolorem lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, która rano zrobi racuszki jabłkowe, nie ma ukochanego tatusia, który podwiezie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-10
Taka proza mnie pochłania, totalnie.
Pożera, by potem wypluć bez sił i patrzeć na moje zagubienie w rzeczywistości.
Takie są najczęściej powieści skandynawskie. Silne, mocne, szczere. Nie inaczej jest z II częścią sagi rodziny Kippo.
To jest książka z rodzaju tych, które ciężkim głazem osiadają w tobie. Osuwają się do brzucha, ciążą, przytykają oddech i spowalniają ruchy. Nie możesz sobie poradzić.
Janakippo i brorkippo. Rodzeństwo, które nie miało normalności już od momentu przyjścia na świat. Nie mieli nic z tego, co mieli inni. W ich domu był ojciec alkoholik, ktory i bil i gwałcił i molestował. Była matka, ktora nie reagowała na to, co się w domu działo. Cichła, usuwała się. Próbowała nie oddychać, jakby jej nie było...Matka, która była biernym świadkiem tragedii własnych dzieci, poniżanych przez rodzica. Sama też była bita i opluwana, ale na swój los się godziła - dlaczego?
U kippów jest zły dotyk...
Zły przyklad...
Złe dorastanie...
I zimno...
I brak łez, brak poczucia bycia kochanym... i potrzebnym... Nie ma rodzicielskich przytulań, ani rozmów, ani całowania w czoło.
wszystkiego brak
Brak ulepionej normalności i rodziny, to tylko mrzonki przesypujące się między palcami jak sól...
.
Wiele bólu schowanego dotychczas w ciałach i umysłach, dopiero po latach wypływa na wierzch. Jest list od nieżyjącej już matki, jest bror w sidłach sekty religijnej, jest nawiedzony kimmo, pastor sillas i jessy i john... i jana, która nie radzi sobie z zyciem, z codziennością i z uczuciami. Bezradność jest, jak choroba. Rozprzestrzenia się i bierze we władanie mało odpornych i słabych. Nie ma słów, którymi mogłaby sobie pomóc, nie ma przy sobie nikogo, z kim przebywanie choćby dałoby ratunek
....
Mogłabym pisać i pisać bez końca. Pisać o odczuciach po lekturze, o przemyśleniach, ktore tkwią we mnie i które pewnie już zostaną, moglabym pisać o tych ludziach z powieści i próbować usprawiedliwiać ich decyzje i nieprzemyślane słowa...
Niesamowita historia
zatrważająca, pełna łez i jakiegoś niedowierzania, że samemu zaplątujesz sobie sznur na szyi...
Taka proza mnie pochłania, totalnie.
Pożera, by potem wypluć bez sił i patrzeć na moje zagubienie w rzeczywistości.
Takie są najczęściej powieści skandynawskie. Silne, mocne, szczere. Nie inaczej jest z II częścią sagi rodziny Kippo.
To jest książka z rodzaju tych, które ciężkim głazem osiadają w tobie. Osuwają się do brzucha, ciążą, przytykają oddech i spowalniają...
co napisać o książce, która rozrywa serce, która swoją treścią osiada we wnętrzu i przytyka oddech i która po prostu zmienia człowieka?
co napisać o książce, która odbiera mowę i sprawia, że każde słowo, jakie się teraz powie o niej będzie niewłaściwe? nie takie, jak powinno być?
co napisać...? Jak to ująć...?
czujesz się mały wobec niej.
czujesz się ziarnem, które boi się mocnego podmuchu wiatru...
Kolekcjoner Śniegu wrzuca cię w okres wojny i dzieci i dorosłych. ludzi wyrzuconych poza nawias normalności, zbitych w ciasnym budynku, gdzie przepierzeniami dzieli się pokoje na mniejsze. gdzie kobietę gwałci obleśny dochodzący dwa razy w tygodniu pan-panów, a za kocem udającym ścianę leży inna i wszystko słyszy. on przytknął jej dłonią usta, by nie jęczała, by stłumić jej dźwięki, by nikt nie wiedział, co się tu dzieje, co on robi ... nikt nie reaguje. nawet ta zza koca leżąca kilka centymetrów od nich. nie reaguje, bo tak lepiej. trzeba unikać niepotrzebnych kłopotów. raz ona, potem inna - trzeba jakoś zarobić na siebie, na dziecko... trzeba zarobić, bo inaczej zdechniesz. dlatego dzieci uciekają z tego zaduchu dorosłych, którzy starają się organizować normalność.
dzieci mają swój świat poza pleśnią malującą wzory na sufitach.
jest Adolf i Josef i Karlos. Josefa nie widać, nie żyje,ale jest...i jest Dominik i Anezka i Frantisek... w innych latach w innym czasie... bo KOLEKCJONER ŚNIEGU to powieść ni o historii, ni o pokoleniach, ni o godnym pochówku, ni o karmie, którą z genami dostajesz po przodkach, czasem nawet po tych, o których istnieniu nic nie wiesz ...
KOLEKCJONER ŚNIEGU to ksiązka, która na przestrzeli kilkudziesięciu trudnych lat nakreśla losy ludzi, których coś jakoś łączy. sam skleisz ich relację i sam narysujesz ich genealogię, a gdy dojdziesz do końca... gdy przeczytasz ostatnie słowo i zamkniesz ją to zamilkniesz.
brakuje słów
płaczesz do środka, do wnętrza siebie.
otwierasz oczy i powoli następuje dopełnienie tego, o czym czytałeś. wszystkie słowa układają się w tobie i nie chcesz ich pochować razem z Josefem i jego mamą... idziesz, jak Dominik, na dwór, bo śnieg spadł i chcesz go nazbierać i schować do zamrażarki... co roku tak będziesz robił... co roku... przez lata.
ta ksiązka zachwyca w wyjątkowy sposób. pochłania cię,wciąga i nie puszcza. żyjesz nią i tymi ludźmi tak różnymi od ciebie w tak innym czasie i miejscach.. każdy marzy o czym innym, inaczej śmierdzi potem, inaczej mówi, myśli, chce czegoś a nie potrafi tego zdobyć...
misterium słów... Parafrazując myśli Josefa, gdy za dużo wiesz o ludziach wokół, czujesz ciężar ich bólu. tak jest tu, w KOLEKCJONERZE. rozlewa się w tobie ciemność, gaśnie światło, a razem z nim nadzieja. Nadziei wyczerpały się baterie...
#agaKUSIczyta
co napisać o książce, która rozrywa serce, która swoją treścią osiada we wnętrzu i przytyka oddech i która po prostu zmienia człowieka?
co napisać o książce, która odbiera mowę i sprawia, że każde słowo, jakie się teraz powie o niej będzie niewłaściwe? nie takie, jak powinno być?
co napisać...? Jak to ująć...?
czujesz się mały wobec niej.
czujesz się ziarnem, które boi się...
2024-01-31
TAKICH książek szukam...
Surowych w treści, nasączonych bólem, samotnością i beznadzieją, z którą każdy radzi sobie na swój sposób. Najczęściej nie radzi sobie w ogóle. Albo chce, a nie potrafi wobec konfrontacji z życiem.
Jana nie potrafi znaleźć sobie miejsca. Znajduje pracę, a jej spotkania z Johnem nie przypominają związku normalnych ludzi. to odrzucanie się i powroty, niszczenie siebie, ranienie, potem czuły dotyk. są piękne słowa przetykane milczeniem lub wypominaniem... każdy zadaje sobie i drugiemu ból...
jej brat Bror ucieka w alkohol. odwyk nic nie daje... stacza się, ale... poznaje kobietę i nieco się zmienia, jest szansa. bo szansa topi się ostatnia, a nadzieja na brzegu stoi...
i jest matka, chora na Alzheimera w ośrodku opiekuńczym
Ludzie bezradni wobec potężnej mocy codzienności.
strach, smutek, nowy dzień.... i wszystko zaczyna się od początku...
Matka nie rozmawiała nigdy z córką, a teraz siedzi w domu opieki, sama tkwi zamknięta w starczym.umyśle. nie odwiedzają jej, bo i po co? patrzyła na to, co robił ojciec, zgadzała się na bicie dzieci, po co do niej jeździć? po co?
teraz na wszystko jest już za późno. na wszystko jest za późno... dlatego Brora musi uratować, poki jest czas, póki ma siłę, póki jeszcze może...
Czytam ze smakiem, swoim tempem, dramaty bohaterów osiadają we mnie ciężką breją. Przyduszają mnie, zapychają ciało i myśli. Karin Smirnoff oszczędnością interpunkcji nadaje swoją powieściową muzykę...
TAKICH książek szukam...
Surowych w treści, nasączonych bólem, samotnością i beznadzieją, z którą każdy radzi sobie na swój sposób. Najczęściej nie radzi sobie w ogóle. Albo chce, a nie potrafi wobec konfrontacji z życiem.
Jana nie potrafi znaleźć sobie miejsca. Znajduje pracę, a jej spotkania z Johnem nie przypominają związku normalnych ludzi. to odrzucanie się i powroty,...
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na głowie? I skąd wiadomo, że dziadek, gdy tam trafi – w co wątpi cała rodzina – ją odnajdzie?
O co z tym dziadkiem chodzi? - zapytasz. To słuchaj - dziadek to człowiek, którego nie postawisz w szeregu z tymi, co są mili, bo on ani myśli taki być. To bezsprzecznie wie jego syn, który – właśnie ze względu na tę jego obcesowość – nie chce odwiedzać go w szpitalu. Stary człowiek czepia się wszystkiego, obraża każdego, a swoich fochów nie stara się nawet ukrywać. Co to, to nie. Krzyczy, mówi głośno i wszystko komentuje. Nie liczy się ze słowami. Jest niegrzeczny, szorstki, trudno z nim wytrzymać. Nikt z personelu go nie lubi. Jest tolerowany z racji bycia pacjentem i to zmusza pielęgniarki do usługiwania mu w złości. Raz w tygodniu, w soboty przyjeżdża do niego syn z wnukiem, jego imiennikiem, Gottfridem. I nie byłoby o czym pisać, ani tym bardziej czytać, gdyby właśnie nie ten mały szkrab, który wszystko – dosłownie i w przenośni – zmienia. Nawet dziadka, acz powoli. Okłamując rodziców sam jedzie w odwiedziny do staruszka. Spędza z nim czas, a co najważniejsze – swój czas daje mu i ten czas dla niego ma. Przywozi mu kanapkę i piwo – to, co dziadek chciał zjeść, bo szpitalne jedzenie wpędza go w jeszcze gorszy, wisielczy humor. I tak od wizyty do wizyty, aż obydwaj uciekają z placówki, by ostatni raz dziadek mógł spełnić swe marzenie. Wszystko dzięki wnuczkowi, który nie dość, że staje się odpowiedzialny za zdrowie dziadka, to jeszcze staje się małym kłamcą. Bo jeśli coś się nie uda, co powie rodzicom?
Ten czas bycia razem zmienia każdego. Najbardziej dziadka. Coś z tym starym człowiekiem dzieje się... dobrego. Gottfrid też coś w sobie czuje – rosnącą miłość do dziadusia.
Jak to się potem potoczy – poczytaj. Poczytaj i zamyśl się. Uśmiechnij się. Dodam tylko, że dziadek Gottfrid w ostatnich godzinach życia poprosił małego Gottfida by ten dowiedział się, czy istnieje królestwo niebieskie? Bo skoro można zobaczyć coś, co nie istnieje – jak gwiazdy – to chyba może istnieć coś, czego nie widać? Coś jest, ale czegoś nie widzimy, co nie znaczy, że nie istnieje... i tu jest szkopuł. Na wszystko przychodzi odpowiedni czas.
Czy istnieje królestwo niebieskie? Hm, pewien człowiek opisał w gazecie swoją historię śmierci. Nie żył kilka godzin, a potem obudził się z powrotem do życia. Mówił, że „(...) wessał go czarny tunel, którym przedostał się do świetlistego miejsca. Woda odbijała światło padające na nią z góry. Spływała po skałach, jak na obrazku w babci Biblii. Anioł stał na skalnym urwisku i wskazywał na raj, a z ciemnych chmur, niczym woda z prysznica, rozchodził się snop światła”.
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że każda babcia i każdy dziadek chciałaby mieć takiego wnuczusia jak książkowy Gottfrid. Dorastający chłopiec, którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To dziecko o złotej wręcz duszy, którą poznaje dziadek.
I oto stają obok siebie - dorastający Gottfrid i starszy Pan. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Są jak dwie czyste kartki papieru, które dopiero oboje zapiszą. Ale teraz, pierwszy moment w szpitalnej sali nie jest taki, jak powinien być. Przecież dziadkowie tacy nie są – myśli chłopiec w pierwszym odruchu, ale w jakiś niewysłowiony sposób odczarowuje tego zatwardziałego człowieka. Zaczynają rozmawiać z sobą, przyjaźnić wręcz. I mimo hardości i początkowej wściekłości staruszka, wręcz furii, okazuje się on być kimś dobrym i szczęśliwym i nawet uśmiechniętym. A to wszystko dzięki wnuczkowi, który... z każdym kolejnym dniem staje się mu coraz bliższy.
W chorobie dziaduś doświadcza bezinteresownej przyjaźni. Poznaje wnuka, który nie ocenia go po zawartości portfela, a po głębi serca. I to zmienia staruszka. Wszystko się w nim przestawia i układa, jak puzzle, które dotąd układał z babcią, a których sam nie ma ochoty. Wnuk okazuje się być dzieckiem mądrzejszym od własnych rodziców. Ma swoje zdanie i swoje serce i to serce właśnie odkrywa dziadka Gottfrida.
I, po kilku dniach okazuje się, że to jego serce... bezgranicznie kocha Dziadunia.
Tacy są „Uciekinierzy” Ulfa Starka. I choć to niepozorna z wyglądu książka okraszona prostymi rysunkami, to gwarantuję, że cię oczaruje. Ona w jakiś magiczny sposób onieśmiela czytelnika. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamiątek wysypują się stare zdjęcia z dziadkami. Otwierają się wspomnienia, wracają uśmiechy sprzed lat i obrazy tych, których już nie ma. Pojawia się wdzięczność za bycie tym, kim się jest. Dziękujesz za dzieciństwo i beztroski śmiech u boku babci. Wspominasz silnego dziadka i jego szorstkie od pracy dłonie. Podczas czytania budzi się w tobie czar dorastania.
Ta książka daje wiarę w dobro. Pokazuje, że ono nigdy nie umiera – ba – jest wręcz niezbędne, by umrzeć w szczęściu i bez strachu o to, co dalej.
„Uciekinierzy” to mądra książka, w której jest i gniew i bunt i niezgoda na decyzje innych. Jest egoizm starszego człowieka i brak porozumienia między dorosłymi pokoleniami. Ale jest i tęsknota i łzy i ból. Tu jest wszystko. Tu jest człowiek wraz ze swoimi słabościami, które są i które często dają o sobie znać. Tu jest człowiek ze wszystkimi swoimi marzeniami, które – wbrew pozorom – wcale nie są trywialne. A w tle jest rodzina, miłość i zrozumienie. Przecież życie trwa, co udowadnia mały Gottfrid. Nasze życie to nie tylko to ziemskie. Jest i życie potem, nieco inne, ale chyba lepsze. Z pewnością bardziej kolorowe.
Nie przegap tej powieści.
To w pewien sposób perełka literacka. To niewyobrażalne czytelnicze piękno skryte w okładkach. To magia uczuć ukazana w prostej historii. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok. Lek, który koi serce i okrywa je ciepłym kocem.
#agaKUSIczyta
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na...
więcej Pokaż mimo to