-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-22
2024-05-16
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na głowie? I skąd wiadomo, że dziadek, gdy tam trafi – w co wątpi cała rodzina – ją odnajdzie?
O co z tym dziadkiem chodzi? - zapytasz. To słuchaj - dziadek to człowiek, którego nie postawisz w szeregu z tymi, co są mili, bo on ani myśli taki być. To bezsprzecznie wie jego syn, który – właśnie ze względu na tę jego obcesowość – nie chce odwiedzać go w szpitalu. Stary człowiek czepia się wszystkiego, obraża każdego, a swoich fochów nie stara się nawet ukrywać. Co to, to nie. Krzyczy, mówi głośno i wszystko komentuje. Nie liczy się ze słowami. Jest niegrzeczny, szorstki, trudno z nim wytrzymać. Nikt z personelu go nie lubi. Jest tolerowany z racji bycia pacjentem i to zmusza pielęgniarki do usługiwania mu w złości. Raz w tygodniu, w soboty przyjeżdża do niego syn z wnukiem, jego imiennikiem, Gottfridem. I nie byłoby o czym pisać, ani tym bardziej czytać, gdyby właśnie nie ten mały szkrab, który wszystko – dosłownie i w przenośni – zmienia. Nawet dziadka, acz powoli. Okłamując rodziców sam jedzie w odwiedziny do staruszka. Spędza z nim czas, a co najważniejsze – swój czas daje mu i ten czas dla niego ma. Przywozi mu kanapkę i piwo – to, co dziadek chciał zjeść, bo szpitalne jedzenie wpędza go w jeszcze gorszy, wisielczy humor. I tak od wizyty do wizyty, aż obydwaj uciekają z placówki, by ostatni raz dziadek mógł spełnić swe marzenie. Wszystko dzięki wnuczkowi, który nie dość, że staje się odpowiedzialny za zdrowie dziadka, to jeszcze staje się małym kłamcą. Bo jeśli coś się nie uda, co powie rodzicom?
Ten czas bycia razem zmienia każdego. Najbardziej dziadka. Coś z tym starym człowiekiem dzieje się... dobrego. Gottfrid też coś w sobie czuje – rosnącą miłość do dziadusia.
Jak to się potem potoczy – poczytaj. Poczytaj i zamyśl się. Uśmiechnij się. Dodam tylko, że dziadek Gottfrid w ostatnich godzinach życia poprosił małego Gottfida by ten dowiedział się, czy istnieje królestwo niebieskie? Bo skoro można zobaczyć coś, co nie istnieje – jak gwiazdy – to chyba może istnieć coś, czego nie widać? Coś jest, ale czegoś nie widzimy, co nie znaczy, że nie istnieje... i tu jest szkopuł. Na wszystko przychodzi odpowiedni czas.
Czy istnieje królestwo niebieskie? Hm, pewien człowiek opisał w gazecie swoją historię śmierci. Nie żył kilka godzin, a potem obudził się z powrotem do życia. Mówił, że „(...) wessał go czarny tunel, którym przedostał się do świetlistego miejsca. Woda odbijała światło padające na nią z góry. Spływała po skałach, jak na obrazku w babci Biblii. Anioł stał na skalnym urwisku i wskazywał na raj, a z ciemnych chmur, niczym woda z prysznica, rozchodził się snop światła”.
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że każda babcia i każdy dziadek chciałaby mieć takiego wnuczusia jak książkowy Gottfrid. Dorastający chłopiec, którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To dziecko o złotej wręcz duszy, którą poznaje dziadek.
I oto stają obok siebie - dorastający Gottfrid i starszy Pan. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Są jak dwie czyste kartki papieru, które dopiero oboje zapiszą. Ale teraz, pierwszy moment w szpitalnej sali nie jest taki, jak powinien być. Przecież dziadkowie tacy nie są – myśli chłopiec w pierwszym odruchu, ale w jakiś niewysłowiony sposób odczarowuje tego zatwardziałego człowieka. Zaczynają rozmawiać z sobą, przyjaźnić wręcz. I mimo hardości i początkowej wściekłości staruszka, wręcz furii, okazuje się on być kimś dobrym i szczęśliwym i nawet uśmiechniętym. A to wszystko dzięki wnuczkowi, który... z każdym kolejnym dniem staje się mu coraz bliższy.
W chorobie dziaduś doświadcza bezinteresownej przyjaźni. Poznaje wnuka, który nie ocenia go po zawartości portfela, a po głębi serca. I to zmienia staruszka. Wszystko się w nim przestawia i układa, jak puzzle, które dotąd układał z babcią, a których sam nie ma ochoty. Wnuk okazuje się być dzieckiem mądrzejszym od własnych rodziców. Ma swoje zdanie i swoje serce i to serce właśnie odkrywa dziadka Gottfrida.
I, po kilku dniach okazuje się, że to jego serce... bezgranicznie kocha Dziadunia.
Tacy są „Uciekinierzy” Ulfa Starka. I choć to niepozorna z wyglądu książka okraszona prostymi rysunkami, to gwarantuję, że cię oczaruje. Ona w jakiś magiczny sposób onieśmiela czytelnika. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamiątek wysypują się stare zdjęcia z dziadkami. Otwierają się wspomnienia, wracają uśmiechy sprzed lat i obrazy tych, których już nie ma. Pojawia się wdzięczność za bycie tym, kim się jest. Dziękujesz za dzieciństwo i beztroski śmiech u boku babci. Wspominasz silnego dziadka i jego szorstkie od pracy dłonie. Podczas czytania budzi się w tobie czar dorastania.
Ta książka daje wiarę w dobro. Pokazuje, że ono nigdy nie umiera – ba – jest wręcz niezbędne, by umrzeć w szczęściu i bez strachu o to, co dalej.
„Uciekinierzy” to mądra książka, w której jest i gniew i bunt i niezgoda na decyzje innych. Jest egoizm starszego człowieka i brak porozumienia między dorosłymi pokoleniami. Ale jest i tęsknota i łzy i ból. Tu jest wszystko. Tu jest człowiek wraz ze swoimi słabościami, które są i które często dają o sobie znać. Tu jest człowiek ze wszystkimi swoimi marzeniami, które – wbrew pozorom – wcale nie są trywialne. A w tle jest rodzina, miłość i zrozumienie. Przecież życie trwa, co udowadnia mały Gottfrid. Nasze życie to nie tylko to ziemskie. Jest i życie potem, nieco inne, ale chyba lepsze. Z pewnością bardziej kolorowe.
Nie przegap tej powieści.
To w pewien sposób perełka literacka. To niewyobrażalne czytelnicze piękno skryte w okładkach. To magia uczuć ukazana w prostej historii. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok. Lek, który koi serce i okrywa je ciepłym kocem.
#agaKUSIczyta
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-26
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i one mają swoje piękno. Każda pokazuje zwycięstwo dobra nad złem, szczerości nad kłamstwem, czy uczciwości nad kradzieżą. Nawet lisek potrafi błyszczeć przykładem, a myszy okazują się być najlepszymi przyjaciółkami. Są i tajemniczy książęta i wesołe staruszki, są małe księżniczki o zlotych włosach splecionych w długie warkocze. Są dzieci o dużych, szczerych oczach i tajemnicze zwierzaki, które mówią ludzkim głosem... Koło nich rosną drzewa o magicznej mocy...Wszystko ze sobą żyje, oszałamia kolorami i jakimiś czarami, które działają na ciebie - na ciebie najbardziej. Na ciebie i twój świat, twoją codzienność i na bycie TERAZ.
Tu jest wszystko, a to wszystko skleja magia. I ta magia właśnie wyrywa z codzienności. Zanurzasz się w bajkowym świecie, który sprawia, że odpoczywasz i znikasz z tej szarej ziemi. Zachwycasz się, jak dziecko i świat nabiera kolorów i wszystko ma sens i wartość. I czytaj - podpowiadam - czytaj dla siebie, dla innych, lecz i kogoś, kto się w nich zasłucha. Obudź wyobraźnię i swoją i innych. To nic nie kosztuje, a jak bardzo jest pomocne, to już sam zobaczysz. Czytanie ŚPIEWAJĄCEJ LIPKI sprawia, że odczuwasz lekkość. Jesteś w swoim kolorowym uniwersum, uśmiechasz się i gdy kończysz czytać, wracasz do początku i przygoda bajkowa trwa w nieskończoność.
wspaniała jest każda bajka. Nie mam swojej jednej, ulubionej. Czytam je czasem nawet wybiórczo - na jakiej stronie otworzę, tam wsadzam nos i odpływam w ten kolory - i dobry - świat. Bo bajki są dla wszystkich i na wszystkich działają. I to w nich kocham. To piekno rozpięte jak najpiękniejszy wachlarz świata literackiego. To radość. Bajki z każdym rokiem nabierają coraz większej wartości i szacunku.
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-23
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego dziadek jej unika. Dba o nią, ale nie chce kontaktu ze śmiercią w niej. Chce, by babce było ciepło, by jadła, by żyła jeszcze, ale nie chce mieć z nią styczności. Ona zaś pragnie żywego. Do swojego pokoju sprowadza mrówki, muchy, dziwne owady. Prawie nieżywa wpuszcza do siebie żywe. Nie zabijaj, krzyczą jej oczy.
Choroba jest w niej i czasem nie liczy dni. Śpi, coś tam zje, kroplówka spływa do żył, jak rower jadący po autostradzie. Kap, kap, kap. Wszystko koło niej spowalnia. I ona też, wnuczka, która tu przyjechała. też. Czuje się chora
Łakoma jest żałoba.
Z żałoby byłby wiersz. I byłaby w nim czarna procesja, i trumna na przodzie, i psy na końcu i biała gęś wychodząca z mijanej właśnie szkoły. I byłaby stypa dla babki i dwa kurczaki transylwańskie z ukręconymi głowami, które Staszek uśmiercił, bo nie znalazł już żadnego gołębia. Bo babka tylko gołębie jadła każdego dnia, teraz trzeba ją okłamać. Okłamać jej podniebienie. Dać śmierci mieszkającej w niej synonim tego, czego chce, a czego nie ma, może się nie zorientuje. Babka jest, jak dziecko, wierzy każdemu i we wszystko. To chore śmiertelnie duże dziecko, którego dni do końca odlicza zegar, tuptające mrówki, które skierowała do tego pokoju i mucha, tłusta i obżarta, która obija się o szybę...
Ale tu jest i dziadek, który jest i znika. Czasem słychać go, a nie widać. Jest, aż go nagle niema. Odchodzi to, co było żywe i w domu zostaje martwe...
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego...
2024-04-09
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.
nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.
„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.
#agaKUSIczyta
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-22
Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra. W powieściach będących metafizycznym przeniesieniem w krainę baśni każdy wyłapuje coś dla siebie. Dlatego są ciągle aktualne, bo za każdym razem wychwytujesz w nich coś innego, coś innego cię frapuje i przyciąga. Może się to wydawać absurdem, ale czyż każdy z nas nie nosi w sobie własnej baśni? Baśni, która pewnie co kilka lat zmienia się, ale mimo to jest wyjątkowa, bo nasza.
Dodajmy do tego pióro Charlesa Dickensa i rysunki Lisy Aisato i mamy najpiękniejsze wydanie powieści, jakiej świat jeszcze nie widział. Oto „Opowieść wigilijna”.
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to wielki żal, że tak szybko się skończyła. Zanurzyłam się w niej, dałam się porwać Trzem Duchom Wszystkich Świąt i wraz z nimi i Scrooge`m przelatywałam pomiędzy latami, które minęły i które nadejdą. Dostałam nauczkę jakby nie było, ostrzeżenie. To samo stało się ze Scrooge`m, który tego wstrząsu chyba potrzebował. Potrzebował tego ciosu prosto w podbrzusze, bo nieczuły na słowa, ludzi i gesty zamarz całkowicie. Był diabłem w ludzkiej skórze z pogardą w oczach.
Ale po kolei.
Oto poznajemy sknerę, dusigrosza, zrzędliwca, do szpiku złego i wiecznie niezadowolonego Ebenezera Scrooga. Nie da grosza kolędnikom, nie da na fundację by pomogła biednym i głodnym, nie da świątecznego centa swojemu kanceliście – nie wspominając już o zimnych kaloryferach w samym środku zatrważającej zimy, bo ciepłe grzejniki to trwonienie pieniędzy, to zbytek niepotrzebny. Szybka praca rozgrzewa, choć o czym innym świadczą skostniałe i sztywne z zimna palce oraz liczne szaliki okręcone wokół szyi. I ten stary ramol wracając do domu dostał objawienie stojąc przed kołatką wiszącą u drzwi jego domu. Objawił mu się jego były wspólnik, martwy już ale jakże żywy...
I to od niego wszystko się zaczyna - od jego widma, jego złych oczu i zgrzytu łańcuchów, a także … wiecznie opadającej szczęki, którą mu podwiązano przy pochówku, bo się ciągle otwierała. Jak teraz, gdy prawi Scroogowi, że jest jeszcze szansa... na co?
Zjawia się pierwszy Duch Świąt - tych, co były. Wracają obrazy samotnego dorastania, utraconej miłości i przemiany w bezdusznego wyznawcę pieniędzy. Są łzy i jest żałość... Potem zjawia się kolejny Duch – Duch Świąt obecnych, a po nim ten ostatni, milczący, który pokazuje co się stanie, gdy będzie jak jest. „Cóż za dostojna sprawa tak sunąć w samotności przez mrok ponad nieznaną otchłanią, której głębiny były tajemnicą równie donośną jak śmierć”. Bo to ona zbierze swoje żniwo i zostawi po sobie samotność i tęsknotę. W domach wszyscy zamilkną, bo z czego się cieszyć, z czego radować? Jest cisza i głód i beznadzieja.
Scrooge w pewnym momencie doznaje paraliżu, jakiegoś nieznanego mu szoku i wreszcie otwierają mu się oczy. Wreszcie rozumie i widzi i pojmuje siebie i ludzi i świat. Pojmuje co stracił, ale i to co jeszcze zostało. Pojął, że jeszcze nie jest za późno. Przecież tym, co dotąd wyprawiał, sam siebie karał. Kto cierpiał przez jego kaprysy? Wiecznie tylko on. Tracił wiele rzeczy, dobrych i smacznych, tracił bliskość, miłe słowa, towarzystwo. Aż zatracił sam siebie...
A teraz, gdy rano stawia stopy na podłodze, cieszy się, a szlafmyca podskakuje wraz z nim, teraz... „Jestem lekki jak piórko, szczęśliwy jak anioł, radosny jak uczniak. Jestem wesolutki jak pijak. Wesołych Świąt wszystkim”
I tak, jak na początku nie cierpiałam go, tak przy końcu, gdy widzę go pełnego życia z uśmiechem na twarzy i słońcem we włosach to chciałabym go przytulić i powiedzieć mu, że ... chciałabym mieć takiego dziadusia, jak on.
To tylko zarys fabuły „Opowieści wigilijnej” autorstwa klasyka Charlesa Dickensa, która mnie urzekła swym pięknem i treścią. Jestem pod jej wielkim wrażeniem, dzień po dniu wracają do mnie rysunki Lisy Aisato oraz sens i wydźwięk owej historii. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamięci wysypują się skrywane od lat emocje. Otwierają się wspomnienia tych, co byli, wracają radości sprzed lat. Pojawia się uśmiech i wdzięczność. Myślisz o czasie, jaki był i który nie wróci, ale jakże on był piękny... I patrzysz na to, co jest, ale co będzie? Lepiej nie wiedzieć, a starać się już dziś malować wesołymi kolorami każdy dzień.
Ta książka rzuca urok dobra.
Daje wiarę w ten czas dany tu i teraz, bo przecież życie trwa. Patrz – szepcze Dickens – patrz i żyj.
Tej książki nie można przegapić. Ona domaga się wyróżnienia, specjalnego traktowania i delikatności. To perełka każdego księgozbioru. To niewyobrażalne piękno skryte w twardych okładkach. To magia słów i rysunków. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok i na każde święta.
I mogłabym o niej pisać i marzyć, marzyć i pisać... bez końca...
„Jest coś dobrego, sprawiedliwego, szlachetnego w takim porządku rzeczy, że wprawdzie doskwierają nam choroby i smutki, jednak nie ma w świecie niczego tak nieodparcie zaraźliwego jak śmiech i dobry humor”.
#agaKUSIczyta
Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-16
Czasem żałuję, że tak rzadko to się zdarza... Ale są takie książki, po których się tego nie spodziewam, a w których odnajduję cząstkę siebie. Czuję, jakbym to była ja – tam, pomiędzy i na stronach powieści. Że to o mnie, o mojej duszy, pragnieniach, czy byciu. Tak, jak tu, w „Dziewczynce, która chciała ocalić książki”, po jaką sięgnęłam z racji tak wielbionej przeze mnie Lisy Aisato (ilustratorki).
Otwieram ją, wącham, powoli kartkuję, by nic mi nie umknęło, bym nic nie przeoczyła, a gdy już oswoję się z nią, a ona wdzięcznie wtopi się w moje dłonie, zaczynam czytać.
To o mnie, pomyślałam zanurzona w historii … w magii …
Czytam...
I czytam...
I czytam i nie ma mnie we mnie. Jestem między stronami, rysunkami i boję się swoich 10 urodzin za kilka dni i boję się starości i boję się tego zegara i jego pędzących ciągle wskazówek i mijania. Boję się ulotności czasu... Dlatego uciekam w czytanie, w powieści, w nich mam przyjaciół, nieco wrogów, ale w tych książkach jest lepiej, piękniej. W nich jest inaczej. W nich się zatracam i ja i moje obawy i strach. Czytam, ciągle. W dzień i w nocy pod kołdrą. Czytam, bo chcę, bo słowa przenoszą mnie gdzie indziej, a moja głowa żyje wyczytaną historią.
Czytam i jestem w innym świecie, innej przestrzeni. Czasem ten świat przeraża lub odstręcza, ale to książkowy świat i ma takie prawo. I tu jest chyba serce czytania – w tym sposobie na siebie, na bolączki, problemy, zagubienie. Na wyobcowanie. Książki, to one są receptą na życie, dlatego Ania chce uratować te, które już nie są czytane, a którym grozi zniszczenie. Nie chce dać im zginąć. Podobnie robię ja. Przygarniam je, adoptuję wręcz. One mnie wołają, szepczą do mnie, przyklejają się do mnie i są ze mną. Ratuję je, jak 10-letnia Ania. Rosną w stosach, wznoszą się w kolumnach po sam sufit. Pochłaniają coraz więcej powierzchni kosztem mojej przestrzeni. Łączą się, opowiadają swoje historie, podsuwają pod nos ilustracje, którymi się zachwycam.
To ja jestem Anią, dziewczynką, która chce ocalić wszystkie książki. Wszystkie...
Lisa Aisato namalowała tę powieść i mnie w niej z okularami na nosie. Zachwycam się obrazkami, dostrzegam detale, marzę, uśmiecham się, podziwiam. Muskam końcówkami palców.
Emocje... Wyostrzone zmysły.
Piękno to sztuka. Piękno to „(...) umiejętność przemówienia do różnych ludzi żyjących w różnych epokach...”* Tak to działa w przypadku tej książki. Powieści opowiadają nie nasze historie, które są jednak do naszych podobne, dlatego nas pasjonują i porywają.
Wierzę, zanurzona w książkach, że część mnie nigdy nie umrze. Bo, jak w „Dziewczynce...” może zadziałać magia i nawet, gdy ktoś odejdzie i ciała już nie ma, a ten ktoś był nam bliski i zostajemy z bólem i pustką tęsknoty w sobie, to... to może się zdarzyć, że... ja, już nieżywa ożyję w drzewie. Będę szczęściem. Nie będę się bała jutra, bo nie będę go znała.
Będę wieczna...
Jak babcia z książki uratowanej przez 10-letnią Anię.
* „Książę Modigliani” Angelo Longoni, wyd. Arkady
#agaKUSIczyta
Czasem żałuję, że tak rzadko to się zdarza... Ale są takie książki, po których się tego nie spodziewam, a w których odnajduję cząstkę siebie. Czuję, jakbym to była ja – tam, pomiędzy i na stronach powieści. Że to o mnie, o mojej duszy, pragnieniach, czy byciu. Tak, jak tu, w „Dziewczynce, która chciała ocalić książki”, po jaką sięgnęłam z racji tak wielbionej przeze mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do takich książek wracam, zanurzam się w treści i w rysunkach. Przestaję istnieć dla świata, nie ma mnie w rzeczywistości.
Czytam i kartkuję. Powoli... z pietyzmem...
Marzę by się nigdy nie skończyła...
Wącham...
Dotykam...
uśmiecham się do niej...
Życie - od dziecka, do starego, od narodzin po śmierć, od młodości, po starość...
Każdy fragment życia ma swoje prawa i swoje "słowa", czas - zegar - lata...
Starość daje inne odczucia, inaczej koloruje świat i siebie samego...
Najlepsza książka, jaką czytałam i oglądałam i do której się uśmiechałam...
Do takich książek wracam, zanurzam się w treści i w rysunkach. Przestaję istnieć dla świata, nie ma mnie w rzeczywistości.
Czytam i kartkuję. Powoli... z pietyzmem...
Marzę by się nigdy nie skończyła...
Wącham...
Dotykam...
uśmiecham się do niej...
Życie - od dziecka, do starego, od narodzin po śmierć, od młodości, po starość...
Każdy fragment życia ma swoje prawa i...
2023-11-06
wspaniała powieść o miłości ojca do ... córki.
ojca, którego zatwardziałe usposobienie nagle zmiękło. narodziła się ona, niepewnie i ze strachem wziął ją w ramiona, popatrzył na nią, na jej drobne rączki, malutką buzię... i zakochał się. Roztopił i poczuł ciepło w sobie.
od jej narodzin już nic nie było takie samo, jak wcześniej. on nie był tym samym człowiekiem.
Teraz, będąc ojcem, nie umiał pojąć, jak to było, gdy jej nie było... Jak on żył z pustym sercem... z tą dziurą w sobie, o której nie wiedział, że ma. teraz jest syty, uważny, troskliwy i szczęśliwy. dla córki robi wszystko. chroni ją, tuli, martwi się o nią. siedzi przy łózko, gdy choruje. czuwa przy niej.
kocha ją, jak nikogo innego na świecie
kocha ją, tak mocno, jak żaden inny ojciec
kocha ją...
wspaniała powieść o miłości ojca do ... córki.
ojca, którego zatwardziałe usposobienie nagle zmiękło. narodziła się ona, niepewnie i ze strachem wziął ją w ramiona, popatrzył na nią, na jej drobne rączki, malutką buzię... i zakochał się. Roztopił i poczuł ciepło w sobie.
od jej narodzin już nic nie było takie samo, jak wcześniej. on nie był tym samym człowiekiem.
Teraz,...
2023-10-30
Zacznę od przyznania się do własnej niemocy. Czuję, że brakuje mi właściwych słów, by powiedzieć o tej książce to, co naprawdę odczuwam i to, co chciałabym wyrazić. Te opowieści wciągają w inną przestrzeń. W magiczną, ale jakże przyziemną krainę zamieszkałą przez ludzi i ryby i anioły... Ten zbiór baśni, który może kojarzyć się z kolorową czytanką dla dzieci jest niebywałą perłą mądrości. Historie spisane przed laty, które ujmują pięknem, kolorytem i szacunkiem do świata i życia. Czytasz i celebrujesz czas, jaki masz na lekturę. Malujesz w sobie obrazy, ich treść i szybko odnajdujesz ciepło w sobie. Tu zwycięża dobro, uśmiech i miłość.
Kiedyś podróżowano po to, by dotknąć czegoś nowego, innego, czegoś zmiennego. Dziś szukamy czegoś, co trwa, co nie ulega rozpadowi. Podróżujemy w głąb poznając samych siebie od nowa. Szukamy ucieczki od nadmiaru. Chcemy zatopić się w aurze przeszłości i odsłonić kurtynę przesłaniającą naszą krainę marzeń, o której zapomnieliśmy.
„Gwiazda przeznaczenia świeci nocą między drugą, a trzecią godziną. Wtedy też jest najciszej”. Bezchmurne niebo potęguje chłód. To najlepszy czas na baśnie MIMEI OGAWY. Zakładasz ciepłe skarpetki i owinięty kocem siadasz u nóg babci i zapatrzony w nią słuchasz „Czerwonych świec...” i czujesz, że twoje serce zaczyna raźniej bić. Czujesz, że nie chce ci się spać, a noc jest piękna, rozświetlona blaskiem baśni. Jesteś dzieckiem odurzonym pięknem i mądrością owych bajek, które swoją prostotą zachwycają. Słuchanie ich wyrywa cię z szarej i zmęczonej rzeczywistości.
Podróżujesz.
Wypełnia cię smutek, gdy patrzysz na samotną syrenę, płaczesz, gdy słyszysz ile wieków przetrwała czarka na sake, a która kończy na wystawie sklepowej. Złościsz się na okrucieństwo niemłodej już kobiety, która bezmyślnie, acz celowo, odrzucając niegrzecznie arbuz do kosza uszkadza inny. Niedoszła klientka drwi ze sprzedawcy i odchodzi pozostawiając go zrozpaczonego bezradnością...
Tych historii jest tak wiele, a każda tak mądra i tak ujmująca, że chłoniesz je całym sobą. Każda ma w sobie przesłanie. I choć większość jest na swój sposób smutna, to czujesz, że zawsze dobro zwycięża. Że tylko ono ma siłę i sens, a puszczone w ruch, wraca ze zdwojoną mocą.
Czytasz „Czerwone świece...” i zastanawiasz się, jak to możliwe, że tak zwykłe, czasem wręcz proste historie przetrwały niezmienione do dziś. Czujesz pachnące lata, które minęły. Wdychasz czar przeszłości. Przysłuchujesz opowieściom gwiazd, szukasz anioła przechodząc obok każdej cukierni, a ciemne wieczory rozjaśniasz ognikiem zapalonej świecy.
Mimei Ogawa pisze dla każdego. W jego baśniach każdy znajduje coś dla siebie. Każdy odkrywa tu jakąś cząstkę własnej duszy i budzi w sobie wrażliwość.
Mimei Ogawa otwiera serca i oczy. Otwiera też krainę baśni, która okazuje się być na wyciągnięcie dłoni. Autor z kieszeni kimona wyciąga tajemniczy klucz i uchyla dla ciebie drzwi, gestem zaprasza do wejścia, po czym sam wycofuje się zostawiając cię w krainie baśniowych barw.
Zrób pierwszy krok, zachęca Ogawa.
Zatracasz się.
A rysunki, jakie poprzedzają każdy rozdział. To już sztuka sama w sobie. To malunek tego, co spotkamy i tego, co nas czeka. A czeka nas baśniowy raj Japonii. Wyjątkowy.
#agaKUSIczyta
Zacznę od przyznania się do własnej niemocy. Czuję, że brakuje mi właściwych słów, by powiedzieć o tej książce to, co naprawdę odczuwam i to, co chciałabym wyrazić. Te opowieści wciągają w inną przestrzeń. W magiczną, ale jakże przyziemną krainę zamieszkałą przez ludzi i ryby i anioły... Ten zbiór baśni, który może kojarzyć się z kolorową czytanką dla dzieci jest niebywałą...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-21
W dziwny sposób zatapiasz się w treść, świat i klimat przedwojennej, wojennej i międzywojennej Polski. To przekrój czasów i ludzi i obyczajowości jednocześnie. Oto znajdujesz się na Suwalszczyźnie, we wsi Korytki położonej blisko granicy z Prusami Wschodnimi. Siadasz do stołu z kochającymi cię rodzicami, wszędzie panuje szacunek i jedność, a dorośli uczą dzieci życia. Dorastasz tu i śmiejesz się, gdy nagle wojna zabiera ci tatę. Jest płacz, bieda, czasem nawet niemoc. Ludzie nie ufają sobie wzajemnie, boją się siebie. I nagle po długich miesiącach tęsknoty wraca twój tatuś do domu. Uczycie się siebie od nowa, bo tata się zmienił i wy, domownicy też. On jakby nierealny, niby ocalony, choć kochany to nieco zmieniony.
Jednak spokój nie trwa długo. Po pierwszej wojnie światowej dochodzi do kolejnej. Jest 1939 rok i cały kraj objęła pożoga i śmierć. Do wojska tym razem idzie Piotr. Lecz w przeciwieństwie do ojca, wstępuje w szeregi żołnierskie z ochotą.
Rodzice zostają w domu... Tęsknią, walczą rękami o każdy kolejny dzień, walczą o jedzenie, walczą o spokój na wsi i u siebie w domu. Szybko poznają prawdziwość świata, jego zakłamanie i wartość pieniądza. Bo za pieniądze i dla pieniędzy człowiek zrobi wszystko, nawet doniesie na bliskiego sąsiada, z którym pił wódkę...
"Na pograniczu" jest powieścią na wskroś o tobie, o nas. Polskie rodziny, przemarsze i najazdy wojsk niemieckich oraz rosyjskich band bezwzględnych niszczycieli, nazizm i strach. Każdy dba tylko o swój stołek i swój własny, egoistyczny dobrostan. Wszędzie panuje strach o siebie, o bliskich, o każdy następny dzień i noc. Powieść stanowi pewnego rodzaju literacki obraz kilkunastu lat, co stanowi ogromny walor tej książki. Losy bohaterów, których ukształtowała wojna i oprawcy. Oraz permanentna obawa o jutro. Autor idealnie wkomponował się w fabułę wyłapując wszystko, co najistotniejsze – co boli i razi, ale też co daje uśmiech i nadzieję, bo ta zawsze jest. Portretuje rodzinę Gołaszewskich i bezbłędnie kreśli podejście każdego pokolenia do życia i do schedy rodziców.
„- Radzę ci, synu, trzymać się ziemi – perswadował dziadek do twojego taty. - Bez ziemi będziesz jak ptaszek bez gniazda. (…) bo wszystko na gospodarzach się opiera”.
Twój tata zaś dzielił już ziemię z hodowlą. Jak nie przebywał w polu, to można go było znaleźć w pasiece doglądającego ule.
I teraz jesteś ty, szkrab jeszcze i umiera twój dziaduś. Ma 85 lat. Miesiąc po nim babunia odchodzi z tego świata. Zostaje pustka i wspomnienia, które zachował w sobie tata i które wysłuchujesz każdego dnia. Pasjonujesz się osobą dziadka i samego taty.
„- Ucz się, żebyś nie musiał wyrzucać gnoju z chlewa” - poucza cię na koniec.
Dziadek kochał ziemię i gospodarkę, tata ją uprawiał, ale, co zadziwiające, nie chce, by syn robił to samo. On ma iść na uczelnię, na medycynę, ma się szkolić i być kimś.
Zatrważającą powieść? Dlaczego nie czytasz o czymś weselszym? - pytasz sam siebie podczas lektury. Lecz tajemnica nie daje się poznać, dlatego czytasz do końca. Jesteś ciekawy losów tych postaci, kolejnych lat, kolejnych pogrzebów, kolejnych problemów.
Ta powieść to czytelnicza podróż wyobraźni. Trzymasz w dłoniach powieść, wsiadasz do pociągu z bagażem podręcznym, siadasz przy oknie i ruszasz w podróż. I cieszysz się, że na drogę mama zrobiła ci kanapki z ostatnimi plastrami szynki, spakowała ciasto domowe i wcisnęła termos gorącej herbaty. Jedziesz w nieznane z domem u boku. Jedziesz od pierwszej do ostatniej strony i absolutnie nie chcesz wysiadać...
Agnesto
W dziwny sposób zatapiasz się w treść, świat i klimat przedwojennej, wojennej i międzywojennej Polski. To przekrój czasów i ludzi i obyczajowości jednocześnie. Oto znajdujesz się na Suwalszczyźnie, we wsi Korytki położonej blisko granicy z Prusami Wschodnimi. Siadasz do stołu z kochającymi cię rodzicami, wszędzie panuje szacunek i jedność, a dorośli uczą dzieci życia....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-19
Długo szukałam pomysłu na napisanie recenzji tej powieści. Długo nie wiedziałam, jak zacząć, by być szczerą i autentyczną. Aż nagle trafiłam na takie słowa Elizabeth Taylor „Trzeba zebrać siły i walczyć, nawet jeśli nie wiadomo, z czym się walczy. Połowa życia składa się ze zmagań z przeznaczeniem, z tym, co nieprzewidywalne”. Te słowa są niczym innym, jak odbiciem lustrzanym powieści Marty Nowik. W zwierciadle stojącym na wprost książki widać ludzi i ich walkę ze zwykłą codziennością. I choć wymaga ona siły, to nie poddają się – w końcu walczą o siebie. O tym jest powieść. O walce z sobą samym, ze słabym ciałem, starczą apatią i zniechęceniem do życia. To zmaganie z tym, co w człowieku słabe i co traci siły z każdym kolejnym rankiem.
To także historia ludzi, którzy mają pewność tylko co do jednego – że śmierć na pewno przyjdzie. Po nich przyjdzie, po starych i chorych. Dlatego na nią czekają. Są tu, bo muszą. Są, bo wiek tak bardzo ich przeżuł i wypluł, że teraz przeszkadzają bliskim. Są problemem, w którym jeszcze bije serce, ale to przecież rupieć. Takie jest przeświadczenie mieszkańców tego Pogodnego miejsca. I choć ta upragniona śmierć każe na siebie czekać, a życie nie chce odejść, to nagle... okazuje się, że to życie zaczyna się podobać. Wchodzisz w jego koleiny i tuptasz swoim tempem. Dom Pogodnej Starości staje się kieszenią czasu, w której posmak przeszłości rozsmarowujesz językiem na podniebieniu.. i sprawia ci to przyjemność. Odradza się pokora wobec każdej chwili tu spędzonej. Zaczynasz akceptować to kim jesteś i, co zadziwiające, odkrywasz swoją wartość. Chce ci się żyć – ot, tak po prostu. Przecież stara, pomarszczona skóra to tylko płaszcz. Siwe włosy widać jedynie w lustrze, a lekarstwa to nic innego, jak medyczne cukierki o wielu kolorach i działaniach. Starość boli, ale ten ból można nieco osłabić. I choć gdzieś w tyle głowy kołacze świadomość, że długie życie, to dłuższe cierpienie, to jednak w tych czterech ścianach Domu Pogodnej Starości okazuje się, że tak. Że może i ból dłużej trwa, ale ten ból można znieść z pogodą duszy. Z uśmiechem – nawet starczym.
Każda chwila zaskakuje. Nawet pojawienie się młodości w tym miejscu. Bo starość przecież ciągnie do młodości, a młodość? Ta istnieje w kontekście starości, ale czy do niej ciągnie?
Marta Nowik pisze o nas. O ludziach, którzy nagle łapią się na tym, że codziennie przesuwane okienko na kalendarzu ma za sobą kilometry. Trudno zliczyć ile tych dni było, ile lat, ile nowych początków i smutnych końców.
To opowieść o schyłku życia.
To historia ludzi świadomych siebie i dlatego tak płynnie w nią wnikasz i przeżywasz. Odnajdujesz tu normalność, problemy, które znasz z autopsji, czy dylematy, które sam miałeś. Tu wszystko jest autentyczne – i emocje i uczucia i ludzie z krwi i kości. Jesteś Niką i Stefką i palisz papierosy skryty za starymi tujami. Jesteś Antoniną mieszkającą na poddaszu, do której nagle przyjeżdża córka chrzestna. Jesteś Alfredem i Sebastianem i cieszysz się odbudowaną po latach starą przyjaźnią.
Marta Nowik zaprasza do Domu Pogodnej Starości. A ty... Stawiasz krok, potem następny, przekraczasz próg z niechęcią, aż nagle, będąc już w środku uświadamiasz sobie, że wychodząc stąd będziesz już innym człowiekiem.
Otwierasz oczy i chłoniesz...
Słyszysz słowa, które wnikają w ciebie. Łapiesz spojrzenia oczu i twarze mieszkańców tego miejsca. Czujesz dotyk czyjeś dłoni na policzku.
Jest ci tu dobrze...
Mogłabym tak pisać bez końca. I o myślach, jakie nasuwa czytanie „Kiedy czasu...”, i o pytaniach, jakie się budzą, czy choćby uzewnętrznić emocje, jakie są stale obecne gdzieś w środku mnie. Mogłabym pisać i nie kończyć... A wszystko to sprawka Marty Nowik, która niby banalną fabułą stworzyła niebanalną historię. Są tu uczucia i emocje, są łzy i radość, jest życie i śmierć. I są ludzie – tacy, jak ty.
To powieść o tobie.
#agaKUSIczyta
Długo szukałam pomysłu na napisanie recenzji tej powieści. Długo nie wiedziałam, jak zacząć, by być szczerą i autentyczną. Aż nagle trafiłam na takie słowa Elizabeth Taylor „Trzeba zebrać siły i walczyć, nawet jeśli nie wiadomo, z czym się walczy. Połowa życia składa się ze zmagań z przeznaczeniem, z tym, co nieprzewidywalne”. Te słowa są niczym innym, jak odbiciem...
więcej mniej Pokaż mimo to
niepozorna
jakże mądra w treści, jakże smutna
choć błyszczy milionem gwiazd na niebie
Pan Nikt, Pan Szary, Pan, który jest, ale nikt go nie widzi, nikt na niego nie patrzy... dla wszystkich zaś jest nieważny.
A on... jest, żyje, robi pranie, pije herbatę, siedzi w fotelu, śpi, patrzy przez okno...
pcha taczki codzienności...
i jest wspaniały...
niepozorna
jakże mądra w treści, jakże smutna
choć błyszczy milionem gwiazd na niebie
Pan Nikt, Pan Szary, Pan, który jest, ale nikt go nie widzi, nikt na niego nie patrzy... dla wszystkich zaś jest nieważny.
A on... jest, żyje, robi pranie, pije herbatę, siedzi w fotelu, śpi, patrzy przez okno...
pcha taczki codzienności...
i jest wspaniały...
Oto chory chłopiec, Jaś (od razu wyjaśnić należy, że ma siedem lat i pół, czyli taki prawie dorosły), którego choróbsko, jak dopadło, tak nie puszcza. Zażywa wszystko to, co lekarz zaleca, a zagląda prawie codziennie, więc nie ma zmiłuj i żadne oszukaństwo nie przejdzie. Ale! Cóż z tego, skoro efektów jak nie było, tak nie ma, gorączka jest, sił brak, a jedyne co jest w tym czasie najlepsze, to fakt, że jest w domu. No ale tak długo? Bez sił i chęci? I to czekanie na poprawę trwałoby bez końca (najlepsi medycy nie wiedzieliby ile), gdyby nie odwiedziny kochanego dziadusia. Bo dziadek to ktoś niezwykły, ale cicho sza, nic nie zdradzę, bo o tym to nawet Jaś nie wie. Niezwykły dziadunio przynosi wnuczkowi zwykły prezent. Tak zwykły, że okropny, bo Paputki. Jak można dać kapcie w prezencie – myśli z żalem Jaś. Porażka straszna. Papcie – okropność okropna. Jednak to co myśli zachowuje dla siebie, by nie ranić staruszka, choć jego mina mówi sama za siebie.
Ale wszystko Jaś darowałby dziadusiowi, gdyby nie to, że zaczął opowiadać bajkę. I to o czym? Nie o rycerzach, nie o podstępnych elfach, a o Książę Opuszczonym i Księżniczce Niechcianej. Romansem pachnie od samego początku. Dziadku – to dla dziewczyn, nie dla mnie… Opowiedz lepiej opowieść o kapeluszu skrzata Bartłomieja, tego co to mieszkał pod krzakiem głogu w dziadkowym ogródku. Ukradł z grządki wielgachną głowę kapusty i próbował wepchnąć ją do swojej małej norki (tak się niby dziadek z nim poznał, ale Jaś wątpił w tak naciąganą historię, czego oczywiście dziaduniowi nie powiedział, bo bajkę lubił okropnie).
Ale wracając do bajdurzenia dziadka. Oto ona, Księżniczka i on, Książę zakochali się w sobie (a nie mówię, że to romansidło… i jak tu wyzdrowieć?, jak?!), więc oni wybudowali dom (w środku lasu, a pomogły im dobre duszki), potem dziwnym trafem pod ich drzwiami zjawił się mały wilczurek o bursztynowych oczach, a chwilę potem zostali rodzicami małego syneczka. Wiele się dzieje w tej opowieści, nieprawdaż? Wilczurek dostał imię - Jantar (przez kolor oczu), chłopca zaś nazwano Lucjusz. Tych dwoje od pierwszego momentu się pokochało. Dbali o siebie, pilnowali się i czuwali nad sobą. Lecz pewnie w tym momencie skończę, choć mogłabym pisać i pisać, ale nie o treść tu chodzi, a o magię tej bajki.
Nie będę zdradzać szczegółów, bo nie mogę. Nie mam prawa odbierać innym przyjemności z odkrywania przygód i Lucka i Jasia i dziadunia. To historia ubranej w piękno słów i rysunków. Ta książka okazuje się być wspaniałą w treści panią lasu, której pilnują dobrochoczy Konstanty, bzionek Tomula, czy ubożęta Maniek i Waniek. Kim są te dziwne stwory? – poczytaj, a będziesz miał okazję sam ich poznać. Co lepsze, zaczniesz podobnych istotek szukać u siebie w ogrodzie, albo w mamy ogródku pełnym kwiatów.
„Zaczarowane paputki…” dopełniają ilustracje Anny Mikuły, która mnie nimi oszołomiła, otumaniła nieco w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Sprawiła, że przy końcu lektury jeszcze raz wróciłam do wcześniejszych stron i tych jakże pełnych szczegółów ilustracji. Ta bajka prócz czytania wymaga też oglądania i to jest w niej najpiękniejsze.
Tekst „Paputków…” łączy się z rysunkami, przenika je by tworzyć spójną jedność, która tylko w takim komponencie jest najpiękniejsza. Budzi się twoja wyobraźnia, zanika horyzont granic. Oto chodzisz po lesie, koło ciebie maszeruje wilczur, a liśćmi nad twoją głową bawi się wiatr. Leśne istotki obserwują cię ze swoich kryjówek. Jesteś bezpieczny, ale i szczęśliwy. Czytasz i czujesz się coraz młodszy, zdrowszy i coraz bardziej pogodny. Czyżby to zasługa opowieści dziadunia? Może, lecz z pewnością to dzięki Alicji Owsianik, która przygotowała dla ciebie herbatkę babuni (w odpowiednich proporcjach) i zaprosiła do paputkowego towarzystwa.
I uwaga, od czasu lektury „Zaczarowanych paputków i złotego drzewa” będziesz pragnąć dostawać kapcie. I to nie tylko pod choinkę.
#agaKUSIczyta
Agnesto
Oto chory chłopiec, Jaś (od razu wyjaśnić należy, że ma siedem lat i pół, czyli taki prawie dorosły), którego choróbsko, jak dopadło, tak nie puszcza. Zażywa wszystko to, co lekarz zaleca, a zagląda prawie codziennie, więc nie ma zmiłuj i żadne oszukaństwo nie przejdzie. Ale! Cóż z tego, skoro efektów jak nie było, tak nie ma, gorączka jest, sił brak, a jedyne co jest w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-06
Czas mija, żadna to nowość, ani odkrycie. „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła zderza się z różową, następują cuda. Wszystko to ma coś wspólnego z czasem”.
Czas, ten w młodości trwa bez końca, podczas gdy na starość nagle przyspiesza i człowiek nie łapie kalendarza, a dni zbijają się w jeden. Od stosu tabletek do następnego stosu, od badania, do nocy bezsennej, od serialu do serialu. Lecz pośród tych staruszków, od prawie pięćdziesięciu lat, żyje z synem i jego rodziną Marion Leatherby. Ma dziewięćdziesiąt dwa lata, niedosłyszy lub w ogóle nic nie słyszy - na czym czasem traci, a w jej ustach tkwi sztuczna szczęka, którą nie zawsze zakłada, bo sztukę jedzenia opanowała bez zębów – po cóż są tarki, miksery i rozgotowane warzywa? Po co są zupy? Po co papki? Marion radzi sobie, jak mało kto. I, jak sama podkreśla, ma w sobie natchnioną radość życia, której nie chce utracić. Lecz, by ją w sobie zachować, godzi się na decyzję syna i synowej, którzy już jej w domu nie chcą. Starucha im przeszkadza i jest dla nich balastem, co podsłuchała głucha Marion dzięki... trąbce do słuchania. Ten prezent – ni do jedzenia, ni do picia, ni do dekoracji – dostała w prezencie od najserdeczniejszej przyjaciółki Carmeli. Gdy przytknęła ją do ucha, nagle świat okazał się jednym wielkim krzykiem. „(...) Czymże jest wiek? Nie każdy rozumie sens wieku, lat, jakich człowiek ma za sobą”. Życie trzeba brać na bary i iść dalej, póki siły są.
Syn wraz żoną postanowili umieścić mamę w przytułku zwanym Źródłem Braterskiego Światła. Ich celem jest pojmowanie znaczenia Chrześcijaństwa i zrozumienie oryginalnej nauki Mistrza. „Przytułki, tak samo, jak daleka północ, to miejsca odcięte od cywilizacji. I nigdy nie wiadomo, co się tam może człowiekowi przydać.”, a Marion, jak mówi „(...) Muszę oszczędzić energię, muszę odkryć jeszcze wiele rzeczy, zanim padnę sztywna do grobu”.
W przytułku Marion poznaje osiem starszych, niezwykle oryginalnych starszych pań, czasem dziwaczek, ale na swój sposób świetnych kumpelek. Każda zajmuje inny domek o dziwacznych kształtach. Jest muchomor wagon, latarnia, but, egipska mumia. I wszystko byłoby sielankowo nudne, gdyby nie otrucie jednej z nich, które wywołuje bunt. Od tego momentu, od tego zapalnika, powieść nabiera jakby (starczego) pędu i odwrócenia. W fabule pojawia się siostra zakonna z obrazu, która mruga okiem, Don Rozalinda Alvarez Cruz Della Cueva. Pojawiają się zagadki, głosy w głowie, czy bajanie do samej siebie.
Autorka weszła w rolę starszej pani, by idealnie zobrazować to, co ta ma w głowie, w myślach, czy w sobie. Czytasz z uwagą by rozróżniać kiedy gada do siebie, kiedy inni do niej gadają, a czego nie musi słuchać, bo nie ma przy sobie trąbki. To rezolutna dziewięćdziesięciolatka, która radzi sobie lepiej niż jej syn i synowa razem wzięci.
Czytanie sprawia frajdę. Od początku. „Trąbka do słuchania” ma w sobie specyficzny klimat, który pociąga, pasjonuje i ciekawi jednocześnie. Dorośli oddają mamę do przytułku i odjeżdżają. Nie mają wyrzutów sumienia, nie garną się do częstych odwiedzin, nie dzwonią. W końcu mamusia trafia do dobrych rąk. Lecz ile w tym prawdy?
„Trąbka do słuchania” jest konglomeratem zaskakujących obrazów, czasem komicznych treści, czy skojarzeń. Do tego dochodzą proste zdania, które na swój sposób są piękne i jakże normalne. „Domy są jak ciało. Jesteśmy związani ze ścianami, dachami i meblami tak samo, jak jesteśmy uzależnieni od naszych wątrób, kręgosłupów, skóry i krwiobiegu”. Zapisujesz te zdania w notatniku, by do nich wracać. Bo choć to książka i o dramatach ludzi i o smutku i samotności, to jest tu i śmiech i pokora wobec tego, co się od życia dostaje. Lecz zawsze, nawet na starość, każda z bohaterek pamięta o sobie, bo każda jest ważna.
Ta powieść jest tak naprawdę o nas. O ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. Starsze panie w przytułku żyją dniem obecnym, ale nadal marzą, planują, snują wizje, że gdyby tak... Może nie dziś, ale kiedyś... bo życie się jeszcze nie skończyło.
#agaKUSIczyta
Czas mija, żadna to nowość, ani odkrycie. „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła zderza się z różową, następują cuda. Wszystko to ma coś wspólnego z czasem”.
Czas, ten w młodości trwa bez końca, podczas gdy na starość nagle przyspiesza i człowiek nie łapie kalendarza, a dni...
2023-06-26
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkim mieście, które ich porwie w zarobkową codzienność, lub wrzucać do małej mieścinki, do niepozornego miejsca na mapie, które nazywa się Anielin. Można w miasteczku kreślić ludzkie losy tak, że chce się do tego miejsca przeprowadzić, zamieszkać i żyć nim. Można pisać, jak Iwona Mejza i nie szukać w tekście niczego innego, poza cennymi wartościami samymi w sobie.
Oto miasteczko Anielin i jego mieszkańcy, których znamy z poprzednich dwóch części. Znamy lub dopiero poznamy, bo każda z wcześniejszych książek może istnieć samodzielnie. Czytasz „Miejsce na ziemi” i od początku czujesz więź zarówno z tymi postaciami, jak i z tym miejscem. Osiadasz tu. Chadzasz do Antoniego na pyszną mieloną kawę, zachodzisz na plebanię do księdza Ludwika prosząc o spowiedź, czasem nawet przekroczysz prób miejscowej księgarni prowadzonej przez braci i panią, która dopiero się ujawniła. W tym miejscu masz świadomość, że cokolwiek się wydarzy, dasz sobie radę. Tu nie będzie ci ciążyć przeszłość, bo najważniejsza jest chwila. To, co teraz, bo jutra może nie być.
„(…) Nie da się wszystkiego zaplanować, nie da się wszystkiego przewidzieć, że życie pełne jest niespodzianek i czasem wśród czekoladowych jajek znajdzie się śmierdzący zbuk” myśli Marta, główna bohaterka „Miejsca na ziemi”, której życie nie szczędziło tragedii, łez i poczucia beznadziei. Na jej przykładzie autorka pokazuje, co i dlaczego życie nam serwuje każdego dnia. Zresztą, nie tylko na jej jednej. Każda z osób w Anielinie zna gorzki smak życia. Smak, którego się boi i który trwoży. Świadomość próbuje widzieć jasność przyszłych dni, ale różnie to się udaje. Jak pisze Maria Dąbrowska: „Można być wszędzie, jakby u siebie w domu… tu w chałupie i tam… Ale można być też, jak dzikie ziele w ogrodzie o pięknych kwiatach”.
Jest starsza pani, która mając 82 lata staje na ślubnym kobiercu. Jest Antoni i jego ukochana Felicja, która związała się z nim z miłością, ale i z bolesną świadomością, że oto ma męża niepijącego alkoholika. Jest i Marcin, który stoi u progu nowego czegoś. Czego? Może czegoś lepszego, a może gorszego? Każdy zakręt dnia zaskakuje, zza każdego rogu wychodzą niespodzianki, które nie zawsze są tymi pożądanymi. Jest i pani prowadząca cukiernię… i kasjerka ze sklepu spożywczego… „Miejsce na ziemi” przyjmie każdego. Zaprasza do siebie, podstawia wygodne krzesło przy stole kuchennym i częstuje gorącą herbatą. Słuchasz opowieści ludzi, którzy z każdą przeczytaną stroną stają ci się bliżsi. Współodczuwasz ich, rozumiesz bez słów. Oni dolewają ci herbaty, dosypują coraz to więcej samodzielnie wypiekanych ciasteczek i mówią, mówią… szukają w tobie wsparcia.
Tak pisze Iwona Mejza. To przyjazne, książkowe środowisko spaja się z tobą. Czytasz i odpoczywasz i choć czasem smutek doskwiera twoim myślom, to nie wstajesz od stołu, bo czekasz na koniec.
Anielin, miasteczko, jakich mało. To niewielka miejscowość, w której wszyscy się znają, ale – wbrew przesądom – nie ingerują w obce życie, nie plotkują, nie zazdroszczą. To ludzie tak serdeczni, jak rodzice. Przyjaźni, ciepli i otwarci.
Po lekturze „Miejsca…” siedzisz w ciszy z uśmiechem na twarzy, a dwa koty łaszą się u twoich nóg prosząc o atencję. Książka pochłania, ale i one domagają się uwagi… Tak to już jest, gdy się człowiek zaczyta.
#agaKUSIczyta
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkim mieście, które ich porwie w zarobkową codzienność, lub wrzucać do małej mieścinki, do niepozornego miejsca na mapie, które nazywa się Anielin. Można w miasteczku kreślić ludzkie losy tak, że chce się do tego miejsca przeprowadzić, zamieszkać i żyć nim. Można pisać, jak Iwona Mejza i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Śmieszna, pełna "słownej zabawy i ripost" książka, której czytanie leczy. A dlaczego? Już wyjawię...
Trzech londyńczyków postanowiło wybrać się łodzią po Tamizie i przebyć 123 mile. Najpierw wszystko obgadują, planują, po czym... przystępują do pakowania. Od pierwszych stron czujemy, że będzie wesoło, oj będzie. Tych trzech dżentelmenów nie ma sobie równych. Jest i czwarty pan, szczekający i o nim też trzeba pamiętać, bo to ... nieodłączny towarzysz wszelkich wyjść i eskapad. Ale, że siedzi na podłodze, to często się o nim zapomina, a niesłusznie, bo jego opinia zawsze jest ważna.
Nawet na łodzi. a tam?
Lepiej nie zdradzać.
Treść tej powieści to nie dość, że prze-wspaniała konwersacja trzech panów - leciwych i starszych, którym bóle jak nie stóp, to kręgosłupa nie są obce. Jeden nawet to na wszystko JUŻ chorował, a diagnozy lekarskie sam sobie stawia. Jak? Zasiada w bibliotece, bierze tomiszcza medyczne i czytając je z nosem wodzącym niemalże po samych literach, utwierdza się w przekonaniu, że coś już... przechorował, coś obecnie ma i to trzecie stadium, a symptomy jakiegoś nikłego bólu, który odczuwa od dziś rana, to z pewnością zapowiedź czegoś okropnego. Oczywiście choróbska okropnego, jak nie śmiertelnego. O niebiosa... Inni panowie też mają wszelakie dolegliwości cielesne, lecz bardziej normalne i zdiagnozowane oraz orzeczone lekarsko. I szczęście niebiańskie, że pies nie ma żadnych zdrowotnych kłopotów. Choć może i ma, ale szczekaniem mówiąc nikt go nie rozumie. I chyba lepiej, bo byłby kwartet narzekających ramoli z kubłem chorób, niedomagań i jęków.
Wypad łodzią tych elokwentnych panów ma na celu pływanie, gadanie - wręcz przegadanie dni, jak i udowodnienie sobie, że jeszcze w tym wieku, to można, ach można choćby dla kurażu zmienić klimat i miejsce i nabrać dystansu do monotonnej codzienności. A że jest ich trzech, to robotę można zrzucać na innego, by samemu móc siedzieć i herbatę pić.
Wkraczają - z psem - na pokład i ...
Żagle w górę, wiosła w dłonie... Witaj przygodo, hau hau.
Śmieszna, pełna "słownej zabawy i ripost" książka, której czytanie leczy. A dlaczego? Już wyjawię...
Trzech londyńczyków postanowiło wybrać się łodzią po Tamizie i przebyć 123 mile. Najpierw wszystko obgadują, planują, po czym... przystępują do pakowania. Od pierwszych stron czujemy, że będzie wesoło, oj będzie. Tych trzech dżentelmenów nie ma sobie równych. Jest i czwarty...
2023-03-14
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że... chciałabym mieć takiego dziadusia, jakiego ma książkowy Jarek. Ciepły, ostoja spokoju, pokory i wdzięczności. Starszy pan, który mieszka w małej mieścince, a którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To człowiek o złotej wręcz duszy, którą poznaje wnuczek. Jarka podrzuca syn pana Kazimierza, bo wraz z żoną jadą na dwutygodniowy wyjazd za granicę. A syn? Tego przecież trzeba gdzieś zakotwiczyć, a ojciec z pewnością nie będzie miał nic przeciwko. Przecież i tak siedzi w domu. Syn Staruszka nie utrzymuje z nim kontaktu, rzuca słowa na wiatr nie dotrzymując danego słowa. W ogóle nie interesuje się własnym tatą, a Jarka zostawia bez wcześniejszego uzgodnienia.
I oto stają obok siebie - dorastający Jarek i starszy Pan. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Są jak dwie czyste kartki papieru, które dopiero spiszą. Ale teraz, pierwszy moment... Nic nie jest tak, jak powinno być. Nie ma internetu, nie ma co robić, nie ma pizzy co wieczór. Ogólnie nuda ze starym człowiekiem pod jednym dachem. Lecz po tygodniu coś się zmienia, samo od siebie. Wspólne zdobycie góry i zwiedzanie jaskini odczarowuje patową stagnację. Chłopiec zaczyna rozmawiać z dziadusiem, ale i zmienia się, jako dziecko. Okazuje się, że to rozważny, przyjacielski i wrażliwy chłopiec. I mimo hardości i początkowej wściekłości, wręcz furii, okazuje się być chłopcem uczynnym, rezolutnym i szczęśliwym. A to wszystko dzięki Dziadkowi, który... z każdym kolejnym dniem staje się mu coraz bliższy. Nagle wnuczek obywa się bez gier na tablecie, bez pizzy i bez sportu w telewizji. Odkrywa smak krupniku, gorącej czekolady, jaką robi Dziaduś oraz doświadcza bezinteresownej przyjaźni. Poznaje trójka biednych dzieci, które nie oceniają człowieka po zawartości portfela, a po głębi serca. Te dzieci są tak inne od tych z miasta, myśli Jarek. Tak wyjątkowe...
Jarek zmienia się. Wszystko się w nim przestawia i układa, jak puzzle, które dotąd były w rozsypce. To chłopiec mądrzejszy od własnych rodziców, który ma swoje zdanie i swoje serce. I okazuje się, że to serce... bezgranicznie kocha Dziadunia.
Tak w skrócie rysuje się fabuła „Ferii”. I choć to niepozorna z wyglądu książka, to tak mnie oczarowała, że jestem stale pod jej wielkim wrażeniem. Onieśmiela czytelnika. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamięci wysypują się skrywane od lat marzenia. Otwierają się wspomnienia, wracają smaki sprzed lat. Pojawia się uśmiech i wdzięczność. Myślisz o czasie, jaki był i który nie wróci, ale jakże on był piękny... Dziękujesz za dzieciństwo i śmiech beztroski. Za bliskość dziadków i dotyk ich dłoni. Za rosół i placek z owocami, jaki robiła babcia. Budzi się czar dorastania.
Ta książka rzuca urok dobra.
„Ferie” pani Anny Wołoszyn-Figiel czyta się z wypiekami na twarzy. To mądra powieść, w której jest i gniew dziecka i bunt i niezgoda na decyzje dorosłych. Jest kłopot komunikacji między dorosłymi. Jest i tęsknota i łzy i ból. Tu jest wszystko. Tu jest człowiek wraz ze swoimi słabościami, które są i które często dają o sobie znać, ale których nie należy się wstydzić. lecz jest tu jeszcze coś, co zobaczysz w tle. Rodzina, miłość i zrozumienie. Jest akceptacja i wiara w to, co się ma i kim się jest. Wiara w ten czas dany tu i teraz. Przecież życie trwa, mówi nam autorka. Nasze życie to nie tylko dwa tygodnie ferii raz w roku. Te ferie trwają cały rok. To życie trwa rok po roku. Patrz – szepcze pani Anna – patrz i żyj.
Tej książki nie można przegapić. Ona domaga się wyróżnienia, specjalnego traktowania i delikatności. To perełka każdego księgozbioru. To niewyobrażalne piękno skryte w subtelnych okładkach. To magia słów. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok.
#agaKUSIczyta
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że... chciałabym mieć takiego dziadusia, jakiego ma książkowy Jarek. Ciepły, ostoja spokoju, pokory i wdzięczności. Starszy pan, który mieszka w małej mieścince, a którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To człowiek o złotej wręcz duszy, którą poznaje wnuczek. Jarka podrzuca syn pana Kazimierza, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-22
Trzymam w rękach wspaniałą książkę kulinarną i, co mnie odurza szybciej niż łyk zaparzonej właśnie kawy – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – to fakt jej precyzyjnego dopracowania i zadbania o każdy detal. To kryształ pośród książek, jakie dotąd skolekcjonowałam. „SERNIKI SŁODKIE I WYTRAWNE” pani Renaty mówiąc szczerze są obłędne. Kawa stygnie, jak nigdy, ale nie zwracam na nią uwagi, bo jestem pochłonięta słodkim wnętrzem.
Jednak „SERNIKI...” nie są typową książką o pieczeniu, ile książką o dorastaniu pełnym smaków. To pamiętnik pełen wpisów tego, co przeżyła autorka i co do dziś pielęgnuje w sercu. To niebywałe notatki pomiędzy przepisami i działami, które wywołują w tobie tęsknotę. Tęsknotę za przeszłością, beztroską i bosym bieganiem po trawie, piciem kompotu, czy bieganiem po jajka do kurnika za domem. Autorka ożywia piękno dzieciństwa u boku babci i dziadka, u boku dużego grona rodziny, która zjeżdżała się czasem niezapowiedzianie. Pisze o pobytach na wsi, gdzie dziewczęca beztroska i miłość do staruszków sprawiła, że... jest tym, kim jest. Jest cukiernikiem, który kocha swoją pasję. A skąd ta pasja? Od babci właśnie. Wystarczyło obserwowanie życia, babcine pieczenia i czerpanie z niej tego, co najlepsze w sobie miała. To od babci wszystko się zaczęło. Te jej spracowane dłonie, mieszanie w makutrze żółtek z cukrem, obieranie jabłek na placek...
Wydawnictwo Psychoskok sięgnęło wysoko postawionej sobie poprzeczki i wydało perełkę pełną przepisów, sielskości i smaków. I, co najzabawniejsze, jeszcze nic z niej nie upiekłaś, jeszcze nie otoczył cię zapach pieczonego sernika, jeszcze nie skosztowałaś ani kęsa, a już czujesz szczęście przez samo oglądanie zdjęć i czytanie. Rozsmakowałaś się w tym słowach, zdjęciach, w opisach. Uśmiechasz się do stron i jednocześnie przenosisz się do czasów swojego dzieciństwa. Wspominasz babunię i dziadusia i kota, który z rana czekał na mleko od krów. Przypominasz sobie pierogi, jakie kleiła i robiła ukochana staruszka.
„SERNIKAMI...” będziesz urzeczona.
Możesz na początku przypuszczać, że przeglądanie „SERNIKÓW...” szybko ci pójdzie. Ot, zwykła książka z przepisami na serniki. Lecz już na pierwszej stronie ujawnia się prze-smaczne zaskoczenie. Spędzasz z nią pół dnia, a podczas czytania malujesz samą siebie przy mieszaniu składników, czy kukaniu na masło, czy już rozmiękło. Czujesz emocje, jakie owo krzątanie ci przysporzy. A na końcu okaże się, że całe niemalże „SERNIKI SŁODKIE I WYTRAWNE” nafaszerowałaś, jak pierogi, znacznikami, małymi karteluszkami. To upiekę, i to, a na przyjazd cioci to i jeszcze spróbuję tego. Ale najważniejszy jest sernik babuni, czyli sernik z wiórkami kokosowymi. Mnie zamurowało (choć to nie marmurek) już przy pierwszym serniku waniliowym na czekoladowym spodzie. Mistrzostwo cukiernictwa.
Ta książka bawi się zmysłami, żongluje smakami. To przygoda, która ma za każdym razem inny finał. Jest jak słodka bajka. Każdy przepis zaczyna się podobnie, ot lista składników, potem wykonanie – nic nowego. Bo koniec, ach, koniec jest niepowtarzalny. Patrzysz na zdjęcie obok, które być zjadła i już wizualizujesz sobie swój własnoręcznie upieczony sernik.
Na takie wydania się czeka i poszukuje.
Takie książki przytula się do siebie.
Trzymam w rękach wspaniałą książkę kulinarną i, co mnie odurza szybciej niż łyk zaparzonej właśnie kawy – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – to fakt jej precyzyjnego dopracowania i zadbania o każdy detal. To kryształ pośród książek, jakie dotąd skolekcjonowałam. „SERNIKI SŁODKIE I WYTRAWNE” pani Renaty mówiąc szczerze są obłędne. Kawa stygnie, jak nigdy, ale nie zwracam na...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-22
Czy można zatracić się w trójkącie, który tworzą zamknięta na kłódkę szopa Howarda Bowditcha, stary pies Radar i nastolatek Charlie Reade? Czy powieść z pogranicza metafizyki może dziś zaciekawić? I w ogóle, czy Stephen King nie jest już przereklamowany? Czy nie czas na zasłużoną emeryturę i wycofanie z rynku wydawniczego?
NIE, NIE!
Stephen King z każdą powieścią udowadnia swój mistrzowski styl. Udowadnia pisarski kunszt. Z każdą kolejną publikacją zaskakuje i fascynuje jednocześnie. To mistrz wyobraźni, budowania fabuły i skrzętnego wodzenia czytelnika za nos. Jednak Kinga albo się kocha, albo nie lubi. Albo czyta się wszystko jego pióra, albo nie sięga się po nic.
Dla mnie żaden inny pisarz nie ma takiego fachu, jak właśnie King. Wszystko, co mogłoby zakrawać na trywialność, u niego idealnie współgra. I nie dość, że tworzy spójną całość, to jeszcze fascynuje. Tu jawa przenika sen, sen wchodzi w jawę. Trudno czasem te światy rozdzielić, a co najlepsze, czytając uzmysławiasz sobie, że one siebie wręcz uzupełniają, potrzebują się wzajemnie. Jedno nie istnieje bez drugiego, a razem tworzą coś na miarę jednej przestrzeni.
Charlie Reade ratuje życie panu Howardowi Bowditchowi, który trafia do szpitala. Tym samym nastolatek zostaje opiekunem starego psiaka, suki Radar. To ona, co wyraźnie podkreśla pan Howard. Stara Radar, ukochana od lat. Od wypadku opiekę przejmuje Charlie i od tego momentu wszystko zaczyna kroczyć w sobie tylko znanym kierunku. Pojawiają się tajemniczość, domysły i niedowierzanie. Niektórych sytuacji nawet człowiek nie jest w stanie pojąć.
Życie, jakże ono przewrotne jest. Ono sobie sterem i okrętem.
U Kinga wystarczą trzy postacie, by zbudować fenomenalną powieść o genialnie prowadzonej fabule. Tylko King potrafi pisać tak, że czytasz do sto pięćdziesiątej strony, gdy ze zdziwieniem stwierdzasz, że cię pochłonęło. Że niby nic się nie dzieje. Nie ma śmierci, nie ma horroru z wampirami w tle, krew się nie leje. Nie dzieje się nic... strasznego. Nie ma nawet szybkiej akcji. A jednak, jak przyklejony do „Baśniowej Opowieści” jesteś niezachłyśnięty jej głębią. Wszystko za sprawą świetnego języka, dialogów i dopracowanie nie tyle każdego z bohaterów, ile scen z nimi i słów, jakie padają. To misternie budowana powieść z pogranicza metafizyki. To pełna smaku, pasji i emocji powieść mistrza Stephena Kinga. To perła pośród nijakości. Zawsze.
Czy można zatracić się w trójkącie, który tworzą zamknięta na kłódkę szopa Howarda Bowditcha, stary pies Radar i nastolatek Charlie Reade? Czy powieść z pogranicza metafizyki może dziś zaciekawić? I w ogóle, czy Stephen King nie jest już przereklamowany? Czy nie czas na zasłużoną emeryturę i wycofanie z rynku wydawniczego?
NIE, NIE!
Stephen King z każdą powieścią...
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę nad głową (najlepiej gdy jest ich trochę więcej, bo to znaczy, że gdzieś w pobliżu jest miód). Nic mu nie umknie, a wszystko go zachwyca. Jest takim misiowym dzieckiem w futerku. I ta jego radość w dziwny sposób łączy się poniekąd z beztroską dzieci z niebieskiego domu.
To one dostrzegają każdy symptom nadchodzącej wiosny. Nie umknie im „NIC” i tym „NIC” zachwycają się w sposób, jaki tylko dzieci to potrafią. Bo nie ma jak wiosna – zwłaszcza po długiej i szarej zimie – bo ile można nosić drapiące w czoło czapki, puchate rękawiczki i niekończące się szaliki? A jeszcze gorzej, gdy się ma ponad 4-letniego brata Mikołaja, który ma zawsze tysiąc pomysłów na minutę i który nie zważa na ubiór, czy porę roku. Zawsze znajdzie coś, czym zaskoczy, a najbardziej mamę, której wówczas dziwnie ręce opadają.
Jest i Zosia, dwulatka, ale ją można zapiąć w wózku i póki co nie ma z nią kłopotów (do czasu aż ten wózek opuści). Jednak teraz Mikołaj przy niej, to już odrębna para (mokrych najczęściej) kaloszy, choć i te często gubi).
W Niebieskim Domu jest jeszcze Pawełek, Łucja, Emilka oraz rodzice (o stalowej wręcz cierpliwości) i najważniejszy (opowiadacz owych perypetii), czyli Daniel. Do tego należy doliczyć Tuptusia – królika i babcię Anielę i ciocię Monikę i wujka, ale na szczęście oni już (bez Tuptusia, oczywiście) mieszkają osobno. To tak pokrótce, bo każdego dnia dzieje się tak wiele, że nie dość, że trudno nadążyć za tym wszystkim, to tym bardziej spisywać (i to jeszcze czytelnie). W międzyczasie kończy się pandemia i nauka on-line (w której oszukiwała Marta), a zaczyna wojna na wschodzie między Ukrainą, a Rosją. Tysiące ludzi ucieka przez granicę i przyjeżdża do Polski. A i babunia Aniela też przyjeżdża (na szczęście nie ucieka z przymusu) i trafia pod dach domu cioci Moniki. Od tego momentu w napiętym grafiku dzieciaków trzeba było od czasu do czasu wcisnąć odwiedziny u Babci i dać swój czas komuś, kto się z takiego prezentu ucieszy (nie tylko w ramach okresu Postu). Ale – co się okazuje – ten czas z bunią Anielą staje się czymś na miarę historii. Staruszka opowiada o tym, co przeżyła, co się działo, o czym marzyło. Spotkania stają się lekcjami historii – nawet lepszymi niż te szkolne, bo nikt nie myśli o wagarach, a bunia, jako nauczycielka jest wspaniała. Na jej lekcjach frekwencja jest 100%-towa.
Autorka, Natalia Przeździk tak, jak łączy zimę z wiosną, tak też łączy pokolenia. Babcia cieszy się z wizyt wnuków, a one spędzając z nią czas czynią dobro. A i wiele zyskują. Nie dość, że poszerza się ich widza, to i czynią dobro i stają się zdyscyplinowani w obietnicach spotkań. Jest tu też i nauka i zabawa i czas na lenistwo. Rodzina ma być wszystkim – o tym w głównej mierze są historie z „Błotnych stworów”. Rodzina to nie tylko dom, lecz rodzina to ludzie, którzy w nim żyją. W domu się dorasta, uczy i mądrzeje. W domu się bawi, uczy i marzy. W domu się odpoczywa, ale w domu też się dokucza (czasem). W domu słychać śmiech. Tu tworzy się ciepło (naturalne) i do domu chce się wracać (choćby na gorące kakao, czy maślane ciastka – najlepiej polane czekoladą).
W „Błotnych stworach” są i Święta i jajek malowanie i palmy i śniadanie wielkanocne (jedyne tak pyszne w roku) i jest zapach dochodzący z piekarni, w której akurat piekły się bułeczki. Natalia Przeździk łączy codzienność z życiem rodzinnym. Uczy dzieci bycia słownymi, dobrymi i zaradnymi. Uczy radzenia sobie w każdej sytuacji. Ukryła w perypetiach bohaterów z Niebieskiego Domu prawdę o życiu – dosłownie – i chyba to sprawia, że „Błotne stwory” każdy odbierze inaczej. Dorośli odnajdą tu kompendium wiedzy rodzicielskiej, dziadkowie dawkę (leczniczą) śmiechu, a dzieci wyjątkowe historie o sobie. Lektura da korzyść każdemu i każdemu poprawi humor. Pozwoli uwierzyć w istnienie dobra, w miłość i bezinteresowny uśmiech. A co najważniejsze – według mnie – pozwoli uwierzyć w szacunek, o którym tak często zapominamy.
Same plusy.
#agaKUSIczyta
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę...
więcej Pokaż mimo to