rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , , , , ,

Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i one mają swoje piękno. Każda pokazuje zwycięstwo dobra nad złem, szczerości nad kłamstwem, czy uczciwości nad kradzieżą. Nawet lisek potrafi błyszczeć przykładem, a myszy okazują się być najlepszymi przyjaciółkami. Są i tajemniczy książęta i wesołe staruszki, są małe księżniczki o zlotych włosach splecionych w długie warkocze. Są dzieci o dużych, szczerych oczach i tajemnicze zwierzaki, które mówią ludzkim głosem... Koło nich rosną drzewa o magicznej mocy...Wszystko ze sobą żyje, oszałamia kolorami i jakimiś czarami, które działają na ciebie - na ciebie najbardziej. Na ciebie i twój świat, twoją codzienność i na bycie TERAZ.

Tu jest wszystko, a to wszystko skleja magia. I ta magia właśnie wyrywa z codzienności. Zanurzasz się w bajkowym świecie, który sprawia, że odpoczywasz i znikasz z tej szarej ziemi. Zachwycasz się, jak dziecko i świat nabiera kolorów i wszystko ma sens i wartość. I czytaj - podpowiadam - czytaj dla siebie, dla innych, lecz i kogoś, kto się w nich zasłucha. Obudź wyobraźnię i swoją i innych. To nic nie kosztuje, a jak bardzo jest pomocne, to już sam zobaczysz. Czytanie ŚPIEWAJĄCEJ LIPKI sprawia, że odczuwasz lekkość. Jesteś w swoim kolorowym uniwersum, uśmiechasz się i gdy kończysz czytać, wracasz do początku i przygoda bajkowa trwa w nieskończoność.
wspaniała jest każda bajka. Nie mam swojej jednej, ulubionej. Czytam je czasem nawet wybiórczo - na jakiej stronie otworzę, tam wsadzam nos i odpływam w ten kolory - i dobry - świat. Bo bajki są dla wszystkich i na wszystkich działają. I to w nich kocham. To piekno rozpięte jak najpiękniejszy wachlarz świata literackiego. To radość. Bajki z każdym rokiem nabierają coraz większej wartości i szacunku.

Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada się w tobie. Pochłania cię całego – bo Dostojewski łakomy jest – ot, co. On wycisza hałas koło ciebie i w ciszy zabiera cię w literacki świat i to każdą powieścią. Buduje fabułę tak, być się z nią stopniowo zapoznał, a potem, odważnie wszedł, jak gość zaproszony na dobrą kawę. Zapraszam, szepcze raz za razem.

Mój zachwyt osadził się w „Wiecznym mężu”. Ta powieść w niewytłumaczalny sposób wciąga, jak gra w kasynie na podobieństwo napisanego kilka lat wcześniej „Gracza”. Dostojewski zastosował tu coś, co nazywam „fabułą pudełkową” (lub „przestrzenną”). Detalicznie wręcz nakreślił dwójkę mężczyzn o złożonych psychikach, duchowości i problematyce. Sami w sobie walczą ze złem, z diabłem, z niemocą i bezradnością, do której nie chcą się przyznać. Ba, oni o niczym, co ma związek stricte z nimi, nie mówią. Ich dylematy rozszarpują wnętrza i umysły, ale oni nie pozwalają sobie na wyznania. Kontrolują się, zachowują etykietę i oceniają innych zamiast stanąć przed lustrem odbijającym własne ego i powiedzieć, co widzą. Bo lepiej unikać aury miernoty, bycia zerem, czy zakłamanym tchórzem. Aury, która na trwałe obrysowała ich sylwetki stając się jednym ciałem. „Fabuła pudełkowa” zamyka bohatera we własnym umyśle, jak w pokoju bez okien. Sam sobą się dusi, sam się w sobie tłamsi, coś go rani od wewnątrz, ale nie wie co, coś go boli, ale nie potrafi tego bólu dokładnie zlokalizować. Psychika bohaterów „Wiecznego męża” zatrważa podczas czytania. Zastanawiasz się, dlaczego tak sobą gardzą, że świadomie skazują się na te „dylematyczne tortury”.
On, 38-letni Wielczaninow to hipochondryk, postrzegający sam siebie jako starca, któremu „nic się nie udaje” i „w ogóle wszystko od pewnego czasu zmienia się na gorsze”. Jest niezadowolony z życia, a jego egoistyczny strach potęguje zjawienie się Pawła Pawłowicza Trusockiego, z którym się znał przed dziewięciu laty, gdy przebywał w T. jego persona burzy dotychczasowy jako taki ład Wielczaninowa. Zaczyna się rozmową, potem są odwiedziny i zażyłość szyta niewidzialną prawie nicią. I jest przerażenie, bo zjawia się Liza, córka Pawła... I okazuje się, że życie zaskakuje. Że dotychczasowe własne kłopoty w kontekście innej osoby stają się marne i wręcz trywialne. Problemy innych potrafią wkraść się do własnej głowy. Do tego dochodzą zagadki i pytania bez odpowiedzi, a to wszystko nurza się w sosie wątpliwości i przypuszczeń – czy aby na pewno? Czy Trusocki wie, czy nie? Czy może tylko gra? Udaje? Może kpi sobie z Wielczaninowa?

W opisach tej powieści pojawia się określenie przeklętych problemów” bohaterów, ale ja nazwałabym je piekielnymi. Są one pokutą za życia, chorobą umysłu. Fiodor Dostojewski, jak dokładny analityk, rozkłada psychiki swoich powieściowych bohaterów na czynniki pierwsze. On ich niemalże wybebesza i ujawnia skrywaną we wnętrzach prawdę. Pisarz wyciąga ich marne człowieczeństwo, którego konstrukcja zaczyna się chwiać w obliczu zagrożenia. Narzekają na codzienność, ale jednocześnie boją się ją utracić. Stają się starcami w młodych ciałach, stają się mentalnymi stulatkami. Nie wracają do przeszłości, bo tak im łatwiej. Nie wracają do własnych błędów sprzed lat, nietrafionych lokat, czy złych momentów. Wracają do tego, co było dla nich dobre i zyskowne, reszta zostaje osłonięta gęstą mgłą zapomnienia. Choć i ta nie zawsze chroni. Porażki tkwią w pamięci, przykrości wgryzają się w umysł. Takiego Dostojewskiego lubię. Takiego postaciowo-schorowanego dyletanta na zakręcie. Takie historie mnie fascynują. Podobnie jest w „Wiecznym mężu”, w którym jest i mieszanka emocji i osobowości, a do tego rozbudzona ciekawość końca.
To jak gra w „Graczu” - obstawiasz czerwone, czy czarne? A może zero? Oj, ta przeklęta ruletka...

#agaKUSIczyta

Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego dziadek jej unika. Dba o nią, ale nie chce kontaktu ze śmiercią w niej. Chce, by babce było ciepło, by jadła, by żyła jeszcze, ale nie chce mieć z nią styczności. Ona zaś pragnie żywego. Do swojego pokoju sprowadza mrówki, muchy, dziwne owady. Prawie nieżywa wpuszcza do siebie żywe. Nie zabijaj, krzyczą jej oczy.
Choroba jest w niej i czasem nie liczy dni. Śpi, coś tam zje, kroplówka spływa do żył, jak rower jadący po autostradzie. Kap, kap, kap. Wszystko koło niej spowalnia. I ona też, wnuczka, która tu przyjechała. też. Czuje się chora

Łakoma jest żałoba.
Z żałoby byłby wiersz. I byłaby w nim czarna procesja, i trumna na przodzie, i psy na końcu i biała gęś wychodząca z mijanej właśnie szkoły. I byłaby stypa dla babki i dwa kurczaki transylwańskie z ukręconymi głowami, które Staszek uśmiercił, bo nie znalazł już żadnego gołębia. Bo babka tylko gołębie jadła każdego dnia, teraz trzeba ją okłamać. Okłamać jej podniebienie. Dać śmierci mieszkającej w niej synonim tego, czego chce, a czego nie ma, może się nie zorientuje. Babka jest, jak dziecko, wierzy każdemu i we wszystko. To chore śmiertelnie duże dziecko, którego dni do końca odlicza zegar, tuptające mrówki, które skierowała do tego pokoju i mucha, tłusta i obżarta, która obija się o szybę...

Ale tu jest i dziadek, który jest i znika. Czasem słychać go, a nie widać. Jest, aż go nagle niema. Odchodzi to, co było żywe i w domu zostaje martwe...

Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne obrazy przedstawiające najbiedniejsze warstwy społeczeństwa – żebraków, głodne dzieci, biedotę w szerokim spektrum ujęcia, czy brzydotę. Potem zmienił styl i obrał drogę różu. Teraz skupiał się na aktorach, cyrkowcach, linoskoczkach, czy tancerkach. Ujmował symboliczne postaci, które usiłują pokonać smutek i są jakby w ruchu, jakby wymykały się przygnębieniu.
Początkowo odrzucano jego dzieła uznając je za „zbyt innowacyjne”, niepasujące do obecnych odbiorców. Nie pisała o nim żadna gazeta, gardzono i nim i jego obrazami, które się po prostu nie podobały, a tym samym – nie sprzedawały. A on? Na przekór opinii publicznej malował dalej, za nic mając sobie zdanie pospólstwa. Zaczynał wcześnie rano, a kończył wieczorem, kiedy to wychodził jeść. „Niektórzy mówili, że boi się biedy, której doświadczył, gdy był dzieckiem” - tak uzasadniano jego obsesję twórczą.
A dlaczego o nim piszę ten zarys biograficzny?
Piszę, by mieć o nim pojęcie zanim stał się malarzem światowym.

Na początku w Paryżu, czy we Włoszech „skopali mu tyłek”. Wyznawał zasadę wolności tworzenia. Nie inspirował się nikim, nikogo nie naśladował, ani tym bardziej nie kopiował. Był autentyczny w tym, co robił. Trzymał się własnej, prostej duszy. „Sztuka powinna zacząć od początku – mówił kolegom malarzom i tym, którzy skupiali się wokół jego osoby chłonąc jego słowa. - Powinna zacząć od spontaniczności, instynktów i pasji”. Dążył do wizji, które nie były realistyczne, a wewnętrzne, jak je tłumaczył, czego świadkiem był choćby wielki Modigiani. Ci dwaj geniusze światowi poznali się i choć każdy malował inaczej, byli dla siebie w pewien sposób inspiracją tworzenia. Skoro jeden może malować nie pętając się w ramach czegoś sztucznego, to dlaczego drugi nie może? Płótno ma wyzwalać ducha – artysta jest od tworzenia czegoś nowego. A Picasso miał odwagę i tupet.
Ale... ale gdyby nie prawnik, John Quinn i jego koledzy, którzy kupili dla niego obraz, a ten... go zachwycił. Był on pędzla nikomu nieznanego dotąd Pabla Picassa. I choć nie wielu znajomych odbierało go pozytywnie, to on i tak utwierdzał się w przekonaniu, że „obraz jest bardziej żywy niż książka” o czym pisał w 1909 roku do jednego z irlandzkich przyjaciół. „Malarstwo może zmienić poczucie rzeczywistości tak, jak postęp naukowy zmienia rozumienie biologii lub chemii”. Każde pokolenie ma w końcu swoją sztukę, a ta musi się rozwijać, iść do przodu, odważnie zmieniać to, co stare.

„Wojna o Picassa” jest tak naprawdę powieścią o Johnym Quinnie, dzięki któremu świat usłyszał o Picassie. Dosłownie. Bo po skończeniu czytania dociera do ciebie, że gdyby nie on, gdyby nie przypadkowy zakup „w ciemno”, to świat nigdy nie poznałby kogoś takiego, jak malarz Pablo Picasso.
Otwierasz powieść i już z pierwszą stroną czujesz magię sztuki. Oto jest 1911 rok, a ty kroczysz u boku Quinna idąc na pierwszą w historii wystawię dzieł Picassa w Ameryce. Nagle zatrzymujecie się przed czteropiętrową budowlą przy Piątej Alei i wkraczacie do jej wnętrza, by za chwilę rozpocząć zwiedzanie.
Idziesz i słuchasz słów Quinna. Słuchasz jego opowieści o obrazach, o sztuce, o malarzach, których dzieła nabywał i promował, o jego pasji i zamiłowaniu do obrazów. Słuchasz o jego poczuciu estetyki i piękna, bo w końcu nie od dziś wiadomo, że sztuka dla każdego znaczy co innego.

Mogłabym tak pisać i pisać o tej powieści, która mnie oszołomiła. Bo to nie tyle historia o Picassie, ale i o innych artystach dzieł najznamienitszych. Porwał mnie świat malarstwa i jego tajniki, to ukryte zaplecze i tło poniekąd. Hugh Eakin sprawił, że pochłonęła mnie aura artystów. Zafascynowała mnie osoba Pabla Picassa, wielkiego mistrza ponad mistrze, po którego obrazy i albumy sięgnęłam już podczas lektury. Chciałam poznać, przybliżyć sobie jego sztukę, zatrzymać się nad nią i nauczyć się ją oglądać. Nauczyć się doceniać kunszt.

„Wojna o Picassa” jest wyjątkową powieścią.
Jestem pełna zachwytu dla autora, Hugh Eakina. Za podjęty temat, za bogactwo wiedzy, za pióro i za całą historię, którą opisał. Pozwolił mi przekroczyć próg artystycznej bohemy, poczuć splendor, ale i wejść do świata sztuki pisanej przez duże „S”.
powieść ma w sobie jaką tajemnicę i pasję. To historia, w jaką wchodzisz, i którą chłoniesz z wypiekami na twarzy. I choć wiesz, że Picasso wkroczy na scenę światową, to jednak czytając próbujesz w ten jego talent wątpić. Emocje sięgają zenitu od samego początku i trzymają do końca.

Znalazłam się w innej przestrzeni.
Ta powieść to kompilacja, której punktem wyjścia jest zrobienie pierwszego kroku do galerii...


#agaKUSIczyta

Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , ,

Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.

A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.

W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?

Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?

Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...

Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.

#agaKUSIczyta

Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale, które jakoś dobrego nie wróży.
„Chłopki” bowiem trzymają przy sobie do samego końca, lecz patrząc potem perspektywicznie, trudno nie wyzbyć się uczucia, że ta publikacja mogłaby być o połowę cieńsza. Dlaczego? W każdym niemalże rozdziale powtarzane są niektóre kwestie. I nie ma znaczenie tytuł owego rozdziału. O dorastaniu i edukacji i kobiecych obowiązkach koło gospodarstwa, jakie już dzieci na siebie biorą jest ciągle. I choć już wiesz, że tak było, to autorka i tak co kilkanaście stron ci o tym przypomina. Nie inaczej jest z wieloma innymi aspektami wiejskiego życia. Dorastanie, gwałty na nieświadomych niczego dzieciach, okres kobiecości, czy starzenia się to jedno pasmo biedy, czasem nawet głodu, pracy i obowiązkach – obowiązkach wobec mężów, księży, czy gminy. Wielodzietność był powszechna, dzieci wychowywały się same – starsze zajmowało się młodszym, a matka najczęściej był w kolejnej ciąży lub piastowała najmniejszego berbecia, które trzeba było karmić piersią. Panowała bieda, ziemia grymasiła i dawała różne plony. Rodziny nie dorabiały się, a wprost przeciwnie – egzystowały z dnia na dzień.

Kobiety miały dni od świtu wypełnione pracą.
Młode kobiety miały stare twarze.
Młode kobiety miały męskie, twarde dłonie.
Młode kobiety w chustach na głowach, schowanych pod nimi włosami, ogorzałymi twarzami naznaczonymi zmarszczkami – taki ich obraz ciągle do ciebie powraca.

Kobiety, o których czytasz i którym teraz nie możesz pomóc. Kobiety, które podziwiasz i przed którymi chylisz czoło, by okazać im należny szacunek. Gdyby nie one, nie byłoby nas. Nas – tak innych od nich. Nie byłoby naszych matek i tego, co teraz mamy. A mamy tak wiele. Sam fakt, że życie na przełomie stu lat zmieniło się tak diametralnie w jakiś sposób uzmysławia nam własne szczęście.

Pierwsze przekroczenie progu wiejskiej chaty boli i dźga nożem gdzieś w środku. To jak wejście do pustego, grającego ciszą domu, bo nikogo tu nie ma, bo cała kilkuosobowa rodzina pracuje gdzieś na zewnątrz. Może są w polu przy ziemniakach? Myślisz. Może pasą zwierzęta? Może któraś pierze ciuchy, których nigdy nie ubywa, a codziennie dorzucane są nowe, przepocone i pobrudzone? Może któraś poszła w pole po jakieś warzywa, by ugotować marną zupę dla wszystkich? …
Cisza i ty. Cisza i moment na ostatnie zaczerpnięcia domowego powietrza.

Zastanawiasz się nad tym, co czytasz i nad sobą jednocześnie. Czytasz o codzienności ludzi, o ich trudzie i o walce z każdym dniem. Tu gorycz miesza się z radością. I nie przekoloryzuję, jeśli powiem, że czujesz się, jak literacki podróżnik po wsiach, którego przystanki wyznaczają rozrzucone niedbale chaty bohaterów (bohaterek). Nie zaprzeczę też, że treść „Chłopek” wchodzi w ciebie wszystkimi szczelinami i otwiera ci oczy na to, co teraz. Ta powieść ma w sobie wiele emocji, zwłaszcza gdy do lektury zasiadają kobiety. Personifikujesz się z treścią, czujesz swędzące czoło od chustki, którą nosiłaś cały dzień, burczy ci w brzuchu, bo kilka ziemniaków zjedzonych w ciągu dnia nie dało zaspokojenia. Bolą cię dłonie od pastucha, na którym pasłaś krowę.
Ale...
Ale patrząc krytycznie, o problemach ze szkołą czytasz co jakiś czas. O analfabetyzmie i zmęczeniu też. O formalnościach związanych ze zwolnieniem dziecka z nauki, czy ogólnym ubóstwie też,a o braku rąk do pracy co kilka stron. Gdyby te powtarzane wiadomości wykreślić, znacznie zmniejszyłaby się ilość stron. Jednak jestem pełna podziwu dla autorki, że poświęciła tyle czasu na grzebanie po archiwach, że wyszperała zdjęcia z tamtego okresu (z dziećmi i kobietami w różnych rolach) i że odbyła tyle rozmów, by móc zapewnić sobie stabilny fundament do powieści.

Ale w pewnym momencie czytanie nuży, a szkoda, bo „Chłopki” są od dawna skąpane w peanach czytelników. By zdobyć egzemplarz w bibliotece, trzeba się uzbroić w długotrwałą cierpliwość. Dlatego sięgając po nią spodziewałam się czegoś, co mnie sparaliżuje. Moje babcie wychowały się na wsi, podobnie moi rodzice, którzy (już razem) przenieśli się do miasta. Wszystkie uroki wsi znam i to, o czym czytam w „Chłopkach” nie stanowi dla mnie nowości, czy odkrycia. Wieś wspominam z sentymentem. Mając świadomość, że wszystko się zmienia, siłą rzeczy i nasze losy muszą uleć metamorfozie. Ale czy nie lepiej o wsi sprzed lat i o chłopkach z tamtego czasu nie czytałoby się w powieści? W beletrystyce? W książce bazującej na faktach, a nie tylko suchych danych?

#agaKUSIczyta

Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.

nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.

„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.


#agaKUSIczyta

Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał interesu z kupcem, który dawał najlepszą cenę. Zbyt małe miasteczka obfitowały w plotki wszelakie, dlatego każda transakcja musiała być uczciwa tak, by i „wilk był syty i owca cała”. Jak dobrze jest poczytać o rodzinach wiejskich, gdzie panował szacunek, hierarchia i pracowitość. I, czego dowodzi Rodziewiczówna, dużą rolę pełniły kobiety.
„Dobrze... póki baba żyje i rządzi. Jak jej nie stanie, gorzej będzie. (…) Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być”. Kobiety są zaradne i na teraz i na przyszłość. Dbają o rodzinę i wiążą koniec z końcem, choć ten często umyka i trudno jest utrzymać gospodarstwo. Są kredyty i procenty do spłacenia, jest domostwo i obejście do obrobienia od bladego świtu i są codzienne potrzeby, a wszystko najczęściej spoczywa na kobiecie.
„Bo robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku takie rzadkie, że są rozkoszą”.
Kto ma jakiś kapitał, ten rozporządza nim i dokłada i bogaci się. Ten ma pracowników i dobre plony, bo często – na przekór zazdrośnikom – pogoda sprzyja takiemu panu. A ten, „(...) kto ma kredyt, brnie weń ze złudną nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś”. I spłaca procenty, bo na resztę funduszy brak. Są „gęby do wykarmienia” i bydło i trzeba gospodarzyć i trud znosić i troski w sobie nosić... A troska to rzecz, „(...) której nikt nie kupi. Troska cię znajdzie wszędzie i dzieciom jej nie oszczędzisz. Bo nawet zmieniając miejsce człowiek nosi ze sobą ciężary, zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki”.

W powieści Rodziewiczówny, co istotne, okazuje się, że kobiety są ważne. Są silniejsze psychicznie, twardsze, zahartowane codziennością i dążeniem do celu. Trzymają się obranych dróg i zachowują zimną krew, podczas gdy mężczyźni szybko tracą cierpliwość. Są uparci i trzymają się swoich racji, a co najgorsze miękną przy wysokoprocentowych trunkach. Ale i oni są w powieści ważni. I choć każdy doszukuje się w bohaterkach pierwowzoru autorki stawiając je na piedestale, to warto spojrzeć i na panów. Jest tu i Zagrodzki i Makarewicz z synem Ihnatem, jest Seweryn i Szymon i wielu innych, a parają się łowiectwem, rolnictwem, czy finansami. Bo prawda jest taka, że „Klejnot” to powieść o ludziach. I tych biednych i tych bogatych. To powieść o ludzkich charakterach, aspiracjach i marzeniach. Autorka dokonała skrupulatnego przekroju postaci, by dać obraz tamtym czasów.
Ale – muszę dodać – Rodziewiczówna nie byłaby sobą, gdyby nie doceniła natury i ziemi. „Klejnot” to w wielkiej mierze powieść o Ziemi – tej uprawnej i tej leżącej odłogiem. O ziemi, którą się kocha, uprawia, i która troski sprowadza. Praca na niej uszlachetnia i cieleśnie i duchowo. Praca, która lepi z człowieka mocarza na wzór i podobieństwo dębu. A ten dąb wrasta korzeniami w ziemię i pnie się ku górze. Ta ziemia to dom.

„Klejnot” jest mało znaną powieścią Marii Rodziewiczówny. Warto czytać ją ze zrozumieniem, a samego siebie stawiać w różnych miejscach i sytuacjach. Warto bacznie obserwować poczynania i zapędy bohaterów, a po zakończeniu czytania długo, długo o niej rozmawiać. A zapewniam, że jest o czym.


#agaKUSIczyta

Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny, i napełniać łzami oczy kobiety”, powiedział przed laty Ludwik van Beethoven, kompozytor i pianista niemiecki, ostatni z klasyków wiedeńskich.

„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i pianista.

A co mówi Bogdan Frymorgen? „Nie ważne, czy umiesz czytać nuty. Ważne, czy słyszysz muzykę”. Bo o to w „Wariacji Goldbergowskiej” chodzi, o tą subtelną ścieżkę dźwiękową, którą autor wybrał jako tło do słów pisanych. Tej muzyce towarzyszą wspomnienia. Osadza siebie w świecie wypełnionym śpiewem i dźwiękami, grą na instrumentach i marzeniach, które umieszcza na pięciolinii siebie. Dorastanie, uczenie się, słyszenie i dostrzeganie. To wszystko uwrażliwiło dorastającego chłopaka. Wewnątrz siebie skrywał wszechświat, który był całkiem inny od tego rzeczywistego, ale dzięki któremu mógł przetrwać. A były chwile buntu, czas „Pana w czarnych okularach” i czas poszukiwania i odkrycia i emocje i objawienia. A największym była Ona, ukochana żona i Bach, też ukochany choć w nieco innym aspekcie. Ona zaraziła go życiem, on zachwycił muzyką i dał początek eksploracji. I od tej pory życie i muzyka spoiły się w jedno.

Bogdan Frymorgen szepcze - „Zatrzymaj się i posłuchaj. Zatrzymaj się i usłysz tętno dźwięków. Jesteś poza filharmonią, lecz czy aby na pewno?... „ Otacza cię muzyka. Wibruje. Serce bije, krew w uszach pulsuje, szumią liście, promienie ciepłego słońca grają na skórze. Muzyka... Wszystko jest muzyką. Krzyki, szum, hałas o wyczuwalnej wibracji, bliskość drugiej osoby. Myśli i lęki też mają swój takt, podobnie jest z samotnością i stratą. Umiera tata, a tęsknota w duszy gra Bacha. Punkty w życiu znaczy muzyka i dźwięki i to uniesienie, które tylko miłośnik potrafi zrozumieć.
Bogdan Frymorgen stanął przy pulpicie dyrygenta, podniósł batutę ku górze, zamknął oczy i dał znak orkiestrze. Teraz, teraz zaczynamy. Jeszcze oddech, jeszcze to drżenie strachu, czy wyjdzie, czy będzie dobrze i … Ręce wiedzą, co mają grać, dusza nie śpi, zmysły wyostrzone... Wszystko staje się wibracją.
Bach, Bogdan i nic poza tym. Jeden gra, drugi słucha zatopiony w czasie, jak w bursztynie. Muzyka to nieodłączna część życia. Cisza gra, dom ma swoje melodyjne tony, kaloryfery zimą szumią, głowa trzeszczy. Muzyka jest właśnie taka, wymaga poświęcenia uwagi, wymaga dosłyszenia i dojrzenia w sobie piękna. Muzyka to królowa głęboko ukrytego osobistego wszechświata.
Dźwięki są ulotne, a słowa spisane – wieczne. Bogdan Frymorgen to muzyk literatury, kompozytor odpowiednio dobranych wyrazów, który w „Wariacjach Goldbergowskich” sięga po nuty z pięciolinii i zmieniając ich szyk wkleja na stronach książki tworząc z nich własne historie. Zaczyna od dzieciństwa, zahacza o momenty znaczące w życiu, które go zatrzymały i w jakiś sposób ukształtowały.

Bach własną muzyką kroczy, a autor, jako meloman i wieloletni miłośnik ową drogę ciągle na nowo odkrywa. Idzie po śladach kompozytora, w cieniu jego kunsztu i piękna i nieprzerwanie czerpie z tego przyjemność.
Bez muzyki ludzka egzystencja staje się monotonna i przygnębiająca. Muzyka w pewien niewytłumaczalny sposób dodaje chęci, działa relaksująco, wycisza to, co rozedrgane. Muzyka łagodzi obyczaje i łagodzi stres. Muzyka to tło dla lektury „Wariacji...”
Bach i Bogdan zasiedli przy jednym stole i popijając kawę rozmawiają o świecie tak ulotnym, jak nuty. Mówią o dźwiękach, swoich doświadczeniach z muzyką i konfrontują własne postrzegania. To dialog wybitnych osób, który ma swój rytm i swoją melodię. Czytasz i marzysz, by dołączyć do ich towarzystwa.

Podczas lektury „Wariacji...” rób przerwy dla muzyki. Słuchaj i czytaj, czytaj i słuchaj. Nie spiesz się. Bądź czytelniczym melomanem, smakoszem nut i czasu, który koi. Daj sobie przyzwolenie na wycofanie z biegu i na słyszenie muzyki.

Moja pasja czytania i pisania o tym, co przeczytałam jest jak studnia bez dna. Piszę w otumanieniu jakimś, a czas nie istnieje. Istnieją myśli, litery i muzyka...
#agaKUSIczyta

„Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny, i napełniać łzami oczy kobiety”, powiedział przed laty Ludwik van Beethoven, kompozytor i pianista niemiecki, ostatni z klasyków wiedeńskich.

„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani i bełkoczący niemający orientacji gdzie są i co się dzieje. Tak się zaczyna „Młody Mungo”, a potem jest podobnie. Trudna droga, trudne życie, trudne czytanie i godzenie się na to, co spotyka tytułowego bohatera. Czytasz z wypiekami na twarzy, rozemocjonowany od treści i oburzony tym, co los zgotował postaciom. Matka pijana, rodzeństwo czasem pomaga, czasem odtrąca, a sam? Samemu można żyć i oddychać i samemu poznać miłość. Swoją miłość, jedyną, niezaprzeczalną, do końca. Miłość skrytą i ukrytą.

(…) Najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei", gdy jest sam pośród ludzi i nie może powiedzieć, czego mu brak. Mungo jest outsiderem, samotnikiem, poszukiwaczem. Mungo jest chłopakiem, który igra z życiem, ryzykuje, ale walczy do końca. Nie wierzy we własne szczęście. Tam gdzie dorasta nie ma go. A może jest, a tylko o nim zapomniało? Szczęście... Zapytaj go, czym ono jest i czekaj na odpowiedź... Czekaj... Czekaj...
Bo co to jest szczęście?

Czytam tę książkę i czuję, że wiele w niej jest z autora, Douglasa Stuarta. Czuję podskórnie, że dzięki pisaniu zrzucił z siebie i uporał się z własnym dzieciństwem i dorastaniem. Czuję, że dzięki pisaniu zaakceptował i jednocześnie zamknął swój ból i odciął się od niego. Że dzięki pisaniu otarł łzy dorastania. Dziecko wychowane przez pijaną matkę, bo ojca nie zna. Był kiedyś, a teraz go nie ma i nie pytaj dlaczego i gdzie jest. Mungo bez wiedzy o życiu, o rodzinie, o czułości czy pragnieniach. Mungo to samotny ktoś, komu dano życie i powiedziano „Reszta należy do ciebie – sam siebie stwórz”.

Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto nie ma rodziców, a ci, co go otaczają, dobrze mu nie życzą. Walczy o siebie i życie i odlicza każdy dzień, jaki ma jeszcze do przeżycia na tej ziemi. Personalizujesz się z Mungo i nie możesz sobie tego darować, bo wiesz, że nie powinieneś, a to silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... czujesz poniżenie i wstyd.
I czujesz tęsknotę za nim...

O tym jest powieść Douglasa Stuarta. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka od prawdziwego życia i od prawdy jako takiej?
To powieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią zlepić odpowiedzialności z tych skrawków siebie, jakie im jeszcze zostały. Dziurawe dłonie, niemoc i niezgoda na to, co jest, ale gdy pytasz ich jak ma być, to nie potrafią nic wydukać. Ma być inaczej i tyle, ale nad tym inaczej trzeba popracować i do niego dążyć. Odciąć się od zła i ludzi, którzy ściągają na dno.
I jak się dobrze zastanowisz, to dostrzegasz w „Młodym Mungo” beznadziejność, którą w ludziach wywołuje tęsknota za lepszym życiem. Ich codzienność przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć.

W tej powieści pada odczuwalny akcent na samotność. Milczenie z samym sobą, mówienie do nikogo konkretnego, patrzenie na nic i brak kogoś. Zawieszenie w pustce siebie, z której nie wyprowadzą żadne drzwi, nawet otwarte.
A miłość? Ona nie zawsze ratuje, nie zawsze zostaje do końca. Miłość nie wyciąga ręki, gdy jej najbardziej potrzebujesz...

#agakusiczyta

Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na zgromadzenie. A, jak wiadomo, skoro starsza, to pewnie niezbyt logicznie myśląca, a o mieszkanie upominają się krewni, bo już mają plany na spadek. Tak nie może być, żeby ich fortuna minęła...
U staruszki śmierć nastąpiła z nadmiaru emocji. Lecz nie każdemu będzie dane pożyć do 80-tki, bo los ukróci ktoś, komu... przeszkadzają. A co zabawniejsze, szukając rozrywki w znudzonym towarzystwie też można przyczynić się do zgonu kogoś. W zamknięciu i odcięciu od świata grupa paru osób spędza czas na pogaduchach, gdy nagle dostają list wciągający w tajemniczą grę. Zaczyna się niewinnie, jak każdy dramat zresztą, taka cisza przed burzą. Cisza, jakbyś stał na klifie, by żywot zakończyć w kipieli pod sobą. Cisza, nagle czas się zatrzymuje, słyszysz bicie swojego serca... Ostatnie takty muzyki swego żywego jeszcze ciała, by po chwili utonąć w ciszy i zimnie.
Lecz nie zawsze koniec przychodzi wraz z obcym. Najbliższym też można przeszkadzać, a wtedy najlepszym sposobem okazuje się być morderstwo. Usunięcie kogoś, jak pionka z gry i spokój i ulga i po kłopocie.

Był człowiek, nie ma człowieka.

Życie – człowiek decydując się na zamordowanie drugiego czuje się jak Bóg. Jeden ruch i czysto i rządzę ja, mówię ja, jest jak ja chcę. Człowieka usuwa się, jak przeszkodę z drogi, którą idzie się ku sukcesowi. Ja sam w sobie jestem sensem i celem, myślą bohaterowie, reszta dopiero się okaże.

„Fonos. Zbrodnia po grecku” kipi od złych charakterów, zawistnych osobowości i egoistycznego postrzegania siebie w centrum świata. Te opowiadania łączy śmierć, różna, ale i człowiek stanowi spoiwo tych tekstów. To człowiek decyduje co z kim zrobić i dlaczego i zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie swojego czynu. Jeden drugiemu zleca, inny nakazuje kładą akcent na przymusowym obowiązku, inny płaci za usługę dostępną w cenniku, a innego życie wyprzedza o krok i samo bierze los w swoje ręce. W końcu każdy kiedyś umrze, aż nastąpi to wcześniej niż później? Pewnie sobie zasłużył, myślisz.
Śmierć.
Grecki klimat, gorąc, wzdłuż kręgosłupa ścieka kropla potu, po niej następna. Słońce praży, okulary zsuwają się ze spoconego nosa, zimna kawa nie mrozi, a lody szybko zamieniają się w śmietankę. Stagnacja w czasie. Taka tu panuje literacka aura, a od tego stojącego powietrza bohaterom opowiadań różne pomysły do głów przychodzą.
Zbiór historii kryminalnych zebranych w „Fonos” ukazuje przy okazji cały wachlarz ludzkich zachowań. I nie ma znaczenia fakt, że powstały ponad 60 lat temu. Są aktualne do dziś i pewnie przez kolejne lata też tak będzie. Ich uniwersalność znajdzie swój smaczek w każdym dziesięcioleciu i w każdym kraju. I choć nie są to kryminały z najwyższej półki, choć nie jest to klasyka, to jednak warto w nich dostrzec misternie malowane tło. Psychika ludzka i przewartościowanie na zysk, bo śmierć przynosi korzyść. Przecież ofiara zostawia majątek, a ten? A ten ktoś musi przejąć... Gorzej z długami, uczuciami tych, którzy zostali i płaczą, czy z dochodzeniem śledczych. Ale teraz wszystko można zatuszować...

Ktoś żył, a teraz nie żyje.
Był i go nie ma.
Żył i umarł.
Taka kolej rzeczy. Tak jest ten świat zbudowany.

Czytasz i w dziwny dla siebie sposób, przepadasz w tych opowieściach. Czasem szukasz powodu zbrodni, czasem śmiejesz się z tych bohaterów ale też podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać ani fabuły ani scenografii. Wystarczyło tylko usiąść przy stoliku wystawionym na zewnątrz jakieś cukierni, zamówić lody i mrożoną herbatę, a na zaostrzenie apetytu kieliszek schłodzonego wina. Wystarczyło tylko usiąść i zza szkieł ciemnych okularów obserwować przechodniów.
Ludzie to dziwne typy, myślisz w ślad za autorami, które boją się...
Sam dokończ, czego. Co mają najcenniejszego przy sobie? Czego się mogą bać...?

#agaKUSIczyta

„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

to wydanie - inne inaczej się odbiera

to wydanie - inne inaczej się odbiera

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?

Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej ilości rad podobnych sobie. Przypadkowo poruszasz temat i nagle okazuje się, że każdy ma ten problem. Bezsenność to choroba naszych czasów. Dlatego, gdy zmęczony wolno mijającą nocą podchodzisz do okna i patrzysz na świat pogrążony w głębokim śnie, nagle okazuje się, że nie jesteś sam. Nie jesteś sam ani w tym budynku, ani w tym mieście, ani na świecie. Takich, co nie śpią jest wielu. Jedni nie śpią, bo nie mogą, bo sen o nich zapomniał, bo głowa nie pozwala, bo bolączki codzienności nie pozwalają, bo serce zbyt szybko bije... Ale są i tacy, co nocą pracują. A ilu ich jest? Co robią?

„(...) Miasto przyjmuje obraz w części dramatu dokumentalnego, a częściowo karnawału groteski”. Noc jest biblioteką monografii, której półki z każdą nocą ożywają i powiększają się. Rodzi się nowe życie, jakieś odchodzi, ktoś nie śpi, bo widzi „nocne słońce”, a serce zbyt głośno wybija swój marsz w uszach... Reportaże Sukhdev`a Sandhu to noktowizory, które prześwietlają Londyn nocą. To reportaże, które tworzą barwną mozaikę nocy – nie tylko Londynu, ale i każdego innego miasta na świecie. I gdy stoisz nocą przy oknie czekając na sen, a przed tobą pulsuje serce nigdy niezasypiającej ziemi „(...) czujesz się, jak gigant, ponieważ świat się zmniejszył”. Ci, co nie śpią widzą to, czego ci śpiący nie widzą. Ci, co nie śpią sprzątają miejsca, po których za dnia będziesz chodził, gdzie będziesz pracował, gdzie w kolejce będziesz łapał resztki ulatującego z ciebie zdrowia czy płakał z bezsilności. Bo wszystkich tych pracujących bezsennych łączy „(...) kipiący na wolnym ogniu smutek”. Każdej nocy coraz bardziej oddala się od nich dusza niegdysiejszych ja. Zmieniają się, bo życie zmusza. Zmusza bieda, dzieci i rachunki, dlatego pracują nocami za grosze, by ślizgać się po tafli życia z pełnym brzuchem. Często płaczą, topią się, bo tafla pod nimi nagle pęka, a te łzy sprawiają, że ich ciała i oni cali ulegają korozji. Próbują być obojętni, ale to ludzie z uczuciami, a płakać bez emocji się nie da. Nadmiar trzeba z siebie wyrzucić. I w takich momentach załamania i samotności do ich uszu dochodzi melodia. Noc ma swoją „ścieżkę dźwiękową”, którą każdy słyszy inaczej. I chyba to ich jeszcze trzyma w pionie, by pomimo nocnego tragizmu, odtrącenia i niewidzialności, przetrwać. By być „o jeden oddech od zatonięcia”.
Musisz sprzątać po nocnych ekscesach, wozić klientów nocną taryfą, słuchać ich obelg i historii o marzeniach, które podlane alkoholem nagle potrzebują ujawnienia. Sprzątasz w biurowcach, lub po szybkim seksie z byle kim i byle gdzie. Zmywasz z chodników wymioty, fragmenty ludzkich tkanek tych, którzy postanowili w nocy popełnić samobójstwo. Szorujesz rozbryzganą krew po nocnej walce gangów, grzebiesz w odchodach miejskich, nasłuchujesz obecności demona, którego rozsiane zło musisz odczynić. Noc skrywa graficiarzy, straż, pilotów, śmieciarzy i tych, którzy tkwią przed monitorami kończąc projekt na wczoraj.

Noc tętni życiem.

„Już od tak dawna nie mogę spać. Noc w noc na nogach, jakby ktoś walną mnie w głowę”. Trudno przywyknąć i zachować jako taką godność. Trudno zaakceptować taki los. Mózg tkwi w wyżymaczce i boli. Całe ciało boli, dlatego wyłączasz myśli idąc do pracy.
To pomaga...
Przynajmniej na chwilę, na kilka nocy i dni...

„Miasto nocą. Londyn” to spacer ulicami ciemnego miasta, podczas którego napotykasz różnych ludzi. Obcy stają się znajomymi. Słuchasz ich historii i współczujesz im – to jedyne, co możesz dla nich zrobić. Wysłuchać ich – jak autor, Sukhdev Sandhu. Możesz ich pocieszyć, pogłaskać po zmęczonych i zniszczonych rękach, dać ciepłą kurtkę, bo nocami marzną...

W te reportaże wpadasz całkowicie, a gdy kończysz zamykasz „Miasto nocą” i siedzisz. Bolą cię stopy, serce i głowa. Do portu w tobie wpływają zagubione kutry myśli, a własna szarość dni nagle okazuje się być barwna i wartościowa. Dziękujesz za przespane noce i ciepłe łóżko...

„Miasto nocą. Londyn” Sukhdev`a Sandhu zaskakuje, ale i zatrważa.
Paraliżuje, otwiera oczy i uszy.
Budzi emocje.

Takie są te teksty. Tętnią mimo ciszy nocnej i nie śpią mimo zmęczenia.

#agaKUSIczyta

Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?

Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Wspaniała podróż po biografii Vincenta Van Gogha

śledzimy każde jego miejsce - poczynając od domu rodzinnego, poprzez szkoły malarskie, wyjazd z domu i tułaczkę po innych miastach Europy... Możemy patrzeć, jak zmieniała się ręka Vincenta, jak szukając siebie i swojego stylu oraz możliwości wyrażenia próbował kolorów, cieni, twarzy ludzi zwłaszcza tych utrudzonych codzienną pracą. Poszukiwał siebie w sobie, co wyrażał obrazami. I choć śledził malarstwo innych, nigdy nie śmiał oceniać, czy krytykować autorów wobec własnego stylu. spotykał się z innymi malarzami, wymieniał spostrzeżenia, zastanawiał się nad obrazami innych, ale nie kopiował niczego. trzymał się swojej drogi i swoich celów, które jakoś (gdzieś w sobie) ułożył i dążył do nich poprzez wypracowanie perfekcji. malował dotąd, aż nie uzyskał odpowiedniego cienia, barwy czy ciepła. I choć to świadczyło o jego perfekcjonizmie, to jednak chyba właśnie to go zgubiło.

Van Gogh nigdy nie był nudny, nigdy nie był nijaki - ewoluował i szukał najlepszej kreski, odpowiedniego koloru i odcienia. Jego słoneczniki, ludzie jedzący kartofle, czy pola uprawne - to klasyka. to dzieła malarstwa, które - niestety - zostały docenione dopiero po jego śmierci. a on sam? cierpiał biedę, głód, samotność, ziąb... jego los zależał od pieniędzy Theo, brata. Nigdy nie zarobił odpowiednich pieniędzy. tylko grosze i potem nic, długo nic... i znowu jakiś grosz...
kto zna życie Van Gogha (choćby ze wspaniałej książki "PASJA ŻYCIA", czy filmu VINCENT będącym kolażem obrazów malarza) ten wie, jak szukał zapomnienia nawet bez płótna. gdy uczył się na pastora, potem przymierał głodem, chorował, miał problemy psychiczne... leczył się w placówkach, gdzie wychodził na prostą, ale... Życie samo w sobie go przerosło. kobiety też, a zwłaszcza wyobrażenia o nich. pomieszały się marzenia, jawa i sen, pomieszała się szarość dnia z ciemnością nocy...
nigdy nie był w pełni szczęśliwy
życie kpiło sobie z niego, aż go opuściło... wypluło i wyrzuciło...

zmarł mając niespełna 40 lat. jego brat Theo pół roku później...
odeszli razem... tak, jak żyli, tak i teraz spoczywają - obaj w innym świecie

Wspaniała podróż po biografii Vincenta Van Gogha

śledzimy każde jego miejsce - poczynając od domu rodzinnego, poprzez szkoły malarskie, wyjazd z domu i tułaczkę po innych miastach Europy... Możemy patrzeć, jak zmieniała się ręka Vincenta, jak szukając siebie i swojego stylu oraz możliwości wyrażenia próbował kolorów, cieni, twarzy ludzi zwłaszcza tych utrudzonych codzienną...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą Lisa Aisato, Charles Dickens
Ocena 7,0
Opowieść wigil... Lisa Aisato, Charle...

Na półkach: , , , , , , , , , ,

Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra. W powieściach będących metafizycznym przeniesieniem w krainę baśni każdy wyłapuje coś dla siebie. Dlatego są ciągle aktualne, bo za każdym razem wychwytujesz w nich coś innego, coś innego cię frapuje i przyciąga. Może się to wydawać absurdem, ale czyż każdy z nas nie nosi w sobie własnej baśni? Baśni, która pewnie co kilka lat zmienia się, ale mimo to jest wyjątkowa, bo nasza.
Dodajmy do tego pióro Charlesa Dickensa i rysunki Lisy Aisato i mamy najpiękniejsze wydanie powieści, jakiej świat jeszcze nie widział. Oto „Opowieść wigilijna”.

Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to wielki żal, że tak szybko się skończyła. Zanurzyłam się w niej, dałam się porwać Trzem Duchom Wszystkich Świąt i wraz z nimi i Scrooge`m przelatywałam pomiędzy latami, które minęły i które nadejdą. Dostałam nauczkę jakby nie było, ostrzeżenie. To samo stało się ze Scrooge`m, który tego wstrząsu chyba potrzebował. Potrzebował tego ciosu prosto w podbrzusze, bo nieczuły na słowa, ludzi i gesty zamarz całkowicie. Był diabłem w ludzkiej skórze z pogardą w oczach.
Ale po kolei.
Oto poznajemy sknerę, dusigrosza, zrzędliwca, do szpiku złego i wiecznie niezadowolonego Ebenezera Scrooga. Nie da grosza kolędnikom, nie da na fundację by pomogła biednym i głodnym, nie da świątecznego centa swojemu kanceliście – nie wspominając już o zimnych kaloryferach w samym środku zatrważającej zimy, bo ciepłe grzejniki to trwonienie pieniędzy, to zbytek niepotrzebny. Szybka praca rozgrzewa, choć o czym innym świadczą skostniałe i sztywne z zimna palce oraz liczne szaliki okręcone wokół szyi. I ten stary ramol wracając do domu dostał objawienie stojąc przed kołatką wiszącą u drzwi jego domu. Objawił mu się jego były wspólnik, martwy już ale jakże żywy...
I to od niego wszystko się zaczyna - od jego widma, jego złych oczu i zgrzytu łańcuchów, a także … wiecznie opadającej szczęki, którą mu podwiązano przy pochówku, bo się ciągle otwierała. Jak teraz, gdy prawi Scroogowi, że jest jeszcze szansa... na co?
Zjawia się pierwszy Duch Świąt - tych, co były. Wracają obrazy samotnego dorastania, utraconej miłości i przemiany w bezdusznego wyznawcę pieniędzy. Są łzy i jest żałość... Potem zjawia się kolejny Duch – Duch Świąt obecnych, a po nim ten ostatni, milczący, który pokazuje co się stanie, gdy będzie jak jest. „Cóż za dostojna sprawa tak sunąć w samotności przez mrok ponad nieznaną otchłanią, której głębiny były tajemnicą równie donośną jak śmierć”. Bo to ona zbierze swoje żniwo i zostawi po sobie samotność i tęsknotę. W domach wszyscy zamilkną, bo z czego się cieszyć, z czego radować? Jest cisza i głód i beznadzieja.
Scrooge w pewnym momencie doznaje paraliżu, jakiegoś nieznanego mu szoku i wreszcie otwierają mu się oczy. Wreszcie rozumie i widzi i pojmuje siebie i ludzi i świat. Pojmuje co stracił, ale i to co jeszcze zostało. Pojął, że jeszcze nie jest za późno. Przecież tym, co dotąd wyprawiał, sam siebie karał. Kto cierpiał przez jego kaprysy? Wiecznie tylko on. Tracił wiele rzeczy, dobrych i smacznych, tracił bliskość, miłe słowa, towarzystwo. Aż zatracił sam siebie...

A teraz, gdy rano stawia stopy na podłodze, cieszy się, a szlafmyca podskakuje wraz z nim, teraz... „Jestem lekki jak piórko, szczęśliwy jak anioł, radosny jak uczniak. Jestem wesolutki jak pijak. Wesołych Świąt wszystkim”

I tak, jak na początku nie cierpiałam go, tak przy końcu, gdy widzę go pełnego życia z uśmiechem na twarzy i słońcem we włosach to chciałabym go przytulić i powiedzieć mu, że ... chciałabym mieć takiego dziadusia, jak on.
To tylko zarys fabuły „Opowieści wigilijnej” autorstwa klasyka Charlesa Dickensa, która mnie urzekła swym pięknem i treścią. Jestem pod jej wielkim wrażeniem, dzień po dniu wracają do mnie rysunki Lisy Aisato oraz sens i wydźwięk owej historii. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamięci wysypują się skrywane od lat emocje. Otwierają się wspomnienia tych, co byli, wracają radości sprzed lat. Pojawia się uśmiech i wdzięczność. Myślisz o czasie, jaki był i który nie wróci, ale jakże on był piękny... I patrzysz na to, co jest, ale co będzie? Lepiej nie wiedzieć, a starać się już dziś malować wesołymi kolorami każdy dzień.
Ta książka rzuca urok dobra.
Daje wiarę w ten czas dany tu i teraz, bo przecież życie trwa. Patrz – szepcze Dickens – patrz i żyj.

Tej książki nie można przegapić. Ona domaga się wyróżnienia, specjalnego traktowania i delikatności. To perełka każdego księgozbioru. To niewyobrażalne piękno skryte w twardych okładkach. To magia słów i rysunków. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok i na każde święta.
I mogłabym o niej pisać i marzyć, marzyć i pisać... bez końca...

„Jest coś dobrego, sprawiedliwego, szlachetnego w takim porządku rzeczy, że wprawdzie doskwierają nam choroby i smutki, jednak nie ma w świecie niczego tak nieodparcie zaraźliwego jak śmiech i dobry humor”.

#agaKUSIczyta

Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Stąd dotąd.
Chyba tak powinna zacząć się dyskusja na temat tej powieści.
Tu się zaczęło, potem, długo potem się skończyło, choć – zdradzając rąbek końca – nie tyle skończyło ile dokonało. Sam Gus Landor, emerytowany konstabl i były ekspert wydziału kryminalnego, powiedziałby „Stąd dotąd. Jest morderstwo, potem następne i następne. I to ostatnie zamyka całą sprawę. Aktor schodzi ze sceny, krew zasycha, ciało spoczywa pod ziemią. Czysto”. Ale... czyżby to te słowa nie były bliższe panu Poe? „Wypełniło się” mógłby wyszeptać Allan, bo ten poeta i pijak jednocześnie, który towarzyszy Landorowi podczas pracy nie tyle szuka wraz z konstablem sprawcy, ile samego siebie. Przecież to młody adept szkoły wojskowej, który swą inteligencją odbiega od reszty towarzyszy. To ktoś ponad nimi, ktoś, kto patrzy, obserwuje, słucha i widzi to, czego inni nie dostrzegają. Ktoś, kto topi codzienność w wieczornym kuflu piwa w pobliskiej karczmie, bo jakaś część duszy tłucze się w nim i nie daje wytchnienia.
Ta dwójka szuka sprawcy morderstwa, a może sprawców? Szuka motywów, śladów i przyczyn. Szuka też serca... Bo dlaczego sprawcy zależało na tym organie ludzkim, już martwym, a nie na ciele denata? Kto go potrzebował i do czego? I czy morderca był tą samą osobą, co złodziej serca? Precyzja czynu nie pozostawia wątpliwości, że to ktoś, kto zna swój fach i potrzeby. To nie amator, a wysokiej profesji specjalista. Jednak profilowanie potencjalnego podejrzanego nijak ma się do czynów.
Pytania się mnożą. Pytań przybywa, a odpowiedzi jako takich brak. Są poszlaki, są domysły, jest wiele dyskusji pomiędzy konstablem Gusem, a Poem. Wiele dociekań i dywagacji. I jest gra w uzupełnianie niedokończonego i nieczytelnego już tekstu z karteczki, jaką w garści ściskał denat.

Czyżby początek zawsze był końcem?

„Bielmo” to inteligentna powieść o podłożu kryminalnym. Brawurowa, inteligentna, błyskotliwa. I zaskakująca. Pomiędzy bohaterami toczy się gra słowna, przerzucanie między sobą podejrzeń, ale i obserwacja. Z mowy ciała bowiem, z małych gestów, można wyczytać to, co usta skrywają. Osoba Poe trafiła na rywala równego sobie, ale to w większej mierze sprawka autora. Bo to on odważnie i jakże precyzyjnie wykreował tak błyskotliwych bohaterów powieści. Jest doświadczony Gus Landor i nader inteligentny Edgar Allan Poe. Dwóch zawodników przy jednej grze.
Czytasz i czujesz, że to jedna z lepszych książek kryminalnych jakie czytałeś.
Dajesz się porwać tajemnicy, mgle i dociekaniom.
Zatapiasz się w atmosferze mrocznego lasu, chłodów poranka i surowości akademii wojskowej West Point. Liście szeleszczą pod nogami, gdy chodzisz pomiędzy drzewami i szukasz śladów zostawionych przez morderców. Rysujesz sobie schematy, skryty w kącie tawerny obserwujesz jej bywalców. Tropisz, jak pies. I to jest samo w sobie mistrzostwem pióra Louisa Bayarda.

#agaKUSIczyta

Stąd dotąd.
Chyba tak powinna zacząć się dyskusja na temat tej powieści.
Tu się zaczęło, potem, długo potem się skończyło, choć – zdradzając rąbek końca – nie tyle skończyło ile dokonało. Sam Gus Landor, emerytowany konstabl i były ekspert wydziału kryminalnego, powiedziałby „Stąd dotąd. Jest morderstwo, potem następne i następne. I to ostatnie zamyka całą sprawę. Aktor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

historia o dziewczynce, która chciała uciec od życia, lecz spotkała ją.
inną od siebie, wyjątkową, która i ją pokochała...

Lecz jak pogodzić życie na ziemi z tym wodnym?

jak przyznać się do miłości dziewczyny? jak się przyznać do bycia lesbijką?

historia o dziewczynce, która chciała uciec od życia, lecz spotkała ją.
inną od siebie, wyjątkową, która i ją pokochała...

Lecz jak pogodzić życie na ziemi z tym wodnym?

jak przyznać się do miłości dziewczyny? jak się przyznać do bycia lesbijką?

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność artysty. Malarstwo Modiglianiego wnika w ciebie. On sam cię frapuje i ciekawi, dlatego po czytaniu szukasz więcej jego obrazów, na które już inaczej patrzysz. Widzisz perspektywę, odcienie, barwy, kreskę... Widzisz dzieło, które potrafisz zanalizować, a poprzez jego interpretację zrozumieć duszę malarza, który w tym płótnie zostawił swoją część. I co się wówczas dzieje? Podziwiasz go, współczujesz mu, ale i oddajesz hołd talentowi. To się dzieje po „Książę Modiglianim” Angelo Longoni.

Ta powieść to podróż malarsko-duchowa, to pełna barw historia życia Amedeo Modiglianiego, który „(...) miał w sobie magiczne i nadprzyrodzone pragnienie by być”. Jego wola życia wyciągała go w dzieciństwie z wielu poważnych chorób. Jednak, stojąc u drzwi śmierci nie zapukał w nie, a zrobił krok w tył i umknął, porzucił zaproszenie do przekroczenia progu kostuchy. Powiedział „jeszcze nie teraz, to nie ten czas”, a owa siła woli w nim dawała mu szczególne prawo do życia. Wspierała go matka, która wielbieniem Amedeo odtrącała dwójkę pozostałych dzieci. On był najważniejszy, tylko on. Jednak dla samego Modiglianiego najważniejsza była sztuka. Zaczynał w rzeźbie, potem dopiero sięgnął po pędzel. On, Włoch, podchodził do pracy z wielką pokorą. Uczył się od innych, jednak ingerencja skostniałych przekonań mierziła go. Poszukiwał, chciał czegoś, co nie potrafił określić, jednak to, co było, nie pociągało go. Modeli postrzegał na swój indywidualny sposób. Uciekał od rzeczywistości. „Czuję się bezpieczny, gdy chronią mnie anonimowość i obojętność”. Tłumy go krępowały. Bycie w centrum zainteresowania paraliżowało go. Dobrze się czuł w towarzystwie, poznawał nowych artystów, próbował żyć i to życie odczuwać. Żyć ponad życiem. U jego boku pojawiali się Picasso, Manuel Ortiz de Zarate, Ludwig Meidner, czy Toulouse-Lautrec. Była też Suzanne Valadon i jej nieślubny syn, Maurice Utrillo, który dołączył w pewien sposób do grupy znajomych Paryżan, jacy skupiali się wokół Amedeo. Dyskutowali, kłócili się, palili, pili. Tworzyli nieformalną bohemę, która rządziła się swoimi prawami, myślami i czynami. Wolne duchy?, zapytasz, czy protagoniści nowych kierunków w sztuce? Dysputanci, czy ludzie czynu? Wielu z nich szybciej zdobywało wiedzę niż mądrość, wielu przepadło w oparach tytoniu, czy litrach alkoholu. Wielu utonęło w używkach, czy bylejakości. Ale on, Modigliani żył inaczej. „Chciałbym malować niepowtarzalne chwile zapomnienia”.
Przecież miał być na „zawsze”.
Nie na teraz, nie na „kiedy”, nie na jakąś przyszłość nieznaną. On miał być na „zawsze”, nigdy nie umrzeć. Miał przekroczyć próg nieskończoności, czego sam nie pojmował, a co się dokonało po jego śmierci.
Sztuka i piękno sprawiały, że czuł się mniej samotny. Otaczał się nimi, tkwił w nich, dzielił się z innymi. One pokazywały mu życie inne, podobne do jego, acz nieco lepsze. W sztuce zatracał się. Nie bał się swoich płócien, czy farb. Walczył ze słabościami i wątłym ciałem, bo to jego życie było wyrwane śmierci. Mogło się szybko skończyć, dlatego pożerał je, chłonął całym sobą, póki miał możliwość. Żył, jak nikt inny.
Mogłabym pisać o nim i pisać. Mogłabym malować obraz Modiglianiego bez końca. Mogłabym nurzać się w jego losie, płótnach i marnej codzienności, a wszystko to sprawka powieści Angelo Longoni. Stworzył on historię, którą chłoniesz. Sczytujesz każde słowo, zdanie, całe strony wręcz, które układają się w tobie, scalają w jeden obraz. Słowa autora malują w tobie barwne płótno, które przeżywasz w swój indywidualny sposób. Czujesz się przesiąknięty sztuką, pasją i pazernością życia.
Parafrazując słowa z powieści, Angelo Longoni stworzył „(...) barwny świat malujący wiersz, który zasługuje na zapamiętanie”.
„Książę Modigliani” zostaje w pamięci, muska skórę, by potem się w nią wtopić. Wrasta w ciebie, otwiera ci spojrzenie na piękno, uczy łapać chwile ulotności. Powieść otwiera świat tak inny od twojego, tak barwny, że zaczynasz marzyć. Zaczynasz interesować się sztuką, przez wielkie „S” i tym, co ona zrodziła. Sięgasz po inne nazwiska, po Picassa, po Van Gogha, po Muncha. Szukasz, patrzysz i widzisz. Sam ten fakt stanowi o mistrzostwie pióra Angelo Longoni.

Ta książka zachwyca. Jest w niej jakaś magia, która nie tyle, że otumania, to całkowicie pęta. Nurzasz się w jej stronach, podróżujesz po Europie, poznajesz ludzi pędzla, uczysz się dostrzegać szczegóły, o których mówią skupieni wokół stołów ludzie. Obcowanie z tą powieścią staje się luksusem samym w sobie, przyjemnością, która mogłaby się nie kończyć. I choć to historia Modiglianiego osadzona na faktach, acz fikcyjnie ubrana w słowa, to chylę czoła przed geniuszem pióra.

Jedna z najlepszych powieści, obok "Pasji życia" o Vincencie Van Goghu.
#agaKUSIczyta

Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Asteriks u Belgów René Goscinny, Albert Uderzo
Ocena 7,6
Asteriks u Belgów René Goscinny, Albe...

Na półkach:

Jest tu Nikotynka i walki są i dobre jadło...
I gród przed ...
i po ... walce 😉 coś jak w zagadce wzrokowej, czym się różnią te dwa rysunki, znajdź 10 elementów;)
A wszędzie gdzie Obeliks jest i Idefiks malutki, biały dzielny psiaczek, co niczego się nie boi, a jak swój właściciel, czyli Obeliks, nawet ciosy i walka mu nie straszna, kogo trzeba w dupsko ugryzie... - wszędzie jest Hau Hau. a tak się drobinka zasłużył, że i na historycznym obrazie jest i pałaszuje mięsiwo swoje... dzielny i uroczy do końca...
Przy Asteriksie zawsze odpoczywam, dobrze się bawię, śmieję jak dziecko od samego początku. Otwieram komiks i czytam na pierwszym obrazku, że w wiosce Gallów spokój jak co dzień - czyli naparzanie Tenautomatiksa od ryb z sąsiadem, bita wielka, każdy biegnie cios dać... ryby fruwają, śmierdzące flądry czy inne wyłowione skunksy...
Nawet Długowieczniks goni, by laską komuś w nos dać... No, ale hola, jego serce... jego żona woła go do domu, a ten potulnie robi w tył zwrot i wraca do kochanej swej małżonki - młodszej o dwie dekady i ciut ciut...
I kury uciekają, kogut głupieje...
ptaszki w drzewach obserwują dziwaków pod sobą...
komedia w komiksowych rysunkach, a do tego dialogi... Paluszki lizać i śmiechem się raczyć.

Jest tu Nikotynka i walki są i dobre jadło...
I gród przed ...
i po ... walce 😉 coś jak w zagadce wzrokowej, czym się różnią te dwa rysunki, znajdź 10 elementów;)
A wszędzie gdzie Obeliks jest i Idefiks malutki, biały dzielny psiaczek, co niczego się nie boi, a jak swój właściciel, czyli Obeliks, nawet ciosy i walka mu nie straszna, kogo trzeba w dupsko ugryzie... -...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O dziewczynce, która chciała ocalić książki Lisa Aisato, Klaus Hagerup
Ocena 8,0
O dziewczynce,... Lisa Aisato, Klaus ...

Na półkach: , , , , , , ,

Czasem żałuję, że tak rzadko to się zdarza... Ale są takie książki, po których się tego nie spodziewam, a w których odnajduję cząstkę siebie. Czuję, jakbym to była ja – tam, pomiędzy i na stronach powieści. Że to o mnie, o mojej duszy, pragnieniach, czy byciu. Tak, jak tu, w „Dziewczynce, która chciała ocalić książki”, po jaką sięgnęłam z racji tak wielbionej przeze mnie Lisy Aisato (ilustratorki).

Otwieram ją, wącham, powoli kartkuję, by nic mi nie umknęło, bym nic nie przeoczyła, a gdy już oswoję się z nią, a ona wdzięcznie wtopi się w moje dłonie, zaczynam czytać.
To o mnie, pomyślałam zanurzona w historii … w magii …
Czytam...
I czytam...
I czytam i nie ma mnie we mnie. Jestem między stronami, rysunkami i boję się swoich 10 urodzin za kilka dni i boję się starości i boję się tego zegara i jego pędzących ciągle wskazówek i mijania. Boję się ulotności czasu... Dlatego uciekam w czytanie, w powieści, w nich mam przyjaciół, nieco wrogów, ale w tych książkach jest lepiej, piękniej. W nich jest inaczej. W nich się zatracam i ja i moje obawy i strach. Czytam, ciągle. W dzień i w nocy pod kołdrą. Czytam, bo chcę, bo słowa przenoszą mnie gdzie indziej, a moja głowa żyje wyczytaną historią.
Czytam i jestem w innym świecie, innej przestrzeni. Czasem ten świat przeraża lub odstręcza, ale to książkowy świat i ma takie prawo. I tu jest chyba serce czytania – w tym sposobie na siebie, na bolączki, problemy, zagubienie. Na wyobcowanie. Książki, to one są receptą na życie, dlatego Ania chce uratować te, które już nie są czytane, a którym grozi zniszczenie. Nie chce dać im zginąć. Podobnie robię ja. Przygarniam je, adoptuję wręcz. One mnie wołają, szepczą do mnie, przyklejają się do mnie i są ze mną. Ratuję je, jak 10-letnia Ania. Rosną w stosach, wznoszą się w kolumnach po sam sufit. Pochłaniają coraz więcej powierzchni kosztem mojej przestrzeni. Łączą się, opowiadają swoje historie, podsuwają pod nos ilustracje, którymi się zachwycam.
To ja jestem Anią, dziewczynką, która chce ocalić wszystkie książki. Wszystkie...

Lisa Aisato namalowała tę powieść i mnie w niej z okularami na nosie. Zachwycam się obrazkami, dostrzegam detale, marzę, uśmiecham się, podziwiam. Muskam końcówkami palców.
Emocje... Wyostrzone zmysły.
Piękno to sztuka. Piękno to „(...) umiejętność przemówienia do różnych ludzi żyjących w różnych epokach...”* Tak to działa w przypadku tej książki. Powieści opowiadają nie nasze historie, które są jednak do naszych podobne, dlatego nas pasjonują i porywają.
Wierzę, zanurzona w książkach, że część mnie nigdy nie umrze. Bo, jak w „Dziewczynce...” może zadziałać magia i nawet, gdy ktoś odejdzie i ciała już nie ma, a ten ktoś był nam bliski i zostajemy z bólem i pustką tęsknoty w sobie, to... to może się zdarzyć, że... ja, już nieżywa ożyję w drzewie. Będę szczęściem. Nie będę się bała jutra, bo nie będę go znała.
Będę wieczna...
Jak babcia z książki uratowanej przez 10-letnią Anię.

* „Książę Modigliani” Angelo Longoni, wyd. Arkady


#agaKUSIczyta

Czasem żałuję, że tak rzadko to się zdarza... Ale są takie książki, po których się tego nie spodziewam, a w których odnajduję cząstkę siebie. Czuję, jakbym to była ja – tam, pomiędzy i na stronach powieści. Że to o mnie, o mojej duszy, pragnieniach, czy byciu. Tak, jak tu, w „Dziewczynce, która chciała ocalić książki”, po jaką sięgnęłam z racji tak wielbionej przeze mnie...

więcej Pokaż mimo to