-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2024-06-05
2024-06-01
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” powiedział Fryderyk Chopin, a od niego nasz mistrz muzyki zaczyna swój ostatni koncert, potem ożywia Beethovena. A potem nie ma już nic. Następuje paraliż ciszy, zatrważającej ciszy, która się nigdy nie skończy...
Wyobraź sobie, że siedzisz na widowni, gasną światła, zalega cisza. Cała sala czeka na wejście mistrza, który przywita słuchaczy skinieniem głowy po czym zasiądzie przy instrumencie, najczęściej bokiem do publiczności. Trwa cisza, cisza przed wielką chwilą, cisza przed muzyką. I nagle dźwięk, potem drugi... Zamykasz oczy i choć ciałem jesteś tu, w tej sali, to duszą jesteś gdzie indziej. Podróżujesz w sobie tylko znanych rejonach. Dajesz się unieść i zachwycić. Dajesz się melodyjnie otumanić.
Koncert mija nie wiesz kiedy.
Owacje na stojąco. Oklaskujesz mistrza, twojego przewodnika... Oklaskujesz jego ostatni koncert lecz tego nie wiesz. Nikt nie wie. Wie tylko maestro i jego lekarz. Po tym koncercie nie będzie o nim nic, nigdzie. Nie będzie go pośród ludzi, bo zniknie, wypisze się z życia, a to dzisiaj, to jego pożegnanie z dźwiękami, nutami i muzyką w całym spektrum. To osobisty hołd dla wieloletniej pasji, pracy i muzy.
Kurtyna opada, ktoś klaszcze, ktoś zaabsorbowany zbiera się do wyjścia. Ty stoisz i nieprzerwanie klaszczesz i choć nie wiesz, że to ostatni raz, że od teraz w życiu maestra nie będzie dźwięków, nie będzie nut, czy pięciolinii z kluczem wiolinowym, i choć nie wiesz, że to koniec, to tym klaskaniem okazujesz mu swój szacunek.
Maestro schodzi ze sceny. W nim panuje bezbrzeżna pustka, cisza opanowana przez chorobę.
Kiedyś Z. święcił tryumfy. Był charyzmatycznym artystą, którego nazwisko było jednym z pierwszych w świecie muzyki. Był przykładem tymczasowości bycia – i sławy i chwały i życia jednocześnie. I ów obraz dojrzał po ostatnim zejściu ze sceny. Jednak, co zaskakujące, mimo tej ulotności był bardzo silny psychicznie. Zmienił się pod wpływem choroby, lecz pozostał spokojny i wyciszony. Cierpiał z pogodą ducha, cierpiał w samotności, we wnętrzu, jakby upychał ból w sobie, jakby go ukrywał. Nie chciał litości, nie szukał pomocy, nie szukał towarzystwa, czy gwaru przy zagłuszaniu ciszy. Duchowa równowaga w nim sprawiała, że on sam, mimo choroby, stał się niemym wirtuozem własnych dźwięków. Bezgłośny wstrząs w nim wyciszył dawne roszczenia wobec świata i ludzi. Gdy po wielu długich miesiącach szpitalnego leczenia trafia do uzdrowiska, to w tym odciętym od świata miejscu prosi tylko, by uszanowano jego przyjazną samotność. Wiele? Nie, niewiele. Twarz tego człowieka, jak i on sam nie zachęcały do przyjaźni. Uczestniczył we wspólnych posiłkach, lecz tuż po nich opuszczał skupione nad talerzami towarzystwo.
Jednak pewnego razu, na przekór sobie, odsłania się nieco... Mówi zbyt wiele o sobie, jakby tego potrzebował. Nie kalkuluje wypowiadanych słów, ani tego, o czym mówi. Mówi, bo potrzebuje. Jednak następny dzień serwuje kaca nadmiernej wylewności i ponownie Z. zamyka się w sobie.
Po kilku dniach każdy z kuracjuszy opuszcza uzdrowisko. Każdy bez pożegnania wraca do swojego, głupiego czasem, życia, by ciągnąć je dalej.
Potem jest cisza, paraliż czasu i zegara, aż pewnego dnia dostajesz wiadomość, że on, że wielki Z. nie żyje i zostawił coś dla ciebie. Odnajdujesz zapiski, wyrwane z kiedyś wspomnienia, które miały to istotne znaczenie dla Z. Poznajesz kawałek przeszłości, która go zabiła. Była kobieta i pasja efemerycznej namiętności i choroba i leki i balans na granicy śmierci, a potem była cisza. Cisza czekania na koniec.
Życie to dziwnie apatyczny reżyser. Podobnie rzeczywistość, która jest chorobą, a ta tyle samo człowiekowi daje, co odbiera. I o tym jest poniekąd ta powieść. To historia ludzkiego życia, które się nagle urwało bez ostrzeżenia. Dlatego trzeba żyć, akcentuje między słowami autor „Siostry”, Sandor Marai. Nie bać się euforii i odrzucać strach, który ją blokuje. „(...) Życie jest trucizną, jeśli się w nie nie wierzy. Trucizną jeśli jest jedynie narzędziem do zaspokajania próżności, ambicji czy zazdrości”.
W tej powieści ważną, według mnie, jest subtelna, muślinowa wręcz ścieżka dźwiękowa, którą autor wygrywa w tle fabuły. Tej misternej acz cichej muzyce towarzyszą wspomnienia chorego kompozytora, który nałogowo dostaje przeciwbólowe środki narkotyczne. Natężenie bólu to muzyka, której nie sposób zapisać nutowo. Każdy zastrzyk to inna melodia, melodia choroby i ciała i reakcji na nią. To muzyka, która narzuca swój rytm i swoje tony. To muzyka, którą tworzy ból rozpanoszonej w ciele choroby. Dlatego Z. woła o nie, błaga, czeka na ich królowanie w swoim obiegu. I pewnie te strzykawki zabiłyby go, gdyby nie kobiecy głos: „Chcę, żebyś żył”. Te kilka słów staje się wybawieniem. Łapie się resztek sił w sobie i odwraca od śmierci, która już wyciągała swe pazerne szpony. „Nie teraz” – szepcze do kostuchy, „jeszcze musisz poczekać”.
Jeszcze jeden oddech, jeszcze to drżenie strachu nocną porą, kolejne kilka chwil życia. Wszystko staje się wibracją. Muzyka to nieodłączna część życia, nawet na szpitalnym łóżku. Do Z. dochodzą dźwięki wyrwane ze szpitalnej codzienności. Głowa trzeszczy, ból dźga gdzieś we wnętrzu, słychać szum płynącej żyłami krwi i bicia serca. Muzyka to królowa głęboko ukrytego osobistego wszechświata.
Sandor Marai to literacki muzyk, który w „Siostrze” sięgając po nuty z pięciolinii wkleił je na stronach książki tworząc w ten sposób historię Z. Bez muzyki ludzka egzystencja staje się chorobliwa i przygnębiająca. Muzyka w pewien niewytłumaczalny sposób wycisza to, co rozedrgane, wprowadza równowagę.
Muzyką są też słowa. „Chcę, byś żył”.
Podczas czytania, na przekór ciszy, rób przerwy dla muzyki. Słuchaj i czytaj, czytaj i słuchaj. Nie spiesz się. Baw się melodiami, sczytuj słowa, twórz nowe kompozycje słowno-nutowe. Pisz w sobie stając się czytelniczym melomanem, smakoszem dźwięków i czasu i słowa. Daj sobie przyzwolenie na wycofanie z biegu codzienności i na usłyszenie siebie w sobie. Poczuj paraliż Z., poczuj to, co on. Zasmakuj w samotności i jednocześnie uważaj na siebie. Podczas lektury stracisz kontrolę nad własnymi emocjami, a to samo w sobie świadczy o wybitności tej książki.
To perełka pośród szaroburych kamieni. Nuta, pośród hałasu.
Pochyl nad nią czoło.
#agaKUSIczyta
„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” powiedział Fryderyk Chopin, a od niego nasz mistrz muzyki zaczyna swój ostatni koncert, potem ożywia Beethovena. A potem nie ma już nic. Następuje paraliż ciszy, zatrważającej ciszy, która się nigdy nie skończy...
Wyobraź sobie, że siedzisz na widowni, gasną światła, zalega...
2024-04-13
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.
A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.
W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?
Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?
Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...
Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.
#agaKUSIczyta
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-09
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.
nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.
„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.
#agaKUSIczyta
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-28
We własnym życiu i ciele nie jesteś tymczasowo. Twoje ciało i to, jak ono wygląda, jakie nosi imię i to, co czuje – to TY. To jesteś TY. Silna, piękna, wyprostowana, z dumie wypiętymi piersiami i z zaraźliwym uśmiechem na ustach. Jednak... w wielu nas tak wiele brakuje. Zatrzymujemy się czasem przed szybami witryn sklepowych i przyglądamy się własnemu odbiciu. Patrzymy i nie dowierzamy – to jestem ja? Ja tak przecież nie wyglądam? Ja się tak garbię? A ta fryzura?! Okropna... A to ciało? To niemożliwe...
Płakać ci się chce.
Patrzysz na szklany obraz rozpaczy.
Jednak taka witryna często potrafi dokonać cudów, od tego jednego spojrzenia zmieniasz się ty. Zmienia się twoje myślenie, postępowanie i przyszłość. Robisz wszystko, by nie być tą, którą zobaczyłaś w odbiciu. W takim momencie podsuwam ci „Postny reset dla kobiet”. Zaczytaj się i wyciągnij wniosku. Osadź siebie w tej książce, niespiesznie przez nią przechodź strona po stronie. Stań się własnym lekarzem – diagnozuj swoje ciało, szukaj siebie i odkrywaj SAMĄ SIEBIE. Taki ma cel autorka dr Mindy Pelz.
Napraw siebie tu i teraz, bo nigdy nie jest za późno.
„Nasze ciała i dusze do nas szepczą – może nawet krzyczą – żebyśmy wróciły do domu”. I chyba czas, by dla niektórych z nas stało się to nie tyle powodem, ile właśnie odkryciem siebie po raz pierwszy. Czas na bycie prawdziwą sobą – kobietą zadowoloną z własnego życia. Jednak, by tak było, musisz być ZDROWA. Minda Pelz uczy i podpowiada co i jak i dlaczego. Jej „Postny reset dla kobiet” bazuje na głodówce, ale nie tylko. Głodówka stanowi poniekąd medyczny pretekst tej publikacji. Dr Pelz uczy zdrowego jedzenia.
Ciało jest jak ludzka maszyna o wielu śrubkach i śrubeczkach (tkankach) i układach. By być sprawną, każdy narząd musi być sprawny, bo w organizmie wszystko jest po coś. Hormony, pierwiastki i emocje. Gdy wszystko działa – jesteśmy ZDROWE. Ot i cały sekret.
„Postny reset dla kobiet” podrzuca ci to, co zdrowe. Jest i naukowe analizowanie ciała, ale i kuchenne, bo wiele zależy od tego, co spożywamy. Dr Minda pisze o produktach i przeprawach i dorzuca do tego ketobiotyczne przepisy – pyszne, kolorowe i proste. Już same ich nazwy kuszą: muffiny z cukinią i jabłkiem, pasta ze świeżej mięty i groszku, czy frytki marchewkowe z kardamonem. Paluszki zdrowia lizać.
Keto to nie nuda, zdrowie to nie przeżytek. Okres poszczenia, czy głodowania (z rozsądkiem i głową na karku) ma i smak i wiele plusów. Nie musisz się im od razu poddawać, ale warto poczytać „Reset...”, by poznać choćby tajniki SAMEJ SIEBIE. Zmień kuchnię, odmień siebie – na lepsze i POLUB SIEBIE. Ot, po prostu.
Jesteś maszynistą własnej maszyny – musisz o nią dbać.
#agaKUSIczyta
We własnym życiu i ciele nie jesteś tymczasowo. Twoje ciało i to, jak ono wygląda, jakie nosi imię i to, co czuje – to TY. To jesteś TY. Silna, piękna, wyprostowana, z dumie wypiętymi piersiami i z zaraźliwym uśmiechem na ustach. Jednak... w wielu nas tak wiele brakuje. Zatrzymujemy się czasem przed szybami witryn sklepowych i przyglądamy się własnemu odbiciu. Patrzymy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-19
„Strychnica” to życie. Życie to „Strychnica” i na tym mogłabym skończyć.
Można mieć stosy książek, które zajmują większą powierzchnię płaską. Piętrzą się w literackich blokowiskach na krzesłach, biurku, podłodze, czy łóżku – bo i tu wygodnie leżakują tuż obok Johna. Bo John, poza tym, że kocha je bardziej niż ludzi, ma na ich punkcie wręcz pedantyczną obsesję. Ale, co zabawne i w co trudno uwierzyć – John nie potrafi czytać. Jakoś z nauką nigdy się nie zaprzyjaźnił, co akurat w tym miejscu, gdzie obecnie jest, nie wadzi, by w lekturze powieści się nie zanurzać. A dlaczego sam nie czyta skoro ma na punkcie książek manię? John ma trisomię 21 chromosomu, czyli – mówiąc bardziej ludzko, urodził się z Zespołem Downa. Ma niewielkie opóźnienie umysłowe, niską odporność organizmu, nad wyraz duże pokłady złości i bólu, które (co najgorsze w tym zestawie) są nierozerwalnie z nim spojone. Ból i gniew i on to jeden hermetyczny organizm. Do tego należy dorzucić agresywność i brak kontroli nad własną siłą i odruchami.
John to rezydent placówki w Irlandii w Coolcull. Pacjent szpitala...
Ale John nie jest złym człowiekiem, którego należy się wystrzegać, czy izolować. John jest dobrym, miłym kumplem, lecz te zalety trudno w nim dostrzec. W tej jego niepełnosprawności jedynym rozwiniętym zmysłem jest tylko – i aż – szósty zmysł., a ten pozwala mu szybko ocenić ludzi. Tych już wielu przemielił ów ośrodek. I wolontariuszy i opiekunów i specjalistów wszelkiej maści. Poddają się szybciej, aniżeli przypuszczali, a w ich miejsca zaraz wskakują nowi, choć i z tymi nowymi coraz gorzej. Podszkolenie języka to jedyny haczyk, reszta nie zachęca. Nawet sam trud i obowiązki nie są współmierne do tego, co tu w tych murach się dzieje. Najwięcej to szpital przemielił wolontariuszy. Amatorzy przychodzili, odchodzili. Przyjeżdżali z różnych krajów, odjeżdżali. Przechodzili wymagane szkolenie, uciekali, aż pojawia się Bartosz, Polak. Pojawia się Bart, by było łatwiej. Dlaczego to fenomen wart wspomnienia? Bart akceptuje dziwactwa Johna. Ba, ma do niego cierpliwość i co najważniejsze – słucha go. Łapie niedorzeczności, jakie ten wygaduje, a które razem zaczynają nabierać sensu. Słowa ułożone jak klocki zaczynają odkrywać przerażający obraz...
Tu styka się przeszłość z teraźniejszością i nasuwa się pytanie – kto tu jest chory na umyśle? Kto powinien być leczony? I w ogóle, co to za miejsce?
Szepty, historie plączące się, jak skołtunione włosy...
Poszczególne elementy razem zaczynają nabiegać jasności i ostrości. Trzeba być uważnym i czujnym i nie kierować się radami innych, ślepych na otoczenie, trzeba pokładać wiarę w sobie. Bartosz wchodzi na ścieżkę, jakiej się nie spodziewał...
Na tym zakończę pobieżny zarys fabuły, świadomie, bo tą trzeba samemu rozwikłać. Odważnie wleźć w nią. Czytać i uważać, uważać i czuwać. Czas igra z tobą, co tylko podkreśla walory tej powieści. Nie sposób oderwać się od czytania. Strona po stronie wchłania cię to przerażające, aczkolwiek, zagadkowe miejsce. Ciarki po plecach ciągle dają o sobie znać, każda scena zaskakuje. I choć czujesz klaustrofobiczną ciemność, to walczysz z sobą …
Wszystko tu jest potrzebne, każde zdanie czy reakcja bohaterów są istotne. „Strychnica” to detalicznie wręcz opracowana i napisana książka. Oszołomi cię świat człowieka z downem. Otworzysz oczy na jego zachowanie, postrzeganie, czy odczuwanie. Dostrzeżesz jego potrzeby, co autor zrobił wyśmienicie wręcz.
Przekraczasz próg ośrodka na własne życzenie, ostrzega autor, a potem?... Potem niech się dzieje.
#agaKUSIczyta
„Strychnica” to życie. Życie to „Strychnica” i na tym mogłabym skończyć.
Można mieć stosy książek, które zajmują większą powierzchnię płaską. Piętrzą się w literackich blokowiskach na krzesłach, biurku, podłodze, czy łóżku – bo i tu wygodnie leżakują tuż obok Johna. Bo John, poza tym, że kocha je bardziej niż ludzi, ma na ich punkcie wręcz pedantyczną obsesję. Ale, co...
2023-12-12
PTSD – zespół stresu pourazowego.
Pierwszy raz spotkałam się z tym zagadnieniem w powieści/pamiętniku Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”. Trudno tu mówić o zagadnieniu, to raczej choroba, czy zespół objawów, które najczęściej dotykają tych, którzy wracają z „frontu”. Jednak, by poczuć anomalię życia stało się inaczej. On, mąż, czynny dziennikarz, który staje oko w oko z obliczem wojny, on, który zawsze był w centrum wydarzeń, wybuchów i śmierci zbierającej swoje żniwo. On, nabuzowany adrenaliną nie choruje. Choruje ona-żona, ta czekająca na niego, na jego powrót, na jego kroki na klatce.
Potem długo, długo w żadnej z książek nie natrafiłam na zespół stresu pourazowego, aż do Kuby Małeckiego. „Horyzont” i temat męskiej wersji PTSD. On, były wojskowy, silny mężczyzna. On-ten co był na froncie, ten co walczył, co był w samym centrum – on choruje. Ten, co wdychał duszne powietrze przepełnione śmiercią, zgnilizną i ludzkim strachem. Teraz czuje tylko pustkę, bezsens i nicość. Czuje się gdzieś pomiędzy. Tu nie pasuje, tam nie powinien pasować, czas igra z nim i z jego myślami.
A teraz biorę w dłonie „Na domowym froncie” Kristin Hannah i okazuje się, że ten temat jest ciągle tłem do wydarzeń. PTSD znowu rani, lecz tym razem rodzinę, całą. Ją-żołnierza, i jego-męża. Są jednak i dzieci, które z tego powodu cierpią na swój sposób. Każde rzeczywistość odbiera inaczej, inaczej na nią reaguje i ją przyjmuje. Ta choroba nie oszczędza i zbiera swoje żniwo przez lata. Czasem jedynie cichnie stłamszona lekami. Usypia, by można było jakoś żyć i sklejać tą swoją szarą codzienność.
Ona, Jolene opuszcza na rok rodzinę. Jedzie na misję. Zostawia dwie dziewczynki, które teraz najbardziej jej potrzebują. Zostawia i męża, Michaela, z którym i tak coraz mniej ją łączy. Małżeństwo się rozsypuje, może przerwa od siebie pomoże?
W domu front jest, pokazuje Hanna, na polu walki frontu nie ma. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Jolene „zawsze bohaterka, zawsze matka” przesyła maile, czasem zamazane zdjęcia, lecz zarówno słowa, jak i obrazy są kłamliwe. Nie wyjawia prawdy. Autentyczna jest tylko tęsknota, reszta jest podkoloryzowana. Chodzi o bezpieczeństwo bliskich i ich ochronę. Ona jest tu, oni tam – niech te światy kręcą się z dala od siebie.
Nie będę pisała o treści, ani o odczuciach bohaterów. To wszystko wyczytasz, a wnioski wysuniesz sam. Zaznaczę jednak, że ta powieść cię pochłonie. Pod wieloma względami. Złapie cię za gardło, powoli, by w punkcie kulminacyjnym przydusić, a potem dopiero delikatnie luzować. Szczęśliwa rodzina na zewnątrz, wewnątrz misja i wojna i dzieci bez mamy i codzienność z tatą, który nie daje rady. Znane? Pewnie tak, ale tu jest jeszcze coś. Tu pojawia się choroba, syndrom pourazowy. Wojna znaczy nie tyle żołnierzy, ile ich całe rodziny.
Jest jak stygmat, do śmierci.
Jest traumą dla każdego.
Dlatego czytasz do końca. To powieść, którą trzymasz w dłoniach, siadasz w fotelu i zanurzasz się w fabule na całego. Jedziesz w nieznane z domem u boku. Ty wrócisz, nieco strzaskany, a jak będzie w książce? To już zagadka do wyczytania.
#agaKUSIczyta
PTSD – zespół stresu pourazowego.
Pierwszy raz spotkałam się z tym zagadnieniem w powieści/pamiętniku Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”. Trudno tu mówić o zagadnieniu, to raczej choroba, czy zespół objawów, które najczęściej dotykają tych, którzy wracają z „frontu”. Jednak, by poczuć anomalię życia stało się inaczej. On, mąż, czynny...
To jest książka, która musi trafić w twój moment. Nie swój, a twój właśnie, bo gdy zaczynasz ją czytać uzmysławiasz sobie, że jej potrzebujesz - tej prostej, acz jakże wesołej fabuły. Coś w niej sprawia, że zamykasz się w jej świecie, że nie ma znaczenia plucha za oknem, że łagodnieją bolączki ciała, a trudne myśli uciekły gdzieś do tyłu. Idziesz za cała i oddajesz jej wyłączność, bo w sobie czujesz ciepło i chce ci się... śmiać.
„Drobnymi kroczkami pozwól sobie zrobić coś trochę inaczej niż zwykle” - poradził psycholog zagubionej Zuzannie. To szła małymi kroczkami i doszła do „Zakątka” na jogę śmiechu. Zapłaciła, by się śmiać, choć nie tyle śmiać się, ile siedzieć pod ścianą i patrzeć na innych joginów i na ich wybryki. Nieco dziwaczne, zwłaszcza dla niej, podpory i tak prostej ściany, która podpórki nie potrzebuje. Dziwaczne dla niej, obserwatorki i biernej uczestniczki, i w ogóle po co chodzić i płacić i śmiać się, skoro po zajęciach do śmiechu raczej nie po drodze? To jest dopiero absurd absurdów o imieniu Zuzanna.
Joanna M. (od obyczajów) Chmielewska (nie od kryminałów i trupów znajdywanych w dziwnych miejscach) napisała lekką, swobodną wręcz książkę. Książkę na każdą porę dnia, czy godziny na zegarze. Książkę do czytania i przy kawie i przy herbacie (receptura ziołowa koniecznie), przy babeczce (upieczonej) lub szarlotce. I lodach (choć te akurat mogą powodować biegunkę).
Oto grupa wariackich kobiet zaczyna jogę śmiechu. Studio zakłada Donata, która szuka czegoś poza branżą pogrzebową, w której pracuje. Zostaje instruktorką z planami sięgającymi nieba, a nawet ciut ciut wyżej (choć martwe ciała grzebie pod ziemię). No, ale trzeba mieć skrzydła w szafie, śmiech (nawet wymuszony) i salę do zajęć. Jest jednak w gronie pań Zuzanna, tajemnicza podpora (i tak prostej) ściany. Milczy. Patrzy tylko, wadzi się z sobą samą w głębi siebie, próbuje pogodzić się z przeszłością, a nawet szuka na siebie recepty. A tą jest śmiech. Leczy ciało, ducha, otwiera oczy na otoczenie i pomaga uwierzyć w magię. Donata jest jak czarnoksiężnik w damskim ubraniu, bo nieświadomie pomaga każdej z pań, a każda ma inny problem i inny smutek w sobie. To lekarka śmiechem.
Chmielewska pisze o kobietach „na życiowych wirażach”. O osobach, których życie nie jest lukrem polane (jak pyszne ciacho w „Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem” u pani Anetki) ani usiane różami rzucanymi pod nogi przez ukochanego mężczyznę. Życie jest poważne, trudne i skomplikowane. Jednak Asia Chmielewska pomaga w tym trójkącie (bermudzkim) odnaleźć powód do śmiechu. Bo śmiech to nie dość, że lek na całe zło, to i lepiszcze babeczek (kobietek, wraz z Zuzą) ze sobą. Wedle zasady - w grupie siła, w grupie motywacja.
„Słonce w kieszeni” to książka o życiu. O ludziach, o strachu, o wątpliwościach i odwadze rozrachunku z przeszłością. Czyta się lekko i zabawnie (nawet miaucząc). Odpoczywasz, bo „Słońce...” to książkowy relaks, przerywnik dnia. To pogodny widok za oknem i iskierka nadziei dla siebie.
Prosty styl pisania otula i to jest chyba w tej książce najlepsze.
#agaKUSIczyta
To jest książka, która musi trafić w twój moment. Nie swój, a twój właśnie, bo gdy zaczynasz ją czytać uzmysławiasz sobie, że jej potrzebujesz - tej prostej, acz jakże wesołej fabuły. Coś w niej sprawia, że zamykasz się w jej świecie, że nie ma znaczenia plucha za oknem, że łagodnieją bolączki ciała, a trudne myśli uciekły gdzieś do tyłu. Idziesz za cała i oddajesz jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-02
By zainteresować się tematem osteoporozy nie trzeba od razu na nią chorować. O kości powinniśmy dbać całe życie i cokolwiek trafia w nasze ręce zawsze powinno nas zatrzymać. Układ kostny i to, co jest dla niego korzystne to temat, z którym żyjemy i który każdego dnia nas dotyczy. Dlatego nie musimy nawet szukać jakiegokolwiek powodu, by zaciekawić się daniami dla... układu ruchu, co zrobiła Milena Nosek, autorka „Jak wygrać z osteoporozą”.
Czym jest ta zdradziecka choroba? To nic innego, jak tracenie gęstości kości. Stają się kruche i słabsze, a do tego bardziej podatne na urazy, złamania i stłuczenia. Cały nasz szkielet jest narażony na kontuzje. Najgorsze, że ta choroba rozwijając się nie boli i nie daje objaw, ale gdy już da, to jest za późno na suplementację. Odbudowanie kości jest bowiem bardzo trudne i długotrwałe, ale możliwe. Do leków trzeba dostosować odpowiednie menu i w takim duecie walczyć.
Milena Nosek w tej skromnej publikacji na temat osteoporozy ujęła to, co ważne i co potrzebne. To niebanalna pigułka najistotniejszych informacji i wskazówek – codziennych. Ta książka jest PRAKTYCZNA i POTRZEBNA. Dlatego trzeba z niej korzystać i ją wprowadzać w życie.
Dzięki Milenie Nosek zapoznasz się z budową układu kostnego, dowiesz się, jak o niego dbać i co jeść, by być sprawnym, ruchliwym i zdrowym. I pełnym wigoru, ale to już skutek uboczny.
Kości stanowią magazyn wapnia. Wapń + fosfor = 90% masy kostnej u osób dorosłych. Wapń to także cenny pierwiastek dla serca. Prócz kości ważne są stawy. Największym stawem jest staw kolanowy, co tym bardziej powinno skłonić nas do dbania o jego sprawność. Osteoporozy nie łapie się z dnia na dzień. To schorzenie rozwija się latami, dokonuje zniszczeń bez względu na wiek. Dlatego trzeba dbać o menu, odpoczynek, sen i ruch. Trzeba wszystkie korzyści łączyć w sobie i dla ciebie. Codziennie.
W „Jak wygrać z osteoporozą” Milena Nosek rozwiewa wiele przesądów – i uf, kawa nie wpływa na wypłukiwanie wapnia z organizmu. Naprowadza na ścieżkę zdrowia proponując tygodniowe „hasłowe menu”, podpowiada ciekawe dania, podrzuca propozycje przepisów, które możesz zdrowo zmieniać i co najważniejsze – daje ci motywację. Pigułką wiedzy o osteoporozie i prostotą codziennej kuchni zasiewa w tobie pasję. I to podwójną. Pasję zdrowia i smakowania. Okazuje się bowiem, że zdrowe są zwykłe produkty, których najczęściej unikamy, a które stanowią bogactwo witalności. Kurkuma, orzechy, brokuły, ryby, owoce morza, banany... to tylko niektóre z pyszności o bardzo cennych właściwościach. Do tego zaskoczenie – można piec, smażyć, gotować, czy jeść surowe. Można jadać w domu, można pakować zdrowe pyszności do pudełek i nosić do pracy.
Wystarczy fantazja, chęci i działanie. I uśmiech.
Wystarczy teorię wprowadzić w czyn.
Wystarczy polubić swoje ciało i kuchnię, a zdrowie postawić na półce, na którą najczęściej patrzysz.
#agaKUSIczyta
By zainteresować się tematem osteoporozy nie trzeba od razu na nią chorować. O kości powinniśmy dbać całe życie i cokolwiek trafia w nasze ręce zawsze powinno nas zatrzymać. Układ kostny i to, co jest dla niego korzystne to temat, z którym żyjemy i który każdego dnia nas dotyczy. Dlatego nie musimy nawet szukać jakiegokolwiek powodu, by zaciekawić się daniami dla... układu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-25
Zanim otworzyłeś list wszystko było inaczej. Skończyłeś trudną operację w szpitalu i z prezentem dla żony goniłeś do domu, bo dzisiaj rocznica waszego ślubu i jak co roku masz dla niej prezent. Lecz w domu zastała cię głucha cisza. Nie ma jej, nie ma dziecka, została koperta, a w niej list do ciebie. List, który sprawił, że oszołomiony musiałeś usiąść, podeprzeć na dłoni nagle ciężką głowę i po chwili wyjść z domu. Wszedłeś do gospody i jak nigdy w życiu zacząłeś pić. Dużo pić. To picie jeszcze pamiętasz i jakiś towarzyszy też, ale tego, co było potem już nie pamiętasz. Budzisz się w dole, w marnych resztach ciuchów i nic nie wiesz. Ani kim jesteś, ani skąd pochodzisz, gdzie pracowałeś, ani gdzie jest twój dom. Straciłeś rozum i samego siebie.
Wszystko straciłeś, nie zostało nic prócz kilku łachów na karku.
W „Znachorze” Tadeusza Dołęgi – Mostowicza liczy się tylko to, co tu i teraz. Tylko to ma znaczenie i tylko tego należy się trzymać. Amnezja co do przeszłości okazuje się być zbawienna dla profesora Wilczura. Zostaje Antonim Kozubą, bo kimś przecież jest, tuła się po gospodarstwach, jada, co dostanie, śpi, gdzie dadzą mu miejsce. Żyje z chwili na chwilę. A przeszłość? Ta czasem otwiera w jego pamięci małą furtkę i przywraca, a to umiejętności, a to jakieś majaki, które trudno powiązać w całość, a to myśli jakieś dziwne.
Ale czas – czas prędzej, czy później wszystko sklei.
Wspomnienia mogą zabić czasem szybciej niż tętniak. Nie są pomocne, ciążą i odbierają chęci do życia, zwłaszcza gdy są bolesne. Do zmagania się z nimi trzeba siły, a Kozuba ich nie ma.
Jednak, wbrew przeciwnościom losu, Antoni trafia do dobrych ludzi. Odnajduje w sobie lekarski fach, choć nie wie skąd go ma. Leczy ludzi, którzy przybywają do niego każdego dnia ustawiając się w niekończące się kolejki. Czasem nawet uśmiecha się do młodziutkiej pracownicy sklepu z tytoniem. Życie nabiera kolorów, z czasem nawet ostrości, a wtedy...
Tadeusz Dołęga – Mostowicz już od pierwszych zdań „Znachora” wrzuca czytelnika w sam środek literackiej uczty. Już na trzeciej stronie ciężko ci oddychać, bo wnikasz w ciało bohatera i stajesz się nim. I stoisz z listem od żony, która cię zostawiła, bo pokochała – innego, bo ciebie tylko darzyła szacunkiem, tylko z tobą była. I chce ci się płakać. Rzucasz list w ogień...
Jakże cudownie czyta się tą powieść, jakże osobiście się ją odbiera, jakże ona przylega do ciebie, przenika każdą twoją cząstkę psychiki. Tekst jest tak piękny i tak płynny, że porywa cię, jak rzeka i płyniesz nią do końca, by na drugim jej brzegu zorientować się, że nie potrafisz pływać. Losy postaci z powieści stają ci się bliskie i nie potrafisz przestać myśleć o nich. Ekranizacja tej powieści niestety nie udźwignęła tego, ta w sobie ma. Duży ekran nie oddaje ani emocji, ani nastroju jaki roztacza książka. Ona żyje w tobie i podczas czytania i po nim. Przed długie tygodnie chodzi z tobą i w tobie. Powracasz do tych stron i do Wilczura i do tego, jacy potrafią być ludzie dla obcego człowieka.
„Znachor” to perła literacka. Wyjątkowa.
„Znachor” to prawdziwe, nieśmiertelne mistrzostwo pióra.
#agaKUSIczyta
Zanim otworzyłeś list wszystko było inaczej. Skończyłeś trudną operację w szpitalu i z prezentem dla żony goniłeś do domu, bo dzisiaj rocznica waszego ślubu i jak co roku masz dla niej prezent. Lecz w domu zastała cię głucha cisza. Nie ma jej, nie ma dziecka, została koperta, a w niej list do ciebie. List, który sprawił, że oszołomiony musiałeś usiąść, podeprzeć na dłoni...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-11
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany nijak mają się do tego, co im przygotowało życie. „Usłyszeć: Mamo!” to niebanalny ręcz master szyk o wielu wątkach i zawiłościach. Częstokroć odnajdziesz tu samego siebie, swoje problemy czy własną bezradność, dlatego ta książka magnetyzuje. Dlatego trzyma przy sobie do samego końca. A nawet po lekturze wraca do ciebie i puka do twojego umysłu. Przypominasz sobie fragmenty i zdarzenia, analizujesz co by było, gdybyś to ty znalazł się w takiej sytuacji, co byś zrobił czy jaką decyzję podjął. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tej powieści.
Ale po kolei.
Dawid i Paulina to ludzie, którzy po latach wrócili do siebie. Ich miłość prędzej, czy później musiała wybuchnąć feerią kolorów i emocji. Nie inaczej jest z Martyną, najbliższą przyjaciółką Pauli, która poza granicami kraju ożeniła się z Anką, partnerką, wirtuozką kulinarną. Nieco inny odcień miłości łączy też ojca Dawida z żoną, mamą Pauliny. I choć uczucie niby to samo, to jednak jego smak często zaskakuje. Nie zawsze przypomina rajską słodycz. Bo, jak się okazuje, bycie z sobą jest nie tylko „na dobre”. Bycie z sobą jest i „na złe”, a to wymaga już pokory i odwagi.
To wszytko w książce jest, a nawet więcej. Jednak nie chcę zdradzić fabuły, niech ta zostanie odkryta przez ciebie. Chcę cię jedynie do tego powieściowego świata zaprosić.
Tekst dźga szpilkami serce i duszę i umysł i całe wnętrze równocześnie. Do tego stopnia integrujesz się z bohaterami, że podczas czytania walczysz z goryczą, która zapycha ci gardło, a której nie jesteś w stanie przełknąć. Próbujesz nawet dawkować sobie to czytanie, bo ono przytyka ci oddech. „Usłyszeć: Mamo!” jest tak prawdziwa, że nie potrafisz stanąć obok niej i zachować jakiś dystans, który zapewni ci komfort.
Życie.
To życie napisało tą powieść, a autor jedynie wysłuchał tego, co mu owo życie szeptało do ucha. Losy bohaterów splatają się z mijającym czasem, wiją się z sobą nawzajem, czasem urywają się, by złączyć się ponownie... A wszystkie te chwile i emocje mają jeden wspólny mianownik – akceptacja. Odkrywasz w tych zdaniach, jak ważna jest pokora i zgoda na to, co dostaje się od życia. Jak wielkie ma znaczenie zachowanie spokoju i dystans. Bo, co udowadnia autor, człowiek wbrew pozorom jest silny, tylko o tym nie wie. Człowiek woli się szybko załamać i wycofać, bo to łatwa droga ucieczki. Ale życie polega przecież na walce. Na walce wpierw o siebie, a potem o innych. Życie trzeba PRZE-ŻYĆ tak, by w chwili śmierci niczego nie żałować.
Przejmująca książka.
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany...
2023-06-13
To jest książka, która czekała na swój moment, swój czas i na mnie.
I coś w niej sprawiło, że w czerwcowe zimne dni za oknem kompletnie mnie otumaniła. Gdyby było ciepło i słonecznie, to pewnie by mnie udusiła zapachami i zrażała treścią. Jednak teraz, w taką aurę, sprawiła, że szłam za nią cała i byłam na jej wyłączność. Sergiusz Sawin sprawił, że tych, co widzimy i mijamy szerokim łukiem uznając za bezdomnych pijaczków o specyficznym odorze, teraz nagle widzimy i podchodzimy do nich z zaciekawieniem. Zauważamy ich twarze, smutne oczy, mamy czas na rozmowę i na słuchanie ich historii, których mają tak wiele... Nagle nie odstręcza nas ani ich zapach, ani nie zraża ich zachowanie, czy podjęte decyzje. Rozumiemy ich wybory i wycofanie. Łapiesz się nawet na tym, że współczujemy im, chcemy niemalże przytulić, pogłaskać po głowie, pomóc jakoś, nawet nieudolnie. Chcemy podać im rękę – tak mało, ale jak wiele zarazem.
Bo każdy człowiek kimś był i nadal jest, tylko życie było, jakie było. Tak się stało – po prostu, dlatego teraz jest tu. On i wielu mu podobnych.
Tak stało się z Dokiem, Milotem, czy Truskawką. Życie ich przerosło. Stali się bezdomnymi ludźmi ulicy. Egzystują tuż obok nas, normalnych, sytuowanych obywateli, którzy mają ciepły kąt i dach nad głową. Ale czy to przeszkadza w przyjaźni? Dok poznaje chorego chłopca, Sherlocka, pacjenta onkologii, z którym gra partie szach. Dok siedząc na ławce przed szpitalem, chłopiec w jednym z okien budynku. Ich przyjaźń udowadnia, że można przełamać bariery, które – notabene – sami wznosimy. Ludzie mogą się znać i ufać sobie i tęsknić za sobą. I nie ma znaczenia kto jest kim i jak wysoko nosi głowę.
Sergiusz Sawin udowadnia, że każdy z nas jest taki sam. Życie to studnia, w którą ktoś wpadnie, ktoś minie, ktoś przysiądzie na murku, pomyśli, pójdzie dalej... Tak jest z bezdomnym, z chorym, czy z szarym człowiekiem pchającym własną codzienność na wózku wypchanym szpargałami.
„Jeszcze nie dzisiaj” to powieść o ludziach. O dziecku, o dorosłym, o ciężarnej, o mądrych własną mądrością i o złamanych przez los. To całe spektrum osobowości i człowieczeństwa. Czytasz i coraz bardziej otwierasz oczy z niedowierzania – bo chory chłopiec zaprzyjaźnia się z bezdomnym, bo kobieta była-narkomanka i niepijąca teraz alkoholiczka zakochuje się w bezdomnym i jest z nim w ciąży. Dziwisz się, że kilkuletni chłopiec z rakiem mózgu czeka na śmierć, skoro jest ratunek...
Tej ksiązki nie sposób porzucić podczas czytania.
Zanurzasz w niej całego siebie. To powieść o życiu i o tym, z czym mamy do czynienia na co dzień. To prawdziwa historia, która może spotkać każdego z nas. Personifikujesz się z bohaterami, z każdym osobno. Dopingujesz im, wyciągasz do nich dłoń, szukasz ratunku. Chcesz być obok i poznać ich. Pogłaskać kota Sokratesa, dać ciepłe rękawiczki Dokowi, czy zaprosić do swojego domu i nakarmić.
Prosty styl pisania w zadziwiający sposób magnetyzuje. I to jest chyba w tej książce najlepsze.
#agaKUSIczyta
To jest książka, która czekała na swój moment, swój czas i na mnie.
I coś w niej sprawiło, że w czerwcowe zimne dni za oknem kompletnie mnie otumaniła. Gdyby było ciepło i słonecznie, to pewnie by mnie udusiła zapachami i zrażała treścią. Jednak teraz, w taką aurę, sprawiła, że szłam za nią cała i byłam na jej wyłączność. Sergiusz Sawin sprawił, że tych, co widzimy i...
2023-01-23
O związkach napisano dużo.
O związkach wciąż pisze się... dużo.
Związki. Dwie osoby, rodzina. Relacje międzyludzkie. Ty i ktoś w zgodzie, akceptacji i zaufaniu. Ja blisko ciebie, ty blisko mnie, bez strachu, bez lęku, bez obaw. Bliskość – to tak łatwo powiedzieć, gorzej z praktyką na co dzień. Zwłaszcza, gdy wyrosłeś w rodzinie, gdzie jej brakowało, gdzie nie było WŁAŚCIWEGO wzorca, gdy jesteś Dorosłym Dzieckiem Alkoholików (DDA). Bo skoro nie masz przykładu, szablonu tego, jakie emocje i uczucia są właściwe, to tworzysz nowy – swój. Lecz to wzór nowy z pozoru, bo najczęściej powielasz błędy rodziców lecz w nieco innej formie. Idziesz nieświadomie ścieżką wydeptaną przez nich – a raczej wzdłuż rzeczki alkoholowej. Sam tworzysz wszystko od nowa, dokonujesz wyborów, gubisz się, wpadasz w koleiny. Wierzysz, że jest inaczej – a nie jest, bo „siła emocjonalnego uwikłania jest większa niż rozsądek”. Tkwisz w rzeczywistości, która rozpięta jest, jak dywan na trzepaku i wymaga wytrzepania. Rzeczywistość znajduje się gdzieś pomiędzy obietnicami szczęścia, z założeniem, że życie będzie koszmarem. Dwie skrajności na podobieństwo łez przez śmiech.
Uczysz się bliskości, lecz przyjmij do wiadomości, że to nauka na całe życie. Musisz odbudować zaufanie, wiarę i nadzieję. Musisz nauczyć się przyjmować upadki, ale i wzloty. Musisz nauczyć się, że porażki nie znaczą końca starań. Życie to wachlarz emocji, relacji, słów i ludzi.
Nie ma takiej drugiej osoby, jak ty.
Bądź dla siebie czuły, wyrozumiały i dobry. Poczuj swoją wartość. To wszystko wnosisz w relacje międzyludzkie. Pamiętaj, że masz swoją godność. Traktuj siebie tak, jakbyś chciał być traktowany przez innych.
Miej marzenia, dawaj sobie przyzwolenie na smutek, ale i na radość, na angażowanie się, ale i wycofanie. Prawda – prawda jest budulcem dobrej przyszłości.
Nikt nie dał i nie da recepty na idealny związek dwojga ludzi. „Jesteście parą ślepców bez przewodnika” i to od was zależy, jakimi trasami podążycie w podróż zwaną – RAZEM. Lecz pamiętaj – na wiele rzeczy trzeba zapracować – pisze Janet G. Woititz w „Lęku przed bliskością” – i trzeba być konsekwentnym. Musisz panować nad emocjami. Być sobą. Mówić co cię boli, co sprawia ci radość, określać granice własnego poczucia komfortu. Używaj słowa „JA”. Ja potrzebuję, ja myślę, ja jestem, ja czuję. Jesteś ważny. Jesteś istotny. ŻYJESZ.
Otwórz się na kogoś. Zaufaj. Nie zakładaj porażki, a wprost przeciwnie, wierz w sukces. Umysłowa projekcja siebie szczęśliwego powinna ci stale towarzyszyć. Celebruj życie i ucz się bycia z kimś w ciszy. Nie zapychaj czasu niepotrzebnymi reakcjami, niekonstruktywnymi rozmowami, czy szukaniem zajęć pozwalających odczuć potrzebę własnego istnienia.
Naucz się przyjmować i dawać bezinteresownie. Dostrzeż chwilę obecną. Ten czas tu i teraz.
Ucz się właściwie odczytywać emocje – zarówno swoje, jak i innych.
Nie zawsze jesteś winny. Nie zawsze ty stanowisz problem. Nie zawsze ty jesteś tym gorszym, czy okropniejszym. Oducz się brać na swoje barki odpowiedzialności za wszystko i wszystkich.
Dużo pracy? Tak, dużo – podkreśla autorka, Janet G. Woititz, ale z DDA przeistoczysz się w MĄDREGO DOROSŁEGO.
„Lęk przed bliskością” Janet G. Woititz to nie kolejny poradnik dla przeoranych życiem dorosłych z rodzin patologicznych. To mapa celów, do których zmierzasz u boku autorki. To ścieżki ku własnemu ośmiotysięcznikowi. To drogi pełne łez, bólu i ran, ale w połączeniu z własną wolą i walką o siebie samego przynoszące ukojenie i przeświadczenie o BYCIU SILNYM.
„Pokonaj dystans” - podszeptuje autorka. Stawiaj krok po kroku i ucz się siebie na nowo. Stwórz się na nowo. Żyj wreszcie godnie i z szacunkiem. Bądź mądrym dorosłym, który sam sobie udowodni, że można. Zawsze można i zawsze warto. Zawsze jest sens.
Zburz mur obaw, radzi autorka Janet G. Woititz. Zniszcz skamieliny i zrób miejsce na nowe.
Książka „Lęk przed bliskością” jest uniwersalna. Dla każdego, dlaczego? W głównej mierze dotyka DDA lecz prawda jest taka, że każdy, kto ma problem z bliskością znajdzie tu coś dla siebie. Iluż z nas ma poczucie niskiej wartości? Iluż z nas czuje zagubienie w samotności, czy oddech depresji na ramieniu? Iluż z nas boi się walki o siebie?
Janet G. Woititz nie daje gotowych recept i wzorów.
Janet G. Woititz daje rady, co i jak robić, by walka o siebie miała i skutek i sens.
#agaKUSIczyta
O związkach napisano dużo.
O związkach wciąż pisze się... dużo.
Związki. Dwie osoby, rodzina. Relacje międzyludzkie. Ty i ktoś w zgodzie, akceptacji i zaufaniu. Ja blisko ciebie, ty blisko mnie, bez strachu, bez lęku, bez obaw. Bliskość – to tak łatwo powiedzieć, gorzej z praktyką na co dzień. Zwłaszcza, gdy wyrosłeś w rodzinie, gdzie jej brakowało, gdzie nie było...
Wiersze i eseje mają to do siebie, że trzeba umieć je czytać. Trzeba poświęcić im czas i siebie. Dlaczego? Gdyż są wymagające, czasem wręcz absorbujące i trudne. Zarówno poezja, jak i eseje kroczą swoimi literackimi ścieżkami, nie zawsze prostymi, nie zawsze łatwymi. Stąd ten czas, jaki wykradają z twojego życia. Mój czas skradały eseje Justyny Bargielskiej, Mariki Krajniewskiej i Izabeli Szolc zamieszczone w „Siostrach”. Dlaczego?
Oto niepozorna publikacja, której czytanie boli. Dosłownie. Czytasz i czujesz ogromną ciężkość w sobie, jakiś paraliż wywołany zapisanymi tekstami „Sióstr”. Każda ze stron w tobie osiada i przytłacza cię blokując oddech i paraliżując ciało. Nie ma ucieczki od prawdy, jaka wylewa się z tych esejów. Siedzisz, jak pomnik. Siedzisz, jak zastygła bryła i zastanawiasz się, czy jest to spowodowane szczerością autorek, czy prawdą, która jest, a o której się nie mówi. Nie mówi w takim wymiarze, tak prosto i bez omijania setna. A dominują tu śmierć, wstyd, życie. To koktajl emocji, jaki siedzi stale w autorkach.
Śmierć, która staje się przyjacielem, jakiego się pożąda.
Wstyd, którego nie można się wyzbyć.
Choroba, która pożera ciało.
I życie. Marne życie na płótnie nieznanego Stwórcy.
I one, autorki, kobiety. One, które szukają w sobie siebie. Uczą się siebie i życia. Każdego dnia od nowa.
Teksty zamieszczone w „Siostrach” są trudne w dwójnasób. Czytasz człowieku i uczuciach. Czytasz o zatrważających momentach życia, o samotności, o braku nadziei, o chęci uściśnięcia i przytulenia śmierci. Śmierć – jedyna pomoc i ratunek. Życie potrafi „dowalić” w najmniej oczekiwanym momencie. Przed ciosem nie ostrzega, sporadycznie daje sygnały, jednak ciało nie potrafi ich rozpoznać i przygotować się w jakikolwiek, choćby marny, sposób. Depresja nagle wchodzi do pokoju, kładzie się na tobie i nie pozwala wstać. Zostaje z tobą. Przytula się i kusi, odbiera siły, chęci, przesłania nadzieję.
Wstyd, poczucie wyobcowania i inności. Nie tak powinno dorastać dziecko, dziewczynka. Nie takie dzieciństwo powinni zafundować jej rodzice. Dziecko powinno mieć czas na zabawę, na śmiech i nie beztroskę. Dziecko powinno mieć prawdziwych przyjaciół, nie urojonych...
Życie czasem wstrętne, czasem wspaniałe. Czasem żółte, jak słońce, czasem czarne, jak piekło, jak otchłań, jak czeluść bez dna. Jak się go nauczyć? Jak wiedzieć co robić, co mówić, gdzie patrzeć? Życie, a ja? - pytają głośno autorki. Jak się nauczyć SIEBIE?
Ale jest i inna strona „Sióstr”, ta dobra, ta pociągająca. Te teksty musiały zostać napisane właśnie teraz. Teraz nadszedł ich czas. Justyna, Iza i Marika znalazły się w odpowiednim punkcie życia, by zmierzyć się z prawdą wykrzykując ją. Teraz właśnie odnalazły w sobie siłę, by „wyrzygać” te chore dni z przeszłości i oczyścić siebie w całości, by nie wstydzić się niczego. Klękają przy konfesjonale i spowiadają się nam do ucha. A ty? A ty skryty za drewnianą kratą, skulony w ciemności, spuszczasz głowę i nie możesz oddychać. Słuchasz... Przepadasz...
Tak odbieram „Siostry, eseje”. Na wskroś prawdziwe, autentyczne, słone i gorzkie...
Nie dla każdego.
#agaKUSIczyta
Wiersze i eseje mają to do siebie, że trzeba umieć je czytać. Trzeba poświęcić im czas i siebie. Dlaczego? Gdyż są wymagające, czasem wręcz absorbujące i trudne. Zarówno poezja, jak i eseje kroczą swoimi literackimi ścieżkami, nie zawsze prostymi, nie zawsze łatwymi. Stąd ten czas, jaki wykradają z twojego życia. Mój czas skradały eseje Justyny Bargielskiej, Mariki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-25
To kryminał, którego nie sposób odłożyć.
Leziesz w tą fabułę niby świadomie, lecz nie spostrzeżesz się, kiedy zostaniesz porwany w wir samego centrum. Wrzucony w wydarzenia, które cię paraliżują i trwożą.
Wyobraź sobie, że idziesz czworonogiem do parku na spacer. On sobie biega, kopie w dywanie jesiennych liści. Widzisz innych z psami, które biegają ze szczęścia, kopią, ścigają się wzajemnie. Prawie sielanka - prawie, bo owo piękno przerywa ... znalezisko. Przerażające odkrycie. Oto pies wykopuje szczątki, truchło innego zwierzęcia, też psa... I to nie jednego... Ale resztą zajmuje się już policja - i, co zastanawiające - prokurator, weterynarz, komisarz... dziennikarze. Takie zamieszanie koło martwych zwierząt? - pytasz. Jednak ów zjazd specjalistów i ich sprzętu jest potrzebny, bo pod odkopanymi zwłokami psów są i ... ludzkie, dziecięce.
pierwsza diagnoza brzmi - ten proceder trwał od dawna. Ciągnął się od ... to chyba ujawnią pierwsze zwłoki, jakie się tu pojawiły. Z nich, z etapu rozkładu, analiz i badań będzie można powiedzieć - przypuszczać - od kiedy to wszystko trwa. Okazuje się bowiem, że "tuż pod twoim nosem" zbrodniarz szaleje i kpi z wszystkich. Że nikt go nie namierzył, nie widział, nie miał pojęcia...
Tak się to wszystko zaczyna, a to dopiero początek tego, co się dzieje w powieści później. Krótkie rozdziały potęgują w tobie ciekawość. Bolisz się, obawiasz, szukasz rozwiązania, ale nic z tego - mimo różnych wątków nie jesteś w stanie ich jakoś powiązać, próbujesz prześcignąć policję, ale nie potrafisz. Szukasz tam, gdzie z pozoru nic nie ma, wyłapujesz słowa, na które nikt nie zważa. Ale nic. Nic z tego. Autor idealnie wręcz manewruje tekstem, byś do końca wytrwał w tym maratonie. Tu nie ma taryfy ulgowej.
A czyta się - rewelacyjnie.
To kryminał, którego nie sposób odłożyć.
Leziesz w tą fabułę niby świadomie, lecz nie spostrzeżesz się, kiedy zostaniesz porwany w wir samego centrum. Wrzucony w wydarzenia, które cię paraliżują i trwożą.
Wyobraź sobie, że idziesz czworonogiem do parku na spacer. On sobie biega, kopie w dywanie jesiennych liści. Widzisz innych z psami, które biegają ze szczęścia, kopią,...
2022-10-22
Przypadki mają wpływ na ludzkie życie, co nie jest bezpodstawne. Przypadki chodzą po ludziach bez względu na wiek, narodowość, czy płeć. Gdy życie przestaje mieć sens, gdy brak miejsca dla siebie, jako człowieka, a rzeczywistość razi zakłamaniem, bezdusznością i brakiem uczuć, człowiek zaczyna popadać w depresję. Mając duszę odczuwasz wszystko personalnie, osobiście wręcz, a ból ma to do siebie, że się odkłada w tobie. Odkłada i rośnie, a po latach zaczyna dusić, blokować gardło, hamować serce. Ból umiejscawia się w człowieku na zawsze. Każdy bodziec osiada na wcześniejszym i tworzy choroba, na jaką brak leków. Choroba egzystencji.
Samira to dziecko... niczyje. Bez rodziców, bez przyjaciół, bez domu. Czym jest dom? Jak to jest go mieć? Wracać do niego? Co to znaczy czekać na kogoś? „(...) Możesz polegać wyłącznie na sobie... Dla takich ludzi, jak ty nie ma domu, a jedynie przytułek”.
Samira, śliczna dziewczynka o śniadej cerze i cygańskiej urodzie, która urodziła się mając pięć lat, w sierocińcu „Słoneczko” na Ukrainie. Z czasu wcześniejszego nic nie pamięta, ani matki, ani ojca, ani tym bardziej ich głosów, czy ciepła przytulonego ciała. Ma pięć lat, jest poniżana, bita, plugawiona. Jest nikim i niczym. Nikt się z nią nie liczy – przecież to bachor, kurdupel, śmieć. Uczy się życia sama na sobie, bo nikt nie chce tej parszywej, cygańskiej znajdy. Sierota jest nikim, a na „takie coś” nie marnuje się czasu. Samira to „gnój (…), zwierzę (…), insekt, cygański pomiot”. Te i im podobne słowa notorycznie padają pod jej kontem. Nikt nie pamięta jej imienia, nikt się nawet nie kwapi je poznać, choć wbrew pozorom każdy ma o niej wyrobioną opinię. „Wy, Cyganie, macie złodziejstwo we krwi (…).” Plus zastraszanie, „(...) Każdy głupek wie, że jeśli się odwróci, to wydarzy się coś złego i znów wyląduje się w miejscu, z którego się uciekło”. A Samira ucieka...
Życie co krok zatrzaskiwało za Samirą ciężkie drzwi, nie dawało drugiej szansy, nie pozwalało na wyciągnięcie wniosków. Zamęt i trzask. Stoisz sama, dziecinko, tkwisz, jak chwast w polu, niechciana, niekochana, nikomu nie potrzebna. A w ręku ściskasz plastikowy worek, w kieszeni masz 5 hrywien, a w sobie głód. Życie daje ci wyraźnie odczuć, że jesteś cygańską zakałą, brudem, którego trzeba się pozbyć.
Samira nie żyje. Ona doświadcza życia, by żyć, doświadcza wszystko to, co owo życie ma w sobie najgorszego. Ludzie ją ranią, wykorzystują, okłamują. Miejsca, do których trafia to tymczasowe przystanki na trasie jej dni. Wszystko wokół to fałszywy miraż, który godzi we wnętrze i powoduje nieustanne krwotoki. Samira, jako dziecko nie ma świadomości tego ludzkiego zła, dlatego nie odbiera go wprost, jednak czas, prędzej, czy później przyniesie zmianę, przyjdzie zrozumienie.
Dziecko nie powinno tak cierpieć, nie powinno być upokarzane, gnojone i opluwane. Dziecko ma mieć beztroskie dzieciństwo, kochane osoby tuż obok i ciepły dom z dachem nad głową. Dziecko powinno... Jest Samira jest wykluczona, jest poza nawiasem, bo to „pomyłka w ludzkim ciele”, to cygańskie zero, kula u nogi, śmieć.
Tak – czytasz ze zgrozą, wewnętrznym buntem i niezgodą na los dziecka.
Tak – z każdą kolejną stroną litery coraz bardziej rozmazują ci się przed oczami. Mokre policzki słone od łez, które nie chcą wyschnąć...
Tak – choć czujesz, że się dusisz, że brak ci oddechu, że ból rozsadza ci cały organizm, to nie odkładasz „Kukolki”. Stajesz się z nią jednością, spajasz się w Samirą i z powieścią jednocześnie.
Tak – czytasz „Kukolkę” Lany Lax.
Czytasz, płaczesz, cierpisz.
Niesamowita mieszanka emocji. Trudno się otrząsnąć. Trudno pozostać obojętnym.
#agaKUSIczyta
Przypadki mają wpływ na ludzkie życie, co nie jest bezpodstawne. Przypadki chodzą po ludziach bez względu na wiek, narodowość, czy płeć. Gdy życie przestaje mieć sens, gdy brak miejsca dla siebie, jako człowieka, a rzeczywistość razi zakłamaniem, bezdusznością i brakiem uczuć, człowiek zaczyna popadać w depresję. Mając duszę odczuwasz wszystko personalnie, osobiście wręcz,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-21
Świadomość siebie, swojego życia, miejsca, w którym się jest i korzeni, z których się wyrosło dają szansę na uchronienie się przed życiowymi mieliznami. Przed chorobowymi dołami, w które wpadamy. A wpadamy im bardziej staramy się je omijać, jakby nas przyciągały swą pustką i beznadzieją. Jest jednak zasadnicza różnica w ludziach, których te doły pochłaniają. Spotyka to zdrowych i chorych. Zdrowych rzekomo doświadczonych i świadomych życia, ale i chorych „w głowach” i „duszach”. Każdy w dole spędzi jakiś czas, zdrowi bardziej odpoczywają od codzienności, chorzy niestety mają problem z wyjściem. Pazurami wspinają się po stromiźnie, wspomagają się lekami i gdy są blisko sukcesu, nagle opadają na dno. W czarną otchłań. W niemoc. W nicość i zagubienie.
Chorzy muszą nauczyć się żyć na mieliznach. Nauczyć się żyć. Jak Karol, świadomy swej dwubiegunowej choroby afektywnej 30-letni mężczyzna. Okres manii bełta się z czasem depresyjnym i biernym. Karol nienawidzi matki i Kaśki, dziewczyny z którą nie-jest, a jest. Całe jego życie tak wygląda. Jest, ale połowiczne. Jest, a jakby nie było. Jest, ale nie takie, jak powinno być.
Często wybucha agresją, nie kontroluje się. Cierpi na bezsenność.
„Nie mogę zasnąć – to po pierwsze. Jak zasnę, to budzę się w środku nocy – to po drugie. A jak się obudzę – to po trzecie – nachodzą mnie majaki i niewidzialna ręka włącza myśli samobójcze”.
Najlepiej zabić się i skończyć to piekło. Bo życie boli Karola od środka. Rani oczy zbytnim blaskiem. To życie niewyspane, na pół-umarłe. To życie jest wstrętne. Długie noce czekania, dni pełne nienawiści do siebie i ludzi, dni pełne oczekiwania na sen.
Karol chodzi na terapię dzienną. W domu nie sprząta, sam się nie kąpie. Życie, choć w pełni świadome, przecieka mu przez palce, ucieka, jak i setki możliwości, które niewykorzystane mijają go każdego dnia. Karol nie może uchwycić swego życia w dłoń, zamknąć ją i uformować według wzoru na zdrowego człowieka.
Wszystko ucieka. Rozmywa się. Traci kontury, traci sens.
Złość. Żal. Drżenie rąk.
Palpitacja serca. Pot.
Samotność w tłumie. Duszność w pomieszczeniach.
Jak mam żyć? – pyta Karol Neubauer. Jak grać w grę zwaną „życiem”? Czy drogę wyznaczają pigułki leżące u stóp? Nieudolne sesje z psychologami?
Co to jest zdrowie tak w ogóle? Bo jeśli istnieje, to zadzwonię do niego i zaproszę do siebie. Nawet posprzątam w mieszkaniu i wykąpię się przed wizytą. Zadzwonię. Jutro....
Teraz nie mam sił...
Ta książka boli. Boli czytelnika, bo wnika w niego. Nieświadomie stajesz się bohaterem, wrażliwcem, bezradnym i zmęczonym życiem wrakiem człowieka, który nigdzie nie widzi dla siebie ratunku. Jesteś kimś, kto ma z sobą problemy, kto się kiedyś ciął, kto już woli nie żyć, niż żyć. Słowa, jakie autor zamieścił w tekście, traumy, stany, to wszystko odżywa w czytającym „Życie pozapsychotropowe”.
Ta książka zmienia myślenie czytelnika. Tekst lepi się do skóry i tak zostaje. Przylega. Stajesz się marionetką, bezwolnym czytelnikiem, który cierpi, współczuje autorowi i sobie samemu też. Nie możesz odłożyć książki, która jest sprawcą bólu, bo to magnes. Przyciąga cię do siebie. Zapuszcza w tobie korzenie. Osadza się gdzieś w podbrzuszu i zostaje.
A na końcu nie ma nic. Cisza kłuje w uszy. Siedzisz z receptą w dłoni i szufladą pełną leków, których masz dość.
Niesamowita.
Prawdziwa, autentyczna, bardzo dobra.
Świadomość siebie, swojego życia, miejsca, w którym się jest i korzeni, z których się wyrosło dają szansę na uchronienie się przed życiowymi mieliznami. Przed chorobowymi dołami, w które wpadamy. A wpadamy im bardziej staramy się je omijać, jakby nas przyciągały swą pustką i beznadzieją. Jest jednak zasadnicza różnica w ludziach, których te doły pochłaniają. Spotyka to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Hashimoto, to nic innego, jak chora tarczyca. Tak najszybciej można określić chorobę, o której coraz więcej się słyszy i czyta. A dlaczego? Ktoś oburzony już na wstępie powie, „... że to schorzenie rzadkie, że są inne, istotniejsze. Choćby po-covidowymi problemami z odzyskiwaniem zdrowia i bolącymi organizmami. Trzeba pomagać większości, tym faktycznie potrzebującym ludziom, bo odzyskanie formy i sprawności sprzed choroby nie jest takie szybkie, jak to się początkowo lekarzom wydawało. O takich pacjentach trzeba pisać, ich trzeba diagnozować, prawidłowo leczyć i doradzać. A nie, Hashimoto!”
Ja jednak szybko wchodzę w sukurs. Mówię stop.
Hashimoto rozpoznaje się u coraz większej populacji ludzi, a co zatrważające, coraz więcej pośród młodszych. Dlatego trzeba o niej mówić, pisać i pomagać na wszelki możliwy sposób. To nie kaszel, alergia czy angina. Nie ma lekarstwa dostępnego od ręki. Hashimoto to choroba, z którą trzeba się nauczyć żyć. Jak? Zdiagnozować, dobrać właściwe leki i co istotne, przeciwdziałać jej, a sobie poprawić komfort życia. Wystarczy coś co robimy na co dzień – jadłospis. To właśnie dieta i odpowiednio dobrane składniki są w stanie zdziałać … smakowe cuda. Zaczynamy od lektury „180 dań do pudełka”, potem robimy przegląd kuchennych zasobów i działamy.
Ta książka to przebogata studnia wiedzy – szybkiej, jasnej i konkretnej. To wydanie, co pewnie zaskoczy wielu, nie jest poradnikiem, czy mini leksykonem medycznym. To książka prawie kulinarna. „180 dań do pudełka. Hashimoto”, w której wstępem jest „pigułka” informacji o Hashimoto, stanowi dla mnie nie lada odkrycie. A co w ogóle sprawiło, że po nią sięgnęłam? Właśnie te dania do pudełka – i to aż 180! Na wynos i do pracy – praktykuję, stosuję i polecam. Jednak tu przepisy poprzedza tekst, który czytam i czytam, i w którym odnajduję przestrogi dla siebie, bo choć temat dotyczy Hashimoto, to powinnam i ja uważać. Na co? Na stres, otyłość, niewłaściwą dietę, zanieczyszczenia, czy choćby rozregulowany układ odpornościowy. Efekt? Senność, brak energii, sił fizycznych, ciężka głowa przemęczona psychicznie, depresje. Trzeba na siebie uważać, tylko i aż. Wystarczy niewielka zmiana, czasem tylko krok do tyłu, by zmiana perspektywy ukazała nam inny obraz nas-samych. Wycofajmy się z codziennego galopu o nagrodę, której ciągle nie widać na horyzoncie. Zachowajmy dystans do siebie. Taki stop nazywam wyhamowaniem, aktywnym spowolnieniem. Można robić to samo lecz z innym myśleniem, nastawieniem i podejściem. Dlatego zanurzając się w przepisach - gotowym czterotygodniowym menu mającym pomóc chorym, odkrywam w sobie ową chęć zmian. Czuję smak nowej, lepszej i zdrowszej JA.
Hashimoto mnie nie dotyczy lecz jedzenie, zwłaszcza to dobre i pomagające – już tak. A cieszę się z tej książki (mojej, ach mojej) tym bardziej, że codziennie przygotowuję sobie jadło na wynos. I nie dość, że lubię to całe krzątanie przy nim, wymyślanie i próbowanie nowych smaków, to lubię bawić się kolorami pudełek, w których to wszystko ląduje. To dla wielu powinno stanowić zachętę. Dla opornych. I co ważne, nie muszę z niczego rezygnować. Są i ryby i przyprawy i coś słodkiego. Mogę urozmaicać – ciało i wyobraźnia szaleją.
Już przy czytaniu jadłospisu na pierwszy dzień zaczytuję się... w twarożku z warzywami i pieczywem. To nic innego, jak serek z zielonym groszkiem, ale czytając wykonanie uzmysławiam sobie, że to tak proste i tak pyszne, że aż banalne. Widzę zielone akcenty groszku zanurzonego w białej masie serka i już mam na to ochotę. Twarożek plus jogurt i zielony groszek, który wystarczy rozmrozić we wrzątku. Mistrzostwo pudełkowe. Wieczorem nastawiam budzik na rano przesuwając pobudkę o... 10 minut wcześniej. Do pracy pójdę z pudełkiem o pastelowo-zielonej zawartości. Plus czarne pieczywo – raj smaku i kolorów. Na jutro pewnie przygotuję owsiankę orzechową, a potem koktajl owocowo-miętowy...
Książka „180 dań do pudełka. HASHIMOTO” pochłonie cię całkowicie. Wyciśniesz ją do ostatka. A wszystko w trosce o siebie, ale i swój... smakowy egoizm.
Proste? Bardzo.
Efekt uboczny? Jest, bo musi być. Uśmiech, krzepa, siła i zdrowie.
dziekuję sztukater
Hashimoto, to nic innego, jak chora tarczyca. Tak najszybciej można określić chorobę, o której coraz więcej się słyszy i czyta. A dlaczego? Ktoś oburzony już na wstępie powie, „... że to schorzenie rzadkie, że są inne, istotniejsze. Choćby po-covidowymi problemami z odzyskiwaniem zdrowia i bolącymi organizmami. Trzeba pomagać większości, tym faktycznie potrzebującym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Siła tkwi w prostocie. Prawda znana nie od dzisiaj. Owa prostota może odnosić się do każdego aspektu naszej codzienności. Wystrój wnętrz naszego domu, nasza codzienna kuchnia i posiłki, zawartość szafek, szaf i szafeczek czy choćby lodówki. Często bowiem okazuje się, że nadmiar szkodzi. Nadmiar wszystkiego – od jedzenia poczynając, na zbytecznych ozdobach w mieszkaniu, które zastawiają każdą wolną wcześniej powierzchnię. Nie wspominając o posiadanych ciuchach, które nienoszone zalegają i tworzą „sztuczne” zapchanie mebli. Im więcej, tym gorzej. Jednak wyjdę z tej garderoby i wkroczę do kuchni.
Zaśpiewam sobie marsz wejścia do krainy smaków.
Zanucę melodię, która znamionuje zbliżającą się ucztę pełną kolorów, smaków i uśmiechu.
Jedzenie. Codziennie kupujemy, czasem zbyt dużo, jemy i gotujemy – nawet nieudolnie lub z przymusu, ale zawsze coś na szybko jesteśmy w stanie przyrządzić. A sałatki, to chyba każdy z nas.. pokuszę się o stwierdzenie, że i dzieci mogą i mieszają i dodają i bawią się tym. Dzieci bowiem zawsze dobierają do salaterki to, co lubią, czy na co mają ochotę w danej chwili. Są nieświadome, ale organizm sam podpowiada, czego mu brak, by sałatką ów brak uzupełnić – najczęściej bogactwo witamin, albo gra kolorów.
W czym tkwi sekret? Do misy wrzucaj to, co dzieci. To, co masz w lodówce, na co masz chrapkę i smak. I bierz przykład z dzieci. Dobierasz smaki, kolory, czy kierujesz się fantazją. Taki miks może okazać się bardzo pysznym daniem, co może cię pozytywnie oszołomić (wręcz osałatkować). I choć wiele jest przepisów na różnego rodzaju kompozycje, to one... stale mnożą się, jak nieujarzmione i są nie do opanowania. Jedna książka kulinarna sprzyja pojawianiu się kolejnych. Nasza podróż po smakach i zabawa w mieszanie sprzyja zbieraniu następnych wydań. A czy z nich korzystamy? Na pewno czytamy raz, zatrzymujemy się na wybranych przepisach wyobrażając sobie efekt i z pasją działamy. Ale może nie chodzi o notoryczne czytanie, a kukanie na strony, działanie i INSPIRACJĘ. To jest chyba klucz do zwycięstwa w każdej mierze. Tak się dzieje w „Sałatkach. Zdrowych i kolorowych” publikacji Buchmanna. To jest inspiracja dla mnie. Dlaczego? Bo człowiek prócz zaspokajania podstawowych potrzeb, jak jedzenie, czy dbanie o siebie i zdrowie, potrzebuje wyhamować, pogadać i odpocząć. A co najbardziej sprzyja tego typu momentom? Nic innego, jak wspólny stół i jedzenie.
Jedzenie zbliża do siebie. Przy stole spotykamy się z ludźmi, ich kłopotami, czy historiami. Jedzenie to też pretekst do wielu rozmów i niekończących się biesiad o smakowitym podłożu. Jedzenie nas łączy. I nie trzeba być kulinarnym znawcą kuchni innych krajów, wystarczy być specem we własnej, domowej.
Kuskus, ryż, makaron. Do tego kurczak, szynka, owoce lub warzywa. Na koniec ozdabiamy – majonez, jogurt, musztarda i przyprawy. Mniam. Bogactwo wszystkiego. Kolorystyka w salaterce przyciąga wzrok, a kubki smakowe szaleją.
Twój gust, twój apetyt.
Przy okazji patrząc na zdjęcia w „Sałatkach. Zdrowych i kolorowych” uzmysławiasz sobie, że prócz tej całej wariackiej weny mieszania wszystkiego ze wszystkim, istotne znaczenie ma sposób podania. Kolory naczyń, kształty, czy ich jakość. Szklane pięknie obrazują sałatki warstwowe. Nawet typowe słoiki mogą stanowić nie lada sukces i zachwycić.
Wniosek? Liczą się smak, wygląd, towarzystwo i apetyt – to wszystko nawet u amatora spowoduje efekt „bum”. „Sałatki” są skarbnicą tego, co przyda się nam na co dzień. Ta publikacja bawi się smakami, żongluje kolorami i nami przy okazji. Każdy przepis to coś na miarę przygody – daj się porwać. Jak i ja.
I choć wolę drobne kasze od tych grubych, czy orzechy zamiast słodkich rodzynków, czy żurawiny, to nic nie stoi na przeszkodzie by i z tymi składnikami osiągnąć mistrzostwo we własnej kuchni.
dziękuję sztukater
Siła tkwi w prostocie. Prawda znana nie od dzisiaj. Owa prostota może odnosić się do każdego aspektu naszej codzienności. Wystrój wnętrz naszego domu, nasza codzienna kuchnia i posiłki, zawartość szafek, szaf i szafeczek czy choćby lodówki. Często bowiem okazuje się, że nadmiar szkodzi. Nadmiar wszystkiego – od jedzenia poczynając, na zbytecznych ozdobach w mieszkaniu,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-30
Piszę wprost i szczerze. .
To nie jest poradnik.
To nie jest kompendium wiedzy.
To nie jest mini encyklopedia z hasłami i ich objaśnianiami.
To nie jest książka z zakresu samorozwoju.
To jest...
Ta książka „PRZEORA” twój mózg, by na jego polu wyrosły nowe myśli. Nowe TWOJE myśli i nowy TY. To książka, która została przeze mnie nazwana „książeczką do modlenia”. „Po supełku do kłębka” jest książeczką do codziennej modlitwy o wiarę, siłę i otwarty umysł. Bo by uwierzyć (zwłaszcza w siebie) potrzebny jest czas, a tylko codzienne czytanie, „przetrawianie” i działanie daje efekty. SKUTECZNE EFEKTY. Dopiero wówczas zaczynasz wierzyć, że jest szansa na siebie, na siebie silnego i odważnego do zmian – na lepsze.
„Po supełku do kłębka” to mapa Ciebie. Mapa, na której autorka, Micia Mieszkowski jak wprawny kartograf wyznaczyła ścieżkę – tylko jedną! - ścieżkę swojego życia, dając tym samym przykład tego, jaką drogę sama przebyła, ile razy się gubiła, cofała lub trwała bez ruchu pogrążona w niemocy, bezsilności i depresji zabierającej chęci do stawiania choćby małych kroczków. Ta droga gubi się, zakręca, kluczy, a spacer nią trwa latami. Zagubienie smutek, rozbicie i utrata nadziei – to nieodłączni towarzysze mocno trzymający twoją dłoń. To nieodłączni przyjaciele bulimii, anoreksji, depresji, samotności, ale też alkoholizmu, czy innych chorób. Nawet tych drobnych, które rozbijają nas wewnętrznie.
A co robi Micia Mieszkowski? Micia szepcze ci do ucha „Narysuj swoją mapę i swoją drogę ku celowi – KU ZDOBYCZY – KU SUKCESOWI. Zaznacz na niej istotne, ważne dla ciebie punkty i oznacz krzyżykiem miejsce, w którym jesteś teraz. I co dalej? Start. Idź, idź i małymi kroczkami pokonuj trudności”.
Zacznij dbać o obsiane pole – o siebie i swoje „pole myśli”. Zbieraj plony.
Czytaj, nabieraj wiary, mijaj doły psychiczne, złych ludzi, walcz z pokusami, które zwodzą ze ścieżki.
Dbaj o siebie i uwierz w siły, jakie masz, uwierz we własny rozsądek i możliwości. Bo prawda jest taka, że możesz wszystko, co próbuje ci uzmysłowić autorka w książce „Po supełku do kłębka”. Możesz wyjść po nitce z ciemni jaskini ku jasnemu słońcu! Ku lepszej TY.
Nie czytaj tej książki szybko. Ona wymaga czasu. Uzurpuje sobie twój umysł i ciebie na wyłączność. Czytaj i odkładaj. Czytaj i myśl.
Czytaj i wprowadzaj w życie.
Ale jeśli zamierzasz czytać i nic nie robić - szkoda twojego czasu
Piszę wprost i szczerze. .
To nie jest poradnik.
To nie jest kompendium wiedzy.
To nie jest mini encyklopedia z hasłami i ich objaśnianiami.
To nie jest książka z zakresu samorozwoju.
To jest...
Ta książka „PRZEORA” twój mózg, by na jego polu wyrosły nowe myśli. Nowe TWOJE myśli i nowy TY. To książka, która została przeze mnie nazwana „książeczką do modlenia”. „Po supełku...
Zastanawiam się, czy lepiej być leczącym, czy chorującym? Czy lepiej być lekarzem dusz i ciał, czy jednak lepiej być po drugiej stronie, czyli pacjentem choćby z niegroźnym katarem? Skąd te moje pytania? Oto, za sprawą Thomasa Bernharda jestem w małej miejscowości, w której każdy chce pomocy i każdy na nią czeka. Ludzie nagminnie chorują, a leczy ich jeden medyk. Z tej niewielkiej miejscowości, z której każdy lekarz, gdy tylko zdobędzie lepszą posadę i praktykę od razu ucieka, tu został tylko jeden posunięty w latach doktor. I, jakby nie patrzeć, jego praktyka zawodowa nigdy się nie kończy, ba, nigdy praktycznie nie śpi. To praca, od której się nie odpoczywa. W końcu od chorób i niedomagań nie ma przerw.
Do starego ojca przyjeżdża studiujący syn. Jest uczniem Wyższej Szkoły Górniczo-Hutniczej w Leoben i kształci się na górnika. Ojciec jest dumny z syna, jednak znacznie gorzej wypada córka, której psychika wymaga stałej terapii lekowej, a i ta często okazuje się zawodzić. Ich matka zmarła i została ich trójka, trójka budująca rodzinę, która rodziny raczej nie przypomina. Każdy mieszka gdzie indziej i nikt z nikim nie potrafi rozmawiać. Ich wzajemne relacje zanikają coraz bardziej. Są, ale nic o sobie nie wiedzą. Nie znają się w ogóle. „Tak długo mieszkamy pod jednym dachem, ale się nie znamy”, uzewnętrznia się doktor obcemu człowiekowi, którego akurat skończył badać.
Pewnego dnia ojciec zabiera odwiedzającego go syna na objazd po pacjentach. Starzy, schorowani ludzie przyjmują lekarza, a ten każdego bada i chcąc nie chcąc spędza z nim trochę czasu. Syn, jako towarzysz bierze w tym udział - jest obserwatorem własnego taty, ale i słuchaczem obcych sobie ludzi. Jednak staje się coś, co go zaskakuje. Podczas tych odwiedzin okazuje się, że i ojciec zaczyna mówić, a mówi o sobie, o życiu i o przeszłości. Rozmawia z chorymi, jednak owe początkowe dialogi stają się tak naprawdę monologami samotnych i chorych ludzi. Mówią o wszystkim, jakby gorycz skrywanych dotąd słów musiała z nich wreszcie, co sprawia, że i lekarz, w przypływie nieznanych mu dotychczas impulsów, uzewnętrznia własne troski. Syn, zatrwożony szczerością ojca, po raz pierwszy w życiu ma okazję słyszeć, by ten mówił o rodzinie z takim uczuciem i z takimi emocjami.
„Każde z nas absolutnie samo dla siebie, chociaż jesteśmy ze sobą niezwykle mocno związani. Całe życie to jedna wielka próba zbliżenia się do siebie nawzajem”. Syn spuszcza głowę, milczy.
Wizyty u chorych i rozmowy ukazują świat, który jest smutny, szary i jakże posępny. Obcy ludzie uzewnętrzniają się obcym, podczas gdy bliscy nie wiedzą o wielu troskach i zmartwieniach. Lekarz staje się dla nich powiernikiem i jednocześnie lekarzem dusz, bo to ktoś komu można się wyżalić, a i sama persona tego zawodu budzi u ludzi respekt. Ciało już słabe, zżarte zachłanną chorobą, ale te myśli, które nie chorują, te smutki... Ciału nic nie pomoże, ale trzeba sercu ulżyć choćby wyrzuceniem z siebie tej ciężkiej, zalegającej kamieniem prawdy. Trzeba poczuć lekkość w sobie, co jest czasem lepsze niż same leki i osłuchanie pleców.
Wdech, wydech...
Te rozmowy są różne. Nigdy optymistyczne. Te rozmowy stanowią sens „Zaburzeń”, a same odwiedziny doktora stanowią jedynie pretekst do zwierzeń. Ludzie tęsknią za sobą, lgną do siebie, lecz nie każdy ma odwagę mówić to tym, którym powinien. Ujawniają swoje troski komuś postronnemu, kto ich nie będzie oceniał. Szukają pocieszenia, które daje samo wypowiedzenie na głos tego, co dotąd siedziało w środku. Mówią o niesprawiedliwości, o smutku, o państwie, czy o własnej rodzinie. Mówią o marzeniach i straconych szansach. I nie ma znaczenia, czy chorym jest biedak, czy możny Pan, książę Saurau, do którego też zagląda medyk. Ci ludzie są jednakowi.
Thomas Bernhard sens swojej powieść skrył w słowach wychodzących z ust chorych ludzi. Powieść pisał zaledwie kilka miesięcy i wydawać by się mogło, że jest to spójna treścią książka. Wielu jednak doszukuje się w niej „zbitku” dwóch różnych. Jednak potrzeba rozróżniania musi i nam rzucić się w oczy? Chyba nie, bo nie o to tu raczej chodzi. Według mnie monologi pacjentów tej małej mieściny stanowią idealny film ówczesnych czasów. Ludzie żyją bez szans na lepsze dni. Osiada na nich marazm i niemoc. Przyplątują się choroby. I tak naprawdę nie ma znaczenia status majątkowy, czy pochodzenie. Wszyscy są równi wobec prawa i praworządności, jak i wobec siebie samych.
Bernhard idealnie nakreślił ludzkie troski, które do dziś niewiele nie zmieniły. I właśnie ta uniwersalność „Zaburzenia” stanowi wielki walor powieści.
#agaKUSIczyta
Zastanawiam się, czy lepiej być leczącym, czy chorującym? Czy lepiej być lekarzem dusz i ciał, czy jednak lepiej być po drugiej stronie, czyli pacjentem choćby z niegroźnym katarem? Skąd te moje pytania? Oto, za sprawą Thomasa Bernharda jestem w małej miejscowości, w której każdy chce pomocy i każdy na nią czeka. Ludzie nagminnie chorują, a leczy ich jeden medyk. Z tej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to