-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-22
2024-05-10
Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może ukrócić całe piękno. Takie jest przesłanie „Pani Drozdowej” Józefa Wilkonia. I choć to historia ptasiej rodziny, to nie jest to zwykła bajka – choć i bajką jest.
Ni to powieść ni opowieść.
Ni to baśń ni to zwykła opowiastka...
Poznajcie Pana Drozda. Oto samotny dotąd pan nagle spotyka panią. Panią zachwyconą jego śpiewem i głosem i nim samym, bo pan Drozd – co trzeba dodać na marginesie - to utalentowany śpiewak, niemalże leśny gwiazdor na wzór tenora. Gdy daje koncerty, zlatują się na nie chmary ptaków wszelkich gatunków. Jest uwielbiany, popularny i ciągle zapracowany. Coś za coś.
Gdy zostaje ojcem ptaszątka, małego Drozda, którego wraz z mamą Drozdową należycie wychowują, jego – i nie tylko jego – życie staje na głowie. Dom coraz bardziej się rozbudowuje, coraz więcej przy nim i w nim pracy. Do tego dochodzą obowiązki rodzica i – co najważniejsze – niekończące się próby i ćwiczenia. O głos trzeba dbać, a bycie artystą zmusza do stałych treningów śpiewu oraz opracowywaniu nowych repertuarów. I tu szybko – wręcz ptasim lotem – dodam, że rodzina Drozdów jest bardzo towarzyska, a jej otwór w karmniku stale otwarty – choć i tak drzwi nie ma. I zlatują się ptaki i zasiadają do stołu i ledwo się przy nim mieszczą. Pani Drozdowa ma ręce – a może skrzydła? - pełne roboty. I tak każdego dnia.
Wniosek nasuwa się sam – na wszystko czas jest – lub musi być – a co z byciem razem? Co z dawnymi uczuciami między żoną i mężem? Czy mają dla siebie czas? Pani Drozdowa ma inny charakter niż mąż. Przyjmuje gości - tak bowiem wypada – karmi ich lecz woli spokój, wyciszenie, a jedyne o czym marzy to lot z mężem. We dwoje... lecz on odpowiada - kiedyś. Tak, kiedyś, bo teraz nie. Pan Drozd nie da rady, bo tyle jest do zrobienia... Kiedyś tak, ale nie teraz... Bo dom, bo śpiew, bo występ, bo dziecko... Więc ptasia Drozdowa leci sama.
Pani Drozdowa to tak naprawdę pani Kowalska z bloku, sąsiadka, z którą spotykasz się w windzie. To kobieta, jakich wiele. Pan Drozd, jej mąż to ktoś, kogo zna całe miasto i kraj i świat. To rodzina może spod „6tki” może spod „10tki”, kulturalna i elegancka. Ale oni zawsze sami chodzą. Ona chadza gdzie indziej, jego ciężko w domu zastać, bo chodzi do pracy do filharmonii... Aż któregoś dnia ona znika. Kto ją widział ostatnio? - pytanie rozchodzi się po sąsiadach jednak nikt nie umie na nie odpowiedzieć. Była i zniknęła. Został on, sam, z dzieckiem. Został on, zrozpaczony, czekający na nią dzień po dniu, noc po nocy...
Bo Pani Drozdowa to kobieta. Jej mąż to przystojny mężczyzna. To ludzie w piórach.
To my...
Gdy bierzesz tę książkę do rąk, coś ci podszeptuje, że to z pewnością będzie czytanka o ptakach. Że te obrazki jakieś takie niezbyt kolorowe, że to pewnie szaro-bura bajka czy historia z naciąganym morałem ekologicznym. Lecz zaczynasz czytać i okazuje się, że może to i jest historia o trelach rodziny Drozdów lecz to nie byle jaka historia. Ta historia ma bowiem subtelne tło, które jest całkiem inne od tego pisanego. Dalszy plan kreślą uczucia. I nie ma znaczenia z kim czytasz „Panią Drozdową”, ani ile masz lat. Ta ptasia powiastka każdego w jakiś sposób chwyta za serce. Każdy odnajdzie w niej coś dla siebie, a co najważniejsze – po lekturze każdy chce o niej rozmawiać lub śpiewać ptasim ćwierkaniem. I nie są potrzebne nuty, bo melodia układa się sama.
Ocierasz łzę z policzka.
Wracasz na początek.
Obrazki jeszcze raz, tym razem na dłużej, zatrzymują twój wzrok.
Oczy robią się coraz bardziej mokre.
Otacza cię magnetyzm tych ptaszków któremu ulegasz. Poddajesz się i miękniesz w środku.
Nic więcej nie trzeba dodawać. Czujesz.
#agaKUSIczyta
Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-23
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego dziadek jej unika. Dba o nią, ale nie chce kontaktu ze śmiercią w niej. Chce, by babce było ciepło, by jadła, by żyła jeszcze, ale nie chce mieć z nią styczności. Ona zaś pragnie żywego. Do swojego pokoju sprowadza mrówki, muchy, dziwne owady. Prawie nieżywa wpuszcza do siebie żywe. Nie zabijaj, krzyczą jej oczy.
Choroba jest w niej i czasem nie liczy dni. Śpi, coś tam zje, kroplówka spływa do żył, jak rower jadący po autostradzie. Kap, kap, kap. Wszystko koło niej spowalnia. I ona też, wnuczka, która tu przyjechała. też. Czuje się chora
Łakoma jest żałoba.
Z żałoby byłby wiersz. I byłaby w nim czarna procesja, i trumna na przodzie, i psy na końcu i biała gęś wychodząca z mijanej właśnie szkoły. I byłaby stypa dla babki i dwa kurczaki transylwańskie z ukręconymi głowami, które Staszek uśmiercił, bo nie znalazł już żadnego gołębia. Bo babka tylko gołębie jadła każdego dnia, teraz trzeba ją okłamać. Okłamać jej podniebienie. Dać śmierci mieszkającej w niej synonim tego, czego chce, a czego nie ma, może się nie zorientuje. Babka jest, jak dziecko, wierzy każdemu i we wszystko. To chore śmiertelnie duże dziecko, którego dni do końca odlicza zegar, tuptające mrówki, które skierowała do tego pokoju i mucha, tłusta i obżarta, która obija się o szybę...
Ale tu jest i dziadek, który jest i znika. Czasem słychać go, a nie widać. Jest, aż go nagle niema. Odchodzi to, co było żywe i w domu zostaje martwe...
Tyka tu wszystko: tik-takuje śmierć, tik-takuje kalendarz, tik-takuje zegar w kuchni.
Wszystko tyka ku utracie. Wszystko się zbliża ku końcowi.
Słychać też, ale to już później, jak babka paliczkami palców prawej ręki, tej od strony kaloryfera, cicho gra na chłodnych żebrach tego domu: puk, puk, puk, puk.
W tym domu zawsze było żywe. Ale weszła też śmierć, w babkę, dlatego...
2024-03-26
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na zgromadzenie. A, jak wiadomo, skoro starsza, to pewnie niezbyt logicznie myśląca, a o mieszkanie upominają się krewni, bo już mają plany na spadek. Tak nie może być, żeby ich fortuna minęła...
U staruszki śmierć nastąpiła z nadmiaru emocji. Lecz nie każdemu będzie dane pożyć do 80-tki, bo los ukróci ktoś, komu... przeszkadzają. A co zabawniejsze, szukając rozrywki w znudzonym towarzystwie też można przyczynić się do zgonu kogoś. W zamknięciu i odcięciu od świata grupa paru osób spędza czas na pogaduchach, gdy nagle dostają list wciągający w tajemniczą grę. Zaczyna się niewinnie, jak każdy dramat zresztą, taka cisza przed burzą. Cisza, jakbyś stał na klifie, by żywot zakończyć w kipieli pod sobą. Cisza, nagle czas się zatrzymuje, słyszysz bicie swojego serca... Ostatnie takty muzyki swego żywego jeszcze ciała, by po chwili utonąć w ciszy i zimnie.
Lecz nie zawsze koniec przychodzi wraz z obcym. Najbliższym też można przeszkadzać, a wtedy najlepszym sposobem okazuje się być morderstwo. Usunięcie kogoś, jak pionka z gry i spokój i ulga i po kłopocie.
Był człowiek, nie ma człowieka.
Życie – człowiek decydując się na zamordowanie drugiego czuje się jak Bóg. Jeden ruch i czysto i rządzę ja, mówię ja, jest jak ja chcę. Człowieka usuwa się, jak przeszkodę z drogi, którą idzie się ku sukcesowi. Ja sam w sobie jestem sensem i celem, myślą bohaterowie, reszta dopiero się okaże.
„Fonos. Zbrodnia po grecku” kipi od złych charakterów, zawistnych osobowości i egoistycznego postrzegania siebie w centrum świata. Te opowiadania łączy śmierć, różna, ale i człowiek stanowi spoiwo tych tekstów. To człowiek decyduje co z kim zrobić i dlaczego i zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie swojego czynu. Jeden drugiemu zleca, inny nakazuje kładą akcent na przymusowym obowiązku, inny płaci za usługę dostępną w cenniku, a innego życie wyprzedza o krok i samo bierze los w swoje ręce. W końcu każdy kiedyś umrze, aż nastąpi to wcześniej niż później? Pewnie sobie zasłużył, myślisz.
Śmierć.
Grecki klimat, gorąc, wzdłuż kręgosłupa ścieka kropla potu, po niej następna. Słońce praży, okulary zsuwają się ze spoconego nosa, zimna kawa nie mrozi, a lody szybko zamieniają się w śmietankę. Stagnacja w czasie. Taka tu panuje literacka aura, a od tego stojącego powietrza bohaterom opowiadań różne pomysły do głów przychodzą.
Zbiór historii kryminalnych zebranych w „Fonos” ukazuje przy okazji cały wachlarz ludzkich zachowań. I nie ma znaczenia fakt, że powstały ponad 60 lat temu. Są aktualne do dziś i pewnie przez kolejne lata też tak będzie. Ich uniwersalność znajdzie swój smaczek w każdym dziesięcioleciu i w każdym kraju. I choć nie są to kryminały z najwyższej półki, choć nie jest to klasyka, to jednak warto w nich dostrzec misternie malowane tło. Psychika ludzka i przewartościowanie na zysk, bo śmierć przynosi korzyść. Przecież ofiara zostawia majątek, a ten? A ten ktoś musi przejąć... Gorzej z długami, uczuciami tych, którzy zostali i płaczą, czy z dochodzeniem śledczych. Ale teraz wszystko można zatuszować...
Ktoś żył, a teraz nie żyje.
Był i go nie ma.
Żył i umarł.
Taka kolej rzeczy. Tak jest ten świat zbudowany.
Czytasz i w dziwny dla siebie sposób, przepadasz w tych opowieściach. Czasem szukasz powodu zbrodni, czasem śmiejesz się z tych bohaterów ale też podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać ani fabuły ani scenografii. Wystarczyło tylko usiąść przy stoliku wystawionym na zewnątrz jakieś cukierni, zamówić lody i mrożoną herbatę, a na zaostrzenie apetytu kieliszek schłodzonego wina. Wystarczyło tylko usiąść i zza szkieł ciemnych okularów obserwować przechodniów.
Ludzie to dziwne typy, myślisz w ślad za autorami, które boją się...
Sam dokończ, czego. Co mają najcenniejszego przy sobie? Czego się mogą bać...?
#agaKUSIczyta
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do takich książek wracam, zanurzam się w treści i w rysunkach. Przestaję istnieć dla świata, nie ma mnie w rzeczywistości.
Czytam i kartkuję. Powoli... z pietyzmem...
Marzę by się nigdy nie skończyła...
Wącham...
Dotykam...
uśmiecham się do niej...
Życie - od dziecka, do starego, od narodzin po śmierć, od młodości, po starość...
Każdy fragment życia ma swoje prawa i swoje "słowa", czas - zegar - lata...
Starość daje inne odczucia, inaczej koloruje świat i siebie samego...
Najlepsza książka, jaką czytałam i oglądałam i do której się uśmiechałam...
Do takich książek wracam, zanurzam się w treści i w rysunkach. Przestaję istnieć dla świata, nie ma mnie w rzeczywistości.
Czytam i kartkuję. Powoli... z pietyzmem...
Marzę by się nigdy nie skończyła...
Wącham...
Dotykam...
uśmiecham się do niej...
Życie - od dziecka, do starego, od narodzin po śmierć, od młodości, po starość...
Każdy fragment życia ma swoje prawa i...
2024-01-16
Life goes in circles, powiem.
Życie kołem się toczy, podsuwa nam ścieżkę pod nogi, którą idziemy sądząc, że samodzielnie ją wybraliśmy.
Życie jest kołem, a czas staje się drogą, co można spuentować słowami z "Trąbki do słuchania", że „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła zderza się z różową, następują cuda. Wszystko to ma coś wspólnego z czasem”. Takie myśli nachodzą cię po lekturze „Córki rzeźnika” Yaniv Iczkovits`a, powieści, która toczy się w tempie kół jadącego powozu.
Oto poznajemy rodzinę Szpajzmanów, dwie siostry, Mindę i Fanię, każda zamężna i każda mieszka "na swoim" "ze swoim". Mają ze sobą kontakt, odwiedzają się i życie jakoś się toczy, do czasu tragedii. Pojawia się ogłoszenie w gazecie, wzmianka ujęta w paru słowach - o mężu, który opuścił żonę i dzieci. To szwagier Fani, mąż Mindy, który wyjechał w nieznane, zostawiając ją samą z dwójką dzieci. Status zostawionej kobiety jest najgorszy. Nie jest ona ani rozwódką, ani wdową, co oznacza, że nie wolno jej powtórnie wyjść za mąż. Minda zostaje w rozpaczy, prawie bez dachu nad głową, w depresji i z niewiadomą przyszłością. Dlatego to Fania przejmuje pałeczkę i porzucając swoją rodzinę, wyrusza na poszukiwania Cwi-Meira. Postanawia go znaleźć i zmusić do podpisania dokumentów rozwodowych. Jej siostra nie może umrzeć za życia bez mężczyzny u boku. Ma dzieci, musi żyć i nie ma być sama. Nie w społeczności żydowskiej.
W wyprawę Fani dołącza także Zizko Breszov. Tajemniczy wioślarz przewożący ludzi rzeką na drugą jej stronę. Nikt go nie zna, nikt nic o nim nie wie. Milczący. I właśnie on staje u boku kobiety, by razem ruszyć w drogę. I tak toczą się ich losy.
"Córka rzeźnika" to powieść drogi, pełna postaci, które są, by zaraz zniknąć. Postaci, które coś wnoszą w treść, ale i takich które szukają towarzysza do rozmów, do wyrzucenia z siebie bolączek i dramatów. Kalejdoskop postaci, jaki przewija się w „Córce rzeźnika” zadziwia. Daje nam obraz społeczeństwa i mentalności ludzi, gdzie pierwsze miejsce w szeregu należy do mężczyzny. Kobieta nie ma prawa głosu. Kobieta jest jedynie tłem, kucharką w domu, matką dzieci swego wybranka, żoną do bycia.
Powieść porywa do połowy. Do czasu, gdy ilość postaci spotykanych w obozach staje się niejako zbyteczna. Poznajemy ich przeszłość do momentu tu i teraz. Ale czy to coś wnosi w tekst? Niektóre strony są przegadane, jakby doklejone do treści, by ową podróż ubarwić, podkolorować nieco. Ale całość? Całość kołem się toczy...
A podróż? Raz jest nużąca, raz porywająca, jak to w drodze bywa...
Lecz najważniejsze podczas całej podróży są czujne oczy Fani Kajzman, która musi zdobyć to, z czym wyruszyła.
Jest w końcu córką rzeźnika. Zwinną w posługiwaniu się nożem rzeźniczym.
Fania ma misję...
Podpis albo on.
Life goes in circles, powiem.
Życie kołem się toczy, podsuwa nam ścieżkę pod nogi, którą idziemy sądząc, że samodzielnie ją wybraliśmy.
Życie jest kołem, a czas staje się drogą, co można spuentować słowami z "Trąbki do słuchania", że „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła...
takie ksiązki zostają w człowieku na długo, oj długo...
po przeczytaniu nie umiałam nic o niej napisać. zatkało mnie, może coś przytłoczyło? a może ta powieść wymyka się słowom?
oto ojciec i jego córka. inna córka, wyobcowana, niema. córka - cisza, której tak w niej nienawidzi, a którą sam u niej wywołał. Bohdanka jest substytutem Blanki. Swojej starszej siostry, która zniknęła dla niej w tajemniczych okolicznościach. Nic o niej nie wie, a zaledwie domyśla się. Ale to dopiero po latach, gdy ukochana babunia umiera i nazywa ją... Blanką. a to Bohdana przecież... wnuczka, która nie umie sobie owego imienia wytłumaczyć. wie, że ojciec kłamie, dlatego nie docieka, nie gnębi go, nie pyta nikogo o nic. dopiero po latach wszystko nabiera innych barw, innego znaczenia i wartości.
Ale jest i macocha i ojciec. ona - jak duże dziecko osadzone w świecie wyklejanek. On - mężczyzna, który nie powinien być ani mężem ani tym bardziej ojcem. I ona pomiędzy nimi, Bohdana, która milczy. patrzy i domyśla się. układa ze słów puzzle, które dopiero po latach uda jej się zakończyć.
a on? ojciec? outsider uciekający w muzykę. odizolowany od ludzi, wyzbyty uczuć, samotnik pośród ludzi. ale i frustrat, niekontrolujący się nerwus. nie potrafi rozmawiać z bliskimi. tą trójkę łączy jedynie wspólny dach nad głową, nic poza tym. nie umieją ze sobą rozmawiać. nikt z nikim.
trzy różne byty i pragnienia, trzy inne marzenia, które nijak nie mogą się wspólnie spotkać. wszystko pośród czterech ścian domu pomiędzy ludźmi, którzy są rodziną. Kulejącą hybrydą niczego i czegoś.
każde z nich na coś czeka...
tą powieść czyta się z zapartym tchem. z emocjami, z burzą w sobie i strachem. oto ludzie, jakich dużo. ale jacy oni są w tych swoich izolacjach? przejmujący obraz rodziny, która nie ma wspólnych więzi. rodziny, która się rozsypuje, jak koraliki z pękniętej żyłki. wyślizguje się interpretacji... ulatuje jakoś.
niebywała.
#agaKUSIczyta
takie ksiązki zostają w człowieku na długo, oj długo...
po przeczytaniu nie umiałam nic o niej napisać. zatkało mnie, może coś przytłoczyło? a może ta powieść wymyka się słowom?
oto ojciec i jego córka. inna córka, wyobcowana, niema. córka - cisza, której tak w niej nienawidzi, a którą sam u niej wywołał. Bohdanka jest substytutem Blanki. Swojej starszej siostry, która...
2024-01-05
Wyobraź sobie czyste płótno rozpięte na blejtramie.
Wyobraź sobie siebie stojącego na wprost.
Wyobraź sobie, że jesteś malarzem.
Środkiem wyznaczasz ulicę o poboczach równych, jak od linijki, po czym sięgasz po kolory. Zaczynasz od pasteli, tych jasnych. Wzdłuż każdego z chodników malujesz domy. Pastelowe, delikatnie cukierkowe, tak ładne, że aż nierealne. W każdym oknie kwiaty, ozdobne rolety i słodycz wylewająca się drzwiami wprost na przystrzyżone równiutko i nawodnione trawniki.
Potem sięgasz po barwy nasycone. Mocną zielenią stawiasz drzewa do samego nieba. Malujesz mocne słońce o wielkości naleśnika i dodajesz wesoło ćwierkające ptaki. Tworzysz obraz, z którego czuć zapach świeżo upieczonych muffinek. To babeczki o tysiącu smaków, pełne rozkoszy podniebienia, po które można sięgać bez ograniczeń.
To wszystko aż prosi się o lukier, myślisz. Polewasz więc glazurą, dosładzasz, na każdym domu-babeczce misternie dokładasz wisienkę, koniecznie kandyzowaną. Od słodyczy zaczyna cię mdlić, co jednak nie hamuje cię przed posypaniem wszystkiego cukrem pudrem.
Voila.
Odsuwasz się od blejtramu i z ukontentowaniem oceniasz swój obraz.
Arcydzieło sztuki? Abstrakcja? Ależ skąd. To hrabstwo Westchester, dzielnica nowojorska, którą znajdziesz na każdej mapie. To o niej pisze John Cheever, o jej plastikowych mieszkańcach i przesłodzonych życiach pokazywanych na zewnątrz. Liczy się to, co poza drzwiami, bo przecież baczne oczy sąsiadów weryfikują każdy ruch. Są grille, wspólne spotkania, urodziny, czy nudne, upalne popołudnia z drinkami w ręku. Och, jak tu uroczo, chciałoby się powiedzieć.
Jednak ta słodycz zważa się już w momencie przekraczania progów ich domów, co robi John Cheever. Ci ludzie nie chcą go u siebie, nie zapraszają go, lecz on ostentacyjnie wtarga do środka, robi sobie kawę i siada przy stole w kuchni. Nic nie mówi, tylko obserwuje, a to, co widzi, pisze. Ci ludzie to oszuści samych siebie. To idealni wręcz aktorzy, którzy przywdziewają maski na pokaz. Impreza alkoholowa u sąsiadów i zastrzelenie własnego męża? Poniżenie przez kobietę zwolnioną z firmy? Obsesyjne podsłuchiwanie sąsiadów przez fale radiowe? A może nuda, o której nikt woli nie mówić, zwłaszcza kobiety, które udają niezbędne gosposie domowe? Tu, w tych domach, można wszystko pod warunkiem, że momentów słabości nikt nie widzi. Że kompromitacja i śmierdzące spocenie ze strachu nikt nie dostrzeże, nie wywącha i nie przekaże dalej. Że łzy i upadek zostaną poza wzrokiem intruzów. Bo przecież trzeba wstać, otrzepać kolana, rozejrzeć się wokoło, czy aby nikt nie widział i nie słyszał i ruszyć do domu. W drodze jeszcze poprawić włosy i dumnie wyciągnąć brodę do przodu dając do zrozumienia, że oto ja, szef własnej firmy, wracam z pracy, umęczony lecz zaraz zasiądę z gazetą i zasłużonym drinkiem, który mi się wręcz należy, a żona poda mi obiad. Oby tylko coś innego niż wczoraj.
I nie trzeba czytać przedmowy, by czytelniczo wręcz wejść w świat sztuczności i udawania. Tu szafuje się blichtrem i majątkiem, tu nie mówi się o byciu słabym, czy o depresji. Tu wręcz panuje głód szczerych rozmów. Bo prawda jest taka, że kobiety siedzą w domach, nudzą się, marzą o tym, co niedostępne i wydają pieniądze zarobione przez małżonków. Szukają sobie na siłę zajęcia, bo bezczynność nie współgra z tym miejscem. Grunt to stwarzać pozory zabieganej i zapracowanej. Panowie zaś malują sobie wizerunek siebie, który ni jest niczym innym, jak wyświetlanym pod powiekami filmem marnego reżysera.
Czytasz i przepadasz. Czasem łzy pchają ci się do oczu, czasem śmiejesz się z tych bohaterów i jednocześnie podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać fabuły. Ona się sama napatoczyła. Wystarczyło tylko wejść do słodkich domów ludzi na przedmieściu Nowego Jorku, wejść w te cztery ściany zamykane na klucz. Ludzie, daje do zrozumienia autor, to dziwne typy, które boją się...
Sam dokończ, czego. Czego ci ludzie się boją...
#agaKUSIczyta
Wyobraź sobie czyste płótno rozpięte na blejtramie.
Wyobraź sobie siebie stojącego na wprost.
Wyobraź sobie, że jesteś malarzem.
Środkiem wyznaczasz ulicę o poboczach równych, jak od linijki, po czym sięgasz po kolory. Zaczynasz od pasteli, tych jasnych. Wzdłuż każdego z chodników malujesz domy. Pastelowe, delikatnie cukierkowe, tak ładne, że aż nierealne. W każdym oknie...
2023-12-12
PTSD – zespół stresu pourazowego.
Pierwszy raz spotkałam się z tym zagadnieniem w powieści/pamiętniku Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”. Trudno tu mówić o zagadnieniu, to raczej choroba, czy zespół objawów, które najczęściej dotykają tych, którzy wracają z „frontu”. Jednak, by poczuć anomalię życia stało się inaczej. On, mąż, czynny dziennikarz, który staje oko w oko z obliczem wojny, on, który zawsze był w centrum wydarzeń, wybuchów i śmierci zbierającej swoje żniwo. On, nabuzowany adrenaliną nie choruje. Choruje ona-żona, ta czekająca na niego, na jego powrót, na jego kroki na klatce.
Potem długo, długo w żadnej z książek nie natrafiłam na zespół stresu pourazowego, aż do Kuby Małeckiego. „Horyzont” i temat męskiej wersji PTSD. On, były wojskowy, silny mężczyzna. On-ten co był na froncie, ten co walczył, co był w samym centrum – on choruje. Ten, co wdychał duszne powietrze przepełnione śmiercią, zgnilizną i ludzkim strachem. Teraz czuje tylko pustkę, bezsens i nicość. Czuje się gdzieś pomiędzy. Tu nie pasuje, tam nie powinien pasować, czas igra z nim i z jego myślami.
A teraz biorę w dłonie „Na domowym froncie” Kristin Hannah i okazuje się, że ten temat jest ciągle tłem do wydarzeń. PTSD znowu rani, lecz tym razem rodzinę, całą. Ją-żołnierza, i jego-męża. Są jednak i dzieci, które z tego powodu cierpią na swój sposób. Każde rzeczywistość odbiera inaczej, inaczej na nią reaguje i ją przyjmuje. Ta choroba nie oszczędza i zbiera swoje żniwo przez lata. Czasem jedynie cichnie stłamszona lekami. Usypia, by można było jakoś żyć i sklejać tą swoją szarą codzienność.
Ona, Jolene opuszcza na rok rodzinę. Jedzie na misję. Zostawia dwie dziewczynki, które teraz najbardziej jej potrzebują. Zostawia i męża, Michaela, z którym i tak coraz mniej ją łączy. Małżeństwo się rozsypuje, może przerwa od siebie pomoże?
W domu front jest, pokazuje Hanna, na polu walki frontu nie ma. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Jolene „zawsze bohaterka, zawsze matka” przesyła maile, czasem zamazane zdjęcia, lecz zarówno słowa, jak i obrazy są kłamliwe. Nie wyjawia prawdy. Autentyczna jest tylko tęsknota, reszta jest podkoloryzowana. Chodzi o bezpieczeństwo bliskich i ich ochronę. Ona jest tu, oni tam – niech te światy kręcą się z dala od siebie.
Nie będę pisała o treści, ani o odczuciach bohaterów. To wszystko wyczytasz, a wnioski wysuniesz sam. Zaznaczę jednak, że ta powieść cię pochłonie. Pod wieloma względami. Złapie cię za gardło, powoli, by w punkcie kulminacyjnym przydusić, a potem dopiero delikatnie luzować. Szczęśliwa rodzina na zewnątrz, wewnątrz misja i wojna i dzieci bez mamy i codzienność z tatą, który nie daje rady. Znane? Pewnie tak, ale tu jest jeszcze coś. Tu pojawia się choroba, syndrom pourazowy. Wojna znaczy nie tyle żołnierzy, ile ich całe rodziny.
Jest jak stygmat, do śmierci.
Jest traumą dla każdego.
Dlatego czytasz do końca. To powieść, którą trzymasz w dłoniach, siadasz w fotelu i zanurzasz się w fabule na całego. Jedziesz w nieznane z domem u boku. Ty wrócisz, nieco strzaskany, a jak będzie w książce? To już zagadka do wyczytania.
#agaKUSIczyta
PTSD – zespół stresu pourazowego.
Pierwszy raz spotkałam się z tym zagadnieniem w powieści/pamiętniku Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”. Trudno tu mówić o zagadnieniu, to raczej choroba, czy zespół objawów, które najczęściej dotykają tych, którzy wracają z „frontu”. Jednak, by poczuć anomalię życia stało się inaczej. On, mąż, czynny...
2023-11-20
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy, ale… Ale można pisać, jak Anna Fryczkowska i nie szukać w tekście niczego innego poza pięknem i wartościami samymi w sobie. Można czytać o polskiej wsi i literacko przepaść, a świadczy to o autorze, który piórem czaruje i mami jednocześnie.
Jest rok 1816 i są Hanka i Antek i jest ich miłość i jest też kłopot, bo Antek długo myśli, zbyt długo. A Hanka dorasta i dojrzewa kobieco, staje się łakomym kąskiem dla mężczyzn, którzy oblepiają ją wzrokiem, a co poniektórzy łapskami dużymi, spracowanym, acz nachalnymi. A Antek ciągle myśli, dnie całe, tygodnie całe i gdyby nie ona, nie Hania, nic by z nimi nigdy nie było. Żenią się skromnie, ryzykują, bo ich związek to mezalians i nieporozumienie w oczach wielu - ona biedna, on zamożniejszy – jak to pogodzić? Panna bez wiana, bez niczego, bez grosza, utyskują ludzie po kątach. A Hanka to pracusia, obrotna i gospodarna kobieta, która nie ma czasu na załamywanie rąk. Dlatego, gdy w owej ich biedzie pojawia się nadzieja na poprawę losu, korzysta z niej. Łapie Antka za rękę i przenoszą się razem do Naczachowa, pustej wsi kujawskiej, której mieszkańcy pomarli na epidemię, a która teraz świeci pustkami. Stoją zimne mury domów, pola leżą odłogiem, a trzeba je uprawiać, domy zasiedlać, życie tchnąć. Wybierają sobie dom, gdzie założą rodzinę. Jedno dziecko w drodze, dwójka na progu wystraszona, dzieci dawnych mieszkańców, co to pomarli. Janek i Janka, dostają od Józwiaków imiona i od tego momentu są ich pociechami. To dwuletnie niemowy łączące przeszłość z tym, co teraz. A teraz nadjeżdżają nowi... Zasiedlają domy, stają się sąsiadami...
Ludzie biorą los w swoje dłonie i próbują go na swoją korzyść lepić. Dzień po dniu, noc po nocy. Praca, ziemia, szacunek...
I mogłabym tak pisać o „Ludziach ziemi” bez końca. Pochylać swój kark na ich wzór, orać, młócić, doglądać. Mogłabym spocona stać przy piecu i gotować strawę do wszystkich. Mogłabym na kolanach szorować oblepione garnki, trzepać stare pierzyny i sianem wypychać nowe pościele. Mogłabym... Czuję w sobie sielskość i jakiś spokój, który daje tylko wieś. Czułam to, co podczas czytania „Placówki” Bolesława Prusa, od której to powieści zaczęła się moja fascynacja literaturą osadzoną w środowisku chłopskim. Fascynacja oddaniem ziemi, tą miłością do niej i pokorą tak potrzebną do codziennej pracy. Ci ludzie są jakby silniejsi od nas, ludzi z miasta lub miasteczka. I nie są to prości chłopi. To są ludzie o wewnętrznej głębi, wierze i mądrości, jaką przekazują sobie przez pokolenia.
Anna Fryczkowska pisze tak, że pomiędzy kartkowane strony wrzucasz swoje czytelnicze łzy. Jedną po drugiej. Wiejskość i szarzyzna opowiadań tak bardzo wnika w twoją czytelniczą duszę, tak wżera się w umysł, że mimowolnie integrujesz się z bohaterami. Z Hanką i Antosiem, z dziećmi, z nowymi mieszkańcami Naczachowa. Najbardziej wzrusza cię los kobiet. One nadają wartość mężczyznom i istnieją tylko dla nich, one wyznaczają rytm. Ciepło rozchodzące się od pieca w domu, w którym gospodarzą, świadczy o zaradności, o miłości, o bezpieczeństwie i spokoju. To one słuchają i gadają o wszystkich sprawach pogodnie i bez osłonek, to one doglądają stajni. To one wychowują swoje – i nie tylko – szkraby, karmią, głaszczą po główkach, gdy zasłużą.
Jakże pięknie Fryczkowska pisze...
Jakże ujmuje za serce, za duszę...
Jakże porusza struny emocji... Gra na nich sentymentalną muzykę, która wzrusza i której nie możesz puścić mimo uszu. Ona cię otula.
Jakże literacko bawi się wrażliwością czytelnika karmiąc ją do syta.
„Saga o ludziach ziemi” to książka o ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. O ucisku, łzach i o pokorze, ale też o buncie i niezgodzie na biedę i na brak przyszłości. Bohaterowie żyją dniem obecnym, lecz marzą przy wieczornych strawach, czasem w łóżkach przed snem, gdy ciepła skóra spracowanego ciała przytłoczona puchatą pierzyną sprzyja pragnieniom.
#agaKUSIczyta
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy, ale… Ale można pisać, jak Anna Fryczkowska i nie szukać w tekście niczego innego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-10
Książki o ludziach znanych z kart historii są swego rodzaju magiczną podróżą do przeszłości. Tajemnicą zamkniętą w okładkach beletrystyki, którą poznajemy jako obserwatorzy, a którą wcześniej znaliśmy jedynie pobieżnie. Autor bierze na warsztat postacie, autentyczne wydarzenia z danych lat i do tego, co było dodaje fikcję. Tworzy beletrystykę, która ułatwia zrozumienie danych momentów. Wrzuca fakty w swoją wyobraźnię i tworzy powieść, którą się... połyka. Jak choćby „Pamiętnik Carycy”.
Ona, młodziutka Maria Zofia Fryderyka Dagmara (po przejściu na prawosławie przybrała nazwisko Maria Fidorowna), w wyniku zamążpójścia nagle zmienia nie tyle miejsce zamieszkania ile kraj. Zostaje wrzucona w przepych i luksus Romanowów. Bycie żoną rosyjskiego następcy tronu, Aleksandra III, zobowiązuje. Kochać męża dopiero się uczy, uczy się zjednywać sobie nowo poznanych ludzi ze świata dworskiego i koronowanego, uczy się brylować, ale i wychowywać syna, Mikołaja II Romanowa. Dzięki swojej elegancji i dyskretności poznaje świat polityki, w który wkracza po śmierci męża. Robi to jednak za pośrednictwem syna, który przejmując tron w ogóle się owej polityki nie nadaje. Podejmuje szereg nietrafionych decyzji, jest niepewny swego, ciągle się waha i gdyba, dlatego słucha porad innych, a najczęściej żony, która jest ostatnią osobą, jaka powinna doradzać. Synowa nie darzy sympatią teściowej, i vice versa, czego nie ukrywają, a co ma istotne znaczenia i w codziennych relacjach i w krokach Mikołaja, które stawia na scenie politycznej.
Nadciąga to, co nieuchronne.
A ona? Ona to matka, ktoś, kto stoi obok, ktoś, kto obserwuje, kto może doradzić, i kto zna swoje miejsce w szeregu. Jednak katastrofa, do jakiej doprowadza syn, nieuchronna, tak widoczna i przeczuwalna, boli i godzi w serce matki. Ginie i on i je wnuczki i kończy się ród...
Rodzinę Romanowów poznałam w „Czterech siostrach” Helen Rappaport. Oto trzy dziewczyny i ich mały, chorowity brat i ona, matka, która bardziej wierzyła w szarlatana Rasputina niż w męża. Obsesyjnie zawierzona jego mądrości, zaślepiona faktem, że to kłamca, bawidamek i niechluj. Dlatego nie dziwi mnie, że teściowa była jej wrogiem, czego nie ukrywała. Maria nie schlebiała ani jej dziwactwom, ani przesądom. Zachowywała dystans próbując poprzez decyzje syn wpływać na sytuację kraju, co robiła z taktem i dystynkcją. A sama familia Romanowów kojarzy mi się z przepychem, niewyobrażalnym bogactwem i jajkami Faberge, unikatami w skali światowej jubilerstwa i sztuki biżuteryjnej.
„Pamiętnik Carycy” zachwyca. Dosłownie. Może pobieżnie znasz historię Rosji, o rodzinie Romanowów coś słyszałeś, a sam jako tako historią się nie interesujesz, to wierz, że w tą powieść wnikniesz cały. Otwarcie „Pamiętnika...” przypomina podniesienia wieka skrzyni, w której odkrywasz intymne dzienniki Marii Fiodorownej. Zanurzasz się w nich i czytasz z wypiekami na twarzy. Podziwiasz jest konkretność, sztukę szczerej konwersacji oraz wyczucie taktu. Była jak zawodowy gracz, który nie zdradzając własnych emocji ani myśli, podchodzi przeciwnika. Szybko pojmowała sytuację, znała swoje miejsce w szeregu i nigdy nie zrobiła złego ruchu. Jednak to wyczytasz z „Pamiętnika...” Poznasz silną kobietę, która czasem chciała być słaba, która czasem z tęsknoty za mężem wolała samotność. Ale poznasz też kogoś, kto umiał patrzeć i słuchać, mówić i milczeć.
To historia monarchii i czasów, które już nie wrócą. Przepychu i świata, który teraz można postrzegać, jako bajkowy, a który z ową bajką miał niewiele wspólnego.
„Pamiętnik carycy” absorbuje. Zmusza do skupienia i zastanowienia. W jakimś stopniu magnetyzuje i budzi chęć zanurzenia się w dziejach rodziny Romanowów. Nurtuje cię pragnienie poznania zarówno ich, jak i innych książek pióra Gortnera. Fenomenalne.
#agaKusiCzyta
Książki o ludziach znanych z kart historii są swego rodzaju magiczną podróżą do przeszłości. Tajemnicą zamkniętą w okładkach beletrystyki, którą poznajemy jako obserwatorzy, a którą wcześniej znaliśmy jedynie pobieżnie. Autor bierze na warsztat postacie, autentyczne wydarzenia z danych lat i do tego, co było dodaje fikcję. Tworzy beletrystykę, która ułatwia zrozumienie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-06
wspaniała powieść o miłości ojca do ... córki.
ojca, którego zatwardziałe usposobienie nagle zmiękło. narodziła się ona, niepewnie i ze strachem wziął ją w ramiona, popatrzył na nią, na jej drobne rączki, malutką buzię... i zakochał się. Roztopił i poczuł ciepło w sobie.
od jej narodzin już nic nie było takie samo, jak wcześniej. on nie był tym samym człowiekiem.
Teraz, będąc ojcem, nie umiał pojąć, jak to było, gdy jej nie było... Jak on żył z pustym sercem... z tą dziurą w sobie, o której nie wiedział, że ma. teraz jest syty, uważny, troskliwy i szczęśliwy. dla córki robi wszystko. chroni ją, tuli, martwi się o nią. siedzi przy łózko, gdy choruje. czuwa przy niej.
kocha ją, jak nikogo innego na świecie
kocha ją, tak mocno, jak żaden inny ojciec
kocha ją...
wspaniała powieść o miłości ojca do ... córki.
ojca, którego zatwardziałe usposobienie nagle zmiękło. narodziła się ona, niepewnie i ze strachem wziął ją w ramiona, popatrzył na nią, na jej drobne rączki, malutką buzię... i zakochał się. Roztopił i poczuł ciepło w sobie.
od jej narodzin już nic nie było takie samo, jak wcześniej. on nie był tym samym człowiekiem.
Teraz,...
2023-09-11
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany nijak mają się do tego, co im przygotowało życie. „Usłyszeć: Mamo!” to niebanalny ręcz master szyk o wielu wątkach i zawiłościach. Częstokroć odnajdziesz tu samego siebie, swoje problemy czy własną bezradność, dlatego ta książka magnetyzuje. Dlatego trzyma przy sobie do samego końca. A nawet po lekturze wraca do ciebie i puka do twojego umysłu. Przypominasz sobie fragmenty i zdarzenia, analizujesz co by było, gdybyś to ty znalazł się w takiej sytuacji, co byś zrobił czy jaką decyzję podjął. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tej powieści.
Ale po kolei.
Dawid i Paulina to ludzie, którzy po latach wrócili do siebie. Ich miłość prędzej, czy później musiała wybuchnąć feerią kolorów i emocji. Nie inaczej jest z Martyną, najbliższą przyjaciółką Pauli, która poza granicami kraju ożeniła się z Anką, partnerką, wirtuozką kulinarną. Nieco inny odcień miłości łączy też ojca Dawida z żoną, mamą Pauliny. I choć uczucie niby to samo, to jednak jego smak często zaskakuje. Nie zawsze przypomina rajską słodycz. Bo, jak się okazuje, bycie z sobą jest nie tylko „na dobre”. Bycie z sobą jest i „na złe”, a to wymaga już pokory i odwagi.
To wszytko w książce jest, a nawet więcej. Jednak nie chcę zdradzić fabuły, niech ta zostanie odkryta przez ciebie. Chcę cię jedynie do tego powieściowego świata zaprosić.
Tekst dźga szpilkami serce i duszę i umysł i całe wnętrze równocześnie. Do tego stopnia integrujesz się z bohaterami, że podczas czytania walczysz z goryczą, która zapycha ci gardło, a której nie jesteś w stanie przełknąć. Próbujesz nawet dawkować sobie to czytanie, bo ono przytyka ci oddech. „Usłyszeć: Mamo!” jest tak prawdziwa, że nie potrafisz stanąć obok niej i zachować jakiś dystans, który zapewni ci komfort.
Życie.
To życie napisało tą powieść, a autor jedynie wysłuchał tego, co mu owo życie szeptało do ucha. Losy bohaterów splatają się z mijającym czasem, wiją się z sobą nawzajem, czasem urywają się, by złączyć się ponownie... A wszystkie te chwile i emocje mają jeden wspólny mianownik – akceptacja. Odkrywasz w tych zdaniach, jak ważna jest pokora i zgoda na to, co dostaje się od życia. Jak wielkie ma znaczenie zachowanie spokoju i dystans. Bo, co udowadnia autor, człowiek wbrew pozorom jest silny, tylko o tym nie wie. Człowiek woli się szybko załamać i wycofać, bo to łatwa droga ucieczki. Ale życie polega przecież na walce. Na walce wpierw o siebie, a potem o innych. Życie trzeba PRZE-ŻYĆ tak, by w chwili śmierci niczego nie żałować.
Przejmująca książka.
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany...
2023-08-25
„Nikt nie zauważy (…), to cena zwyczajności”... *
Dom jest po brzegi wypełniony pustką. To zostawił po sobie. I rzeczy, ciuchy na wieszakach nim przesiąknięte i rupiecie, które może nie były jego, ale za bardzo go przypominają. Wracają wspomnienia, wspólne obiady, które zawsze ona gotowała. Czasem rozmawiali, czasem milczeli siorbiąc gorącą zupę z talerzy, ale on był.
Zawsze był. Cały dzień był pod niego i dla niego. A teraz co? W co ręce wsadzić? Co robić? Nie ma dla kogo gotować, ani piec, nie ma dla kogo taszczyć zakupów ani gęby do kogo otworzyć.
Zostawił po sobie ciszę, bezsens i pełne szafy niczego. Zostawił i ją, żonę, Marię i to po czterdziestu latach bycia razem. „Mamy syna, na Boga, dziecko... – szepcze do siebie Maria. - I siebie od lat... Mieliśmy, bo już się nie mamy...”
Wyszedł sam i nie wrócił. Została ona. Kobieta, w cichym mieszkaniu, zaniedbaniu i bezsenności. Głaskała wspomnienia chwil z nim. Zszywała słowa, by ich zlepek ułożył odpowiedź na pytanie – dlaczego? Jej zranione serce i zdeptane uczucia rodziły niepokój o siebie i o gram szczęścia, który chciałaby jeszcze przeżyć. A teraz nie ma nawet do kogo ust otworzyć. Boi się w sobie, płacze do wnętrza, walczy z sobą, a wszystko samotnie w czterech ścianach mieszkania.
Ludzie pewnie plotkują. Spuszcza głowę unikając wzroku i ocen obcych ludzi. Wszystko jest świeże i niezrozumiałe. Ale ten jeden raz podnosi głowę i natrafia na chaotyczną Mariolę. Spotyka duszę kompletnie inną od swojej. Samotną lecz szczęśliwą i pełną pasji. Plus z minusem przyciągnęły się, poznały, zaprzyjaźniły nawet. Ale powoli, swoim tempem, bez pośpiechu, bo i po co? Zaraz potem przychodzi koperta, a w niej skierowanie do sanatorium. „Podreperuję psychikę, myśli Marysia, nabiorę dystansu, zmienię się – chyba... Sensu w tym wszystkim brak. Życie bez niego, to nie życie”. Lecz ludzie, zwłaszcza kobiety, uzmysławiają jej, że wszystko ma sens i że będzie jutro, potem będzie następny dzień i następne jutro i trzeba stawiać kroki i żyć. Życie to nie umieranie w mroku, to nie ucieczka pod kołdrę, to nie samotny oddech w pustej kuchni. Jego nie ma – ale ty jesteś.
Mariola sama w sobie jest ruchem.
Maria będzie... Z kobiecą pomocą... będzie. Spakuje wyrzuty sumienia, złe myśli i pretensje do samej siebie i wyniesie do zsypu. Pójdzie rano, by z tymi śmieciami nie wrócić do domu. Rano sąsiedzi będą ją śledzić zza firanek, będzie musiała ten ciężki worek wyrzucić. W nocy mogłaby stchórzyć....
O tym jest „NIGDY BYM” Alicji Filipowskiej. I choć okładka przywodzi na myśl powieść dla młodzieży, to przygotuj się na zaskoczenie. To książka o kobietach, które zmagają się z codziennością. To książka o kobietach, których życie stanęło na głowie kiedy się tego nie spodziewały, dlatego uczą się żyć od nowa.
„NIGDY BYM” to ciepła powieść, choć utkana nieszczęściem. To dająca nadzieję historia, która wlewa w ciebie nieco wiary w szarą codzienność. To książka dająca poczucie sensu – zwłaszcza tym pogubionym w życiu kobietom.
„Żyj z uśmiechem” – podpowiada Alicja Filipowska i zaprasza cię na szarlotkę z bitą śmietaną i dużą kawę. Siada naprzeciw ciebie i patrzy, jak po latach wyrzeczeń smakuje ci to, co sobie odmawiałaś. Od teraz jest inaczej.
Życie smakuje.
Nigdy jeszcze nie opowiedziałam swoich wrażeń z czytania w takiej formie. Historia dojrzałej Mari oraz osób, jakie zjawiają się na jej ścieżce życia sprawiły, że fabułę chciałam nakreślić inaczej. Od zwyczajności i nie-byciu. Życie ludzi jest banalne, podobnie wygląda życie książkowych postaci, dlatego czyta się tak dobrze. Ta zwyczajność jest prawdziwa. Czasem boli, czasem raduje, czasem... wysyła cię do sanatorium dla podreperowania siebie.
I zacznę jeszcze raz, od nowa.
„Nikt nie zauważy (…), to cena zwyczajności”... *
* „Szczelinami” Wit Szostak, powergraph 2022
#agaKUSIczyta
„Nikt nie zauważy (…), to cena zwyczajności”... *
Dom jest po brzegi wypełniony pustką. To zostawił po sobie. I rzeczy, ciuchy na wieszakach nim przesiąknięte i rupiecie, które może nie były jego, ale za bardzo go przypominają. Wracają wspomnienia, wspólne obiady, które zawsze ona gotowała. Czasem rozmawiali, czasem milczeli siorbiąc gorącą zupę z talerzy, ale on był....
2023-08-01
Każdy zasługuje na to, by być szczęśliwym. Bez względu na to, jakie jest życie, jacy są ludzie i dokąd zmierza przyszłość. Zawsze warto o swoje życie walczyć. Nawet... nawet, gdy toczy się wojna i szczęście mija progi każdego z domostw. Mija też ludzi błądząc gdzieś daleko stając się mrzonką widoczną na horyzoncie, której kontury coraz bardziej się zacierają.
„Czas płynie, okoliczności się zmieniają, ludzie rodzą się i umierają, a pewne rzeczy pozostają niemymi świadkami toczącej się tutaj historii.” Tym niemym świadkiem jest odległe szczęście, które opuściło ludzi wpadając w sidła wojny, strachu i trwogi o każdą następną minutę życia. To dalekie szczęście nocami staje się najjaśniejszą gwiazdą na niebie, na którą patrzy Helena, Chajka i Wira – Polka, Żydówka i Ukrainka.
Trzy przyjaciółki... do śmierci.
Ich historię kreśli Agata Sawicka w powieści „Zapisane w sercu”. Ich młodość „zdarzyła się” przed II wojną światową. „Zdarzyła się”, bo wtedy wszystko się zdarzało – marzenia, beztroska, wakacje... Potem już się nie zdarzało. Potem były zgrzyty ładowanej broni, ogłuszający huk wystrzałów i strach widoczny na każdej ludzkiej twarzy. Jest też bieda, głód i choroby. Jest zło, krew i żołnierze różnych nacji i każdy z każdym walczy o swoje. O godność na śmierć i życie, bo nie ma nic pośrodku.
A ludzie? Chajka, Żydówka musi uciekać i kryć się jak szczur. Helena, Polka, musi uważać, bo przyjaźni dotąd Ukraińcy dokonują czystek od Lachów, Polaków, których wcześniej mieli za sprzymierzeńców. Cierpią cywile, wszędobylskie mundury tłamszą uczucia, a decyzje podejmuje broń w ręku...
„Zbrodnia i zło nie mają narodowości.”
O tym wszystkim pisze Agata Sawicka i choć tytuł powieści i okładka sugerują ciepłą, romantyczną historię, to jednak daleko jej do takiej. To powieść zbudowana na łzach, samotności i strachu. To książka, która naznacza duszę stygmatem. Wojna, bo ona jest tu głównym bohaterem, stała się dla autorki osią fabuły. Reszta jest bladym tłem. Czytasz o młodych dziewczynach, które nie zdążyły jeszcze poznać miłości i pierwszego zakochania, o dziewczynach, które nie były jeszcze na prawdziwej randce. Agata Sawicka wrzuciła je w bestialstwo wojny, a losy trzech przyjaciółek splotła, jak warkocz.
Polka, Ukrainka, Żydówka – trzy dusze, trzy osobowości i jedno marzenie. Życie.
Uratować siebie i żyć.
Uratować i przeżyć. Tylko to ma znaczenie, nic poza tym.
„Zapisane w sercu” to powieść o bólu, ale i o nadziei, bo ta jest zawsze i zawsze umiera ostatnia.
Agata Sawicka pisze prostymi słowami, pomiędzy które wrzucasz swoje czytelnicze łzy. Jedną po drugiej kapią na strony powieści. Treść przenika do umysłu i mimowolnie personalizujesz się z bohaterami. W książce autorka akcentuje kobiety. Porusza ich delikatne struny kobiecości i wrażliwości. Gra na nich sentymentalną muzykę literacką, której nie możesz puścić mimo uszu.
Doceń życie jakie masz, szepcze autorka. Oddychaj, kochaj, ciesz się... Smakuj życie, poszeptuje.
#agaKUSIczyta
Każdy zasługuje na to, by być szczęśliwym. Bez względu na to, jakie jest życie, jacy są ludzie i dokąd zmierza przyszłość. Zawsze warto o swoje życie walczyć. Nawet... nawet, gdy toczy się wojna i szczęście mija progi każdego z domostw. Mija też ludzi błądząc gdzieś daleko stając się mrzonką widoczną na horyzoncie, której kontury coraz bardziej się zacierają.
„Czas płynie,...
2023-07-26
Kuniko Mukoda zginęła w 1981 roku, z czego można by wnioskować, że wszystko to, o czym pisała, dziś jest nieaktualne lub wręcz stanowi przeżytek. Że tamte lata to rozdział dla wielu zamknięty, coś, co było o kimś, kto był. Że teraz jest wszystko inne, że ludzie się zmienili, a świat w przeciągu tych pięćdziesięciu lat nie jest taki, jakim był za życia Kuniko Mukody. Czyżby? - pytam. Może jest tu nieco prawdy, lecz są niuanse, które z rozsypanej ludzkiej codzienności wybrała Kuniko, i z których utkała ponadczasowe historie. Zazdrość, poszukiwanie miłości i bliskości, dotyk czyjejś dłoni, potrzeby i uczucia, które były i są i będą. Podobnie relacje rodzinne, które plączą się częstokroć w sobie tylko wiadome supły. Ludzie samym życiem, nawet prostym i monotonnym piszą własne opowiadania. Nuda też ma swoją głębię, co dostrzega Kuniko Mukoda w tym zbiorze opowiadań. Autorka nie zrobiła nic innego, jak weszła do domów, skryła się pod dachem Sachiko, Motoko, czy Naoko, usiadła pod oknem na niewysokim stołeczku i obserwuje. Patrzy, słucha i milczy. Przed jej oczami toczy się film zatytułowany „Życie”, który rozgrywa się bez przygotowanego wcześniej scenariusza. Brak rozpisanych monologów, brak podziału na sceny, nie ma powtórek ujęć.
Życie, ludzie, emocje – to przeplatany warkocz ludzkiego bytu.
Pióro Kumiko Mukody sprawia, że pozornie proste sprawy okazują się mieć ogromne znaczenie. Autorka pisze o błahych przypadkach, jakie mogą się przydarzyć każdemu z nas, lecz robi to w tak niewiarygodny sposób, że udzielają się one i tobie. Irytuje cię niewierny Kazuo, denerwuje Tsuzuki, z którym spotykasz się raz w miesiącu, rozczula Motoko... W „Kobiecie zza ściany” odnajdziesz cały wachlarz emocji. Tu wręcz od nich buzuje. I nawet, gdy nie widzisz ich w twarzach bohaterów, to nie znaczy, że nie możesz ich pojąć i nie dostrzec na swój indywidualny sposób. One się tlą pod skórą. A „(...) to, że czegoś nie widzisz, albo nie rozumiesz, nie znaczy, że nie możesz tego robić (…) A nawet tym bardziej powinnaś to robić dlatego, że tego nie widzisz i nie rozumiesz”. Bo trzeba mieć odwagę, by walczyć o siebie.
Kuniko Mukoda zastosowała prosty trik – obserwacja ludzi przez dziurkę od klucza. Wystarczy patrzeć i żyć życiem innych i opisywać to. Każda z bohaterek trafia na inną kobietę, często obcą, której życie uzmysławia jej jak płytkie jest jej własne. Własne, grzeczne i ułożone życie nijak się ma w porównaniu z drugą kobietą. Te bohaterki jakby czekały na coś, co się być może wydarzy. A tymczasem za ścianą mieszka ona, jakże inna ode mnie. Obok siostra, która, w przeciwieństwie do mnie, czerpie z życia garściami. Młoda dziewczyna łączy ludzi w pary, podczas gdy obce jest jej uczucie zakochania.
To wszystko jest w „Kobiecie zza ściany”. Tu w prostocie skrywa się uniwersalność, która nie mija wraz z upływającymi latami. I choć nie ma tu akcji i pozornie nic się nie dzieje, to jednak wyczuwasz ogrom emocji, jakie życie serwuje ludziom. Czytasz o ich bezradności, o samotności i o zawieszeniu pomiędzy tym, co się ma, a tym, co można byłoby mieć. Stoisz na rozpostartym moście pomiędzy marzeniem, a rzeczywistością i zatrwożony, zagubiony tkwisz bez ruchu. W którą stronę iść? Co będzie dobre? Nikt ci nie pomoże, decyzję musisz podjąć sam.
„Kobieta zza ściany” Mukody to prawdziwa powieść o zwyczajności.
#agaKUSIczyta
Kuniko Mukoda zginęła w 1981 roku, z czego można by wnioskować, że wszystko to, o czym pisała, dziś jest nieaktualne lub wręcz stanowi przeżytek. Że tamte lata to rozdział dla wielu zamknięty, coś, co było o kimś, kto był. Że teraz jest wszystko inne, że ludzie się zmienili, a świat w przeciągu tych pięćdziesięciu lat nie jest taki, jakim był za życia Kuniko Mukody. Czyżby?...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-15
Są powieści... Opowiadania, czy nawet reportaże, które od pierwszych zdań porywają w jakiś zaskakujący sposób. Coś mają w sobie pierwsze zdania takiego, że budzi się w nas pasja czytania, ciekawość i jakieś wyciszenie emocji. Tak jest z "Dziewczęciem ze słonecznego wzgórza". Dwa opowiadania - ALE jakie! Niebywałe. Niby proste, niby osadzone pośród wioskowej społeczności, ale ileż w nich głębi, ileż mądrości, ileż spostrzeżeń.
Gdy skończysz czytać pierwsze, zrób sobie przerwę, nie zaczynaj lektury kolejnego. Gdy skończysz, pomyśl. Zastanów się nad przewrotnością życia i tego, co ono daje, a czego pragnęliśmy. Popatrz na ludzi w nieco odmienny sposób. Mogłabym nawet rzec - pochyl głowę na widok każdego człowieka, jakie spotkasz na swej drodze. Z kart opowiadań wyczytasz, że bez względu na to, czy jesteś bogaty, czy najedzony i niespracowany, możesz być ułomny duchowo i emocjonalnie. Możesz być pustynią uczuć. Często bowiem prości ludzie, rolnicy i ci, którzy żyją z tego, co im urośnie czy to w polu, czy w oborze, że ci ludzie mają o wiele głębsze życie wewnętrzne, niż państwo miastowi. Że ktoś, kto bawi się w sobotnie wieczory na potańcówce, to nie głupek wioskowy, czy szukający okazji do picia prostak. Nie. To człowiek, który chce chwilę odpocząć, popatrzeć na bawiące się dziewczyny, czasem nawet nic nie mówić i postać. Ale to tu rodzi się i miłość i poszanowanie i wdzięczność do wszystkiego.
Historia z tych opowiadań może mieć miejsce wszędzie.
Te słowa, z jakich je zbudowano są wyśmienite. Zasiadają w duszy i żyją w niej. Na książka pozostaje w pamięci, jak mało która.
#agaKUSIczyta
Są powieści... Opowiadania, czy nawet reportaże, które od pierwszych zdań porywają w jakiś zaskakujący sposób. Coś mają w sobie pierwsze zdania takiego, że budzi się w nas pasja czytania, ciekawość i jakieś wyciszenie emocji. Tak jest z "Dziewczęciem ze słonecznego wzgórza". Dwa opowiadania - ALE jakie! Niebywałe. Niby proste, niby osadzone pośród wioskowej społeczności,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-26
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkim mieście, które ich porwie w zarobkową codzienność, lub wrzucać do małej mieścinki, do niepozornego miejsca na mapie, które nazywa się Anielin. Można w miasteczku kreślić ludzkie losy tak, że chce się do tego miejsca przeprowadzić, zamieszkać i żyć nim. Można pisać, jak Iwona Mejza i nie szukać w tekście niczego innego, poza cennymi wartościami samymi w sobie.
Oto miasteczko Anielin i jego mieszkańcy, których znamy z poprzednich dwóch części. Znamy lub dopiero poznamy, bo każda z wcześniejszych książek może istnieć samodzielnie. Czytasz „Miejsce na ziemi” i od początku czujesz więź zarówno z tymi postaciami, jak i z tym miejscem. Osiadasz tu. Chadzasz do Antoniego na pyszną mieloną kawę, zachodzisz na plebanię do księdza Ludwika prosząc o spowiedź, czasem nawet przekroczysz prób miejscowej księgarni prowadzonej przez braci i panią, która dopiero się ujawniła. W tym miejscu masz świadomość, że cokolwiek się wydarzy, dasz sobie radę. Tu nie będzie ci ciążyć przeszłość, bo najważniejsza jest chwila. To, co teraz, bo jutra może nie być.
„(…) Nie da się wszystkiego zaplanować, nie da się wszystkiego przewidzieć, że życie pełne jest niespodzianek i czasem wśród czekoladowych jajek znajdzie się śmierdzący zbuk” myśli Marta, główna bohaterka „Miejsca na ziemi”, której życie nie szczędziło tragedii, łez i poczucia beznadziei. Na jej przykładzie autorka pokazuje, co i dlaczego życie nam serwuje każdego dnia. Zresztą, nie tylko na jej jednej. Każda z osób w Anielinie zna gorzki smak życia. Smak, którego się boi i który trwoży. Świadomość próbuje widzieć jasność przyszłych dni, ale różnie to się udaje. Jak pisze Maria Dąbrowska: „Można być wszędzie, jakby u siebie w domu… tu w chałupie i tam… Ale można być też, jak dzikie ziele w ogrodzie o pięknych kwiatach”.
Jest starsza pani, która mając 82 lata staje na ślubnym kobiercu. Jest Antoni i jego ukochana Felicja, która związała się z nim z miłością, ale i z bolesną świadomością, że oto ma męża niepijącego alkoholika. Jest i Marcin, który stoi u progu nowego czegoś. Czego? Może czegoś lepszego, a może gorszego? Każdy zakręt dnia zaskakuje, zza każdego rogu wychodzą niespodzianki, które nie zawsze są tymi pożądanymi. Jest i pani prowadząca cukiernię… i kasjerka ze sklepu spożywczego… „Miejsce na ziemi” przyjmie każdego. Zaprasza do siebie, podstawia wygodne krzesło przy stole kuchennym i częstuje gorącą herbatą. Słuchasz opowieści ludzi, którzy z każdą przeczytaną stroną stają ci się bliżsi. Współodczuwasz ich, rozumiesz bez słów. Oni dolewają ci herbaty, dosypują coraz to więcej samodzielnie wypiekanych ciasteczek i mówią, mówią… szukają w tobie wsparcia.
Tak pisze Iwona Mejza. To przyjazne, książkowe środowisko spaja się z tobą. Czytasz i odpoczywasz i choć czasem smutek doskwiera twoim myślom, to nie wstajesz od stołu, bo czekasz na koniec.
Anielin, miasteczko, jakich mało. To niewielka miejscowość, w której wszyscy się znają, ale – wbrew przesądom – nie ingerują w obce życie, nie plotkują, nie zazdroszczą. To ludzie tak serdeczni, jak rodzice. Przyjaźni, ciepli i otwarci.
Po lekturze „Miejsca…” siedzisz w ciszy z uśmiechem na twarzy, a dwa koty łaszą się u twoich nóg prosząc o atencję. Książka pochłania, ale i one domagają się uwagi… Tak to już jest, gdy się człowiek zaczyta.
#agaKUSIczyta
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkim mieście, które ich porwie w zarobkową codzienność, lub wrzucać do małej mieścinki, do niepozornego miejsca na mapie, które nazywa się Anielin. Można w miasteczku kreślić ludzkie losy tak, że chce się do tego miejsca przeprowadzić, zamieszkać i żyć nim. Można pisać, jak Iwona Mejza i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-24
Można sprzeczać się i prowadzić długie dysputy, co do tytułów książek z półki opatrzonej nazwą „Klasyka Literatury”. Można, ale po co? Każda z książek na swój sposób zasługuje na to miejsce. Bowiem klasyka literatury to szkatułka skrywająca diamenty. Zachwyca zarówno pod względem treści, stylu pisania autora, jak i treścią. Najczęściej porusza tematy lat, w jakich powstawała i już sam ten fakt stanowi nieocenioną wartość. To często skarbnica wiedzy historycznej i społecznej. Dlatego cieszy mnie fakt, że wraca i że jest czytana, a tym bardziej zachwyca oczy. Pojawiają się nowe wydania powieści, o których albo nikt nie słyszał, albo zapomniał, a wszystko to podane jak wykwinty obiad literacki. To uczta dla każdego czytelnika. I przywilej.
Ja zasiadłam do „Lochów Watykanu” Andre Gide`a, które ujrzały światło dzienne w 1914 roku. Oto papież, Leon XIII, zostaje uwięziony przez masonerię w lochach Zamku Świętego Anioła. Rozpoczyna się akcja zbierania datków na jego uwolnienie. Niektóre rodziny wręcz planują odbić Jego Świątobliwość poprzez zaplanowany szturm. Każdy liczy się z klerem, a z najwyższymi Monarchami tym bardziej... O religijności się mówi, z nią się żyje i propaguje. Ale są i niewierzący, których się niejako przekreśla i uznaje za niegodnych Pana. W kontrze z wiarą autor stawia wolność człowieka, wolność zarówno pod względem myśli, słów, jak i czynów. Religia nie może pętać, ale czy pęta świadczą o pokorze wobec Boga? Jak się mają dewoci do rzeczywistości?
Jednak nie o fabule chciałabym pisać, bo tą można wyczytać choćby z obwoluty. Aczkolwiek niedopowiedziane w niej jest, według mnie, to co najistotniejsze. „Lochy Watykanu” są powieścią karykaturalną. To historia o ludziach i ich zmienności, poniekąd o ich braku poczucia własnej wartości. O ich chwiejności i niestałości, ale i przesadyzmu i wyolbrzymianiu wszystkiego. Każdy reaguje pod wpływem chwili lub pod wpływem innych, zacniejszych od siebie. Gide stworzył niesamowity obraz społeczny, cały wachlarz ludzkich osobowości i charakterów. Wrzuca wszystko w fabułę i pokazuje nam zachowania ludzi w różnych sytuacjach, co zmusza do myślenia. Czy ja, 100 lat temu postąpiłbym tak, jak bohater?
W powieści, przy okazji trwającej burzy z papieżem w roli głównej, Gide odtworzył niebywały wręcz pejzaż różnorodności wśród ludów Europy. I tu tkwi piękno i wartość „Lochów Watykanu”, które porywają od pierwszych stron. Przenosisz się w czasie i stąpasz po nowej dla ciebie ziemi. Wchodzisz do domów, by poznać, co skrywają w swych czterech ścianach. Poznajesz ludzi, którzy inni są w towarzystwie, inni w domu, inni na zewnątrz. Grają, a ich grą kieruje sam autor.
Gdy wczytasz się w „Lochy Watykanu”, w tamtejszy język i słowa, gdy poczujesz mentalność ludzką i ich dylematy codzienności – przepadłeś. Komizm miesza się z dramatem, powaga ze śmiechem. To powieść, która, wbrew pozorom, wraca do czytelnika. Myśli krążą wokół fabuły, bo ta w pewien sposób magnetyzuje i raduje. Ją się po prostu przeżywa.
Klasyka literatury przez duże „K”.
#agaKUSIczyta
Można sprzeczać się i prowadzić długie dysputy, co do tytułów książek z półki opatrzonej nazwą „Klasyka Literatury”. Można, ale po co? Każda z książek na swój sposób zasługuje na to miejsce. Bowiem klasyka literatury to szkatułka skrywająca diamenty. Zachwyca zarówno pod względem treści, stylu pisania autora, jak i treścią. Najczęściej porusza tematy lat, w jakich...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-05
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Maria Dąbrowska i nie szukać w tekście niczego innego, poza pięknem i wartościami samymi w sobie. Można czytać klasykę polską i czytelniczo przepaść. A to mówi samo za siebie.
Oto majątek Rusociny i chłopi i służba i państwo, posiadacze ziemscy, magnaci z wyższej klasy społecznej, lecz to nie o nich pisze autorka, choć o nich wspomina. Dąbrowska wchodzi pomiędzy biedotę, pomiędzy troski i strach zwykłych ludzi, którzy pracują dla tych majętnych. Już mają, a jakby wszystko gdzieś ucieka i ulatnia się, jak poranna mgła. Mężczyźni piją, wręcz chlają, przynoszą wstyd i sobie i żonom. Zapłata za pracę odpływa alkoholową rzeką, do rąk żon nie trafia nic. A to one prowadzą dom… A gdy mogą skupić się na sobie i poczuć kobiecość, którą jeszcze w sobie mają, w oczach innych są egoistkami i ladacznicami. Są puszczalskimi bez godności, jakby miały żyć dla innych, nie dla siebie.
Kobiety – to głównie na nich skupia się Dąbrowska. One czekają nocną porą na męża, na syna, na córkę, której nie ma o północku. One gotują strawę, tęsknią, doją krowy, wyciągają jajka z gniazd w kurniku. To one płaczą i martwią się o jutro. To one rodzą i wykarmiają. To one przędą życie swoje i całej rodziny, bo mąż jest (daleko…) gdzieś z boku, nieobecny i nieprzydatny.
Dąbrowską pisze prostymi słowami, pomiędzy które ty wrzucasz swoje czytelnicze łzy. Jedną po drugiej. Wiejskość i szarzyzna opowiadań tak bardzo wnika w twoją czytelniczą duszę, tak wżera się w umysł, że mimowolnie integrujesz się z bohaterami. Najczęściej z kobietami właśnie. I choć „oni nic nie majom”, to dziewuchy marzą, bo
„powiedziałeś, że mnie weźniesz,
ino z pola żyto zeżniesz…”, ale cóż robić, gdy baby prawią
„Jak bydziesz zanadto po jego woli, to ani się obejrzysz, jak ci powi:
-pójdziesz – jakby psu”. To mężczyźni są górą…Kobiety są ledwo uzupełnieniem. One nadają wartość mężczyznom i istnieją tylko dla nich.
W opowiadaniach Dąbrowskiej silny akcent pada na kobiety. To one żyją, patrzą, słuchają i gadają o wszystkich sprawach pogodnie i bez osłonek. „Życie było dla nich, jak ogród w listopadzie, gołe i była w nim ta sama, ostateczna piękność”.
Autorka niemalże szepcze do ucha matek, żon i córek – kobieto, pamiętaj o sobie, bo to ty jesteś ważna. Maria Dąbrowska porusza delikatne struny kobiecości i wrażliwości w tobie. Gra na nich sentymentalną muzykę, która wzrusza i której nie możesz puścić mimo uszu.
„Ludzie stamtąd” są tak naprawdę o nas. O ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. O ucisku, łzach, ale i o pokorze, o buncie, ale i niezgodzie na podział, na biedę i na brak przyszłości. Bohaterowie żyją dniem obecnym, a marzą przy wieczornych strawach, czasem w łóżkach, przed snem, gdy ciepła skóra ciała przytłoczona puchatą pierzyną sprzyja pragnieniom. „Można być wszędzie, jakby u siebie w domu… tu w chałupie i tam… Ale można być też, jak dzikie ziele w ogrodzie o pięknych kwiatach”.
#agaKUSIczyta
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Maria Dąbrowska i nie szukać w tekście niczego innego,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę nad głową (najlepiej gdy jest ich trochę więcej, bo to znaczy, że gdzieś w pobliżu jest miód). Nic mu nie umknie, a wszystko go zachwyca. Jest takim misiowym dzieckiem w futerku. I ta jego radość w dziwny sposób łączy się poniekąd z beztroską dzieci z niebieskiego domu.
To one dostrzegają każdy symptom nadchodzącej wiosny. Nie umknie im „NIC” i tym „NIC” zachwycają się w sposób, jaki tylko dzieci to potrafią. Bo nie ma jak wiosna – zwłaszcza po długiej i szarej zimie – bo ile można nosić drapiące w czoło czapki, puchate rękawiczki i niekończące się szaliki? A jeszcze gorzej, gdy się ma ponad 4-letniego brata Mikołaja, który ma zawsze tysiąc pomysłów na minutę i który nie zważa na ubiór, czy porę roku. Zawsze znajdzie coś, czym zaskoczy, a najbardziej mamę, której wówczas dziwnie ręce opadają.
Jest i Zosia, dwulatka, ale ją można zapiąć w wózku i póki co nie ma z nią kłopotów (do czasu aż ten wózek opuści). Jednak teraz Mikołaj przy niej, to już odrębna para (mokrych najczęściej) kaloszy, choć i te często gubi).
W Niebieskim Domu jest jeszcze Pawełek, Łucja, Emilka oraz rodzice (o stalowej wręcz cierpliwości) i najważniejszy (opowiadacz owych perypetii), czyli Daniel. Do tego należy doliczyć Tuptusia – królika i babcię Anielę i ciocię Monikę i wujka, ale na szczęście oni już (bez Tuptusia, oczywiście) mieszkają osobno. To tak pokrótce, bo każdego dnia dzieje się tak wiele, że nie dość, że trudno nadążyć za tym wszystkim, to tym bardziej spisywać (i to jeszcze czytelnie). W międzyczasie kończy się pandemia i nauka on-line (w której oszukiwała Marta), a zaczyna wojna na wschodzie między Ukrainą, a Rosją. Tysiące ludzi ucieka przez granicę i przyjeżdża do Polski. A i babunia Aniela też przyjeżdża (na szczęście nie ucieka z przymusu) i trafia pod dach domu cioci Moniki. Od tego momentu w napiętym grafiku dzieciaków trzeba było od czasu do czasu wcisnąć odwiedziny u Babci i dać swój czas komuś, kto się z takiego prezentu ucieszy (nie tylko w ramach okresu Postu). Ale – co się okazuje – ten czas z bunią Anielą staje się czymś na miarę historii. Staruszka opowiada o tym, co przeżyła, co się działo, o czym marzyło. Spotkania stają się lekcjami historii – nawet lepszymi niż te szkolne, bo nikt nie myśli o wagarach, a bunia, jako nauczycielka jest wspaniała. Na jej lekcjach frekwencja jest 100%-towa.
Autorka, Natalia Przeździk tak, jak łączy zimę z wiosną, tak też łączy pokolenia. Babcia cieszy się z wizyt wnuków, a one spędzając z nią czas czynią dobro. A i wiele zyskują. Nie dość, że poszerza się ich widza, to i czynią dobro i stają się zdyscyplinowani w obietnicach spotkań. Jest tu też i nauka i zabawa i czas na lenistwo. Rodzina ma być wszystkim – o tym w głównej mierze są historie z „Błotnych stworów”. Rodzina to nie tylko dom, lecz rodzina to ludzie, którzy w nim żyją. W domu się dorasta, uczy i mądrzeje. W domu się bawi, uczy i marzy. W domu się odpoczywa, ale w domu też się dokucza (czasem). W domu słychać śmiech. Tu tworzy się ciepło (naturalne) i do domu chce się wracać (choćby na gorące kakao, czy maślane ciastka – najlepiej polane czekoladą).
W „Błotnych stworach” są i Święta i jajek malowanie i palmy i śniadanie wielkanocne (jedyne tak pyszne w roku) i jest zapach dochodzący z piekarni, w której akurat piekły się bułeczki. Natalia Przeździk łączy codzienność z życiem rodzinnym. Uczy dzieci bycia słownymi, dobrymi i zaradnymi. Uczy radzenia sobie w każdej sytuacji. Ukryła w perypetiach bohaterów z Niebieskiego Domu prawdę o życiu – dosłownie – i chyba to sprawia, że „Błotne stwory” każdy odbierze inaczej. Dorośli odnajdą tu kompendium wiedzy rodzicielskiej, dziadkowie dawkę (leczniczą) śmiechu, a dzieci wyjątkowe historie o sobie. Lektura da korzyść każdemu i każdemu poprawi humor. Pozwoli uwierzyć w istnienie dobra, w miłość i bezinteresowny uśmiech. A co najważniejsze – według mnie – pozwoli uwierzyć w szacunek, o którym tak często zapominamy.
Same plusy.
#agaKUSIczyta
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę...
więcej Pokaż mimo to