-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać229
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać6
-
Artykuły„Nie chciałam, by wydano mnie za wcześnie”: rozmowa z Jagą Moder, autorką „Sądnego dnia”Sonia Miniewicz1
Biblioteczka
2024-03-30
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani i bełkoczący niemający orientacji gdzie są i co się dzieje. Tak się zaczyna „Młody Mungo”, a potem jest podobnie. Trudna droga, trudne życie, trudne czytanie i godzenie się na to, co spotyka tytułowego bohatera. Czytasz z wypiekami na twarzy, rozemocjonowany od treści i oburzony tym, co los zgotował postaciom. Matka pijana, rodzeństwo czasem pomaga, czasem odtrąca, a sam? Samemu można żyć i oddychać i samemu poznać miłość. Swoją miłość, jedyną, niezaprzeczalną, do końca. Miłość skrytą i ukrytą.
(…) Najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei", gdy jest sam pośród ludzi i nie może powiedzieć, czego mu brak. Mungo jest outsiderem, samotnikiem, poszukiwaczem. Mungo jest chłopakiem, który igra z życiem, ryzykuje, ale walczy do końca. Nie wierzy we własne szczęście. Tam gdzie dorasta nie ma go. A może jest, a tylko o nim zapomniało? Szczęście... Zapytaj go, czym ono jest i czekaj na odpowiedź... Czekaj... Czekaj...
Bo co to jest szczęście?
Czytam tę książkę i czuję, że wiele w niej jest z autora, Douglasa Stuarta. Czuję podskórnie, że dzięki pisaniu zrzucił z siebie i uporał się z własnym dzieciństwem i dorastaniem. Czuję, że dzięki pisaniu zaakceptował i jednocześnie zamknął swój ból i odciął się od niego. Że dzięki pisaniu otarł łzy dorastania. Dziecko wychowane przez pijaną matkę, bo ojca nie zna. Był kiedyś, a teraz go nie ma i nie pytaj dlaczego i gdzie jest. Mungo bez wiedzy o życiu, o rodzinie, o czułości czy pragnieniach. Mungo to samotny ktoś, komu dano życie i powiedziano „Reszta należy do ciebie – sam siebie stwórz”.
Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto nie ma rodziców, a ci, co go otaczają, dobrze mu nie życzą. Walczy o siebie i życie i odlicza każdy dzień, jaki ma jeszcze do przeżycia na tej ziemi. Personalizujesz się z Mungo i nie możesz sobie tego darować, bo wiesz, że nie powinieneś, a to silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... czujesz poniżenie i wstyd.
I czujesz tęsknotę za nim...
O tym jest powieść Douglasa Stuarta. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka od prawdziwego życia i od prawdy jako takiej?
To powieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią zlepić odpowiedzialności z tych skrawków siebie, jakie im jeszcze zostały. Dziurawe dłonie, niemoc i niezgoda na to, co jest, ale gdy pytasz ich jak ma być, to nie potrafią nic wydukać. Ma być inaczej i tyle, ale nad tym inaczej trzeba popracować i do niego dążyć. Odciąć się od zła i ludzi, którzy ściągają na dno.
I jak się dobrze zastanowisz, to dostrzegasz w „Młodym Mungo” beznadziejność, którą w ludziach wywołuje tęsknota za lepszym życiem. Ich codzienność przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć.
W tej powieści pada odczuwalny akcent na samotność. Milczenie z samym sobą, mówienie do nikogo konkretnego, patrzenie na nic i brak kogoś. Zawieszenie w pustce siebie, z której nie wyprowadzą żadne drzwi, nawet otwarte.
A miłość? Ona nie zawsze ratuje, nie zawsze zostaje do końca. Miłość nie wyciąga ręki, gdy jej najbardziej potrzebujesz...
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani...
2024-02-10
Taka proza mnie pochłania, totalnie.
Pożera, by potem wypluć bez sił i patrzeć na moje zagubienie w rzeczywistości.
Takie są najczęściej powieści skandynawskie. Silne, mocne, szczere. Nie inaczej jest z II częścią sagi rodziny Kippo.
To jest książka z rodzaju tych, które ciężkim głazem osiadają w tobie. Osuwają się do brzucha, ciążą, przytykają oddech i spowalniają ruchy. Nie możesz sobie poradzić.
Janakippo i brorkippo. Rodzeństwo, które nie miało normalności już od momentu przyjścia na świat. Nie mieli nic z tego, co mieli inni. W ich domu był ojciec alkoholik, ktory i bil i gwałcił i molestował. Była matka, ktora nie reagowała na to, co się w domu działo. Cichła, usuwała się. Próbowała nie oddychać, jakby jej nie było...Matka, która była biernym świadkiem tragedii własnych dzieci, poniżanych przez rodzica. Sama też była bita i opluwana, ale na swój los się godziła - dlaczego?
U kippów jest zły dotyk...
Zły przyklad...
Złe dorastanie...
I zimno...
I brak łez, brak poczucia bycia kochanym... i potrzebnym... Nie ma rodzicielskich przytulań, ani rozmów, ani całowania w czoło.
wszystkiego brak
Brak ulepionej normalności i rodziny, to tylko mrzonki przesypujące się między palcami jak sól...
.
Wiele bólu schowanego dotychczas w ciałach i umysłach, dopiero po latach wypływa na wierzch. Jest list od nieżyjącej już matki, jest bror w sidłach sekty religijnej, jest nawiedzony kimmo, pastor sillas i jessy i john... i jana, która nie radzi sobie z zyciem, z codziennością i z uczuciami. Bezradność jest, jak choroba. Rozprzestrzenia się i bierze we władanie mało odpornych i słabych. Nie ma słów, którymi mogłaby sobie pomóc, nie ma przy sobie nikogo, z kim przebywanie choćby dałoby ratunek
....
Mogłabym pisać i pisać bez końca. Pisać o odczuciach po lekturze, o przemyśleniach, ktore tkwią we mnie i które pewnie już zostaną, moglabym pisać o tych ludziach z powieści i próbować usprawiedliwiać ich decyzje i nieprzemyślane słowa...
Niesamowita historia
zatrważająca, pełna łez i jakiegoś niedowierzania, że samemu zaplątujesz sobie sznur na szyi...
Taka proza mnie pochłania, totalnie.
Pożera, by potem wypluć bez sił i patrzeć na moje zagubienie w rzeczywistości.
Takie są najczęściej powieści skandynawskie. Silne, mocne, szczere. Nie inaczej jest z II częścią sagi rodziny Kippo.
To jest książka z rodzaju tych, które ciężkim głazem osiadają w tobie. Osuwają się do brzucha, ciążą, przytykają oddech i spowalniają...
2023-11-10
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu.
Czytanie tej książki przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść wnika w ciebie, samoczynnie, poddajesz się jej, ale jest i twoje racjonalne postrzeganie tej powieści. Stawiasz wyczytaną historię na scenie normalnego życia i coś ci tu nie pasuje. Coś się rozjeżdża.
Człowiek robi plany, marzy, dąży do obranego celu, stara się, podczas gdy Bóg patrzy i uśmiecha się. Życie najczęściej samo chwyta za pióro i pisze swój scenariusz, który najczęściej nie ma zbyt wiele wspólnego z życiem, jakie my sami sobie kreślimy. Pisze życie, które chciałoby się oglądać, w krzywym zwierciadle, a które niestety w owym lustrze się nie odbija.
Czas przecieka gdzieś daleko, poza Redą i poza Jankiem. Przenika przez palce, rozpływa się, staje się mglą unoszącą się przy suficie. Czas, nieujarzmiony wróg, nieuchwytny, rozmyty. Rozmyty, jak oni sami. Życie rzucając im kłody pod nogi ściągnęło ich na samo dno. Obiło po gębach, skopało po nerkach, złamało kilka żeber i wypluło na bezludziu, bez niczego. Bez nadziei, bez szans na wybicie, bez wiary. Janek traci żonę, zostaje z trójką małych dzieci. Zostaje w domu, który domu już raczej nie przypomina. Podobnie Reda. Ambitny, acz samotny mechanik samochodowy. Ojciec alkoholik, dom przypomina melinę, wszędzie syf i puste butelki. Brud i fetor i ojciec, na którego nie można liczyć. Życie to destrukcja. Równia pochyła w dół
Dwóch różnych chłopaków, dwa różne beznadziejne losy, które łączy jedno – tęsknota. Tęsknota za lepszym życiem. Za czystą, ułożoną codziennością, za ciepłym obiadem i domem pachnącym świeżo zaparzoną kawą. Tęsknota za chrupiącymi tostami o poranku i uśmiechem ukochanej osoby. Jednak prawda jest taka, że życie przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć już naprawione. Życia bowiem nie da się naprawić w warsztacie samochodowym. Życie trzeba chwycić za łeb, podnieść się z kolan i być i walczyć mimo wszystko. Być dla siebie i innych. Są przecież dzieci, teściowie, rodzice. Jesteś ty! I ona...
O tym jest powieść Kiry Zielińskiej. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka?
„Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to powieść kipiąca od tragedii. Problemy gonią problemy, kłopoty pociągają za sobą następne i tak bez końca. To jak domino dramatów, które w pewnym momencie, podczas czytanie, przytłaczają. Historię Redy i Janka chłoniesz z ciekawością, czemu sprzyjają niedługie rozdziały. Chcesz skończyć, odłożyć książkę i chwilę odpocząć, ale odkładasz ten moment. I to jest fajne w tej lekturze. Niemniej jednak odnosisz wrażenie, że „Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to pastisz melodramatu, wyciskacza łez i tragedii w jednym. Że ilość nieszczęść, jaką autorka obdarzyła swoich bohaterów to lekka przesada. Ale dociera to do ciebie po lekturze, choć i podczas coś ci w niej nie odpowiada. Ale, mimo wszystko, jest to bardzo dobrze napisana powieść. Kira Zielińska ma świetne, lekkie pióro i niebywałą wyobraźnię. Podziwiam ilość pracy nad powieścią i skrupulatne przemyślenie fabuły. Doceniam pomysł i kibicuję, by następna powieść była stylistycznie taka sama, acz fabuła nieco bardziej „życiowa”.
„Wszystkie nasze poplątane ścieżki” to przejmująca książka. Dobra – czego chcieć więcej?
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu.
Czytanie tej książki przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść wnika w ciebie, samoczynnie, poddajesz się jej, ale jest i twoje racjonalne postrzeganie tej powieści. Stawiasz wyczytaną historię na scenie normalnego życia i coś ci tu nie pasuje. Coś się rozjeżdża.
Człowiek robi plany, marzy, dąży do obranego...
2023-09-11
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany nijak mają się do tego, co im przygotowało życie. „Usłyszeć: Mamo!” to niebanalny ręcz master szyk o wielu wątkach i zawiłościach. Częstokroć odnajdziesz tu samego siebie, swoje problemy czy własną bezradność, dlatego ta książka magnetyzuje. Dlatego trzyma przy sobie do samego końca. A nawet po lekturze wraca do ciebie i puka do twojego umysłu. Przypominasz sobie fragmenty i zdarzenia, analizujesz co by było, gdybyś to ty znalazł się w takiej sytuacji, co byś zrobił czy jaką decyzję podjął. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tej powieści.
Ale po kolei.
Dawid i Paulina to ludzie, którzy po latach wrócili do siebie. Ich miłość prędzej, czy później musiała wybuchnąć feerią kolorów i emocji. Nie inaczej jest z Martyną, najbliższą przyjaciółką Pauli, która poza granicami kraju ożeniła się z Anką, partnerką, wirtuozką kulinarną. Nieco inny odcień miłości łączy też ojca Dawida z żoną, mamą Pauliny. I choć uczucie niby to samo, to jednak jego smak często zaskakuje. Nie zawsze przypomina rajską słodycz. Bo, jak się okazuje, bycie z sobą jest nie tylko „na dobre”. Bycie z sobą jest i „na złe”, a to wymaga już pokory i odwagi.
To wszytko w książce jest, a nawet więcej. Jednak nie chcę zdradzić fabuły, niech ta zostanie odkryta przez ciebie. Chcę cię jedynie do tego powieściowego świata zaprosić.
Tekst dźga szpilkami serce i duszę i umysł i całe wnętrze równocześnie. Do tego stopnia integrujesz się z bohaterami, że podczas czytania walczysz z goryczą, która zapycha ci gardło, a której nie jesteś w stanie przełknąć. Próbujesz nawet dawkować sobie to czytanie, bo ono przytyka ci oddech. „Usłyszeć: Mamo!” jest tak prawdziwa, że nie potrafisz stanąć obok niej i zachować jakiś dystans, który zapewni ci komfort.
Życie.
To życie napisało tą powieść, a autor jedynie wysłuchał tego, co mu owo życie szeptało do ucha. Losy bohaterów splatają się z mijającym czasem, wiją się z sobą nawzajem, czasem urywają się, by złączyć się ponownie... A wszystkie te chwile i emocje mają jeden wspólny mianownik – akceptacja. Odkrywasz w tych zdaniach, jak ważna jest pokora i zgoda na to, co dostaje się od życia. Jak wielkie ma znaczenie zachowanie spokoju i dystans. Bo, co udowadnia autor, człowiek wbrew pozorom jest silny, tylko o tym nie wie. Człowiek woli się szybko załamać i wycofać, bo to łatwa droga ucieczki. Ale życie polega przecież na walce. Na walce wpierw o siebie, a potem o innych. Życie trzeba PRZE-ŻYĆ tak, by w chwili śmierci niczego nie żałować.
Przejmująca książka.
#agakusiczyta
Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo po co przedłużać, gdy słowa aż cisną się na usta.
Czytanie tej książki zatrzymuje czas – cichną wskazówki zegara. Czytanie przenosi w inny wymiar.
Jesteś ty i książka i nic poza wami. Dlaczego? Bo to powieść osadzona w realnym świecie, że nie możesz się od niej oderwać. To autentyczna i szczera historia ludzi, których plany...
2023-08-31
Dać czasowi czas... na to by przyszedł sierpień i by gwiazdy spadały nocami z nieba i by każdą z nich obciążyć własnym marzeniem, a sobie tym samym dać wiarę.
Ludzie wpadają w koleiny życia, upadają, sięgają dna... Lecz nadzieja jest zawsze. Jest nadzieja na powstanie z kolan, otrzepanie spodni i na wyjście z tego bagna, które wchłania. Stajesz się gwiazdą wracającą na swoje miejsce, miejsce na niebie. Dla kogoś jesteś taką bezpieczną ostoją, punktem zaczepienia. Zawsze u góry. Ktoś wyciąga głowę, by odnaleźć cię pośród innych. Ciebie jednej szuka, a ty – tam wysoko – dajesz poczucie bycia potrzebnym.
W to niebo patrzy Natalia, podczas gdy rosnący brzuch wywołuje strach... Coraz mniej ciuchów pasuje, nic się nie dopina, tyle spraw się komplikuje... Natalia patrzy w niebo by odsunąć bezradność i niewiadomą przyszłość, która jakaś będzie, a o której gwiazdy może coś szepczą? …
Swojej gwiazdy szuka też Aleksandra, która pogubiła się w życiu i stoi gdzieś na rozwidleniu dróg z ciągle niepodjętą decyzją, w którą stronę zrobić krok.
Na niebo patrzy też i Janusz. Widok nieba jest lepszy niż butelka wódki. Zadarcie głowy do góry wymaga siły i samozaparcia. Błądził, ranił, odsuwał bliskich. Bełkotał w alkoholowym odurzeniu i burzył za sobą mosty. Pogubił się w tym życiu, ale jest iskierka szansy. Musi walczyć, by nie przegrać.
Tak wiele postaci z książki patrzy w to niebo nad głową, tak wiele szuka tam w górze ratunku... Marta Nowik każdego z tych ludzi wysłuchała i o nich napisała w „Nocy spadających gwiazd”. A zrobiła to tak, że każdą z tych osób masz ochotę pocieszyć. Masz ochotę przytulić jakoś nieporadnie i powiedzieć miłe słowo, które pomoże.
Czytanie historii, którą nakreśliło życie jest tak prawdziwe, że nie umiesz zachować dystansu. Nie potrafisz odgrodzić się ani od treści, ani od bohaterów. Twoja bierność czytelnicza pada, jak domek z kart. Współczujesz każdemu, bo tu nie ma głównego bohatera – tu każda z postaci w twoich oczach staje się bohaterem. Każda. Chłoniesz ich, patrzysz ich oczami, myślisz, jak oni, boisz się na równi z nimi. Jednak między smutkiem i bezsilnością pojawiają się blaski nadziei. Jest cieniutka nić dająca poczucie bycia cennym.
Jest miłość...
Jest bliskość...
Są łzy...
Jest dotyk dłoni...
Jest czyjaś twarz...
I ciepły głos...
… ciepły głos ukochanego taty, który zawsze był dumny ze swojej córki, ale nigdy nie umiał jej tego powiedzieć...
Każdy dzień – pisze Marta Nowik – każdy wieczór, każda noc... zmieniają życie milionom ludzi... wszędzie... Gwiazdy wszystko widzą.
#agaKUSIczyta
Dać czasowi czas... na to by przyszedł sierpień i by gwiazdy spadały nocami z nieba i by każdą z nich obciążyć własnym marzeniem, a sobie tym samym dać wiarę.
Ludzie wpadają w koleiny życia, upadają, sięgają dna... Lecz nadzieja jest zawsze. Jest nadzieja na powstanie z kolan, otrzepanie spodni i na wyjście z tego bagna, które wchłania. Stajesz się gwiazdą wracającą na...
2023-06-13
To jest książka, która czekała na swój moment, swój czas i na mnie.
I coś w niej sprawiło, że w czerwcowe zimne dni za oknem kompletnie mnie otumaniła. Gdyby było ciepło i słonecznie, to pewnie by mnie udusiła zapachami i zrażała treścią. Jednak teraz, w taką aurę, sprawiła, że szłam za nią cała i byłam na jej wyłączność. Sergiusz Sawin sprawił, że tych, co widzimy i mijamy szerokim łukiem uznając za bezdomnych pijaczków o specyficznym odorze, teraz nagle widzimy i podchodzimy do nich z zaciekawieniem. Zauważamy ich twarze, smutne oczy, mamy czas na rozmowę i na słuchanie ich historii, których mają tak wiele... Nagle nie odstręcza nas ani ich zapach, ani nie zraża ich zachowanie, czy podjęte decyzje. Rozumiemy ich wybory i wycofanie. Łapiesz się nawet na tym, że współczujemy im, chcemy niemalże przytulić, pogłaskać po głowie, pomóc jakoś, nawet nieudolnie. Chcemy podać im rękę – tak mało, ale jak wiele zarazem.
Bo każdy człowiek kimś był i nadal jest, tylko życie było, jakie było. Tak się stało – po prostu, dlatego teraz jest tu. On i wielu mu podobnych.
Tak stało się z Dokiem, Milotem, czy Truskawką. Życie ich przerosło. Stali się bezdomnymi ludźmi ulicy. Egzystują tuż obok nas, normalnych, sytuowanych obywateli, którzy mają ciepły kąt i dach nad głową. Ale czy to przeszkadza w przyjaźni? Dok poznaje chorego chłopca, Sherlocka, pacjenta onkologii, z którym gra partie szach. Dok siedząc na ławce przed szpitalem, chłopiec w jednym z okien budynku. Ich przyjaźń udowadnia, że można przełamać bariery, które – notabene – sami wznosimy. Ludzie mogą się znać i ufać sobie i tęsknić za sobą. I nie ma znaczenia kto jest kim i jak wysoko nosi głowę.
Sergiusz Sawin udowadnia, że każdy z nas jest taki sam. Życie to studnia, w którą ktoś wpadnie, ktoś minie, ktoś przysiądzie na murku, pomyśli, pójdzie dalej... Tak jest z bezdomnym, z chorym, czy z szarym człowiekiem pchającym własną codzienność na wózku wypchanym szpargałami.
„Jeszcze nie dzisiaj” to powieść o ludziach. O dziecku, o dorosłym, o ciężarnej, o mądrych własną mądrością i o złamanych przez los. To całe spektrum osobowości i człowieczeństwa. Czytasz i coraz bardziej otwierasz oczy z niedowierzania – bo chory chłopiec zaprzyjaźnia się z bezdomnym, bo kobieta była-narkomanka i niepijąca teraz alkoholiczka zakochuje się w bezdomnym i jest z nim w ciąży. Dziwisz się, że kilkuletni chłopiec z rakiem mózgu czeka na śmierć, skoro jest ratunek...
Tej ksiązki nie sposób porzucić podczas czytania.
Zanurzasz w niej całego siebie. To powieść o życiu i o tym, z czym mamy do czynienia na co dzień. To prawdziwa historia, która może spotkać każdego z nas. Personifikujesz się z bohaterami, z każdym osobno. Dopingujesz im, wyciągasz do nich dłoń, szukasz ratunku. Chcesz być obok i poznać ich. Pogłaskać kota Sokratesa, dać ciepłe rękawiczki Dokowi, czy zaprosić do swojego domu i nakarmić.
Prosty styl pisania w zadziwiający sposób magnetyzuje. I to jest chyba w tej książce najlepsze.
#agaKUSIczyta
To jest książka, która czekała na swój moment, swój czas i na mnie.
I coś w niej sprawiło, że w czerwcowe zimne dni za oknem kompletnie mnie otumaniła. Gdyby było ciepło i słonecznie, to pewnie by mnie udusiła zapachami i zrażała treścią. Jednak teraz, w taką aurę, sprawiła, że szłam za nią cała i byłam na jej wyłączność. Sergiusz Sawin sprawił, że tych, co widzimy i...
2023-05-05
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Maria Dąbrowska i nie szukać w tekście niczego innego, poza pięknem i wartościami samymi w sobie. Można czytać klasykę polską i czytelniczo przepaść. A to mówi samo za siebie.
Oto majątek Rusociny i chłopi i służba i państwo, posiadacze ziemscy, magnaci z wyższej klasy społecznej, lecz to nie o nich pisze autorka, choć o nich wspomina. Dąbrowska wchodzi pomiędzy biedotę, pomiędzy troski i strach zwykłych ludzi, którzy pracują dla tych majętnych. Już mają, a jakby wszystko gdzieś ucieka i ulatnia się, jak poranna mgła. Mężczyźni piją, wręcz chlają, przynoszą wstyd i sobie i żonom. Zapłata za pracę odpływa alkoholową rzeką, do rąk żon nie trafia nic. A to one prowadzą dom… A gdy mogą skupić się na sobie i poczuć kobiecość, którą jeszcze w sobie mają, w oczach innych są egoistkami i ladacznicami. Są puszczalskimi bez godności, jakby miały żyć dla innych, nie dla siebie.
Kobiety – to głównie na nich skupia się Dąbrowska. One czekają nocną porą na męża, na syna, na córkę, której nie ma o północku. One gotują strawę, tęsknią, doją krowy, wyciągają jajka z gniazd w kurniku. To one płaczą i martwią się o jutro. To one rodzą i wykarmiają. To one przędą życie swoje i całej rodziny, bo mąż jest (daleko…) gdzieś z boku, nieobecny i nieprzydatny.
Dąbrowską pisze prostymi słowami, pomiędzy które ty wrzucasz swoje czytelnicze łzy. Jedną po drugiej. Wiejskość i szarzyzna opowiadań tak bardzo wnika w twoją czytelniczą duszę, tak wżera się w umysł, że mimowolnie integrujesz się z bohaterami. Najczęściej z kobietami właśnie. I choć „oni nic nie majom”, to dziewuchy marzą, bo
„powiedziałeś, że mnie weźniesz,
ino z pola żyto zeżniesz…”, ale cóż robić, gdy baby prawią
„Jak bydziesz zanadto po jego woli, to ani się obejrzysz, jak ci powi:
-pójdziesz – jakby psu”. To mężczyźni są górą…Kobiety są ledwo uzupełnieniem. One nadają wartość mężczyznom i istnieją tylko dla nich.
W opowiadaniach Dąbrowskiej silny akcent pada na kobiety. To one żyją, patrzą, słuchają i gadają o wszystkich sprawach pogodnie i bez osłonek. „Życie było dla nich, jak ogród w listopadzie, gołe i była w nim ta sama, ostateczna piękność”.
Autorka niemalże szepcze do ucha matek, żon i córek – kobieto, pamiętaj o sobie, bo to ty jesteś ważna. Maria Dąbrowska porusza delikatne struny kobiecości i wrażliwości w tobie. Gra na nich sentymentalną muzykę, która wzrusza i której nie możesz puścić mimo uszu.
„Ludzie stamtąd” są tak naprawdę o nas. O ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. O ucisku, łzach, ale i o pokorze, o buncie, ale i niezgodzie na podział, na biedę i na brak przyszłości. Bohaterowie żyją dniem obecnym, a marzą przy wieczornych strawach, czasem w łóżkach, przed snem, gdy ciepła skóra ciała przytłoczona puchatą pierzyną sprzyja pragnieniom. „Można być wszędzie, jakby u siebie w domu… tu w chałupie i tam… Ale można być też, jak dzikie ziele w ogrodzie o pięknych kwiatach”.
#agaKUSIczyta
Można pisać o ludzkich dramatach. Można bohaterów swoich książek umiejscawiać w wielkich miastach, w których to, będąc trybikiem zarobkowej codzienności, wpadają w depresję dobrobytu, w zgorzknienie i wieczny niedosyt. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Maria Dąbrowska i nie szukać w tekście niczego innego,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-30
Ołowiana godzina.
Godzina, która wybija w tobie w momencie, gdy się tego nie spodziewasz. Godzina, która na podobieństwo czarnego ducha mieszka w tobie. Gdy pukasz do jej drzwi otwiera je zamaszyście i zaprasza do siebie. Wita WAS uprzejmie, bo próg jego domostwa przekraczasz z kimś. Do twoich pleców, przyklejony i dobrze skryty, wchodzi demon. To jego gospodarz wita z taką radością. To jemu daje ciepłe kapcie, zaprasza do kuchni. To jemu dogadza włoską kawą, domowymi ciasteczkami i czekoladkami na „mleku z alpejskich łąk”. Wszystko dla niego. Dla ciebie nic.
Demon – on się pojawia w najgorszych momentach. Ewa, główna bohaterka „Ołowianej godziny” dobrze zna to uczucie. Czuje się piętnowana przez niego, zabijana za życia i unicestwiana psychicznie. Gdy mara przychodzi dusi się, boi i lęka zła, jakim ta epatuje. Nie chce słuchać jadu wylewającego się z jego podłych ust. Jego pojawianie się pozostawia w niej nieodwracalne zmiany. I chyba dlatego Paweł, partner Ewy, nie potrafi jej zrozumieć. Nie potrafi odpowiadać na jej dziwne, wręcz niedorzeczne pytania, które zadaje w niespodziewanych momentach dnia i nocy. W takich chwilach Paweł czuje się obco. Nie umie się bronić, nie umie milczeć, ale nie umie też o nią walczyć. Bo jak? Kocha ją, ale...
Zawsze to ale.
Ewa, kobieta, której życiem można by zapisać miliony stron. Porzucona jako dziecko, sprzedana, zapomniana. Bita, gwałcona. Upokarzana.
Potem sama została matką dziewczynki, którą oddała, której nie chciała pokochać, bo sama kochać nie umiała. Jej przecież nikt nie kochał, więc skąd miała wiedzieć, jak to się właściwie robi?
I na to pytanie - czym jest miłość - próbuje odpowiedzieć Aleksandra Pawłyszyn. W powieści odcieni owego uczucia jest wiele, lecz wszystkie są mroczne, podlane łzami i samotnością. Ewa, bohaterka, jest kimś, kto doświadcza wszystkich rodzajów, włącznie z miłością Demona, który sobie ją upatrzył.
Leki? Tak, pomagają. Zamazują nieco jego postać, ale on i tak przychodzi. Dotyka skóry, mówi do ucha, pęta. Ewa jest dzieckiem sprzedanych przez matkę. Komu, gdzie i dlaczego – to zostawiam czytającym. Nie zdradzę treści, która przemagluje każdego. Jest trudna i nie każdy sobie z nią poradzi, lecz nie sposób pisać inaczej, jak szczerze, z całym brudem i błotem.
Ta książka budzi w czytelniku emocje. Rodzi się także niezgoda i jakąś furia. Uzmysławiasz sobie, że nie znasz tego świata. Nie znasz i nigdy nie poznasz. Ten świat ma wiele warstw i nie każda z nich da się zbadać. Świat zaskakuje. I nie zawsze pozytywnie.
„Ołowiana godzina” to powieść o depresji, szkodzie, jaką rodzic może wyrządzić dziecku i o potrzebie przytulenia. To powieść o kobiecie, której życie pisało się samo.
#agaKUSIczyta
Ołowiana godzina.
Godzina, która wybija w tobie w momencie, gdy się tego nie spodziewasz. Godzina, która na podobieństwo czarnego ducha mieszka w tobie. Gdy pukasz do jej drzwi otwiera je zamaszyście i zaprasza do siebie. Wita WAS uprzejmie, bo próg jego domostwa przekraczasz z kimś. Do twoich pleców, przyklejony i dobrze skryty, wchodzi demon. To jego gospodarz wita z...
„To ja, Maluch” MARCIN FLORCZYK
Co napisać o książce, która odbiera mowę? Jak znaleźć właściwe słowa, gdy nic nie może przecisnąć się przez gardło zablokowane puchnącą goryczą? Tyle smutku, tyle beznadziei, tyle zimna... Tak nie powinno być, nie godzisz się. I choć jesteś dorosłym czytelnikiem i choć znasz życie, które mało kiedy jest w stanie cię zaskoczyć, to nastaw się na szok. Nastaw się na prawdę, która trzepie w czoło i każe otworzyć oczy i uszy. Tak jest i tak będzie, bo ludzie są ludźmi. Bo cztery ściany domów to skarbnice emocji nie zawsze tych dobrych. Bo dorośli często wykorzystują swoją przewagę raniąc niewinne dzieci lub słabszych od siebie.
Czy życie jest strachem, które łapie za nogę? Czy jest strachem bijącym po głowie, po uszach i po plecach? Czy kopie w brzuch patrząc na niemoc dziecka, które leży skulone na zimnej podłodze w samym tylko podkoszulku? Nie… Nie…
To tylko niektóre z pytań, jakie rosną podczas czytania „To ja, Maluch”. Okrucieństwo, sadyzm i obrażanie. To wszystko na porządku dziennym. Czasem jest lepiej, czasem świeci słońce, jest nadzieja, jest jakaś dobra iskierka zapowiadająca dobry dzień. Bo i mama zrobiła śniadanie i nie ma wujka. Tak zwyczajnie - jest czysto i mama ma czas dla swojego dziecka. Ale tak jest rzadko. Najczęściej jest ból, alkohol, bałagan i pijani ludzie z mamą w jednym pokoju. Jest bełkot i wiele obcych ludzi w domu. Jest samotność i łzy i ból, który rozlewa się w dziecku gęstym błotem i osiada gdzieś w brzuchu. Nie możesz oddychać, nie potrafisz znaleźć sobie miejsca. Nie możesz przebrnąć przez tą niegrubą książkę, bo jej treść sprawia, że łzy zamazują ci czytanie.
Nie ma akceptacji na nienawiść – krzyczy pomiędzy zdaniami w swojej powieści Marcin Florczyk. Nie ma zgody na łzy kilkulatka, na słone łzy z bólu. Nie ma zgody na cierpienie, które permanentnie towarzyszy każdego dnia, które puchnie i rozsadza drobne ciałko Malucha. Ból, który zatyka płuca, blokuje serce, odbiera siły. Maluch nie ma ojca, ma jedynie mamę, która dba o niego w niektóre dni. Lecz gdy pojawiają się obcy wujkowie, to o nim zapomina. Zamyka go w pokoju i każe być cicho, każe nie wychodzić. A on? Dziecko?
Ze strachu ma kłopoty ze spaniem.
Boi się życia i każdego zakrętu na ulicy.
Nie wie, co jest prawdą, co kłamstwem.
I jacy tak naprawdę są ludzie, skoro większość z nich kłamie, obraża i pogardza innymi? Czy to w ogóle są ludzie?
Po lekturze trudno wrócić do rzeczywistości, trudno się opamiętać. Po „Maluchu” nic nie jest takie samo. Tkwi w tobie ból, który na wzór cierniowej korony, rani wnętrze i krwawisz. Krwawisz gdzieś w środku. Myślisz o treści i o tym dziecku, które nie zasługuje na takie życie. Ba, nie zasługiwało, bo dzisiaj go już nie ma…
Marcin Florczyk pisze tak, że uważaj czytelniku – tąpnie tobą. Ta książka paraliżuje, otumania i sprawia, że czujesz się malutki. Dosłownie. Malutki wobec okrucieństwa. Marcin Florczyk to twórca majster szyku literackiego. Ta książka powinna być czytana non stop, powinna być podręcznikiem z działu – tak nie wolno, czyli nauka zachowań dla dorosłych. A jedyne co mogę powiedzieć na koniec, to:
Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie i wieczność jasną, Amen.
#agaKUSiczyta
„To ja, Maluch” MARCIN FLORCZYK
Co napisać o książce, która odbiera mowę? Jak znaleźć właściwe słowa, gdy nic nie może przecisnąć się przez gardło zablokowane puchnącą goryczą? Tyle smutku, tyle beznadziei, tyle zimna... Tak nie powinno być, nie godzisz się. I choć jesteś dorosłym czytelnikiem i choć znasz życie, które mało kiedy jest w stanie cię zaskoczyć, to nastaw się...
2022-12-12
Mieć taką mamę, to skarb.
Gdyby każda mama taka była, każde dziecko czułoby się kochane i byłoby kochane, byłoby potrzebne.
Nie każda mama powinna być mamą. Nie wszyscy są stworzeni do rodzicielstwa...
A w czym rzecz?
Luta, bohaterka „Prawa matki”, jest świetną mamą, bezsprzecznie i niepodważalnie. Dla swoich dzieci – Weroniki (Werki) i Frania jest ukochanym, acz samotnym rodzicem. Dla nich żyje, dla nich zrobi wszystko, dlatego gdy jej córka zostaje porwana,Luta wie, co robić. I niech porywacze mają się na baczności. Czytasz i im współczujesz bardziej, aniżeli Lucie. Im, właśnie im – bo coś, co miało być szybkie i zyskowne, okazuje się być zatrważające i mało śmieszne. Luta to matka, a teraz to wściekła i bezwzględna matka, która niczego i nikogo się nie boi. To kobieta-maszyna, która nie traci czasu na niepotrzebne gadanie. Ona działa. Dosłownie. Więc drżyj czytelniku. Przemysław Piotrowski, autor świetnego kryminału „Prawo matki”, wrzuci cię w taki cyrk przestępczy, o jakim długo nie zapomnisz. Nie wyzwolisz się z niego, przynajmniej nie tak szybko, jak byś sobie tego życzył.
Skrzętnie napisana fabuła powieści stopniowo oplata cię, jak pajęczyna. Oblepia cię wręcz przyklejając się do skóry. Fetor pleśniejących resztek jedzenia, lepiące się blaty mebli, tłuste plamy na narzutach byle jak rzuconych na siedziska, puste butelki, pety wszędzie, gdzie spojrzysz. I do tego ten zapach naprutych, naszpicowanych narkomanów. Meliny, nieznane kryjówki dla wtajemniczonych, opuszczone squaty i szemrane interesy. I ludzie, którzy prowadzą biznesy wedle reguły - ja tobie to, ty mi tamto, a najlepiej z procentem. Wszystkim rządzi pieniądz, nawet śmierdzący, ale to on jest królem i panem. Musisz to zaakceptować.
Podczas czytania czujesz dyskomfort i jakieś wewnętrzne zatrwożenie. Tworzy się w tobie sztywność i paraliż, rodzi się niezgoda. „Prawo matki” uzmysławia nam podział świata – na ten dobry i zły. Są szczęśliwe mamy, ludzie budujący życie na fundamencie licznej rodziny, ale tuż obok są ci, co żyją od głodu do długu, od jawy do jawy. Szala wagi odważającej życie nie zawsze tkwi w idealnym poziomie.
Piotrowski nie boi się niczego. Luta nie boi się nikogo, choć czasem tylko udaje twardą. Udaje, bo tylko tak jest w stanie logicznie myśleć, podczas gdy czyny wymykają się umysłowi. Najpierw robisz, potem myślisz – skąd my to znamy? Luta, bohaterka „Prawa matki”, to ktoś na wskroś ludzki, bliski nam, ktoś z kim się utożsamiamy. To osoba pełna wad, słabości i niedoskonałości, lecz przekuwa je w siłę, zadziorność i szybkość. Wzór? Tak. Choć o tragedii, jaka ją spotkała, lepiej oglądać w telewizji. Piotrowski nie unika brutalności. Wyciąga na wierzch wszystko to, co życie i ludzie skrywają w sobie najobrzydliwszego. A co gorsze, nie koloryzuje i nie spłaszcza. Fabułą „Prawa matki” wali nas w głowę, w brzuch i odbiera nam oddech. Dusisz się. Kleisz od syfu w jaki wlazłeś. Jest ci ciasno, duszno i słabo. Jesteś na granicy, ale... czytasz do końca chcąc znaleźć odpowiedź. Dlaczego Luta? Dlaczego jej córka? I dlaczego życie czasem przypomina syf pełen smrodu i beznadziei?
Czytanie sprawia radość i ból jednocześnie. To lunapark emocji, atrakcji i zaskoczeń. To kolejka górka, od której wszystko się zaczyna i wszystko kończy. Bo wyzwolenie z barierki zabezpieczającej wagonik jest startem i metą tragedii.
Wszystko zatacza krąg. Wszystko wraca do początku, do równowagi.
#agaKUSIczyta
Mieć taką mamę, to skarb.
Gdyby każda mama taka była, każde dziecko czułoby się kochane i byłoby kochane, byłoby potrzebne.
Nie każda mama powinna być mamą. Nie wszyscy są stworzeni do rodzicielstwa...
A w czym rzecz?
Luta, bohaterka „Prawa matki”, jest świetną mamą, bezsprzecznie i niepodważalnie. Dla swoich dzieci – Weroniki (Werki) i Frania jest ukochanym, acz samotnym...
2022-11-22
Czy można zatracić się w trójkącie, który tworzą zamknięta na kłódkę szopa Howarda Bowditcha, stary pies Radar i nastolatek Charlie Reade? Czy powieść z pogranicza metafizyki może dziś zaciekawić? I w ogóle, czy Stephen King nie jest już przereklamowany? Czy nie czas na zasłużoną emeryturę i wycofanie z rynku wydawniczego?
NIE, NIE!
Stephen King z każdą powieścią udowadnia swój mistrzowski styl. Udowadnia pisarski kunszt. Z każdą kolejną publikacją zaskakuje i fascynuje jednocześnie. To mistrz wyobraźni, budowania fabuły i skrzętnego wodzenia czytelnika za nos. Jednak Kinga albo się kocha, albo nie lubi. Albo czyta się wszystko jego pióra, albo nie sięga się po nic.
Dla mnie żaden inny pisarz nie ma takiego fachu, jak właśnie King. Wszystko, co mogłoby zakrawać na trywialność, u niego idealnie współgra. I nie dość, że tworzy spójną całość, to jeszcze fascynuje. Tu jawa przenika sen, sen wchodzi w jawę. Trudno czasem te światy rozdzielić, a co najlepsze, czytając uzmysławiasz sobie, że one siebie wręcz uzupełniają, potrzebują się wzajemnie. Jedno nie istnieje bez drugiego, a razem tworzą coś na miarę jednej przestrzeni.
Charlie Reade ratuje życie panu Howardowi Bowditchowi, który trafia do szpitala. Tym samym nastolatek zostaje opiekunem starego psiaka, suki Radar. To ona, co wyraźnie podkreśla pan Howard. Stara Radar, ukochana od lat. Od wypadku opiekę przejmuje Charlie i od tego momentu wszystko zaczyna kroczyć w sobie tylko znanym kierunku. Pojawiają się tajemniczość, domysły i niedowierzanie. Niektórych sytuacji nawet człowiek nie jest w stanie pojąć.
Życie, jakże ono przewrotne jest. Ono sobie sterem i okrętem.
U Kinga wystarczą trzy postacie, by zbudować fenomenalną powieść o genialnie prowadzonej fabule. Tylko King potrafi pisać tak, że czytasz do sto pięćdziesiątej strony, gdy ze zdziwieniem stwierdzasz, że cię pochłonęło. Że niby nic się nie dzieje. Nie ma śmierci, nie ma horroru z wampirami w tle, krew się nie leje. Nie dzieje się nic... strasznego. Nie ma nawet szybkiej akcji. A jednak, jak przyklejony do „Baśniowej Opowieści” jesteś niezachłyśnięty jej głębią. Wszystko za sprawą świetnego języka, dialogów i dopracowanie nie tyle każdego z bohaterów, ile scen z nimi i słów, jakie padają. To misternie budowana powieść z pogranicza metafizyki. To pełna smaku, pasji i emocji powieść mistrza Stephena Kinga. To perła pośród nijakości. Zawsze.
Czy można zatracić się w trójkącie, który tworzą zamknięta na kłódkę szopa Howarda Bowditcha, stary pies Radar i nastolatek Charlie Reade? Czy powieść z pogranicza metafizyki może dziś zaciekawić? I w ogóle, czy Stephen King nie jest już przereklamowany? Czy nie czas na zasłużoną emeryturę i wycofanie z rynku wydawniczego?
NIE, NIE!
Stephen King z każdą powieścią...
2022-05-30
Piszę wprost i szczerze. .
To nie jest poradnik.
To nie jest kompendium wiedzy.
To nie jest mini encyklopedia z hasłami i ich objaśnianiami.
To nie jest książka z zakresu samorozwoju.
To jest...
Ta książka „PRZEORA” twój mózg, by na jego polu wyrosły nowe myśli. Nowe TWOJE myśli i nowy TY. To książka, która została przeze mnie nazwana „książeczką do modlenia”. „Po supełku do kłębka” jest książeczką do codziennej modlitwy o wiarę, siłę i otwarty umysł. Bo by uwierzyć (zwłaszcza w siebie) potrzebny jest czas, a tylko codzienne czytanie, „przetrawianie” i działanie daje efekty. SKUTECZNE EFEKTY. Dopiero wówczas zaczynasz wierzyć, że jest szansa na siebie, na siebie silnego i odważnego do zmian – na lepsze.
„Po supełku do kłębka” to mapa Ciebie. Mapa, na której autorka, Micia Mieszkowski jak wprawny kartograf wyznaczyła ścieżkę – tylko jedną! - ścieżkę swojego życia, dając tym samym przykład tego, jaką drogę sama przebyła, ile razy się gubiła, cofała lub trwała bez ruchu pogrążona w niemocy, bezsilności i depresji zabierającej chęci do stawiania choćby małych kroczków. Ta droga gubi się, zakręca, kluczy, a spacer nią trwa latami. Zagubienie smutek, rozbicie i utrata nadziei – to nieodłączni towarzysze mocno trzymający twoją dłoń. To nieodłączni przyjaciele bulimii, anoreksji, depresji, samotności, ale też alkoholizmu, czy innych chorób. Nawet tych drobnych, które rozbijają nas wewnętrznie.
A co robi Micia Mieszkowski? Micia szepcze ci do ucha „Narysuj swoją mapę i swoją drogę ku celowi – KU ZDOBYCZY – KU SUKCESOWI. Zaznacz na niej istotne, ważne dla ciebie punkty i oznacz krzyżykiem miejsce, w którym jesteś teraz. I co dalej? Start. Idź, idź i małymi kroczkami pokonuj trudności”.
Zacznij dbać o obsiane pole – o siebie i swoje „pole myśli”. Zbieraj plony.
Czytaj, nabieraj wiary, mijaj doły psychiczne, złych ludzi, walcz z pokusami, które zwodzą ze ścieżki.
Dbaj o siebie i uwierz w siły, jakie masz, uwierz we własny rozsądek i możliwości. Bo prawda jest taka, że możesz wszystko, co próbuje ci uzmysłowić autorka w książce „Po supełku do kłębka”. Możesz wyjść po nitce z ciemni jaskini ku jasnemu słońcu! Ku lepszej TY.
Nie czytaj tej książki szybko. Ona wymaga czasu. Uzurpuje sobie twój umysł i ciebie na wyłączność. Czytaj i odkładaj. Czytaj i myśl.
Czytaj i wprowadzaj w życie.
Ale jeśli zamierzasz czytać i nic nie robić - szkoda twojego czasu
Piszę wprost i szczerze. .
To nie jest poradnik.
To nie jest kompendium wiedzy.
To nie jest mini encyklopedia z hasłami i ich objaśnianiami.
To nie jest książka z zakresu samorozwoju.
To jest...
Ta książka „PRZEORA” twój mózg, by na jego polu wyrosły nowe myśli. Nowe TWOJE myśli i nowy TY. To książka, która została przeze mnie nazwana „książeczką do modlenia”. „Po supełku...
2022-02-17
Czytam tą książkę i aż trudno uwierzyć że autor dzięki niej uporał się z dzieciństwem i że dzięki pisaniu zamknął swój traumatyczny okres z czasów dorastania. Dziecko wychowane przez wiecznie pijaną matkę. Matkę, która wymiotuje, chowa butelki z alkoholem, by w miarę upijania się wyciągać je i stawiać gdzie popadnie. Na rozbudzenie też łyk choćby piwa, dla zdrowia i jako takiego przeżycia kilku godzin dnia...
Matka, która nie powinna być matką.
Nieumiejąca kochać, ani mężczyzny ani własnych dzieci.
Kobieta, która nawet nie powinna być kobietą.
Shuggie to najmłodszy z dzieci Agnes. Najmłodszy i najbardziej zniszczony przez matkę. Starszy brat i siostra uciekli i zerwali kontakt. Odseparowali się od matki, bo przy niej nic w życiu nie osiągną ani nie zaoszczędzą. Ona potrafiła okradać własne dzieci, a jak nie było ani grosza, ani centa, to kupowała na zeszyt. Kilka dolarów na jedzenie, byle jakie oczywiście, a dziesięć razy więcej na alkohol. Ten bowiem musiał być zawsze. Był dla Agnes powietrzem. Dzięki niemu mogła spać- w delirium, ściągać do domu kolegów na jedną noc, którzy pili u niej wszystko, albo zupełnie na odwrót- mimo czystego domu znosili ze sobą butelki wszystkiego.
A rano?
Ból głowy i pustka w pamięci.
I syn, który wszystko widzi, sprząta i udaje normalność.
Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto się zapija i wychowuje dzieci. Personalizujesz się z Shuggie i nie możesz sobie tego darować i za każdym razem to jest silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... poniżenie i wstyd.
Coś niesamowitego.
Lubię takie trudne psychicznie powieści które tarabanią umysł i wykręcają go na drugą stronę. Wyrzynają wnętrze i ukorzeniają się na wieki.
Czytam tą książkę i aż trudno uwierzyć że autor dzięki niej uporał się z dzieciństwem i że dzięki pisaniu zamknął swój traumatyczny okres z czasów dorastania. Dziecko wychowane przez wiecznie pijaną matkę. Matkę, która wymiotuje, chowa butelki z alkoholem, by w miarę upijania się wyciągać je i stawiać gdzie popadnie. Na rozbudzenie też łyk choćby piwa, dla zdrowia i jako...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-19
Czy lektura „Króla” wnosi coś w życie czytelnika? Ba, czy wnosi cokolwiek w moje życie? Odpowiedź na drugie pytanie znam, stąd i moje mniemanie, że tym sposobem odpowiem i na pierwsze. Nic. Czas. Jaki poświęciłam książce Szczepana Twardocha był czasem straconym, wręcz bezpowrotnie zmarnowanym. Czasem, którym mogłam poświęcić na inną lekturę, dodam akcentując – inną lepszą od tej. Autor zbudował klimat powojennej Warszawy, co stanowi wielki plus tej powieści, klimat niemal plastyczny, lecz na tym owe plusy się kończą. Dominują minusy, mój niesmak i moje wielkie rozczarowanie.
Szczepan Twardoch, autor, stał się sławny kilka lat temu. Pokazywał się wszędzie, udzielał wywiadów, reklamował książki własnego pióra oraz manifestował swoim wizerunkiem – intelektualnego przystojniaka dbającego o każdy detal zarówno w pisanych powieściach, jak i starannej prezencji samego siebie. Dobry gust to podstawa, brzmi za pewne jego motto. Dla mnie ktoś taki pazurami walczy o byt i sławę, bo powieści jego pióra same się nie wybijają. Nie mają szans. Jemu się co prawda udało, o czym świadczy zdobyty status jednego z najlepszych pisarzy naszego polskiego poletka literackiego oraz zdobyte nagrody czytelnicze, ale i tym też można wiele zarzucić.
„Król” jest osadzony w tematyce żydowskiego półświatka, gangsterskiego podziemia (choć czasem ów żydowski klimat przeplata się z chrześcijaństwem, z jidysz, antysemityzmem, czy syjonizmem) i amatorowi trudno połapać się w tych mieszankach powieści. W tym całym miszmaszu, gdzie rządzą narkotyki, leje się wódka, prostytutki ulegają, a twoje miejsce w knajpie jest święte i nienaruszalne przez innego klienta. Kobiety są głupie, bite przez mężów w czterech ścianach własnych mieszkań, poniżane. Warszawa u Twardocha jest – bez owijania w ładne słowa – śmierdzącym silosem, kompostem społeczników. Nasza stolica spowita jest dusznym dymem tytoniowym, a korytami rzek płynie majona wódka. Brak poczucia własnej wartości, brak szacunku względem siebie, nie wspominając już o szacunku wobec innych. Tu wartość ma jedynie chwila obecna i zysk, najlepiej wymierny. Nic więcej. Byleby być na wierzchu. A że poleje się krew? Że będą ofiary? A czy to pierwszy raz? Wszystko kosztuje i wedle biblijnego przesłania, „coś za coś”.
Ta książka jest obleśna.
Sięgnęłam po nią tylko i wyłącznie z konieczności. Nie ukrywam – czekałam na petardę wyjątkowości. Wiele recenzji rozpływa się w anielskich zachwytach, a Twardoch jawi się w nich jako niebanalny pisarz, wyjątkowy wręcz, pisarz z wysokiej półki. Tak podeszłam do „Króla” i tak założyłam, że to będzie wyśmienita lektura. I co? Z mozołem dobiłam do sto pięćdziesiątej strony i poddałam się. Padłam na ring bokserski otumaniona szybkimi prawymi sierpowymi. I choć początek „Króla” mnie wkręcił, ba, wręcz bardzo zainteresował i udzielała mi się atmosfera sportowej ekscytacji walką na ringu. I choć poczułam się jak kibic siedzący obok Mosze Bernsztajna, późniejszego Mojżesza Inbara, patrzyłam na walczącego Jakuba Szapiro, mordercę na zlecenie, a kątem oka zerkałam na Kumę Kapicę, tak po setnej stronie straciłam cały entuzjazm. Gubiłam wątki, myliłam nowe postacie, stare zresztą też, bo pojawiają się inne ich imiona, nazwiska, czy pseudonimy. Nie łapiesz już ich przeszłości i wzajemnych korelacji. Żonglerka autora nijak ma się dla czytelnika, który nie zna żydowskiego półświatka powojennej Warszawy. Do tego wiecznie bicie, alkohol, poniżanie i mamona. I walka o władzę, o bycie Królem nawet we własnym domu.
Czy lektura „Króla” wnosi coś w życie czytelnika? Ba, czy wnosi cokolwiek w moje życie? Odpowiedź na drugie pytanie znam, stąd i moje mniemanie, że tym sposobem odpowiem i na pierwsze. Nic. Czas. Jaki poświęciłam książce Szczepana Twardocha był czasem straconym, wręcz bezpowrotnie zmarnowanym. Czasem, którym mogłam poświęcić na inną lekturę, dodam akcentując – inną lepszą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Uwielbiam literaturę z północy Europy. Odnoszę wrażenie, że pisarze z tamtych rejonów mają jakieś inne wyczucie i odbiór rzeczywistości, inną wrażliwość, dlatego sięgnęłam po ten komiks-ksiązkę. Cegłę nie dość, że grubą, to i ciężką. Monumentalną wręcz.
Nie omieszkam wspomnieć - nieco na marginesie, że napotkałam na wiele zachwytów na jej temat i stąd moja ciekawość tego wydania. Lecz co się okazało? Pomylenie peanów recenzentów z faktem. Jestem zniesmaczona tą książką - dosłownie. Jest to historia chłopca, który dorasta w patologicznym domu, poznaje życie, dorasta, rysuje komiksy, w których nie hamuje się co do tekstów, czy rysunków. Koledzy namawiają go do onanizowania się, picia, bicia innych. Ojciec pijak, matka próbująca szorstkością przywrócić normalność, a on sam, on bohater książki? Jakiś nieposkładany, nieobecny, wiecznie zdziwiony codziennością i kompletnie bierny na wszystko i wszystkich. ciągle krok w tyle. To ktoś pozbawiony uczuć, emocji czy choćby planu na samego siebie. jest inteligenty, co można wyczytać, sięga po książki sf, ma swoje zainteresowania, lecz jak to się ma do życia? jak to się przekłada na jego życie, skoro nie wpływa na jego osobowość, ani jakiś konkretny ruch, na ucieczkę jakąkolwiek?
Do tego w książce jest wiele wulgaryzmów, przekleństw i wstrętnych rysunków, jak choćby narządów człowieka wywleczonych perfidnie na wierzch, czy mdłych ludzkich twarzy. Ten komiks jest po prostu brzydki i odstręczający. I dziwię się, że jedni polecają go tylko dorosłym, inni (choćby z obwoluty książki) zachęcają do wprowadzenia tego komiksu do szkół. Zachwyty na temat "Ciemności Smalandii" prześcigają się jak w dobrym wyścigu kolarskim. Dziwię się wydawcy, że na okładkach nie ma wyraźnego napisu, że to książka dla dorosłych czytelników. Tylko i wyłącznie.
Nie polecam i tym bardziej nie zachęcam do czytania. Nawet oglądanie pozostawia niesmak i lepkość ...
Książka, która wymyka się kategoryzowaniu ale chyba dlatego, że nie zasługuje na miano KSIĄŻKI. Książki bowiem się kocha, dotyka, przelewa w nie swojego uczucia, obdarza sentymentem. Książki to nasze połowy - co potwierdzą mole książkowe, a to? To wydanie nie zasługuje na nic. Oczy bolą od wnętrza. A szkoda.
Uwielbiam literaturę z północy Europy. Odnoszę wrażenie, że pisarze z tamtych rejonów mają jakieś inne wyczucie i odbiór rzeczywistości, inną wrażliwość, dlatego sięgnęłam po ten komiks-ksiązkę. Cegłę nie dość, że grubą, to i ciężką. Monumentalną wręcz.
Nie omieszkam wspomnieć - nieco na marginesie, że napotkałam na wiele zachwytów na jej temat i stąd moja ciekawość tego...
2021-06-04
Czy to jest książka poniekąd o autorze? Czy sięga do jego korzeni? Do tego, co było, choćby w nikłym procencie? Chciałoby się napisać – promilu, bo tak pisać, według mnie może tylko ktoś, kto w nie jednym domu patrzył na kieliszki napełniane wódką. Bo przecież puste nie mogą stać, bo szkło się „marnuje”. Kieliszek ma być pełny, bo patrząc na niego, zerkając niby ukradkiem, staje się bardziej kuszącym. Szybko chce się go wypić, bo suszy, bo tak jakoś stoi... Michał Chruściel musiał coś z tego przeżyć, bo mój umysł przerasta wyobrażenie, że to całe jego życie. Że to mogłoby być (!) jego życie. Wolę, by wszystko w mej głowie pozostało przesłonięte kurtyną przypuszczeń i gdybań. Przedstawienie się skończyło, aktorzy ukłonili widowni, kurtyna opadła. Nie ma oklasków, nie ma też upragnionego bisu, lecz nikt z publiczności nie wychodzi. Wszyscy stoją i płaczą, stoją i pełni jakiejś sztywności nie mogą się pogodzić z tym, co obejrzeli.
Taka jest właśnie książka Michała Chruściela „Nic już nie chcę”. Autentyczna i na wskroś szczera. Obnaża prawdę rodziny, w której zadomowił się alkohol. Wlazł, jak nieproszony gość, który nie chce wyjść, bo tak mu tu dobrze. Norbert, jeden z dwóch synów, to dziecko, którego ojciec pije. Notorycznie i bez ustanku. Zalewa się wódką od kiedy Norbert pamięta, bo jakoś nie pamięta jego innego obrazu. Gdy w domu kończy się alkohol, wybiega do wsi trzaskając drzwiami za sobą. Tam robi z siebie pośmiewisko, rodzina się go wstydzi, bo jak ktoś, kto jest ojcem i mężem może zasypiać we własnych szczynach? Jak syn może patrzeć na upadlanie się ojca? Jak słuchać notorycznych krzyków i odgłosów bicia matki? I dlaczego ona nic nie robi? - zastanawia się Norbert i ja. Bierność jeszcze nigdy nikomu nie pomogła, nie obroniła nikogo. Dlaczego więc matka nie reaguje, gdy bije ją kablem, gdy wrzeszczy na nią opluwając ją, gdy ją kopie i masakruje, gdy wyrywa jej garściami włosy z głowy? I choć na zewnątrz udaje, że tworzą dobrą rodzinę, to jednak wykrzywiony uśmiech na jej obolałej i opuchniętej twarzy przeczy temu. Z takiego domu wyszedł bohater. Z domu patologicznego. Stąd jego plan na siebie i determinacja w dążeniu do własnego celu. Uczyć się poza domem, głodem przymierać, ale w tym nienormalnym domu nie da się żyć, trzeba z niego uciec. Uciec na zawsze.
Uciec, ale matka...
Tak pokrótce rysuje się treść powieści . „Nic już nie chcę”. To delikatny szkic obrazka, który – gdyby go wyostrzyć i pomalować straszyłby tym swoim widokiem.
Czytanie tej książki sprawia ból, co muszę napisać. To nie jest lektura dla każdego. Z każdą przewracaną stroną coraz bardziej krwawią dłonie zranione od szkła z rozbitej butelki, boli serce, a słone łzy ni to współczucia ni to smutku, zamazują wzrok. Litery pływają. Alkohol wżera się w wątrobę, a przecież nic nie piłam – myślę. To tak autentycznie napisana powieść. Niby niepozornie wydana, a niezwykle ogromnego kalibru, przeogromnej mocy. To świetnie napisana szczera historia życia rodziny, która nie zasługuje na to, by ją zwać rodziną. Według mnie to nawet nie jest namiastka rodziny. Patologia, brud i wódka. Trójca święta. Bełkoty, obelgi, przemoc i terror, psychiczne znęcanie. Czy tak wychowuje się dzieci? Czy tak prowadzi się dom? - pytania w mojej głowie mnożą się, jak promile w organizmie opijusa. Lecz – pokuszę się na to określenie – ta książka odurza, otumania, wydziera z czytelnika wnętrzności i rzuca nimi, jak ochłapami. Patrz czym jesteś – krzyczy autor. Patrz, jakim śmieciem jesteś, jakim wrakiem człowieka. Jakim zerem i robakiem.
Ta książka na wskroś wnika w trzewia i nie opuszcza ich. Panoszy się w głowie, robiąc spustoszenie i zamęt. Zawłaszcza umysł, a myśli ciągle powracają do jej treści.
Dla mnie to powieść wspaniała. Uwielbiam książki, które tak mną „szarpią” i tak mną „poniewierają”, że po skończeniu czytania czuję się doszczętnie wypruta. Wszystko we mnie drży. To nabuzowana emocjami opowieść o nieszczęściu.
Prawdziwa, szczera, autentyczna. Niepowtarzalna. Jedyna.
dziękuję sztuakter
Czy to jest książka poniekąd o autorze? Czy sięga do jego korzeni? Do tego, co było, choćby w nikłym procencie? Chciałoby się napisać – promilu, bo tak pisać, według mnie może tylko ktoś, kto w nie jednym domu patrzył na kieliszki napełniane wódką. Bo przecież puste nie mogą stać, bo szkło się „marnuje”. Kieliszek ma być pełny, bo patrząc na niego, zerkając niby ukradkiem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-17
jak dorasta chłopak na wsi? Jak dorasta chłopak, który chłonie opowieści rodziców z dwóch różnych biegunów - gdy jedno wpaja mu opowieści oparte na legendach, a drugie o brutalnym życiu? Co się dzieje z jego ambicjami? Miłościami? Ambicją?
aż pewnego dnia połyka Sienkiewicza i zaczyna się pasja do pisania...bardziej wewnętrzna połączona z urojonymi marzeniami, aniżeli zewnętrzna, ale jest. Ziarenko kiełkuje. I pokazuje się nowa dziewczyna na horyzoncie...
jak dorasta chłopak na wsi? Jak dorasta chłopak, który chłonie opowieści rodziców z dwóch różnych biegunów - gdy jedno wpaja mu opowieści oparte na legendach, a drugie o brutalnym życiu? Co się dzieje z jego ambicjami? Miłościami? Ambicją?
aż pewnego dnia połyka Sienkiewicza i zaczyna się pasja do pisania...bardziej wewnętrzna połączona z urojonymi marzeniami, aniżeli...
2020-06-20
„Kiedyś pod błękitnym księżycem” to powieść o DDA, o dorosłych dzieciach alkoholików. Poznajemy Barbarę. Basię, którą od piątego roku życia wychowywał tylko ojciec. Mama nie podołała wyzwaniu opieki nad wiecznie pijanym mężem i dorastającą córką, bez słowa pożegnania wyjechała do Włoch. Córka została z nieodpowiedzialnym ojcem i aż dziw bierze, że nie poszła jego drogą.
Każdego dnia w domu gości nieodłączny alkohol. Kupowany w butelkach, chowany za meblami, za łóżkiem, pod ciuchami, wszędzie. Był też bimer i ataki padaczki alkoholowej, były pijane urojenia i nocne powroty do domu z zakrwawioną twarzą. I były łzy i ucieczki. Ucieczki w kąt, w ciemność, w inne życie. Ucieczki w wyobraźnię. Były jeszcze nadzieje w głowie Barbary. Aż ostatecznie opuszcza dom. Stała się dorosłą kobietą, a osoba ojca ciąży jej w życiu i w myślach, zmusza do obowiązków, co do których się nie pisała.
Barbara nie może tak dalej tkwić.
Świadomie odseparowuje się od ojca, od własnej depresji i braku wiary w życie jako takie. Ucina destrukcyjną „ojcowską pępowinę”, ale czy na pewno jej się to udaje? Każda strefa jej samej wymaga naprawy, a wyprowadzka z domu rodzinnego wpływa zaledwie na jedną. W tej najważniejszej, uczuciowej korekta nie zachodzi. Pdświadomie poszukuje postaci taty w każdym mężczyźnie, z jakim się wiąże. Ciemne, mroczne oczy – jak u ojca. Kalka człowieka, który miał być i namiętnym kochankiem i troskliwym, godnym zaufania opiekunem. Wchodzi w związki bez inwestycji własnych uczuć, bez zaangażowania, bez planów na przyszłość. Żyje przy nich, w ich cieniu, gdzieś obok. I zawsze, gdy stygnie czujność pierwszych porywów, pojawiała się trauma – alkohol, pijaństwo, zamroczenie. Słabość dorosłych partnerów do kieliszka. Mężczyźni, którzy nie radzą sobie w życiu, sięgają po butelkę, a ona... Ona ponownie ucieka. Całe życie tak robi. Od jednych ramion, do następnych. Od nijakiej miłości, od przemilczanych dni, od braku wiary w związek. Ucieka z zatęchłych i ciemnych pokoi, z niepościelonych łóżek, z kuchni, zostawiając na blacie stołu niedopitą kawę. Zapomina o poronieniach i własnej ułomności psychicznej. Ucieka, aż zdarza się ten moment, moment ostatecznej walki tylko i wyłącznie o siebie.
Zatrzymanie.
Lustro na wprost siebie i odbita własna twarz.
Czego chcę? Kim ja jestem? I w ogóle gdzie jestem?
Ciało odseparowane od myśli, wielki chaos. Tożsamość schowana w ciemnii.
Jestem rozbitkiem, całe ciało Barbary mówi to i krzyczy.
I zmienia się wszystko. Człowiek ma dużą moc sprawczą pod warunkiem, że chce. A Barbara bardzo chce wyjść z bagna, jakie zaserwowało jej zarówno życie, jak i dorośli.
Najlepszą opcją jest dystans i kompletna zmiana otoczenia, zmiana myślenia, zmiana codzienności. Zmiana niemalże wszystkiego, czym się dotychczas otaczała i dlaczego żyła. Trzeba wejść na nową drogę i nie bać się tego, co nadejdzie.
I wszystko powoli zaczyna przechodzić metamorfozę do momentu, gdy dzowni telefon.
Ojciec jest w szpitalu...
Nie chcę wchodzić w fabułę, ani w analizę każdego z bohaterów. Jednak, postrzegając całościowo, oceniam powieść na dość dobrą. Odczuwam, że składa się z dwóch części – pierwsza to dorastanie i szarpanie z życiem, druga to ucieczka i nauka stoicyzmu, smakowania piękna i nauki samej siebie, siebie od nowa. Autorka, jak mniemam, pisze trochę o sobie samej, stosując tym samym mini-autoterapię, co ma dobry oddźwięk w całości książki.
„Kiedyś pod błękitnym księżycem” dobrze się czyta, lecz koniec powieści, według mnie, jest nieco przesłodzony. Ale, by zachować równowagę, zdradzę tylko, że i ta sialankowość zostaje zaburzona.
Polecam.
„Kiedyś pod błękitnym księżycem” to powieść o DDA, o dorosłych dzieciach alkoholików. Poznajemy Barbarę. Basię, którą od piątego roku życia wychowywał tylko ojciec. Mama nie podołała wyzwaniu opieki nad wiecznie pijanym mężem i dorastającą córką, bez słowa pożegnania wyjechała do Włoch. Córka została z nieodpowiedzialnym ojcem i aż dziw bierze, że nie poszła jego drogą....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-12
Czy w dobie wszędobylskich kamer można się jeszcze schować? Czy w czasach dziesiątek aplikacji, można zrobić krok bez niczyjej wiedzy? Wyjechać gdzieś? Zaszyć się w samotności? A co z dobrowolnym zakładaniem profili na portalach społecznościowych, na których umieszczamy niemalże wszystko na swój temat?
Niby fajnie, technika przyjacielem naszym jest, lecz stając po drugiej jej stronie , nie wygląda to już tak kolorowo. Mie mamy siebie, swojego życia, własnych myśli, prywatności, jesteśmy jak ludzkie roboty wyzbyte wszystkiego tego, co wiąże się z emocjami. A temat ten poruszyła Ewa Przydryga w książce "Bliżej niż myślisz". Oto kobieta wynajmuje pokój w pensjonacie nad morzem. Tajemnicza, pokazuje się w dresach i bluzie z kapturem, który skrywa całą twarz. Nikogo nie interesuje aż do momentu, gdy znika. Właścicielka pensjonatu wierzy, że to było morderstwo, policja nie ma na to żadnych podstaw. Zapis kamer został wyczyszczony, pokój też, w meldunku nikt nie widnieje. Fakt zostaje ad acta. Nika, właścicielka pensjonatu nie jest wiarygodnym świadkiem. Po leczeniu psychiatrycznym i po alkoholizmie, możliwe są u niej zwidy i omamy. Tacy ludzie odstawiani są na margines. I tu następuje zwrot w bohaterach, bo Nika sama wszczyna poszukiwania. Morderstwo w jej ośrodku wypoczynkowym nie jest najlepszą reklamą. Jedyne źródło dochodów musi zostać oczyszczone, musi być krystaliczne i wiarygodne. I, jak się okazuje, wystarczy pogrzebać w internecie i voila. Portale społecznościowe i bazy danych, to studnie informacji o każdym, o wszystkim. Wystarczy odpowiednio poszukać. Nika rozszerzając krąg podejrzanych zaczyna niepotrzebnie wściubiać nos nie tam, gdzie wskazane, ryzykując przy tym (bez mała) własnym życiem. Bo, jak się okazuje w brutalnej rzeczywistości, ludzie ładni w necie, faktycznie są kimś innym. Stwarzają pozory inności. Trzeba uważnego oka, by dodać przysłowiowe dwa do dwóch by otrzymać prawdę. Nika grzebie, docieka, analizuje... Ale życie zawsze igra sobie ze wszystkiego. Szukamy tu i tam, a dlaczego nie w najbliższym otoczeniu... ?
Powieść ma wartką fabułę, a autorka lekkim piórem kreśli przed nami historię, która jest dosyć ciekawa. Daleko jej jednak do dobrego kryminału, a niektóre sceny, począwszy od strony 266, mają wiele uchybień i przerysowań. Wprawne oko czujnego czytelnika wyłapie owe momenty, lecz ktoś, kto łapie powieść dla relaksu i tak zwanego "nie myślenia" nie uchwyci tych zdarzeń. Są błędy, nie ukrywam, nieścisłości i sceny oraz bohaterowie czasem niepotrzebni, poboczni, nie mający nic wspólnego z treścią. Ale dzięki temu mamy kalejdoskop ludzkich charakterów i osobowości. Dla jednych "Bliżej niż myślisz" będzie zwykłym "czytadłem", dla innych świetną powieścią pełną meandrów poszukiwawczych.
Ja jednak wolę książki lesze jakościowo.
Czy w dobie wszędobylskich kamer można się jeszcze schować? Czy w czasach dziesiątek aplikacji, można zrobić krok bez niczyjej wiedzy? Wyjechać gdzieś? Zaszyć się w samotności? A co z dobrowolnym zakładaniem profili na portalach społecznościowych, na których umieszczamy niemalże wszystko na swój temat?
Niby fajnie, technika przyjacielem naszym jest, lecz stając po drugiej...
„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.
Za teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie „Pralki” Marka Arturro przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść sama w sobie wnika w ciebie i bezsprzecznie się z nią zgadzasz, ale jak zawsze – czuwa twoja delikatność i ta się obrusza. Dlaczego? Dlatego, że język opitych ludzi o braku kultury jest pełen przekleństw, a ich menelski styl życia ci nie odpowiada.
Ale nie daj się zbyć.
Oto obskurna suterena, koło której – gdy przechodzisz – przyspieszasz kroku. Strach koło niej oddychać, patrzeć nie ma na co, a uszy więdną od ludzkich krzyków, jakie dochodzą z otwartych okien. Jej mieszkańcy to elita tego przybytku. To znudzeni życiem poobijani przez los ludzie żyjącym dniem dzisiejszym. Motto – co będzie jutro? Się poczeka, się zobaczy. Nawet alkohol nie stanowi dla nich rozterki. Dziś jest, a jutro? Jutro będzie kac, a na dzień dobry w południe papierosek... A butelka słabsza czy mocniejsza zawsze da się wykombinować, bo jeszcze się wśród nich taki nie wykluł, coby tydzień o suchym gardle chodził. Kobiety piją i panowie też i nie ma znaczenia kto kim jest, na którym piętrze mieszka, czy jest lubiany, czy nie. Jednak mieszkańcy tego lokalu, choć nie stronią od trunków, to jednak do bystrych należą.
Nowy Rok trzeba uczcić. Wszyscy schodzą się do mieszkania Waldka. Stuk puk, wchodzi i autor z flaszką za wpisowe. Potem następny przynosi butelkę i tak się kręci łyk za łyczkiem. Dym tytoniowy przydusza klimat, rozmowy się toczą, a goście przychodzą i wychodzą. Łóżka wybebeszone, wszędzie brud i bałagan, ale najważniejsza to buteleczka, szklaneczki i alkohol. No i rozmowy. Rozmowy bez końca – o wszystkim. I to w tych rozmowach dowiadujesz się jacy ci ludzie są. Alkohol rozwija języki, z człowieka wychodzi prawda, a Walery ma zdanie na każdy temat. Zna przeszłość, wie, co się dzieje, kto jest oszustem, jakie stołki się przetasowują i dlaczego. Nie da sobie w kaszę dmuchać...
„Pralka” to pisana wierszem „sztuka teatralna”, którą się chłonie. Bawi, wciąga i ciekawi. I nie potrzeba alkoholu by poczuć klimat fabuły, czy zaduch niewietrzonych lokali kamienicy. Czytasz rymy i szybko odkrywasz, że cię bawią, ale – zawsze jest ale – ale w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że ten śmiech to przykrywka szarej i smutnej prawdy. Że „Pralka” to poniekąd dramat acz podlany alkoholem. Odkrywasz, że to komedia dramatyczna, a bełkoty bohaterów mają sens. I choć dorośli zachowują się czasem jak duże dzieci, którym tylko alkohol potrzebny jest do zabawy, to jednak to ludzie o własnych poglądach, czy przekonaniach nie odbiegających od twoich.
Mark Arturro wykreował niebanalny wręcz świat, który też łapie w podziw. Styl pisania i wierszowane rymy zachwycają – dosłownie. Podziwiasz jego zdolność do prowadzenia dialogów przy tak świetnie wyszukanych rymach. Czytanie jak śpiewanie. Czujesz rytm i takt tekstu. Arturro to wirtuoz fabuły. Może i z przymrużeniem zapijaczonego już oka, ale zdolność wrodzoną ma. I rymuje jak ten wieszcz teatralny z rozpisaniem ról dla każdego aktora i bawi się przy tym korzystając z lekkości myśli i pióra. Niepozorna „Pralka” to też – mówiąc słowami Arturro – pralka umysłu dla czytelnika. Włączasz wirowanie i już się kręci „Frania” niby do prania, niby do wymieszania.
#agakusiczyta
„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZa teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie...