-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-22
2024-05-15
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów. Ludzie działający pod wpływem impulsu.
Można czyścić, szorować, wręcz drapać skórę wywołując grymas bólu na twarzy. Można myć lata całe i nigdy nie pozbyć się zapachu krwi. Można dłonie skaleczyć od tego tarcia, ale to i tak zbyteczne. O ofierze złożonej tymi rękoma wiesz tylko ty. To tajemnica, o której nikt nie wie, ale ten zapach, ten metaliczny smród ciągle porusza twoim sumieniem. Czujesz go. I choć tylko twój węch jest na niego wyczulony i nikt kogo dotąd spotkałeś go nie wyczuł, to pewnego dnia, po latach, zjawia się obcy człowiek i wyciąga brud sprzed lat i nie wiesz na ile możesz sobie pozwolić, co mu powiedzieć, co odsłonić, a co przemilczeć i jaką kłamliwą prawdę mu rzucić na odczepnego. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że wychodząc od ciebie po dobrej i sutej kolacji doprawionej cygarem z wysokiej półki ośmielił się wzgardzić twoją ku niemu wyciągniętą dłonią. Odwrócił się. Wyszedł. A ty z konsternacją tą ręką zaczynasz nerwowo trzeć poły surduta, bo jakiś zmysł strachu w tobie podpowiada ci, że on wie. Że domyśla się. Że to koniec, że jutra nie będzie.
O tym jest w dużej mierze „Krew nie wietrzeje” Walerego Przyborowicza. O ukrywanej latami prawdzie, o prawie przedawnionych już czynach i ludziach, którzy nie żyją, a ci, co żyją, zamykają usta i milczą. Żyją i mają nadzieję na to, że to, co się wydarzyło, odejdzie w zapomnienie. Że nie zapisze się na kartach historii, że nikt nigdy nie wymieni ich nazwiska, że wszyscy zapomną. Było, stało się i nie ma. Ale krew nie wietrzeje, nigdy, nawet po latach tarcia i szorowania skóry dłoni.
Ta powieść to ni kryminał utrzymany w klimacie noir 1850 roku, ni powieść z dreszczykiem, ni beletrystyka o dziejach rodziny Piaseckich. A zaczyna się od wypalenia zawodowego i utraty chęci do wszystkiego Andrzeja, który ma dość warszawskiego życia i ucieka na odpoczynek do wujostwa na wieś Ruda pod Radomiem. I nabiera sił i żyje jak chłopiec za dawnych lat, ale pewnego dnia zaczyna mu doskwierać nuda. Przypadkowo trafia na starocie skryte na strychu, a w zapomnianym kufrze odnajduje tajemnicze zapisy losów swojego dziadka. I co się okazuje? Ów był majętny, poważany, ale pewnego dnia ot, po prostu, zniknął. Nic po nim nie zostało. Nic... I właśnie to nic stanie się haczykiem na Andrzeja, na który się łapie, jak ryba.
Okres tak błogiego odpoczynku, planowanych „spacerów kojących i natury słuchania” stał się okresem burzliwym, emocjonalnym i pełnym ryzyka. Wieś Ruda zamienia się na miasto Radom, a wujostwo trzeba opuścić. Adam, wnuk dziadka Pileckiego, po latach dowiaduje się prawdy o swojej rodzinie. O nagłym zaginięciu staruszka i o zniknięciu jego majątku, poznaje jego współpracowników i niedoszłą żonę.... Bogaty dziadek – biedny syn, a wnuk? A ciocia, siostra taty? Co z dziećmi? Tak się nie piłuje gałęzi rodzinnego drzewa genealogicznego.
Ta książka skrywa w sobie ciekawość. Jest pisana tak, że nie sposób się od niej oderwać. Niby fabuła jest prowadzona prosto, nie zmusza do wysiłków umysłowych zlepiających w logiczną całość rzucanych po stronach faktów. Niemniej jednak magnetyzm powieści działa przez cały czas. Zaskakują cię zwroty akcji, zatrważają ciemne pomieszczenia i osoby, które przeistaczają się na wzór kameleona i nie można im ufać. Są i momenty, że boisz się o własne życie. A to wszystko dzięki wyobraźni autora. Treść nabiera lekkości i porywczości jednocześnie. Na uwagę zasługuje fakt, że jego powstanie datuje się na 1881 rok, co się wyraźnie czuje. I pewnie z tej racji w książce wyłapiesz wiele pisarskich niedociągnięć i błędów drukarskich. Jednak kładź to na karb oryginału. Dla sprytnego mola książkowego takie rzeczy nie mają znaczenia, zwłaszcza gdy fabuła należy do fascynujących. Czytasz i wiesz gdzie wkradł się jaki chochlik, lecz klimat noir i te zakamarki wszystko rekompensują. Do tego dochodzi lekkości pióra i nad wyraz szeroka wyobraźnia autora, który potrafi przy swojej książce zatrzymać każdego.
Oto jesteś w 1809 roku, przekręcasz klucz w drzwiach i zmierzasz do domu. Po całym dniu pracy idziesz do siebie, lecz... nagle słuch o tobie ginie. Przepadasz, jak „kamień w czeluściach wód”.
#agaKUSIczyta
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-09
Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.
O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to wszystko czuje po latach, gdy jest już za późno na cokolwiek. Za późno na przytulenie, na pogłaskanie, na danie swojego czasu komuś drugiemu, czy choćby na zwykły ciepły uśmiech.
Za późno na rozmowę.
Są tu też opowiadania o kobietach u progu dorosłości, które do dziś muszą taszczyć na sobie skutki wojny - między Koreą, a Japonią. Młode kobiety, które z racji tych wydarzeń zostały napiętnowane przez swoje rodziny. Jak stygmat odciśnięto na ich skórze traumę przeszłych pokoleń. A gdy już wojna pochłonęła któregoś z przodków, to owe fakty wiążą nienawiścią do dziś, nakazują dystans i awersję. Zobowiązują poniekąd do bycia wrogiem. Korea to inny osobnik aniżeli Japonia - ostrzeżenie to powiewa nad młodymi, jak flaga na maszcie. Rodzice pilnują, strzegą i tego samego wymagają od swoich dzieci.
A wszystko to z racji tego, co było, a czego dzisiaj już nie ma. Pamięć nadal tkwi w sercach tych, co żyją i sieją niemiłe słowa i przekonania ... Dziadkowie ostrzegali rodziców, ci zaś własne dzieci. Należy się wystrzegać innych narodowości, bo ból nie mija. Ból jakby z każdym rokiem coraz bardziej jątrzy ciała i umysły i pamięć. A ty czytasz i zastanawiasz się, czy to ranienie młodych ma jakiś cel? Czy ta zła nauka coś przyniesie?
Czy ważniejsza jest historia narodu, czy własne odczucia i namiętności i życie, jakie się ma?
Czy ważniejsze jest pławienie się w tragicznej przeszłości, czy jednak życie dobrem dzisiejszym? Co ma znaczenie - przeszłość, czy przyszłość?
Eunyoung Choi, młoda autorka, została wyłoniona z konkursu literackiego. Jej talent i ujęcie tematu zachwyciło sędziów. "Uśmiech" otworzył jej furtkę i pozwolił wejść na scenę pisarską. Poczytaj - i sam oceń, czy warto.
Samotność
Pustka
Czekanie
Nikła nadzieja, której już raczej nie ma, ale zawsze zostaje wiara w nią. Bo nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja zostaje, gdy już wszystkie inne pragnienia odebrało życie i walczy nawet nikłą nicią.
O tym są opowiadania w "Uśmiechu Shoko". To historie o pustce w sobie, jakimś trudno rozpoznawalnym niedosycie, ale i samotności. Jednak człowiek to...
2024-04-26
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i one mają swoje piękno. Każda pokazuje zwycięstwo dobra nad złem, szczerości nad kłamstwem, czy uczciwości nad kradzieżą. Nawet lisek potrafi błyszczeć przykładem, a myszy okazują się być najlepszymi przyjaciółkami. Są i tajemniczy książęta i wesołe staruszki, są małe księżniczki o zlotych włosach splecionych w długie warkocze. Są dzieci o dużych, szczerych oczach i tajemnicze zwierzaki, które mówią ludzkim głosem... Koło nich rosną drzewa o magicznej mocy...Wszystko ze sobą żyje, oszałamia kolorami i jakimiś czarami, które działają na ciebie - na ciebie najbardziej. Na ciebie i twój świat, twoją codzienność i na bycie TERAZ.
Tu jest wszystko, a to wszystko skleja magia. I ta magia właśnie wyrywa z codzienności. Zanurzasz się w bajkowym świecie, który sprawia, że odpoczywasz i znikasz z tej szarej ziemi. Zachwycasz się, jak dziecko i świat nabiera kolorów i wszystko ma sens i wartość. I czytaj - podpowiadam - czytaj dla siebie, dla innych, lecz i kogoś, kto się w nich zasłucha. Obudź wyobraźnię i swoją i innych. To nic nie kosztuje, a jak bardzo jest pomocne, to już sam zobaczysz. Czytanie ŚPIEWAJĄCEJ LIPKI sprawia, że odczuwasz lekkość. Jesteś w swoim kolorowym uniwersum, uśmiechasz się i gdy kończysz czytać, wracasz do początku i przygoda bajkowa trwa w nieskończoność.
wspaniała jest każda bajka. Nie mam swojej jednej, ulubionej. Czytam je czasem nawet wybiórczo - na jakiej stronie otworzę, tam wsadzam nos i odpływam w ten kolory - i dobry - świat. Bo bajki są dla wszystkich i na wszystkich działają. I to w nich kocham. To piekno rozpięte jak najpiękniejszy wachlarz świata literackiego. To radość. Bajki z każdym rokiem nabierają coraz większej wartości i szacunku.
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.
A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.
W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?
Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?
Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...
Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.
#agaKUSIczyta
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale, które jakoś dobrego nie wróży.
„Chłopki” bowiem trzymają przy sobie do samego końca, lecz patrząc potem perspektywicznie, trudno nie wyzbyć się uczucia, że ta publikacja mogłaby być o połowę cieńsza. Dlaczego? W każdym niemalże rozdziale powtarzane są niektóre kwestie. I nie ma znaczenie tytuł owego rozdziału. O dorastaniu i edukacji i kobiecych obowiązkach koło gospodarstwa, jakie już dzieci na siebie biorą jest ciągle. I choć już wiesz, że tak było, to autorka i tak co kilkanaście stron ci o tym przypomina. Nie inaczej jest z wieloma innymi aspektami wiejskiego życia. Dorastanie, gwałty na nieświadomych niczego dzieciach, okres kobiecości, czy starzenia się to jedno pasmo biedy, czasem nawet głodu, pracy i obowiązkach – obowiązkach wobec mężów, księży, czy gminy. Wielodzietność był powszechna, dzieci wychowywały się same – starsze zajmowało się młodszym, a matka najczęściej był w kolejnej ciąży lub piastowała najmniejszego berbecia, które trzeba było karmić piersią. Panowała bieda, ziemia grymasiła i dawała różne plony. Rodziny nie dorabiały się, a wprost przeciwnie – egzystowały z dnia na dzień.
Kobiety miały dni od świtu wypełnione pracą.
Młode kobiety miały stare twarze.
Młode kobiety miały męskie, twarde dłonie.
Młode kobiety w chustach na głowach, schowanych pod nimi włosami, ogorzałymi twarzami naznaczonymi zmarszczkami – taki ich obraz ciągle do ciebie powraca.
Kobiety, o których czytasz i którym teraz nie możesz pomóc. Kobiety, które podziwiasz i przed którymi chylisz czoło, by okazać im należny szacunek. Gdyby nie one, nie byłoby nas. Nas – tak innych od nich. Nie byłoby naszych matek i tego, co teraz mamy. A mamy tak wiele. Sam fakt, że życie na przełomie stu lat zmieniło się tak diametralnie w jakiś sposób uzmysławia nam własne szczęście.
Pierwsze przekroczenie progu wiejskiej chaty boli i dźga nożem gdzieś w środku. To jak wejście do pustego, grającego ciszą domu, bo nikogo tu nie ma, bo cała kilkuosobowa rodzina pracuje gdzieś na zewnątrz. Może są w polu przy ziemniakach? Myślisz. Może pasą zwierzęta? Może któraś pierze ciuchy, których nigdy nie ubywa, a codziennie dorzucane są nowe, przepocone i pobrudzone? Może któraś poszła w pole po jakieś warzywa, by ugotować marną zupę dla wszystkich? …
Cisza i ty. Cisza i moment na ostatnie zaczerpnięcia domowego powietrza.
Zastanawiasz się nad tym, co czytasz i nad sobą jednocześnie. Czytasz o codzienności ludzi, o ich trudzie i o walce z każdym dniem. Tu gorycz miesza się z radością. I nie przekoloryzuję, jeśli powiem, że czujesz się, jak literacki podróżnik po wsiach, którego przystanki wyznaczają rozrzucone niedbale chaty bohaterów (bohaterek). Nie zaprzeczę też, że treść „Chłopek” wchodzi w ciebie wszystkimi szczelinami i otwiera ci oczy na to, co teraz. Ta powieść ma w sobie wiele emocji, zwłaszcza gdy do lektury zasiadają kobiety. Personifikujesz się z treścią, czujesz swędzące czoło od chustki, którą nosiłaś cały dzień, burczy ci w brzuchu, bo kilka ziemniaków zjedzonych w ciągu dnia nie dało zaspokojenia. Bolą cię dłonie od pastucha, na którym pasłaś krowę.
Ale...
Ale patrząc krytycznie, o problemach ze szkołą czytasz co jakiś czas. O analfabetyzmie i zmęczeniu też. O formalnościach związanych ze zwolnieniem dziecka z nauki, czy ogólnym ubóstwie też,a o braku rąk do pracy co kilka stron. Gdyby te powtarzane wiadomości wykreślić, znacznie zmniejszyłaby się ilość stron. Jednak jestem pełna podziwu dla autorki, że poświęciła tyle czasu na grzebanie po archiwach, że wyszperała zdjęcia z tamtego okresu (z dziećmi i kobietami w różnych rolach) i że odbyła tyle rozmów, by móc zapewnić sobie stabilny fundament do powieści.
Ale w pewnym momencie czytanie nuży, a szkoda, bo „Chłopki” są od dawna skąpane w peanach czytelników. By zdobyć egzemplarz w bibliotece, trzeba się uzbroić w długotrwałą cierpliwość. Dlatego sięgając po nią spodziewałam się czegoś, co mnie sparaliżuje. Moje babcie wychowały się na wsi, podobnie moi rodzice, którzy (już razem) przenieśli się do miasta. Wszystkie uroki wsi znam i to, o czym czytam w „Chłopkach” nie stanowi dla mnie nowości, czy odkrycia. Wieś wspominam z sentymentem. Mając świadomość, że wszystko się zmienia, siłą rzeczy i nasze losy muszą uleć metamorfozie. Ale czy nie lepiej o wsi sprzed lat i o chłopkach z tamtego czasu nie czytałoby się w powieści? W beletrystyce? W książce bazującej na faktach, a nie tylko suchych danych?
#agaKUSIczyta
Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś. Są książki, które budzą w ciele emocje o jakich nie miało się pojęcia. Takie książki łapią od pierwszych zdań, by potem już trzymać za nos tego, kto czyta z rozpaloną od emocji twarzą. Takie są bezsprzecznie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale, ale. Zawsze jest to ale,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.
nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.
„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.
#agaKUSIczyta
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-23
Wspaniała podróż po biografii Vincenta Van Gogha
śledzimy każde jego miejsce - poczynając od domu rodzinnego, poprzez szkoły malarskie, wyjazd z domu i tułaczkę po innych miastach Europy... Możemy patrzeć, jak zmieniała się ręka Vincenta, jak szukając siebie i swojego stylu oraz możliwości wyrażenia próbował kolorów, cieni, twarzy ludzi zwłaszcza tych utrudzonych codzienną pracą. Poszukiwał siebie w sobie, co wyrażał obrazami. I choć śledził malarstwo innych, nigdy nie śmiał oceniać, czy krytykować autorów wobec własnego stylu. spotykał się z innymi malarzami, wymieniał spostrzeżenia, zastanawiał się nad obrazami innych, ale nie kopiował niczego. trzymał się swojej drogi i swoich celów, które jakoś (gdzieś w sobie) ułożył i dążył do nich poprzez wypracowanie perfekcji. malował dotąd, aż nie uzyskał odpowiedniego cienia, barwy czy ciepła. I choć to świadczyło o jego perfekcjonizmie, to jednak chyba właśnie to go zgubiło.
Van Gogh nigdy nie był nudny, nigdy nie był nijaki - ewoluował i szukał najlepszej kreski, odpowiedniego koloru i odcienia. Jego słoneczniki, ludzie jedzący kartofle, czy pola uprawne - to klasyka. to dzieła malarstwa, które - niestety - zostały docenione dopiero po jego śmierci. a on sam? cierpiał biedę, głód, samotność, ziąb... jego los zależał od pieniędzy Theo, brata. Nigdy nie zarobił odpowiednich pieniędzy. tylko grosze i potem nic, długo nic... i znowu jakiś grosz...
kto zna życie Van Gogha (choćby ze wspaniałej książki "PASJA ŻYCIA", czy filmu VINCENT będącym kolażem obrazów malarza) ten wie, jak szukał zapomnienia nawet bez płótna. gdy uczył się na pastora, potem przymierał głodem, chorował, miał problemy psychiczne... leczył się w placówkach, gdzie wychodził na prostą, ale... Życie samo w sobie go przerosło. kobiety też, a zwłaszcza wyobrażenia o nich. pomieszały się marzenia, jawa i sen, pomieszała się szarość dnia z ciemnością nocy...
nigdy nie był w pełni szczęśliwy
życie kpiło sobie z niego, aż go opuściło... wypluło i wyrzuciło...
zmarł mając niespełna 40 lat. jego brat Theo pół roku później...
odeszli razem... tak, jak żyli, tak i teraz spoczywają - obaj w innym świecie
Wspaniała podróż po biografii Vincenta Van Gogha
śledzimy każde jego miejsce - poczynając od domu rodzinnego, poprzez szkoły malarskie, wyjazd z domu i tułaczkę po innych miastach Europy... Możemy patrzeć, jak zmieniała się ręka Vincenta, jak szukając siebie i swojego stylu oraz możliwości wyrażenia próbował kolorów, cieni, twarzy ludzi zwłaszcza tych utrudzonych codzienną...
2024-03-22
Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra. W powieściach będących metafizycznym przeniesieniem w krainę baśni każdy wyłapuje coś dla siebie. Dlatego są ciągle aktualne, bo za każdym razem wychwytujesz w nich coś innego, coś innego cię frapuje i przyciąga. Może się to wydawać absurdem, ale czyż każdy z nas nie nosi w sobie własnej baśni? Baśni, która pewnie co kilka lat zmienia się, ale mimo to jest wyjątkowa, bo nasza.
Dodajmy do tego pióro Charlesa Dickensa i rysunki Lisy Aisato i mamy najpiękniejsze wydanie powieści, jakiej świat jeszcze nie widział. Oto „Opowieść wigilijna”.
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to wielki żal, że tak szybko się skończyła. Zanurzyłam się w niej, dałam się porwać Trzem Duchom Wszystkich Świąt i wraz z nimi i Scrooge`m przelatywałam pomiędzy latami, które minęły i które nadejdą. Dostałam nauczkę jakby nie było, ostrzeżenie. To samo stało się ze Scrooge`m, który tego wstrząsu chyba potrzebował. Potrzebował tego ciosu prosto w podbrzusze, bo nieczuły na słowa, ludzi i gesty zamarz całkowicie. Był diabłem w ludzkiej skórze z pogardą w oczach.
Ale po kolei.
Oto poznajemy sknerę, dusigrosza, zrzędliwca, do szpiku złego i wiecznie niezadowolonego Ebenezera Scrooga. Nie da grosza kolędnikom, nie da na fundację by pomogła biednym i głodnym, nie da świątecznego centa swojemu kanceliście – nie wspominając już o zimnych kaloryferach w samym środku zatrważającej zimy, bo ciepłe grzejniki to trwonienie pieniędzy, to zbytek niepotrzebny. Szybka praca rozgrzewa, choć o czym innym świadczą skostniałe i sztywne z zimna palce oraz liczne szaliki okręcone wokół szyi. I ten stary ramol wracając do domu dostał objawienie stojąc przed kołatką wiszącą u drzwi jego domu. Objawił mu się jego były wspólnik, martwy już ale jakże żywy...
I to od niego wszystko się zaczyna - od jego widma, jego złych oczu i zgrzytu łańcuchów, a także … wiecznie opadającej szczęki, którą mu podwiązano przy pochówku, bo się ciągle otwierała. Jak teraz, gdy prawi Scroogowi, że jest jeszcze szansa... na co?
Zjawia się pierwszy Duch Świąt - tych, co były. Wracają obrazy samotnego dorastania, utraconej miłości i przemiany w bezdusznego wyznawcę pieniędzy. Są łzy i jest żałość... Potem zjawia się kolejny Duch – Duch Świąt obecnych, a po nim ten ostatni, milczący, który pokazuje co się stanie, gdy będzie jak jest. „Cóż za dostojna sprawa tak sunąć w samotności przez mrok ponad nieznaną otchłanią, której głębiny były tajemnicą równie donośną jak śmierć”. Bo to ona zbierze swoje żniwo i zostawi po sobie samotność i tęsknotę. W domach wszyscy zamilkną, bo z czego się cieszyć, z czego radować? Jest cisza i głód i beznadzieja.
Scrooge w pewnym momencie doznaje paraliżu, jakiegoś nieznanego mu szoku i wreszcie otwierają mu się oczy. Wreszcie rozumie i widzi i pojmuje siebie i ludzi i świat. Pojmuje co stracił, ale i to co jeszcze zostało. Pojął, że jeszcze nie jest za późno. Przecież tym, co dotąd wyprawiał, sam siebie karał. Kto cierpiał przez jego kaprysy? Wiecznie tylko on. Tracił wiele rzeczy, dobrych i smacznych, tracił bliskość, miłe słowa, towarzystwo. Aż zatracił sam siebie...
A teraz, gdy rano stawia stopy na podłodze, cieszy się, a szlafmyca podskakuje wraz z nim, teraz... „Jestem lekki jak piórko, szczęśliwy jak anioł, radosny jak uczniak. Jestem wesolutki jak pijak. Wesołych Świąt wszystkim”
I tak, jak na początku nie cierpiałam go, tak przy końcu, gdy widzę go pełnego życia z uśmiechem na twarzy i słońcem we włosach to chciałabym go przytulić i powiedzieć mu, że ... chciałabym mieć takiego dziadusia, jak on.
To tylko zarys fabuły „Opowieści wigilijnej” autorstwa klasyka Charlesa Dickensa, która mnie urzekła swym pięknem i treścią. Jestem pod jej wielkim wrażeniem, dzień po dniu wracają do mnie rysunki Lisy Aisato oraz sens i wydźwięk owej historii. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamięci wysypują się skrywane od lat emocje. Otwierają się wspomnienia tych, co byli, wracają radości sprzed lat. Pojawia się uśmiech i wdzięczność. Myślisz o czasie, jaki był i który nie wróci, ale jakże on był piękny... I patrzysz na to, co jest, ale co będzie? Lepiej nie wiedzieć, a starać się już dziś malować wesołymi kolorami każdy dzień.
Ta książka rzuca urok dobra.
Daje wiarę w ten czas dany tu i teraz, bo przecież życie trwa. Patrz – szepcze Dickens – patrz i żyj.
Tej książki nie można przegapić. Ona domaga się wyróżnienia, specjalnego traktowania i delikatności. To perełka każdego księgozbioru. To niewyobrażalne piękno skryte w twardych okładkach. To magia słów i rysunków. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok i na każde święta.
I mogłabym o niej pisać i marzyć, marzyć i pisać... bez końca...
„Jest coś dobrego, sprawiedliwego, szlachetnego w takim porządku rzeczy, że wprawdzie doskwierają nam choroby i smutki, jednak nie ma w świecie niczego tak nieodparcie zaraźliwego jak śmiech i dobry humor”.
#agaKUSIczyta
Bajki, baśnie i legendy sprawiają, że świat nabiera kolorów i innego znaczenia. Że dotychczasowe szarobure życie nie jest już tak szorstkie i tak złe, jak nam się wydawało. Po baśnie sięgamy z nadzieją na odkrycie w nich piękna i mądrości, tej uniwersalnej, zawsze aktualnej mimo upływu lat. W nich są pragnienia, wrażliwość, miłość i poszanowanie i wiara w zwycięstwo dobra....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-12
Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku, czy na zdjęciu, gdy grymasy na twarzach układają się w kształt uśmiechu. Życie wielu rodzin malowane jest czarnym kolorem lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, która rano zrobi racuszki jabłkowe, nie ma ukochanego tatusia, który podwiezie do szkoły. Są, ale po co? Są, ale mają dziewczynkę, dziecko jeszcze, która nagle staje się zapomnianym gadżetem dorosłych. Jest, ale jakby jej nikt nie dostrzegał, bo tak łatwiej. Unikanie jej, to jakby unikanie kłopotu. Nie usłyszy od nich nigdy, że miłość do niej wypełnia ich od stóp do głów. Że wszystkie miejsca w ich ciałach, o których nie wiedzieli, że dotąd były puste, teraz są wypełnione nią.
Bo...
Bo był tu chłopczyk, ale utonął.
Było ich dwoje, a teraz? Teraz jest ona, niekochana. I jest ciemność i śmierć i martwe dziecko w ramionach matki, która nagle pękła na pół. Przestała być kobietą. Powierzchnia wody odbiła krzyk rozpaczy na całą zatokę, aż do portu, niczym megafon śmierci. Syn, jak lalka, w ramionach tej, która go urodziła.
Adirane nie odnajduje się w roli matki jedynaczki. Miała ich dwoje, ale z jednym? Nie odnajduje się w takiej rzeczywistości. Staje się cieniem kogoś, lecz z pewnością nie siebie samej. Odsuwa się od męża i od ludzi. Żyje schematem próbując jakoś funkcjonować lecz jest nieobecna. Wyrzucona poza nawias normalności wyjeżdża do babci. W milczeniu przekraczając próg własnego mieszkania, zamyka dotychczasowe życie, przekręca klucz i odchodzi. Ci co zostali dowiedzą się o tym, kiedy rano wstaną i przyczłapią do kuchni. Nikomu nie będzie się tłumaczyć, myśli. Jedzie do babci, ale i matki jednocześnie, z którą nie rozmawiała 5 lat, a która mieszka z Ruth.
I nagle, nad ranem, spotykają się trzy kobiety. Przeszłość Ruth, teraźniejszość Adrian i przyszłość Adriane. Trzy matki, które łączą geny, felerne macice i groby małe, jak kołyski dziecięce. Dom, w którym są, nie jest już tą samą, znaną im przestrzenią. Zbyt wiele osób w nim brakuje, zbyt wiele odeszło. Są one, poharatane, stygmatyzowane cierpieniem, czekające na co? Na odpowiednią chwilę do rozmowy? Na jakiś gest? Na wyjęcie z dna szafy „apteczki, żeby ukoić wspomnienie o sobie jako matce?”. Starają się lepić to życie tutaj, razem, każdego dnia. W samotności łykają pigułki na uleczenie własnego smutku. W samotności płaczą, ale to nie ma sensu, bo przeciwko komu? Przeciwko czemu?
Trzy kobiety w jednym domu. Babcia bliska śmierci, matka gdzieś w zawieszeniu i Adriane, jej córka, która nie potrafi z nią rozmawiać. Dystans międzypokoleniowy, czy może międzyludzki? Czarna otchłań, której nie sposób przysypać, by po latach po niej przejść. Trzeba to wszystko odbudować, przerzucić pomost, by do siebie dojść. Matka do dziecka, dziecko do matki – spotkanie w połowie drogi.
O tym pisze Aroa Moreno Duran w „Odpływie” - o samotności w rodzinie, o byciu niepogodzoną z życiem i z sobą. „Odpływ”-ają myśli, by powrócić zbełtane z mułem wątpliwości. „Odpływ” to historia trzech kobiet, które zapomniały o czułym geście wobec siebie nawzajem. Zapomniały o spojrzeniach, czy dobrej ciszy będącej lepiszczem ich wspólnego bycia. Nie ma między nimi właściwych słów. Mówią niezrozumiałym dla siebie językiem. A przecież „języki są takie ważne (…). Mówienie językiem ludzi, których kochasz to pierwszy krok, żeby ich zrozumieć”. Bohaterki uczą się mówić do siebie i rozumieć siebie. Uczą się słuchać i okazywać uczucia wobec siebie. Starają się siebie od nowa poznać i nauczyć, wręcz dopasować, przywyknąć do głosu, czy żałosnych ruchów codzienności. Szukają miejsca dla siebie od nowa. Od tu i teraz. Od Ruth, której ciała po śmierci nawet nie dotykały tonąc we własnych bezradnościach.
Jednak „Odpływ” nie jest typową sagą. To powieść, którą splatasz z trzech wątków, jak warkocz. Próbujesz okiełznać fabułę na swój sposób, co może męczyć i częstokroć wymykać się jakiejkolwiek zasadności. Przeraża cię dystans między kobietami i ich niechęć do przełamania go. Jednak sam tekst powieści do łatwego czytania nie należy.
Odtwarzasz przeszłość każdej z nich, współodczuwasz ból, straty i łzy. Wiesz, co to znaczy utrata dziecka w 9-tym miesiącu ciąży, czy depresja. I to chwyta za serce, jednak styl pisania Duran jest zawiły. Pojawiają się zlepki słów, czy myśli wyrwanych z kontekstu, których znaczenia nie rozumiesz. Męczy cię lawirowanie między przeszłością, a teraźniejszością. Dlatego też „Odpływ” wymaga czasu i ważności. Nie spiesz się, doradzam, czytaj powoli, acz skrupulatnie. Jeśli trzeba, wracaj do wcześniejszych stron i słów, by złapać sens chwil. Buduj fabułę słowo po słowie, buduj po sam dach i komin. Czytaj i układaj tę historię w sobie, a dopiero wówczas zrozumiesz prawdę.
„Odpływ” Aroa Moreno Duran to wymagająca lektura. Dla koneserów. Dla tych, którzy w powieściach szukają innego tła aniżeli to widoczne na pierwszym planie. Szukają mało widocznego dna.
#agaKUSIczyta
Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku, czy na zdjęciu, gdy grymasy na twarzach układają się w kształt uśmiechu. Życie wielu rodzin malowane jest czarnym kolorem lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, która rano zrobi racuszki jabłkowe, nie ma ukochanego tatusia, który podwiezie do...
więcej mniej Pokaż mimo to
co napisać o książce, która rozrywa serce, która swoją treścią osiada we wnętrzu i przytyka oddech i która po prostu zmienia człowieka?
co napisać o książce, która odbiera mowę i sprawia, że każde słowo, jakie się teraz powie o niej będzie niewłaściwe? nie takie, jak powinno być?
co napisać...? Jak to ująć...?
czujesz się mały wobec niej.
czujesz się ziarnem, które boi się mocnego podmuchu wiatru...
Kolekcjoner Śniegu wrzuca cię w okres wojny i dzieci i dorosłych. ludzi wyrzuconych poza nawias normalności, zbitych w ciasnym budynku, gdzie przepierzeniami dzieli się pokoje na mniejsze. gdzie kobietę gwałci obleśny dochodzący dwa razy w tygodniu pan-panów, a za kocem udającym ścianę leży inna i wszystko słyszy. on przytknął jej dłonią usta, by nie jęczała, by stłumić jej dźwięki, by nikt nie wiedział, co się tu dzieje, co on robi ... nikt nie reaguje. nawet ta zza koca leżąca kilka centymetrów od nich. nie reaguje, bo tak lepiej. trzeba unikać niepotrzebnych kłopotów. raz ona, potem inna - trzeba jakoś zarobić na siebie, na dziecko... trzeba zarobić, bo inaczej zdechniesz. dlatego dzieci uciekają z tego zaduchu dorosłych, którzy starają się organizować normalność.
dzieci mają swój świat poza pleśnią malującą wzory na sufitach.
jest Adolf i Josef i Karlos. Josefa nie widać, nie żyje,ale jest...i jest Dominik i Anezka i Frantisek... w innych latach w innym czasie... bo KOLEKCJONER ŚNIEGU to powieść ni o historii, ni o pokoleniach, ni o godnym pochówku, ni o karmie, którą z genami dostajesz po przodkach, czasem nawet po tych, o których istnieniu nic nie wiesz ...
KOLEKCJONER ŚNIEGU to ksiązka, która na przestrzeli kilkudziesięciu trudnych lat nakreśla losy ludzi, których coś jakoś łączy. sam skleisz ich relację i sam narysujesz ich genealogię, a gdy dojdziesz do końca... gdy przeczytasz ostatnie słowo i zamkniesz ją to zamilkniesz.
brakuje słów
płaczesz do środka, do wnętrza siebie.
otwierasz oczy i powoli następuje dopełnienie tego, o czym czytałeś. wszystkie słowa układają się w tobie i nie chcesz ich pochować razem z Josefem i jego mamą... idziesz, jak Dominik, na dwór, bo śnieg spadł i chcesz go nazbierać i schować do zamrażarki... co roku tak będziesz robił... co roku... przez lata.
ta ksiązka zachwyca w wyjątkowy sposób. pochłania cię,wciąga i nie puszcza. żyjesz nią i tymi ludźmi tak różnymi od ciebie w tak innym czasie i miejscach.. każdy marzy o czym innym, inaczej śmierdzi potem, inaczej mówi, myśli, chce czegoś a nie potrafi tego zdobyć...
misterium słów... Parafrazując myśli Josefa, gdy za dużo wiesz o ludziach wokół, czujesz ciężar ich bólu. tak jest tu, w KOLEKCJONERZE. rozlewa się w tobie ciemność, gaśnie światło, a razem z nim nadzieja. Nadziei wyczerpały się baterie...
#agaKUSIczyta
co napisać o książce, która rozrywa serce, która swoją treścią osiada we wnętrzu i przytyka oddech i która po prostu zmienia człowieka?
co napisać o książce, która odbiera mowę i sprawia, że każde słowo, jakie się teraz powie o niej będzie niewłaściwe? nie takie, jak powinno być?
co napisać...? Jak to ująć...?
czujesz się mały wobec niej.
czujesz się ziarnem, które boi się...
2024-01-30
Nie przypadkowo ta książka trafiła do mnie akurat teraz. W dniu, w którym obchodzona jest 79-ta rocznica wyzwolenia Auschwitz (27 stycznia). Przypadek? Może, ale jakże to się wszystko z sobą nieświadomie, zrządzeniem losu pokryło i uzupełniło wzajemnie. Czytam o ludziach, którzy niemalże 80 lat temu cierpieli w obozie w Oświęcimiu. O ludziach, którzy za każdy dzień życia dziękowali, bo tu nic nie było pewne. Pewna była jedynie śmierć i głód, który permanentnie żarł od środka, który wkręcał się w trzewia i bycie i codzienność. Głód, który osłabiał i decydował o przetrwaniu, o przeżyciu.
„(...) Matka weszła, wnosząc na tacce talerz jakiejś pysznej domowej zupy, czy kaszy na rosole... Złociły się liczne, delikatne, świecące kółka...
-Jedź synuś... Przecie musisz powrócić do sił!...
-Za dobre...”
Bo jak jeść, skoro on tu, oni tam, wokół kubłów, ze swoimi menażkami, w kolejce po wodę z jarzynami. Jeść łyżką ciepłą zupę, z kółkami tłuszczu na wierzchu, to obraza tamtych, którzy zostali za drutami kolczastymi. Obraza współwięźniów. Ale zmusza się, przełamuje, oszukuje czas i rodziców. Chce to spisać, spisać, co jeszcze może, co pamięta, co da radę, bo już niedługo umrze. Je, by mieć siłę trzymać długopis. Tylko dlatego zjada to, co przynosi mu zatroskana matka. Pisze dziennik wspomnień z tego, co było i co przetrwał. Stłuczona przez uderzenie nerka nie da się wyleczyć, dni są policzone. Organizm cierpi, jest słaby, stopniowo niszczą się kolejne organy. Igłą wprowadza się w niego glukozę, strychninę, kamforę i środki nasercowe.
A co przeszedł przez jedenaście miesięcy gehenny obozowej?
Wszędobylskie wszy, nocne moczenie siennika przez współtowarzysza, krzyki nie dające spać. Zimne kąpiele w zimie, apele na boso, bez względu na stan zdrowia i pogody. Brak świeżej bielizny, ciepłych ubrań, jedzenia. Brak wszystkiego. Do tego kary i bicie, które było na porządku dziennym, za wszystko. W obozie całym jestestwem, tym co jeszcze pozostało z człowieka, tą resztą siebie, miało się świadomość, że przeżywa się właśnie coś więcej niż własną śmierć.
A ludzie? Ludzie w Oświęcimiu ulegają paskudnej demoralizacji. Stają się szpiclami, donosicielami, nikczemnie wysługują się drugim. Człowiek staje się zwierzęciem w ludzkiej skórze, ludzkim zwierzem, któremu zmienia się nawet charakter.
O tym wszystkim pisze on, ocalały niepotrzebnie, były więzień. On, młody chłopak o wyglądzie starca. On kościotrup. Chce puścić w obieg te zapiski, chce, by przechodziły z rąk do rąk i by każdy dowiedział się, co skrywają druty kolczaste obozów zagłady, co robiono w krematorium, jak zabija się ludzi za życia.
„Oświęcim. Pamiętnik więźnia” jest hołdem złożonym dla tych, których już nie ma, dla ocalałych i dla żyjących także, dla tych ostatnich szczególnie. Upamiętnia zmarłych dając im możliwość życia wiecznego w naszej pamięci. Pamiętnik jest o nich, ale o nas też. W tych spisanych wspomnieniach słyszysz nie tyle grę orkiestry stojącej przy bramie Oświęcimia. Te słowa układają się w harmonijny zapis nut na pięciolinii, które tworzą melodię, muzykę, wspaniały koncert ku czci. Ku czci wszystkich.
Treść tej książki wykracza poza okładki i przenika w ciebie. Puchniesz od emocji, smutku i żałoby Nie możesz zapomnieć o tych ludziach, którzy w swoim życiu napotkali wojnę. Przyszłość miała należeć do nich…
„Oświęcim” scala się z tobą. Przewierca myśli i duszę.
Jestem dumna z posiadania takiej książki.
„Znowu liczę, liczę, liczę, liczę, liczę życie.
Tyle miałam, tyle miałam, tyle mi umarło.
Tyle miałam, tyle miałam, tyle mi zostało.
Czy to dużo, czy to dużo, czy to jest mało?(…)”
Kora
#agaKUSIczyta
Nie przypadkowo ta książka trafiła do mnie akurat teraz. W dniu, w którym obchodzona jest 79-ta rocznica wyzwolenia Auschwitz (27 stycznia). Przypadek? Może, ale jakże to się wszystko z sobą nieświadomie, zrządzeniem losu pokryło i uzupełniło wzajemnie. Czytam o ludziach, którzy niemalże 80 lat temu cierpieli w obozie w Oświęcimiu. O ludziach, którzy za każdy dzień życia...
więcej mniej Pokaż mimo to
„SYRAKURIOZALNIE” Bogdan Frymorgen
Spacer.
Słowa nanizane na nitki. Korale myśli.
Wspomnienia, przypomnienia.
Przemykanie uliczkami wąskimi na łokieć.
Trzepot świeżego prania rozwieszonego na sznurku.
Zapach przypraw.
Życie. Jest. Po prostu jest – życie samo w sobie. I on, Bogdan z żoną, turyści, którzy chłoną wszystkimi zmysłami, jakby puste miejsca w nich domagały się wypełnienia tym miejscem. By potem, gdy wrócą do nieuchronnej szarości codzienności, móc sięgać po te wewnętrzne obrazy.
On i ona. Razem od lat. „On – kromka chleba i ona – śmietankowe masło”. Jedność bez nudy, bez znużenia sobą. Żyją ze smakiem i wiecznie żywymi dziećmi w sobie, które zachwycają się każdym detalem i zaułkiem. A teraz są tu, w Syrakuzach, razem
chodzą, pływają, rozmawiają, snują się w ciszy po mieście, które mówi za nich. Razem, zawsze razem. On i ona. Jej dłoń, kobieca w jego dłoni, męskiej, od lat tej samej. Bez nudy, bez potrzeby ucieczki, czy odpoczynku od siebie. Aż chciałoby się z niedowierzaniem zapytać - czy od zawsze? Pewnie nie, bo życie trudne jest i pełne zakrętów jest, zza których to wyłaniają się niepoznane jeszcze emocje, kolory i możliwości. Ale dopłynęli do jednego portu – ich wspólnego. I teraz dryfują zaprzeczając teorii Archimedesa. Ich ciała drwią sobie z siły wyporu, bo nie mają ciężaru, bo szczęście nie waży. Ono jest lekkie, jak piana na wzburzonych falach morskich. To ludzie spełnieni, pogodzeni z życiem, wdzięczni za to, co mają, kim są i gdzie się znajdują. Takie ciała unoszą się ni to w wodzie, ni ponad nią...
To luźny zlepek myśli, które same rodzą się w tobie po lekturze. Bogdan Frymorgen w „Syrakuriozalnie” opisał pobyt we Włoszech. Niby nic, a jednak. Z tych słów przebija szczęście, jak promienie przez gęsty dywan chmur wydobywający się z krateru Etny. Bo – jak sam napisał - „dobra książka to odbezpieczony granat”.
Bogdan spaceruje z żoną, ale i z tobą. Dołączasz do nich mimowolnie i bezwolnie, nieświadomie nieco. Razem przemykacie pomiędzy gęstą zabudową, licznymi barami, restauracjami i kutrami rybackimi. Syrakuzy to konglomerat zapachów, kolorów i smaków. Zmysły szaleją, w głowie wiruje. Te kilka wpisów z pobytu spisanych piórem Bogdana ożywa w tobie. Malujesz z nich swój obraz. Bazyliki, ogromne place rozgrzane jak patelnie, lokalnych mieszkańców siedzących na ławkach. Proste słowa, niewielka publikacja, a jakże bogaty środek. Ile tu piękna, lekkości i zwykłego człowieczeństwa. Bogdan, autor, drwi z przyciągania ziemskiego lewitując (boso) ponad ulicami tego urokliwego miasta. Czytasz i wręcz mu zazdrościsz, że on tam, ty tu... Ale chyba najbardziej zazdrościsz mu lodów z lodziarni Levante, których serwowanie jest sztuką. Arcydzieło topiące się w temperaturze Syrakuz. Słodycz ścieka po palcach, podczas gdy do uszu dochodzi muzyka Bacha. Czyżby to Erbarme dich? Tak. Smaki chłoną nuty, nuty rozpasane, syte, osadzają się na skórze.
To Bogdan Frymorgen...
Zaczytujesz się w nim, a gdy kończysz zamykasz i siedzisz. Stopy odpoczywają po długim spacerze, do portu w tobie wpływają kutry myśli. To koniec rejsu, uf. „Zbawcza jest moc, która sprowadza człowieka na ziemię”, zwłaszcza czytelnika. Ale zastanawiasz się, jakby wyglądał dłuższy (książkowo grubszy) syrakuriozalny spacer z autorem. Co byście odkryli, czego posmakowali i jakie myśli by się w was pojawiły.
#agaKUSIczyta
„SYRAKURIOZALNIE” Bogdan Frymorgen
Spacer.
Słowa nanizane na nitki. Korale myśli.
Wspomnienia, przypomnienia.
Przemykanie uliczkami wąskimi na łokieć.
Trzepot świeżego prania rozwieszonego na sznurku.
Zapach przypraw.
Życie. Jest. Po prostu jest – życie samo w sobie. I on, Bogdan z żoną, turyści, którzy chłoną wszystkimi zmysłami, jakby puste miejsca w nich domagały się...
2023-12-28
„Żołnierka gorejąca” Mirosława Kostecka
Wydawnictwo Debiutant
Jak nigdy, nie potrafię zacząć pisania recenzji tej książki. Nie znajduję w sobie odpowiednich słów. Dlaczego? Chyba z powodu kontrowersyjnego tematu wokół którego krąży jej fabuła oraz jakaś wewnętrzna odraza i niesmak.
Oto mamy historię dziewczyny, która dorastając w środowisku wojskowym w owo wojsko zostaje w końcu wchłonięta. Tata to zawodowy żołnierz, mama pracownik administracji wojskowej. Dzieciństwo i dorastanie mija małej Mireczce pośród żołnierzy. Jej życie to koszary, kolory moro i męskie aspiracje. Łapie bezgraniczną pasję dla wojska i jako kobieta robi wszystko, by się tu dostać i stać się zawodowym żołnierzem. A gdy już nim zostaje okazuje się, że koszarowa rzeczywistość nijak się ma do wyobrażeń. Kobieta jest na marginesie. Jest poniżana, jej zdolności są tuszowane, o niej się nie mówi, z nią nie obmyśla się strategii bojowej, z nią praktycznie nikt się nie liczy. Dla mężczyzn jest obiektem kpin, szyderstw i seksualnego wykorzystywania. Jest, lecz jej praktycznie nie ma. I chyba to ma wpływ na jej decyzję – poddanie się zabiegowi całkowitego „wyczyszczenia”. Wszelkie atrybuty kobiecości zostają usunięte, wraz z macicą i pochwą. Staje się męskim wcieleniem kobiety, bo prawdziwej kobiety w niej już nie ma.
Jednak ów czyn coś w niej zmienia.
Zakłada stowarzyszenie religijne, by walczyć z rytualnym obrzezaniem młodych dziewcząt w Afryce. Jednak działalność owego zgromadzenia ma swoje drugie dno. Siostry do niego należące są „wyczyszczone kobieco” a ich działalność to nic innego, jak wykonywanie podobnych zabiegów na dziewczynach i kobietach. Promują czystość i sterylność, by proceder „podziemnych” praktyk zniknął. By owe operacje były przeprowadzane w godnych warunkach.
Zastanawia wobec tego – jak się ma chrześcijaństwo z tym, co one wyznają i robią?
Jak się ma wiara, w której kobieta współistnieje obok mężczyzny na równych prawach?
Jak się ma boskie prawo do prokreacji?
Czytasz „Żołnierkę...” i nie dowierzasz. Przecierasz oczy, robisz przerwy, by dać odpocząć zmęczonym oczom, pocierasz je mocno rękami. Wstajesz, by się rozruszać, a tym samym oderwać się od treści, bo coś cię w tej historii denerwuje, ale nie wiesz co. Coś cię irytuje, coś drażni, coś wzbudza gniew i podjudza myśli. Czujesz się na granicy furii. Czytanie tych spisanych słów to mieszanka wszystkiego, nie wyłączając odrazy i niesmaku do samej autorki. Dziwisz się temu, co zrobiła, jak żyje, co robi i jakie ma, jeśli w ogóle, aspiracje.
„Żołnierka...” przez każdego będzie odebrana inaczej. Ktoś znajdzie tu przewodnik życia na wzór mapy dla siebie. Ktoś odczyta ją jako raport starając się odczucia odstawić na bok. Ktoś inny zaś może ją ocenić w kategorii wspomnień i dziennikarskich zapisków. Niemniej jednak, bez względu na to, w jaką by „Żołnierka..” wskoczyła kategorię, ten tekst wzburza. Coś się w człowieku budzi i drga, coś w głębi podrażnia agresję, a wulgarne słowa same cisną się do ust.
Nie jest to książka dla każdego. Zbyt wiele w niej przemocy, szowinistycznych opisów i detalicznie wręcz naświetlanych operacji przeprowadzanych na kobietach. Możesz odnieść wrażenie, że to niestosowne i niesmaczne, wręcz zbyteczne. Czasem nawet chcesz rzucić tą książką w ścianę, z całych sił, by sobie ulżyć, ale czy to pomoże?
#agaKUSIczyta
„Żołnierka gorejąca” Mirosława Kostecka
Wydawnictwo Debiutant
Jak nigdy, nie potrafię zacząć pisania recenzji tej książki. Nie znajduję w sobie odpowiednich słów. Dlaczego? Chyba z powodu kontrowersyjnego tematu wokół którego krąży jej fabuła oraz jakaś wewnętrzna odraza i niesmak.
Oto mamy historię dziewczyny, która dorastając w środowisku wojskowym w owo wojsko zostaje...
2023-11-03
Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś i o uczuciach, jakie w tobie obudziła. I to myślenie czasem naprowadza cię na filmową historię, która w jakiś sposób łączy się z powieścią. Że niektóre filmowe nitki spajają się z książką, wiążą ją jak prezent literacki. „Dom Głuchego” wywołuje tego typu myślenie i szukanie. Rodzina. Przeszłość wchodząca w teraźniejszość. I dom, którym kiedyś był mój, ale dzisiaj to obce i nieznane mi miejsce.
„Początek jest trudny
zwłaszcza gdy już wiemy
że pierwsze nie jest pierwsze”.
Pierwsze przekroczenie progu boli i dźga nożem gdzieś w środku. To jak wejście do pustego, grającego ciszą domu, zamknięcie drzwi za sobą i nagły, przeszywający głos kukułki oznajmiający kolejną godzinę tego dnia. Kukułki, która zawsze w tym domu to robiła, która przeżyła wszystkich i ciebie pewnie też... Ta filmowa scena z jednego z filmów Xaviera Dolana idealnie pasuje do powrotu Adama Trnovsky`ego do Brezan, na którego spadł obowiązek posprzątania po zmarłym ojcu. „Wpuszczam sobie w żyły dawki cudzych (lat) i czekam aż się rozejdą po kościach i narządach”. Te ściany, których tak za dziecka nienawidził, i z których uciekał, by potem chcieć wrócić. Ten dom był jak pępowina i okazuje się, że jest nim do dzisiaj. Nadal nieprzecięta. Nadal wołająca dziecko do domu, do matki, do rodziny, do taty. Wszystko było, odeszło, zostałeś ty i historia i graty i nie twoje rzeczy wysypujące się z zakamarków domu, których wolałbyś nigdy nie poznać i nie dotykać. Adam, dorosły dzisiaj mężczyzna, sprząta swój dawny dom, ale te porządki to też samowolne grzebanie w życiorysie ojca, poważanym lekarzu, Alfonzo Trnovskym. Na jaw wychodzą jego donosy do StB (Służb Bezpieczeństwa), ludzkie kości zakopane w ogrodzie, dostatnie życie, jakie prowadził. To wszystko w kontekście faktów historycznych, przemian, politycznych gierek, czy II wojny światowej. Prawda o bliskich poznana po latach okazuje się bardzo trudna, wyzwala tłumione emocje, rośnie napięcie, jakaś niewysłowiona złość i furia. Ożywają dawne żale, wzajemne pretensje, piętrzą się niewyjaśnione sprawy z przeszłości.
Pojawiają się myśli jak widma, które zostają i nadal odciskają na tobie piętno. Zastanawiasz się nad tym, co czytasz i nad sobą jednocześnie. Czytasz o ludziach poszukujących siebie, żyjącymi marzeniami, czymś co chcieliby, a czego ciągle im brak. Pełnia miesza się z niedosytem, gorycz z radością. Ciągle wycierasz łzy, bo losy ludzi podążają tą samą ścieżką, co losy kraju. Czujesz się, jak literacki podróżnik,, którego przystanki wyznaczają epizody bohaterów „Domu...”. Czytasz i musisz robić sobie postoje. Co kilka stron zamykasz tę książkę, by rozsmarować w sobie przeczytane słowa, by je w sobie ułożyć i zatrzymać.
Treść „Domu Głuchego” wchodzi w ciebie wszystkimi szczelinami i tnie cię na rozgrzane plastry. Ta powieść ma w sobie tyle emocji i historii, że musisz czasem - dla wyciszenia emocji - odkładać ją, by zaraz sięgać ponownie. Czytaj z ołówkiem w ręku i wyłapuj słowa, których połączenie cię zatrzymuje. Zaznaczaj je, by do nich wracać i połykać je ponownie i by się nimi sycić. To „taniec po słowach” historii, do którego kroki rozpisał autor, Peter Kristufek.
„Dom Głuchego” pisany zwyczajnością tworzy tę smutną powieść o pustce, oderwaniu i niechcianych korzeniach. Wyczytane słowa moszczą się w tobie, układają. Znajdują własne miejsce i sens.
W tą powieść musisz „wkroczyć”, jak do domu. Będziesz szedł „korytarzami długimi i zimnymi i będziesz się nimi snuć bez końca w poszukiwaniu sensu”. Dawkuj sobie słowa, by mogły w tobie osiąść i budować coś w tobie. Coś, co wymyka się okiełznaniu, a co ma sens, który odkryjesz później. Przyglądaj, akceptuj i zachowaj pokorę wobec „Domu Głuchego”.
#agaKUSIczyta
Są książki, których fabuła zatrzymuje cię i zmusza do notorycznego myślenia o tym, co wyczytałeś i o uczuciach, jakie w tobie obudziła. I to myślenie czasem naprowadza cię na filmową historię, która w jakiś sposób łączy się z powieścią. Że niektóre filmowe nitki spajają się z książką, wiążą ją jak prezent literacki. „Dom Głuchego” wywołuje tego typu myślenie i szukanie....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-21
W dziwny sposób zatapiasz się w treść, świat i klimat przedwojennej, wojennej i międzywojennej Polski. To przekrój czasów i ludzi i obyczajowości jednocześnie. Oto znajdujesz się na Suwalszczyźnie, we wsi Korytki położonej blisko granicy z Prusami Wschodnimi. Siadasz do stołu z kochającymi cię rodzicami, wszędzie panuje szacunek i jedność, a dorośli uczą dzieci życia. Dorastasz tu i śmiejesz się, gdy nagle wojna zabiera ci tatę. Jest płacz, bieda, czasem nawet niemoc. Ludzie nie ufają sobie wzajemnie, boją się siebie. I nagle po długich miesiącach tęsknoty wraca twój tatuś do domu. Uczycie się siebie od nowa, bo tata się zmienił i wy, domownicy też. On jakby nierealny, niby ocalony, choć kochany to nieco zmieniony.
Jednak spokój nie trwa długo. Po pierwszej wojnie światowej dochodzi do kolejnej. Jest 1939 rok i cały kraj objęła pożoga i śmierć. Do wojska tym razem idzie Piotr. Lecz w przeciwieństwie do ojca, wstępuje w szeregi żołnierskie z ochotą.
Rodzice zostają w domu... Tęsknią, walczą rękami o każdy kolejny dzień, walczą o jedzenie, walczą o spokój na wsi i u siebie w domu. Szybko poznają prawdziwość świata, jego zakłamanie i wartość pieniądza. Bo za pieniądze i dla pieniędzy człowiek zrobi wszystko, nawet doniesie na bliskiego sąsiada, z którym pił wódkę...
"Na pograniczu" jest powieścią na wskroś o tobie, o nas. Polskie rodziny, przemarsze i najazdy wojsk niemieckich oraz rosyjskich band bezwzględnych niszczycieli, nazizm i strach. Każdy dba tylko o swój stołek i swój własny, egoistyczny dobrostan. Wszędzie panuje strach o siebie, o bliskich, o każdy następny dzień i noc. Powieść stanowi pewnego rodzaju literacki obraz kilkunastu lat, co stanowi ogromny walor tej książki. Losy bohaterów, których ukształtowała wojna i oprawcy. Oraz permanentna obawa o jutro. Autor idealnie wkomponował się w fabułę wyłapując wszystko, co najistotniejsze – co boli i razi, ale też co daje uśmiech i nadzieję, bo ta zawsze jest. Portretuje rodzinę Gołaszewskich i bezbłędnie kreśli podejście każdego pokolenia do życia i do schedy rodziców.
„- Radzę ci, synu, trzymać się ziemi – perswadował dziadek do twojego taty. - Bez ziemi będziesz jak ptaszek bez gniazda. (…) bo wszystko na gospodarzach się opiera”.
Twój tata zaś dzielił już ziemię z hodowlą. Jak nie przebywał w polu, to można go było znaleźć w pasiece doglądającego ule.
I teraz jesteś ty, szkrab jeszcze i umiera twój dziaduś. Ma 85 lat. Miesiąc po nim babunia odchodzi z tego świata. Zostaje pustka i wspomnienia, które zachował w sobie tata i które wysłuchujesz każdego dnia. Pasjonujesz się osobą dziadka i samego taty.
„- Ucz się, żebyś nie musiał wyrzucać gnoju z chlewa” - poucza cię na koniec.
Dziadek kochał ziemię i gospodarkę, tata ją uprawiał, ale, co zadziwiające, nie chce, by syn robił to samo. On ma iść na uczelnię, na medycynę, ma się szkolić i być kimś.
Zatrważającą powieść? Dlaczego nie czytasz o czymś weselszym? - pytasz sam siebie podczas lektury. Lecz tajemnica nie daje się poznać, dlatego czytasz do końca. Jesteś ciekawy losów tych postaci, kolejnych lat, kolejnych pogrzebów, kolejnych problemów.
Ta powieść to czytelnicza podróż wyobraźni. Trzymasz w dłoniach powieść, wsiadasz do pociągu z bagażem podręcznym, siadasz przy oknie i ruszasz w podróż. I cieszysz się, że na drogę mama zrobiła ci kanapki z ostatnimi plastrami szynki, spakowała ciasto domowe i wcisnęła termos gorącej herbaty. Jedziesz w nieznane z domem u boku. Jedziesz od pierwszej do ostatniej strony i absolutnie nie chcesz wysiadać...
Agnesto
W dziwny sposób zatapiasz się w treść, świat i klimat przedwojennej, wojennej i międzywojennej Polski. To przekrój czasów i ludzi i obyczajowości jednocześnie. Oto znajdujesz się na Suwalszczyźnie, we wsi Korytki położonej blisko granicy z Prusami Wschodnimi. Siadasz do stołu z kochającymi cię rodzicami, wszędzie panuje szacunek i jedność, a dorośli uczą dzieci życia....
więcej mniej Pokaż mimo to
„Początek jest trudny
zwłaszcza gdy już wiemy
że pierwsze nie jest pierwsze” *
bo przecież życie niesie nas przez szaleńcze wertepy nieświadomej świadomości. Prowadzi poprzez korytarze duszy i zakręty psychiki, a ścieżki te snują się bez końca. Poszukujesz sensu tego wszystko, co było ci dane przeżyć i odczuwać. Dajesz się ponieść myślom, marzeniom i wielkiemu smutkowi, bo to życie tak marne nagle się kończy...
Takie myśli budzi w tobie Marcel Proust, geniusz pióra. I jak to pięknie napisał o nim Tadeusz Boy-Żeleński (tłumacz pierwszych pięciu tomów owej klasyki): „Proust nie ma biografii; przynajmniej zewnętrznej. Cały mieści się w historii swojej myśli, swojego dzieła”.
Proust od najmłodszych lat chorował, a owa dolegliwość wraz z wiekiem czyniła coraz większe spustoszenie w jego i tak słabym organizmie. Widziany za młodu postrzegany był jako Cherubin, lecz po 1905 roku, czyli po 35 urodzinach, wycofał się z towarzystwa. Stał się upiorem arystokratycznym zakopanym w swoim pokoju. Choroba w głównej mierze kierowała jego całym życiem i śmiem przypuszczać, że gdyby nie ona, to nigdy nie powstałoby owe dzieło o „Poszukiwaniu straconego czasu”. Proust pisał namiętnie, nałogowo, wręcz obsesyjnie, a całość ukazała się drukiem dopiero wówczas, gdy ukończył pisanie. Poszczególne tomy ukazywały się za jego życia, jednak „Czas odnaleziony” ostatnia część zbioru została wydana już po jego śmierci. Ukazała się w 1927 roku i była uwieńczeniem całości, była uwerturą imponującego dokonania. Była jednocześnie preludium dla czytelniczego raju, na jaki trafiał każdy, kto się w niej zanurzył.
„(...) Wpuszczam sobie w żyły
dawki cudzych wierszy
i czekam aż się rozejdą
po kościach i narządach”.*
Aby dostrzec piękno powieści trzeba się w nią wczytać i zaznajomić z językiem, polubić się z nim. Trzeba zaufać prowadzącemu autorowi i podążać za nim. W „Czasie odnalezionym” są strony przez które monotonny, jednolity tekst ciągnie się bez akapitów, czy przecinków. Pojawiają się nawiasy w nawiasach, poboczne dywagacje i zdania bez końca. Jednak owe zdania nabierają sensu i ukazują swoje piękno dopiero w ostatnim słowie. Dlatego czytanie wymaga cierpliwości, czasu, ale i poczucia własnej estetyki. Czytanie jest bowiem ucztą literacką. Oto wkraczasz do pokoju osamotnionego i schorowanego Prousta, siadasz na jedynym krześle, a gosposia przynosi wam dania na zwyczajnej porcelanie. I jesteś urzeczony, bo to co zwykłe jawi ci się jako olśniewające i bezcenne. Osoba autora, to miejsce, ta atmosfera i te naczynia..
Proust odtwarza subtelny zapach przeszłości. Słowa są niemalże mistycznym dotykiem tego, co było, a co nagle się kończy. Życie ulatuje z Marcela, choroba szybko postępuje, pisanie męczy, ale staje się jedynym lekarstwem. W „Czasie odzyskanym” Proust powraca myślami do swojej pierwszej miłości, do Gilberty. Wspomina miejsca i ludzi, tęskni za przeszłością i za sobą w niej. Wnika w ludzkie psychiki, wyłapuje obłudę i fałsz ludzi, którzy tylko pozornie są mili i szczerzy. I nie boi się swojej oceny, ani swoich słów, które spija każda z zapisanych stron. Pisze prawdę i to, jak go ona razi i mierzi. Dojrzewa też do własnej twórczości, w którą stale wątpi i której utraty się boi. Boi się, czy sprosta i czy podoła. Życie się kończy. Serce słabnie, oczy bolą, a ciało kurczy się pod stosem szaroburych koców.
Czytasz „Czas odnaleziony” i co kilka stron zamykasz tę książkę, by przeczytane słowa rozsiadły się w tobie. Utykasz fragmenty w szpary między sobą, a światem, by zatrzymać siebie w sobie. To „taniec po słowach”, do którego kroki rozpisał Marcel Proust.
*Wit Szostak, „Szczelinami”
#agaKUSIczyta
„Początek jest trudny
zwłaszcza gdy już wiemy
że pierwsze nie jest pierwsze” *
bo przecież życie niesie nas przez szaleńcze wertepy nieświadomej świadomości. Prowadzi poprzez korytarze duszy i zakręty psychiki, a ścieżki te snują się bez końca. Poszukujesz sensu tego wszystko, co było ci dane przeżyć i odczuwać. Dajesz się ponieść myślom, marzeniom i wielkiemu smutkowi, bo...
2023-10-18
Po przeczytaniu dobrej książki często rodzi się naiwne marzenie, by móc zobaczyć pisarza przy pracy, by móc wraz z nim porozmawiać o tekstach, o myślach kłębiących się w głowie, czy marzeniach. I pewnie to trywialne, ale podglądnięcie pisarza podczas pracy to triumf dla wiernego czytelnika. To wyróżnienie i zaufanie jednocześnie. I tym właśnie, takim uchyleniem drzwi do swojego świata jest „Galimatias...” włoskiej pisarki, Eleny Ferrante. Dlaczego? Bo Ferrante to ktoś okryty mgłą literackiej tajemniczości.
Elena Ferrante to zagadka. Osoba o nieznanej twarzy, głosie, adresie. Ferrante to ktoś znikąd, lecz dla czytelników ktoś stąd. Jest anonimowa i szanuje swoją prywatność i to od lat. Od czasu, gdy jej powieść stała się bestsellerem. Nie pokazuje się światu, a ze swoim agentem czy wydawcą kontaktuje się telefonicznie. Ona pisze i jest pisarzem i to ma znaczenie – tylko to się liczy. Cała medialna otoczka jej nie interesuje. Nie mają do niej zastosowania reguły rynku, czy wydawnicze powinności. Ferrante to ktoś kto jest, lecz go nie ma.
Czy poznajemy ją w książkach? W treści, czy fabule? Śmiem wątpić, bo który pisarz ceniący sobie ponad wszystko własną prywatność, obnażyłby się z szat w literackim świecie fikcyjnych bohaterów? Kto upychałby swoje wątki autobiograficzne między zdania powieści? Z pewnością nie ktoś pokroju zagadkowej Eleny Ferrante. To byłoby zbyt proste i zbyt oczywiste. Są bowiem światy, które trzeba rozdzielić. Jest literatura i wejście w kreowanych bohaterów, ale jest i ona, osoba z piórem. Ferrante siebie pozostawia poza stronami książki. Dobry pisarz zwodzi czytelników, daje im coś, co wydaje się być namiastką jego samego, a co stanowi jedynie fikcję. Dobry czytelnik zaś szuka drugiego tła, analizuje treść z wątkami i z osobą piszącego, myśli poszukując iskierki prawdy o twórcy. A ta jest enigmą... Tajemnicą rozpalającą wyobraźnię ...
Jej powieści się pojawiają, reżyserzy ekranizują je przerzucając na mały ekran. Ferrante jest ciągle obecna. I to jest to, czego chce i co ma. Dlatego „Galimatias...” jest poniekąd prezentem dla czytelników. To zbiór korespondencji, udzielonych wywiadów i maili. Zdradza w nich nieco siebie. Mówi i pisze o tym, czego nikt nie wiedział, a jedynie się domyślał. Zahacza o dorastanie, o feminizm, o macierzyństwo. Ujawnia też emocje jakie w niej siedzą podczas pracy i jakie jej permanentnie towarzyszą. Pisze o pisaniu, o pasji pisania i tworzenia, ale i o strachu i wątpliwościach. Oto puszcza w świat dwoje literackie dziecko, które od momentu wydania dojrzewa i broni się samo. Odpowiada za siebie. Ona go tylko „urodziła”, jest jego matką, ale nic poza tym.
Takie jest podejście Ferrante do swoich dzieł, bo tym się stały jej książki. „Galimatias...” to poniekąd muśnięcie jej samej. To wspaniała lektura, która uzmysławia ci, jak wrażliwą i delikatną jest osobą. Jak bystrym obserwatorem życia i samej siebie. Mówi o sobie pisząc, a ile w tych słowach prawdy? Ile w tym galimatiasie jest jej samej?
Czytanie sprawia przyjemność. Od początku wnikasz w treść nawet jeśli nie wiesz kim jest autorka. Ten prywatny świat ukazany w listach pociąga, pasjonuje i ciekawi jednocześnie. Lecz na końcu zastanawiasz się - ile w tym prawdy?
„Galimatias...” jest konglomeratem myśli, stylów czy skojarzeń. To też książka o dramacie, o smutku i strachu.
„Galimatias...” jest tak naprawdę o człowieku. O ludzkiej psychice, marzeniach i pragnieniach. To pamiętnik, którego pisanie pomagało Ferrante i co czujesz podczas lektury. Tobie też pomaga...
#agaKUSIczyta
Po przeczytaniu dobrej książki często rodzi się naiwne marzenie, by móc zobaczyć pisarza przy pracy, by móc wraz z nim porozmawiać o tekstach, o myślach kłębiących się w głowie, czy marzeniach. I pewnie to trywialne, ale podglądnięcie pisarza podczas pracy to triumf dla wiernego czytelnika. To wyróżnienie i zaufanie jednocześnie. I tym właśnie, takim uchyleniem drzwi do...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-26
Rzeczom imion nadawanie, historii powracanie, pytań namnażanie – czy tak było, czy nie było? I w ogóle, co to jest przeszłość skoro zostało tu i teraz i te skorupy stare sprzed kilku wieków. Stare i brzydkie, zniszczone przez czas, milion rąk i wytarte milionem spojrzeń.
Jest dwuzłotowa moneta – nawet dwie. Okaz muzealny. Prezent od wujka, zawiadowcy pociągów.
„To brak bywa bogactwem, które się rzuca w oczy. Zwłaszcza, gdy ocaleje wymowny fragment”. Czasem można odnieść wrażenie, że „(...) przeszłość to jest taki czas, w którym wszystko szlo lepiej: i produkcja, i sprzedaż, i interesy w ogóle.” Ludzie nie znosili teraźniejszości. Pokładali nadzieję w przyszłości. Jednak młodsi rocznikiem urodzenia ukorzeniali się w teraźniejszości, pozostawali nieufni przyszłości i tego jutra, które nadejdzie.
„Wielcy ludzie przeszłości powiedzieli wszystko tak doskonale, że nie pozostawili nam nic do powiedzenia. Nic do zrobienia. Nic nowego. Nic”.
Trzymasz pamiątki przeszłości. Świat wypełniają śmietniki pamięci. Zachwyt minionym, jakby „całe bogactwo, cały przepych, cały wdzięk świata tkwił w przeszłości.” I zastanawiasz się, czy to czas na grzebanie w łachach historii? Cudzej zwłaszcza, bo cudza ciekawsza i bogatsza treścią aniżeli własna. Własna to raz lepsza, raz gorsza, a czasem taka, że chciałoby się ją przespać, zapomnieć, zniknąć z niej, by wrócić teraz. Taka dziura niczego i nikogo.
„Czytam to, o czym już mało pamiętam, po latach, po sobie uczę się od nowa tamtej archeologii, która – jak każda – i ta z ziemi, i ta ze słów – osypuj się wciąż nowym piaskiem. W nas, na nas. I odwracam kartki, jakbym odwracał siebie. Tamtego. Co też pamiętał jakieś przeszłe, minione. Kto tu dla kogo był archeologiem? Kto dla kogo – dowodem na byłe? A byłe to żywe?”
Rozczarowanie, a może niewiara? W przeszłość, bo przecież jej tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. Niczego, co by można powąchać, co by mogło zaboleć, co by rozkwitało i więdło. To tylko taka umowa społeczna, dla świętego spokoju, by uczeni w piśmie mieli dowód na ciągłość, trwanie, wynikanie, przenikanie. Taka gra. Gra w pobite garnki, pobite szklanki. W pobite karty przeszłości, które rozsypały się na planszy, jak odłamki porcelany. I ktoś je zamiótł i wyrzucił i grał dalej.
„Nieświadomy strach przed trywialną, bezduszną, zakurzoną nicością. To jak glina, wyschnięty muł, który teraz kruszeje. Rozpada się na brzydkie skorupy. To przeciąg historii, w którym można się unieść, jak kurz, przefrunąć, przeniknąć, osiąść na rzeczach zastanych. Codziennych. Zwykłych. A przez to solidnych i wiecznych. Skorupy zostają. Poruszają się czasem w głębi ziemi.”
„Cukiernica Pani Kirsch” przypomina oglądanie wraz z Czasem albumów zdjęć w barwie sepii. Pochyleni nad reliktami tego, co było, tego, co stanowi pamiątkę czegoś lub wspomnienie kogoś.
Podpis przeszłości.
Ta recenzja „Cukiernicy...” powstała ze zlepku myśli, czasem chaotycznych, czasem nawet dla mnie niezrozumiałych. Dlatego spisywałam je. Jednak opowiadania Pana Liskowackiego są przegadane. Zbyt dużo tu nawiązań od jednej rzeczy do następnej, potem do jeszcze jakiejś kolejnej, czasem nieistotnej. Każda rzecz, która należy do czasów minionych ma swoje „drzewo genealogiczne” ludzkich domów, rąk, czy oczu i przeszłość różnych biegów lat, różnych wydarzeń, tragedii i łez. Te rupiecie zostały, ich właściciele nieznani odeszli. I choć zamysł tej książki jest genialny, to jednak spalił nieco na panewce. Utoną w słowach, historiach i
#agaKUSIczyta
Rzeczom imion nadawanie, historii powracanie, pytań namnażanie – czy tak było, czy nie było? I w ogóle, co to jest przeszłość skoro zostało tu i teraz i te skorupy stare sprzed kilku wieków. Stare i brzydkie, zniszczone przez czas, milion rąk i wytarte milionem spojrzeń.
Jest dwuzłotowa moneta – nawet dwie. Okaz muzealny. Prezent od wujka, zawiadowcy pociągów.
„To brak...
2023-09-19
Długo szukałam pomysłu na napisanie recenzji tej powieści. Długo nie wiedziałam, jak zacząć, by być szczerą i autentyczną. Aż nagle trafiłam na takie słowa Elizabeth Taylor „Trzeba zebrać siły i walczyć, nawet jeśli nie wiadomo, z czym się walczy. Połowa życia składa się ze zmagań z przeznaczeniem, z tym, co nieprzewidywalne”. Te słowa są niczym innym, jak odbiciem lustrzanym powieści Marty Nowik. W zwierciadle stojącym na wprost książki widać ludzi i ich walkę ze zwykłą codziennością. I choć wymaga ona siły, to nie poddają się – w końcu walczą o siebie. O tym jest powieść. O walce z sobą samym, ze słabym ciałem, starczą apatią i zniechęceniem do życia. To zmaganie z tym, co w człowieku słabe i co traci siły z każdym kolejnym rankiem.
To także historia ludzi, którzy mają pewność tylko co do jednego – że śmierć na pewno przyjdzie. Po nich przyjdzie, po starych i chorych. Dlatego na nią czekają. Są tu, bo muszą. Są, bo wiek tak bardzo ich przeżuł i wypluł, że teraz przeszkadzają bliskim. Są problemem, w którym jeszcze bije serce, ale to przecież rupieć. Takie jest przeświadczenie mieszkańców tego Pogodnego miejsca. I choć ta upragniona śmierć każe na siebie czekać, a życie nie chce odejść, to nagle... okazuje się, że to życie zaczyna się podobać. Wchodzisz w jego koleiny i tuptasz swoim tempem. Dom Pogodnej Starości staje się kieszenią czasu, w której posmak przeszłości rozsmarowujesz językiem na podniebieniu.. i sprawia ci to przyjemność. Odradza się pokora wobec każdej chwili tu spędzonej. Zaczynasz akceptować to kim jesteś i, co zadziwiające, odkrywasz swoją wartość. Chce ci się żyć – ot, tak po prostu. Przecież stara, pomarszczona skóra to tylko płaszcz. Siwe włosy widać jedynie w lustrze, a lekarstwa to nic innego, jak medyczne cukierki o wielu kolorach i działaniach. Starość boli, ale ten ból można nieco osłabić. I choć gdzieś w tyle głowy kołacze świadomość, że długie życie, to dłuższe cierpienie, to jednak w tych czterech ścianach Domu Pogodnej Starości okazuje się, że tak. Że może i ból dłużej trwa, ale ten ból można znieść z pogodą duszy. Z uśmiechem – nawet starczym.
Każda chwila zaskakuje. Nawet pojawienie się młodości w tym miejscu. Bo starość przecież ciągnie do młodości, a młodość? Ta istnieje w kontekście starości, ale czy do niej ciągnie?
Marta Nowik pisze o nas. O ludziach, którzy nagle łapią się na tym, że codziennie przesuwane okienko na kalendarzu ma za sobą kilometry. Trudno zliczyć ile tych dni było, ile lat, ile nowych początków i smutnych końców.
To opowieść o schyłku życia.
To historia ludzi świadomych siebie i dlatego tak płynnie w nią wnikasz i przeżywasz. Odnajdujesz tu normalność, problemy, które znasz z autopsji, czy dylematy, które sam miałeś. Tu wszystko jest autentyczne – i emocje i uczucia i ludzie z krwi i kości. Jesteś Niką i Stefką i palisz papierosy skryty za starymi tujami. Jesteś Antoniną mieszkającą na poddaszu, do której nagle przyjeżdża córka chrzestna. Jesteś Alfredem i Sebastianem i cieszysz się odbudowaną po latach starą przyjaźnią.
Marta Nowik zaprasza do Domu Pogodnej Starości. A ty... Stawiasz krok, potem następny, przekraczasz próg z niechęcią, aż nagle, będąc już w środku uświadamiasz sobie, że wychodząc stąd będziesz już innym człowiekiem.
Otwierasz oczy i chłoniesz...
Słyszysz słowa, które wnikają w ciebie. Łapiesz spojrzenia oczu i twarze mieszkańców tego miejsca. Czujesz dotyk czyjeś dłoni na policzku.
Jest ci tu dobrze...
Mogłabym tak pisać bez końca. I o myślach, jakie nasuwa czytanie „Kiedy czasu...”, i o pytaniach, jakie się budzą, czy choćby uzewnętrznić emocje, jakie są stale obecne gdzieś w środku mnie. Mogłabym pisać i nie kończyć... A wszystko to sprawka Marty Nowik, która niby banalną fabułą stworzyła niebanalną historię. Są tu uczucia i emocje, są łzy i radość, jest życie i śmierć. I są ludzie – tacy, jak ty.
To powieść o tobie.
#agaKUSIczyta
Długo szukałam pomysłu na napisanie recenzji tej powieści. Długo nie wiedziałam, jak zacząć, by być szczerą i autentyczną. Aż nagle trafiłam na takie słowa Elizabeth Taylor „Trzeba zebrać siły i walczyć, nawet jeśli nie wiadomo, z czym się walczy. Połowa życia składa się ze zmagań z przeznaczeniem, z tym, co nieprzewidywalne”. Te słowa są niczym innym, jak odbiciem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę nad głową (najlepiej gdy jest ich trochę więcej, bo to znaczy, że gdzieś w pobliżu jest miód). Nic mu nie umknie, a wszystko go zachwyca. Jest takim misiowym dzieckiem w futerku. I ta jego radość w dziwny sposób łączy się poniekąd z beztroską dzieci z niebieskiego domu.
To one dostrzegają każdy symptom nadchodzącej wiosny. Nie umknie im „NIC” i tym „NIC” zachwycają się w sposób, jaki tylko dzieci to potrafią. Bo nie ma jak wiosna – zwłaszcza po długiej i szarej zimie – bo ile można nosić drapiące w czoło czapki, puchate rękawiczki i niekończące się szaliki? A jeszcze gorzej, gdy się ma ponad 4-letniego brata Mikołaja, który ma zawsze tysiąc pomysłów na minutę i który nie zważa na ubiór, czy porę roku. Zawsze znajdzie coś, czym zaskoczy, a najbardziej mamę, której wówczas dziwnie ręce opadają.
Jest i Zosia, dwulatka, ale ją można zapiąć w wózku i póki co nie ma z nią kłopotów (do czasu aż ten wózek opuści). Jednak teraz Mikołaj przy niej, to już odrębna para (mokrych najczęściej) kaloszy, choć i te często gubi).
W Niebieskim Domu jest jeszcze Pawełek, Łucja, Emilka oraz rodzice (o stalowej wręcz cierpliwości) i najważniejszy (opowiadacz owych perypetii), czyli Daniel. Do tego należy doliczyć Tuptusia – królika i babcię Anielę i ciocię Monikę i wujka, ale na szczęście oni już (bez Tuptusia, oczywiście) mieszkają osobno. To tak pokrótce, bo każdego dnia dzieje się tak wiele, że nie dość, że trudno nadążyć za tym wszystkim, to tym bardziej spisywać (i to jeszcze czytelnie). W międzyczasie kończy się pandemia i nauka on-line (w której oszukiwała Marta), a zaczyna wojna na wschodzie między Ukrainą, a Rosją. Tysiące ludzi ucieka przez granicę i przyjeżdża do Polski. A i babunia Aniela też przyjeżdża (na szczęście nie ucieka z przymusu) i trafia pod dach domu cioci Moniki. Od tego momentu w napiętym grafiku dzieciaków trzeba było od czasu do czasu wcisnąć odwiedziny u Babci i dać swój czas komuś, kto się z takiego prezentu ucieszy (nie tylko w ramach okresu Postu). Ale – co się okazuje – ten czas z bunią Anielą staje się czymś na miarę historii. Staruszka opowiada o tym, co przeżyła, co się działo, o czym marzyło. Spotkania stają się lekcjami historii – nawet lepszymi niż te szkolne, bo nikt nie myśli o wagarach, a bunia, jako nauczycielka jest wspaniała. Na jej lekcjach frekwencja jest 100%-towa.
Autorka, Natalia Przeździk tak, jak łączy zimę z wiosną, tak też łączy pokolenia. Babcia cieszy się z wizyt wnuków, a one spędzając z nią czas czynią dobro. A i wiele zyskują. Nie dość, że poszerza się ich widza, to i czynią dobro i stają się zdyscyplinowani w obietnicach spotkań. Jest tu też i nauka i zabawa i czas na lenistwo. Rodzina ma być wszystkim – o tym w głównej mierze są historie z „Błotnych stworów”. Rodzina to nie tylko dom, lecz rodzina to ludzie, którzy w nim żyją. W domu się dorasta, uczy i mądrzeje. W domu się bawi, uczy i marzy. W domu się odpoczywa, ale w domu też się dokucza (czasem). W domu słychać śmiech. Tu tworzy się ciepło (naturalne) i do domu chce się wracać (choćby na gorące kakao, czy maślane ciastka – najlepiej polane czekoladą).
W „Błotnych stworach” są i Święta i jajek malowanie i palmy i śniadanie wielkanocne (jedyne tak pyszne w roku) i jest zapach dochodzący z piekarni, w której akurat piekły się bułeczki. Natalia Przeździk łączy codzienność z życiem rodzinnym. Uczy dzieci bycia słownymi, dobrymi i zaradnymi. Uczy radzenia sobie w każdej sytuacji. Ukryła w perypetiach bohaterów z Niebieskiego Domu prawdę o życiu – dosłownie – i chyba to sprawia, że „Błotne stwory” każdy odbierze inaczej. Dorośli odnajdą tu kompendium wiedzy rodzicielskiej, dziadkowie dawkę (leczniczą) śmiechu, a dzieci wyjątkowe historie o sobie. Lektura da korzyść każdemu i każdemu poprawi humor. Pozwoli uwierzyć w istnienie dobra, w miłość i bezinteresowny uśmiech. A co najważniejsze – według mnie – pozwoli uwierzyć w szacunek, o którym tak często zapominamy.
Same plusy.
#agaKUSIczyta
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę...
więcej Pokaż mimo to