-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-05-22
2024-05-16
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na głowie? I skąd wiadomo, że dziadek, gdy tam trafi – w co wątpi cała rodzina – ją odnajdzie?
O co z tym dziadkiem chodzi? - zapytasz. To słuchaj - dziadek to człowiek, którego nie postawisz w szeregu z tymi, co są mili, bo on ani myśli taki być. To bezsprzecznie wie jego syn, który – właśnie ze względu na tę jego obcesowość – nie chce odwiedzać go w szpitalu. Stary człowiek czepia się wszystkiego, obraża każdego, a swoich fochów nie stara się nawet ukrywać. Co to, to nie. Krzyczy, mówi głośno i wszystko komentuje. Nie liczy się ze słowami. Jest niegrzeczny, szorstki, trudno z nim wytrzymać. Nikt z personelu go nie lubi. Jest tolerowany z racji bycia pacjentem i to zmusza pielęgniarki do usługiwania mu w złości. Raz w tygodniu, w soboty przyjeżdża do niego syn z wnukiem, jego imiennikiem, Gottfridem. I nie byłoby o czym pisać, ani tym bardziej czytać, gdyby właśnie nie ten mały szkrab, który wszystko – dosłownie i w przenośni – zmienia. Nawet dziadka, acz powoli. Okłamując rodziców sam jedzie w odwiedziny do staruszka. Spędza z nim czas, a co najważniejsze – swój czas daje mu i ten czas dla niego ma. Przywozi mu kanapkę i piwo – to, co dziadek chciał zjeść, bo szpitalne jedzenie wpędza go w jeszcze gorszy, wisielczy humor. I tak od wizyty do wizyty, aż obydwaj uciekają z placówki, by ostatni raz dziadek mógł spełnić swe marzenie. Wszystko dzięki wnuczkowi, który nie dość, że staje się odpowiedzialny za zdrowie dziadka, to jeszcze staje się małym kłamcą. Bo jeśli coś się nie uda, co powie rodzicom?
Ten czas bycia razem zmienia każdego. Najbardziej dziadka. Coś z tym starym człowiekiem dzieje się... dobrego. Gottfrid też coś w sobie czuje – rosnącą miłość do dziadusia.
Jak to się potem potoczy – poczytaj. Poczytaj i zamyśl się. Uśmiechnij się. Dodam tylko, że dziadek Gottfrid w ostatnich godzinach życia poprosił małego Gottfida by ten dowiedział się, czy istnieje królestwo niebieskie? Bo skoro można zobaczyć coś, co nie istnieje – jak gwiazdy – to chyba może istnieć coś, czego nie widać? Coś jest, ale czegoś nie widzimy, co nie znaczy, że nie istnieje... i tu jest szkopuł. Na wszystko przychodzi odpowiedni czas.
Czy istnieje królestwo niebieskie? Hm, pewien człowiek opisał w gazecie swoją historię śmierci. Nie żył kilka godzin, a potem obudził się z powrotem do życia. Mówił, że „(...) wessał go czarny tunel, którym przedostał się do świetlistego miejsca. Woda odbijała światło padające na nią z góry. Spływała po skałach, jak na obrazku w babci Biblii. Anioł stał na skalnym urwisku i wskazywał na raj, a z ciemnych chmur, niczym woda z prysznica, rozchodził się snop światła”.
Pierwsze, co mi się ciśnie na usta, to powiedzieć, że każda babcia i każdy dziadek chciałaby mieć takiego wnuczusia jak książkowy Gottfrid. Dorastający chłopiec, którego wnętrze jest skarbcem mądrości i czułości jednocześnie. To dziecko o złotej wręcz duszy, którą poznaje dziadek.
I oto stają obok siebie - dorastający Gottfrid i starszy Pan. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Są jak dwie czyste kartki papieru, które dopiero oboje zapiszą. Ale teraz, pierwszy moment w szpitalnej sali nie jest taki, jak powinien być. Przecież dziadkowie tacy nie są – myśli chłopiec w pierwszym odruchu, ale w jakiś niewysłowiony sposób odczarowuje tego zatwardziałego człowieka. Zaczynają rozmawiać z sobą, przyjaźnić wręcz. I mimo hardości i początkowej wściekłości staruszka, wręcz furii, okazuje się on być kimś dobrym i szczęśliwym i nawet uśmiechniętym. A to wszystko dzięki wnuczkowi, który... z każdym kolejnym dniem staje się mu coraz bliższy.
W chorobie dziaduś doświadcza bezinteresownej przyjaźni. Poznaje wnuka, który nie ocenia go po zawartości portfela, a po głębi serca. I to zmienia staruszka. Wszystko się w nim przestawia i układa, jak puzzle, które dotąd układał z babcią, a których sam nie ma ochoty. Wnuk okazuje się być dzieckiem mądrzejszym od własnych rodziców. Ma swoje zdanie i swoje serce i to serce właśnie odkrywa dziadka Gottfrida.
I, po kilku dniach okazuje się, że to jego serce... bezgranicznie kocha Dziadunia.
Tacy są „Uciekinierzy” Ulfa Starka. I choć to niepozorna z wyglądu książka okraszona prostymi rysunkami, to gwarantuję, że cię oczaruje. Ona w jakiś magiczny sposób onieśmiela czytelnika. Sprawia, że z zapomnianego kufra pamiątek wysypują się stare zdjęcia z dziadkami. Otwierają się wspomnienia, wracają uśmiechy sprzed lat i obrazy tych, których już nie ma. Pojawia się wdzięczność za bycie tym, kim się jest. Dziękujesz za dzieciństwo i beztroski śmiech u boku babci. Wspominasz silnego dziadka i jego szorstkie od pracy dłonie. Podczas czytania budzi się w tobie czar dorastania.
Ta książka daje wiarę w dobro. Pokazuje, że ono nigdy nie umiera – ba – jest wręcz niezbędne, by umrzeć w szczęściu i bez strachu o to, co dalej.
„Uciekinierzy” to mądra książka, w której jest i gniew i bunt i niezgoda na decyzje innych. Jest egoizm starszego człowieka i brak porozumienia między dorosłymi pokoleniami. Ale jest i tęsknota i łzy i ból. Tu jest wszystko. Tu jest człowiek wraz ze swoimi słabościami, które są i które często dają o sobie znać. Tu jest człowiek ze wszystkimi swoimi marzeniami, które – wbrew pozorom – wcale nie są trywialne. A w tle jest rodzina, miłość i zrozumienie. Przecież życie trwa, co udowadnia mały Gottfrid. Nasze życie to nie tylko to ziemskie. Jest i życie potem, nieco inne, ale chyba lepsze. Z pewnością bardziej kolorowe.
Nie przegap tej powieści.
To w pewien sposób perełka literacka. To niewyobrażalne czytelnicze piękno skryte w okładkach. To magia uczuć ukazana w prostej historii. To cudowny lek na wszystko. Przez cały rok. Lek, który koi serce i okrywa je ciepłym kocem.
#agaKUSIczyta
Co jeśli po tym życiu nie ma życia i dziadek nie spotka babci? Mama Gottfrida wierzy, że jest, a ona zazwyczaj ma rację. Ale gdyby po życiu ziemskim, tym tu i teraz nie było nic potem? Bo przecież nikt, kto żyje, nigdy tam nie był... Skąd wiadomo, że tam jest dalszy ciąg bycia człowiekiem? Hmm, i że bunia tam jest w zwykłym, ulubionym pasiastym fartuchu i w chustce na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-15
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów. Ludzie działający pod wpływem impulsu.
Można czyścić, szorować, wręcz drapać skórę wywołując grymas bólu na twarzy. Można myć lata całe i nigdy nie pozbyć się zapachu krwi. Można dłonie skaleczyć od tego tarcia, ale to i tak zbyteczne. O ofierze złożonej tymi rękoma wiesz tylko ty. To tajemnica, o której nikt nie wie, ale ten zapach, ten metaliczny smród ciągle porusza twoim sumieniem. Czujesz go. I choć tylko twój węch jest na niego wyczulony i nikt kogo dotąd spotkałeś go nie wyczuł, to pewnego dnia, po latach, zjawia się obcy człowiek i wyciąga brud sprzed lat i nie wiesz na ile możesz sobie pozwolić, co mu powiedzieć, co odsłonić, a co przemilczeć i jaką kłamliwą prawdę mu rzucić na odczepnego. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że wychodząc od ciebie po dobrej i sutej kolacji doprawionej cygarem z wysokiej półki ośmielił się wzgardzić twoją ku niemu wyciągniętą dłonią. Odwrócił się. Wyszedł. A ty z konsternacją tą ręką zaczynasz nerwowo trzeć poły surduta, bo jakiś zmysł strachu w tobie podpowiada ci, że on wie. Że domyśla się. Że to koniec, że jutra nie będzie.
O tym jest w dużej mierze „Krew nie wietrzeje” Walerego Przyborowicza. O ukrywanej latami prawdzie, o prawie przedawnionych już czynach i ludziach, którzy nie żyją, a ci, co żyją, zamykają usta i milczą. Żyją i mają nadzieję na to, że to, co się wydarzyło, odejdzie w zapomnienie. Że nie zapisze się na kartach historii, że nikt nigdy nie wymieni ich nazwiska, że wszyscy zapomną. Było, stało się i nie ma. Ale krew nie wietrzeje, nigdy, nawet po latach tarcia i szorowania skóry dłoni.
Ta powieść to ni kryminał utrzymany w klimacie noir 1850 roku, ni powieść z dreszczykiem, ni beletrystyka o dziejach rodziny Piaseckich. A zaczyna się od wypalenia zawodowego i utraty chęci do wszystkiego Andrzeja, który ma dość warszawskiego życia i ucieka na odpoczynek do wujostwa na wieś Ruda pod Radomiem. I nabiera sił i żyje jak chłopiec za dawnych lat, ale pewnego dnia zaczyna mu doskwierać nuda. Przypadkowo trafia na starocie skryte na strychu, a w zapomnianym kufrze odnajduje tajemnicze zapisy losów swojego dziadka. I co się okazuje? Ów był majętny, poważany, ale pewnego dnia ot, po prostu, zniknął. Nic po nim nie zostało. Nic... I właśnie to nic stanie się haczykiem na Andrzeja, na który się łapie, jak ryba.
Okres tak błogiego odpoczynku, planowanych „spacerów kojących i natury słuchania” stał się okresem burzliwym, emocjonalnym i pełnym ryzyka. Wieś Ruda zamienia się na miasto Radom, a wujostwo trzeba opuścić. Adam, wnuk dziadka Pileckiego, po latach dowiaduje się prawdy o swojej rodzinie. O nagłym zaginięciu staruszka i o zniknięciu jego majątku, poznaje jego współpracowników i niedoszłą żonę.... Bogaty dziadek – biedny syn, a wnuk? A ciocia, siostra taty? Co z dziećmi? Tak się nie piłuje gałęzi rodzinnego drzewa genealogicznego.
Ta książka skrywa w sobie ciekawość. Jest pisana tak, że nie sposób się od niej oderwać. Niby fabuła jest prowadzona prosto, nie zmusza do wysiłków umysłowych zlepiających w logiczną całość rzucanych po stronach faktów. Niemniej jednak magnetyzm powieści działa przez cały czas. Zaskakują cię zwroty akcji, zatrważają ciemne pomieszczenia i osoby, które przeistaczają się na wzór kameleona i nie można im ufać. Są i momenty, że boisz się o własne życie. A to wszystko dzięki wyobraźni autora. Treść nabiera lekkości i porywczości jednocześnie. Na uwagę zasługuje fakt, że jego powstanie datuje się na 1881 rok, co się wyraźnie czuje. I pewnie z tej racji w książce wyłapiesz wiele pisarskich niedociągnięć i błędów drukarskich. Jednak kładź to na karb oryginału. Dla sprytnego mola książkowego takie rzeczy nie mają znaczenia, zwłaszcza gdy fabuła należy do fascynujących. Czytasz i wiesz gdzie wkradł się jaki chochlik, lecz klimat noir i te zakamarki wszystko rekompensują. Do tego dochodzi lekkości pióra i nad wyraz szeroka wyobraźnia autora, który potrafi przy swojej książce zatrzymać każdego.
Oto jesteś w 1809 roku, przekręcasz klucz w drzwiach i zmierzasz do domu. Po całym dniu pracy idziesz do siebie, lecz... nagle słuch o tobie ginie. Przepadasz, jak „kamień w czeluściach wód”.
#agaKUSIczyta
W dziwny sposób wtapiasz się w treść i klimat Polski lat 1806 czy 1850. Fascynuje cię zachowanie ludzi i to, co w nich tak naprawdę siedzi, a co próbują ukryć przed oczami innych. Ciekawi cię ich zachowanie oraz dbałość o własny byt, o pławienie się w dobrobycie bez względu na poniesione koszty. Jednocześnie zatrważa cię ich lepki egoizm przesłaniający racjonalność czynów....
więcej mniej Pokaż mimo to
„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.
Za teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie „Pralki” Marka Arturro przypomina oscylowanie na dwóch różnych biegunach. Bo treść sama w sobie wnika w ciebie i bezsprzecznie się z nią zgadzasz, ale jak zawsze – czuwa twoja delikatność i ta się obrusza. Dlaczego? Dlatego, że język opitych ludzi o braku kultury jest pełen przekleństw, a ich menelski styl życia ci nie odpowiada.
Ale nie daj się zbyć.
Oto obskurna suterena, koło której – gdy przechodzisz – przyspieszasz kroku. Strach koło niej oddychać, patrzeć nie ma na co, a uszy więdną od ludzkich krzyków, jakie dochodzą z otwartych okien. Jej mieszkańcy to elita tego przybytku. To znudzeni życiem poobijani przez los ludzie żyjącym dniem dzisiejszym. Motto – co będzie jutro? Się poczeka, się zobaczy. Nawet alkohol nie stanowi dla nich rozterki. Dziś jest, a jutro? Jutro będzie kac, a na dzień dobry w południe papierosek... A butelka słabsza czy mocniejsza zawsze da się wykombinować, bo jeszcze się wśród nich taki nie wykluł, coby tydzień o suchym gardle chodził. Kobiety piją i panowie też i nie ma znaczenia kto kim jest, na którym piętrze mieszka, czy jest lubiany, czy nie. Jednak mieszkańcy tego lokalu, choć nie stronią od trunków, to jednak do bystrych należą.
Nowy Rok trzeba uczcić. Wszyscy schodzą się do mieszkania Waldka. Stuk puk, wchodzi i autor z flaszką za wpisowe. Potem następny przynosi butelkę i tak się kręci łyk za łyczkiem. Dym tytoniowy przydusza klimat, rozmowy się toczą, a goście przychodzą i wychodzą. Łóżka wybebeszone, wszędzie brud i bałagan, ale najważniejsza to buteleczka, szklaneczki i alkohol. No i rozmowy. Rozmowy bez końca – o wszystkim. I to w tych rozmowach dowiadujesz się jacy ci ludzie są. Alkohol rozwija języki, z człowieka wychodzi prawda, a Walery ma zdanie na każdy temat. Zna przeszłość, wie, co się dzieje, kto jest oszustem, jakie stołki się przetasowują i dlaczego. Nie da sobie w kaszę dmuchać...
„Pralka” to pisana wierszem „sztuka teatralna”, którą się chłonie. Bawi, wciąga i ciekawi. I nie potrzeba alkoholu by poczuć klimat fabuły, czy zaduch niewietrzonych lokali kamienicy. Czytasz rymy i szybko odkrywasz, że cię bawią, ale – zawsze jest ale – ale w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że ten śmiech to przykrywka szarej i smutnej prawdy. Że „Pralka” to poniekąd dramat acz podlany alkoholem. Odkrywasz, że to komedia dramatyczna, a bełkoty bohaterów mają sens. I choć dorośli zachowują się czasem jak duże dzieci, którym tylko alkohol potrzebny jest do zabawy, to jednak to ludzie o własnych poglądach, czy przekonaniach nie odbiegających od twoich.
Mark Arturro wykreował niebanalny wręcz świat, który też łapie w podziw. Styl pisania i wierszowane rymy zachwycają – dosłownie. Podziwiasz jego zdolność do prowadzenia dialogów przy tak świetnie wyszukanych rymach. Czytanie jak śpiewanie. Czujesz rytm i takt tekstu. Arturro to wirtuoz fabuły. Może i z przymrużeniem zapijaczonego już oka, ale zdolność wrodzoną ma. I rymuje jak ten wieszcz teatralny z rozpisaniem ról dla każdego aktora i bawi się przy tym korzystając z lekkości myśli i pióra. Niepozorna „Pralka” to też – mówiąc słowami Arturro – pralka umysłu dla czytelnika. Włączasz wirowanie i już się kręci „Frania” niby do prania, niby do wymieszania.
#agakusiczyta
„Nie do rymu, nie do taktu, wsadź se palec kontaktu” - znane? Chyba każdemu, lecz w „Pralce” to nieco przewrotne jest – bo rym jest i takt jest ale prądu brak. Jest ciemnica i wierszowane rozmowy bez końca.
Za teraz zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu i bez rymów i taktów. Zacznę bez uchylania kurtyny po centymetrze dla budowy dramaturgii i emocji. Czytanie...
2024-05-10
Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może ukrócić całe piękno. Takie jest przesłanie „Pani Drozdowej” Józefa Wilkonia. I choć to historia ptasiej rodziny, to nie jest to zwykła bajka – choć i bajką jest.
Ni to powieść ni opowieść.
Ni to baśń ni to zwykła opowiastka...
Poznajcie Pana Drozda. Oto samotny dotąd pan nagle spotyka panią. Panią zachwyconą jego śpiewem i głosem i nim samym, bo pan Drozd – co trzeba dodać na marginesie - to utalentowany śpiewak, niemalże leśny gwiazdor na wzór tenora. Gdy daje koncerty, zlatują się na nie chmary ptaków wszelkich gatunków. Jest uwielbiany, popularny i ciągle zapracowany. Coś za coś.
Gdy zostaje ojcem ptaszątka, małego Drozda, którego wraz z mamą Drozdową należycie wychowują, jego – i nie tylko jego – życie staje na głowie. Dom coraz bardziej się rozbudowuje, coraz więcej przy nim i w nim pracy. Do tego dochodzą obowiązki rodzica i – co najważniejsze – niekończące się próby i ćwiczenia. O głos trzeba dbać, a bycie artystą zmusza do stałych treningów śpiewu oraz opracowywaniu nowych repertuarów. I tu szybko – wręcz ptasim lotem – dodam, że rodzina Drozdów jest bardzo towarzyska, a jej otwór w karmniku stale otwarty – choć i tak drzwi nie ma. I zlatują się ptaki i zasiadają do stołu i ledwo się przy nim mieszczą. Pani Drozdowa ma ręce – a może skrzydła? - pełne roboty. I tak każdego dnia.
Wniosek nasuwa się sam – na wszystko czas jest – lub musi być – a co z byciem razem? Co z dawnymi uczuciami między żoną i mężem? Czy mają dla siebie czas? Pani Drozdowa ma inny charakter niż mąż. Przyjmuje gości - tak bowiem wypada – karmi ich lecz woli spokój, wyciszenie, a jedyne o czym marzy to lot z mężem. We dwoje... lecz on odpowiada - kiedyś. Tak, kiedyś, bo teraz nie. Pan Drozd nie da rady, bo tyle jest do zrobienia... Kiedyś tak, ale nie teraz... Bo dom, bo śpiew, bo występ, bo dziecko... Więc ptasia Drozdowa leci sama.
Pani Drozdowa to tak naprawdę pani Kowalska z bloku, sąsiadka, z którą spotykasz się w windzie. To kobieta, jakich wiele. Pan Drozd, jej mąż to ktoś, kogo zna całe miasto i kraj i świat. To rodzina może spod „6tki” może spod „10tki”, kulturalna i elegancka. Ale oni zawsze sami chodzą. Ona chadza gdzie indziej, jego ciężko w domu zastać, bo chodzi do pracy do filharmonii... Aż któregoś dnia ona znika. Kto ją widział ostatnio? - pytanie rozchodzi się po sąsiadach jednak nikt nie umie na nie odpowiedzieć. Była i zniknęła. Został on, sam, z dzieckiem. Został on, zrozpaczony, czekający na nią dzień po dniu, noc po nocy...
Bo Pani Drozdowa to kobieta. Jej mąż to przystojny mężczyzna. To ludzie w piórach.
To my...
Gdy bierzesz tę książkę do rąk, coś ci podszeptuje, że to z pewnością będzie czytanka o ptakach. Że te obrazki jakieś takie niezbyt kolorowe, że to pewnie szaro-bura bajka czy historia z naciąganym morałem ekologicznym. Lecz zaczynasz czytać i okazuje się, że może to i jest historia o trelach rodziny Drozdów lecz to nie byle jaka historia. Ta historia ma bowiem subtelne tło, które jest całkiem inne od tego pisanego. Dalszy plan kreślą uczucia. I nie ma znaczenia z kim czytasz „Panią Drozdową”, ani ile masz lat. Ta ptasia powiastka każdego w jakiś sposób chwyta za serce. Każdy odnajdzie w niej coś dla siebie, a co najważniejsze – po lekturze każdy chce o niej rozmawiać lub śpiewać ptasim ćwierkaniem. I nie są potrzebne nuty, bo melodia układa się sama.
Ocierasz łzę z policzka.
Wracasz na początek.
Obrazki jeszcze raz, tym razem na dłużej, zatrzymują twój wzrok.
Oczy robią się coraz bardziej mokre.
Otacza cię magnetyzm tych ptaszków któremu ulegasz. Poddajesz się i miękniesz w środku.
Nic więcej nie trzeba dodawać. Czujesz.
#agaKUSIczyta
Życie to chwila, którą można przegapić - pomyślałam po skończeniu czytania. Życie jest piękne, acz zaskakujące. Życie trzeba wyciskać jak cytrynę. Trzeba z tego życia czerpać miłość, radość, dumę i ciągle chcieć więcej, bo przecież o to w nim chodzi. I nie ma znaczenia, czy jesteś człowiekiem, czy ptakiem, czy zwierzęciem. Czerp z danego ci życia, bo jeden moment może...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-08
„Oko słonia”
...po lekturze tak wiele słów ciśnie mi się na usta. Zbyt wiele, by wykrzyczeć je jednocześnie. Zbyt wiele, by mówione jednocześnie miały jakiś szyk, sens, czy właściwą sobie kolejność. Dlaczego? Głębokimi wdechami i długimi wydechami łapię spokój, wyciszam rozemocjonowane myśli i mówię – składnie, acz wyraźnie i dobitnie akcentując każde słowo. Bo „(...) kiedy znajdziesz właściwe słowa, to tak, jakby świat nabierał ostrości”.
Czym jest „Oko słonia”? „Oko...” to książka, z której patrzą na ciebie oczy – jeno oko należy do człowieka, drugie zaś do zwierzęcia. Do wielu zwierząt, tych zagrożonych, cennych mieszkańców Afryki, które proszą o życie. O życie TERAZ, bo to „teraz” ma szansę na BYCIE i kiedyś. „Oko...” to oddechy zwierząt, które człowiek czuje na skórze. To oddechy potrzebujących pomocy, słabych, smutnych i częstokroć głodnych ssaków, które płaczą. Płaczą w powolnej agonii. Chcą żyć, a są zagrożone. Ich trwanie zależy od tak wielu czynników, przy czym najbardziej zatrważającym i najbardziej wrogim jest człowiek. Człowiek ze strzelbą na nich wycelowaną.
Jeden strzał, jedno życie mniej.
Trzeba to ukrócić.
Trzeba zakończyć.
Kłusownicy tworzą czarny rynek, a ten rządzi się własnymi regułami i zasadami, a co najgorsze – podbija ceny narzucając w ten sposób trend temu, co trudne do zdobycia. Czarny rynek podjudza towarami.
Jest mięso, kości, futra, kamienie – wszystkim można handlować, a zyski przesłaniają prawdę. Zyski i bogacenie się dowartościowują i handlarzy i fałszerzy, oszustów i kłamców.
Jednak... „Oko słonia” nie jest tak naprawdę o słoniach. I nie zgadzam się z tymi, co piszą o tej książce używając słów „piękna”, czy „zachwycająca”. Ta książka jest przeokropna, bo PRAWDZIWA. Jest okropna, bo AUTENTYCZNA. Ta książka to świadek tego, jak wygląda świat przysypany piaskiem i ziemia wysuszona długotrwale prażącym słońcem. To obraz tego, czego nie znamy. Delia i Mark Owensowie stawiają cię z zasłoniętymi oczami przed obrazem i własnymi słowami opisują ci go w sposób, który odbierasz zmysłami. Wyłączasz wzrok, włączasz duszę. I choć czasem ich głos tłumią łzy, bo świadomość tego co zostało zrobione, a jeszcze MUSI być jeszcze podjęte – odbiera im siłę.
Jednak Owensowie to też przewodnicy, bo „Oko słonia” można czytać i w ten sposób. Ta książka to niemalże mapa z opisami, ale i podręcznik i encyklopedia i atlas. To konglomerat treści i znaczeń i każdy wyłapie tu coś, czego szuka i potrzebuje.
„Oko słonia” to też poradnik – dlaczego? Bo znajdziesz tu słowa, które budują ludzką psychikę, dają wiarę w siebie i w to, co się robi nawet wówczas, gdy jest mała szansa powodzenia. To poradnik uczący powstawania z kolan i walczenia, do otrzepywania kurzu z nóg i pokazywaniu dalszej drogi. Bo w tej książce chodzi o CZŁOWIEKA! Tak - bezsprzecznie o człowieka. O „human being”, o humanitarność. Bo majestat i godność zwierząt będzie, jeśli i myślenie człowieka takie będą. Jest równość gatunków, trzeba jej bronić i walczyć w imię życia. Takie jest – według mnie – przesłanie i trzon „Oka słonia”.
Nie ma akceptacji na nienawiść do bezbronnych, na cierpienie, czy łzy bólu tych, którzy niczemu nie są winni.
„Przeklinaj śmierć. Niesprawiedliwie jest nam wyznaczona.
Błagaj bogów, niech dadzą lekkie umieranie.
Kim jesteś, te trochę ambicji, pożądliwości i marzeń
nie zasługuje na karę przydługiej agonii.
Nie wiem tylko, co możesz zrobić, sam, ze śmiercią innych
dzieci oblanych ogniem, kobiet rażonych śrutem, oślepłych żołnierzy,
która trwa wiele dni, teraz, tu, obok Ciebie.
Bezdomna twoja litość, nieme twoje sławo
I boisz się wyroku za to, że nic nie mogłeś”
Czesław Miłość „Twój głos”
#agaKUSIczyta
„Oko słonia”
...po lekturze tak wiele słów ciśnie mi się na usta. Zbyt wiele, by wykrzyczeć je jednocześnie. Zbyt wiele, by mówione jednocześnie miały jakiś szyk, sens, czy właściwą sobie kolejność. Dlaczego? Głębokimi wdechami i długimi wydechami łapię spokój, wyciszam rozemocjonowane myśli i mówię – składnie, acz wyraźnie i dobitnie akcentując każde słowo. Bo „(...)...
2024-04-26
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i one mają swoje piękno. Każda pokazuje zwycięstwo dobra nad złem, szczerości nad kłamstwem, czy uczciwości nad kradzieżą. Nawet lisek potrafi błyszczeć przykładem, a myszy okazują się być najlepszymi przyjaciółkami. Są i tajemniczy książęta i wesołe staruszki, są małe księżniczki o zlotych włosach splecionych w długie warkocze. Są dzieci o dużych, szczerych oczach i tajemnicze zwierzaki, które mówią ludzkim głosem... Koło nich rosną drzewa o magicznej mocy...Wszystko ze sobą żyje, oszałamia kolorami i jakimiś czarami, które działają na ciebie - na ciebie najbardziej. Na ciebie i twój świat, twoją codzienność i na bycie TERAZ.
Tu jest wszystko, a to wszystko skleja magia. I ta magia właśnie wyrywa z codzienności. Zanurzasz się w bajkowym świecie, który sprawia, że odpoczywasz i znikasz z tej szarej ziemi. Zachwycasz się, jak dziecko i świat nabiera kolorów i wszystko ma sens i wartość. I czytaj - podpowiadam - czytaj dla siebie, dla innych, lecz i kogoś, kto się w nich zasłucha. Obudź wyobraźnię i swoją i innych. To nic nie kosztuje, a jak bardzo jest pomocne, to już sam zobaczysz. Czytanie ŚPIEWAJĄCEJ LIPKI sprawia, że odczuwasz lekkość. Jesteś w swoim kolorowym uniwersum, uśmiechasz się i gdy kończysz czytać, wracasz do początku i przygoda bajkowa trwa w nieskończoność.
wspaniała jest każda bajka. Nie mam swojej jednej, ulubionej. Czytam je czasem nawet wybiórczo - na jakiej stronie otworzę, tam wsadzam nos i odpływam w ten kolory - i dobry - świat. Bo bajki są dla wszystkich i na wszystkich działają. I to w nich kocham. To piekno rozpięte jak najpiękniejszy wachlarz świata literackiego. To radość. Bajki z każdym rokiem nabierają coraz większej wartości i szacunku.
Z tymi bajkami się spajam. Od dziecka zachwycają mnie rysunki, jakie są na niektórych stronach - niebywałe i wywołujące eksplozję ciepła w sercu i jednoczesny uśmiech na twarzy. Samo ich oglądanie wywołuje emocje, nie inaczej jest z samymi bajkami. A publikacja zawiera bajki z ziem słowiańskich czasem o prostych historiach i takich, można by powiedzieć - nierealnych, ale i...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-25
Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada się w tobie. Pochłania cię całego – bo Dostojewski łakomy jest – ot, co. On wycisza hałas koło ciebie i w ciszy zabiera cię w literacki świat i to każdą powieścią. Buduje fabułę tak, być się z nią stopniowo zapoznał, a potem, odważnie wszedł, jak gość zaproszony na dobrą kawę. Zapraszam, szepcze raz za razem.
Mój zachwyt osadził się w „Wiecznym mężu”. Ta powieść w niewytłumaczalny sposób wciąga, jak gra w kasynie na podobieństwo napisanego kilka lat wcześniej „Gracza”. Dostojewski zastosował tu coś, co nazywam „fabułą pudełkową” (lub „przestrzenną”). Detalicznie wręcz nakreślił dwójkę mężczyzn o złożonych psychikach, duchowości i problematyce. Sami w sobie walczą ze złem, z diabłem, z niemocą i bezradnością, do której nie chcą się przyznać. Ba, oni o niczym, co ma związek stricte z nimi, nie mówią. Ich dylematy rozszarpują wnętrza i umysły, ale oni nie pozwalają sobie na wyznania. Kontrolują się, zachowują etykietę i oceniają innych zamiast stanąć przed lustrem odbijającym własne ego i powiedzieć, co widzą. Bo lepiej unikać aury miernoty, bycia zerem, czy zakłamanym tchórzem. Aury, która na trwałe obrysowała ich sylwetki stając się jednym ciałem. „Fabuła pudełkowa” zamyka bohatera we własnym umyśle, jak w pokoju bez okien. Sam sobą się dusi, sam się w sobie tłamsi, coś go rani od wewnątrz, ale nie wie co, coś go boli, ale nie potrafi tego bólu dokładnie zlokalizować. Psychika bohaterów „Wiecznego męża” zatrważa podczas czytania. Zastanawiasz się, dlaczego tak sobą gardzą, że świadomie skazują się na te „dylematyczne tortury”.
On, 38-letni Wielczaninow to hipochondryk, postrzegający sam siebie jako starca, któremu „nic się nie udaje” i „w ogóle wszystko od pewnego czasu zmienia się na gorsze”. Jest niezadowolony z życia, a jego egoistyczny strach potęguje zjawienie się Pawła Pawłowicza Trusockiego, z którym się znał przed dziewięciu laty, gdy przebywał w T. jego persona burzy dotychczasowy jako taki ład Wielczaninowa. Zaczyna się rozmową, potem są odwiedziny i zażyłość szyta niewidzialną prawie nicią. I jest przerażenie, bo zjawia się Liza, córka Pawła... I okazuje się, że życie zaskakuje. Że dotychczasowe własne kłopoty w kontekście innej osoby stają się marne i wręcz trywialne. Problemy innych potrafią wkraść się do własnej głowy. Do tego dochodzą zagadki i pytania bez odpowiedzi, a to wszystko nurza się w sosie wątpliwości i przypuszczeń – czy aby na pewno? Czy Trusocki wie, czy nie? Czy może tylko gra? Udaje? Może kpi sobie z Wielczaninowa?
W opisach tej powieści pojawia się określenie przeklętych problemów” bohaterów, ale ja nazwałabym je piekielnymi. Są one pokutą za życia, chorobą umysłu. Fiodor Dostojewski, jak dokładny analityk, rozkłada psychiki swoich powieściowych bohaterów na czynniki pierwsze. On ich niemalże wybebesza i ujawnia skrywaną we wnętrzach prawdę. Pisarz wyciąga ich marne człowieczeństwo, którego konstrukcja zaczyna się chwiać w obliczu zagrożenia. Narzekają na codzienność, ale jednocześnie boją się ją utracić. Stają się starcami w młodych ciałach, stają się mentalnymi stulatkami. Nie wracają do przeszłości, bo tak im łatwiej. Nie wracają do własnych błędów sprzed lat, nietrafionych lokat, czy złych momentów. Wracają do tego, co było dla nich dobre i zyskowne, reszta zostaje osłonięta gęstą mgłą zapomnienia. Choć i ta nie zawsze chroni. Porażki tkwią w pamięci, przykrości wgryzają się w umysł. Takiego Dostojewskiego lubię. Takiego postaciowo-schorowanego dyletanta na zakręcie. Takie historie mnie fascynują. Podobnie jest w „Wiecznym mężu”, w którym jest i mieszanka emocji i osobowości, a do tego rozbudzona ciekawość końca.
To jak gra w „Graczu” - obstawiasz czerwone, czy czarne? A może zero? Oj, ta przeklęta ruletka...
#agaKUSIczyta
Gdy bierzesz do ręki Dostojewskiego, to wiesz, że historia może i będzie należała do lekkich, ale już lektura wymagać będzie czasu i kontemplacji. Że to nie powieść, przy której się odpoczywa, czy relaksuje. Że to nie powieść, którą czyta się w jakimkolwiek miejscu, czy otoczeniu. Dostojewski ma swoją godność, uzurpuje i ciebie i twój umysł na wyłączność, a do tego rozsiada...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-18
Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne obrazy przedstawiające najbiedniejsze warstwy społeczeństwa – żebraków, głodne dzieci, biedotę w szerokim spektrum ujęcia, czy brzydotę. Potem zmienił styl i obrał drogę różu. Teraz skupiał się na aktorach, cyrkowcach, linoskoczkach, czy tancerkach. Ujmował symboliczne postaci, które usiłują pokonać smutek i są jakby w ruchu, jakby wymykały się przygnębieniu.
Początkowo odrzucano jego dzieła uznając je za „zbyt innowacyjne”, niepasujące do obecnych odbiorców. Nie pisała o nim żadna gazeta, gardzono i nim i jego obrazami, które się po prostu nie podobały, a tym samym – nie sprzedawały. A on? Na przekór opinii publicznej malował dalej, za nic mając sobie zdanie pospólstwa. Zaczynał wcześnie rano, a kończył wieczorem, kiedy to wychodził jeść. „Niektórzy mówili, że boi się biedy, której doświadczył, gdy był dzieckiem” - tak uzasadniano jego obsesję twórczą.
A dlaczego o nim piszę ten zarys biograficzny?
Piszę, by mieć o nim pojęcie zanim stał się malarzem światowym.
Na początku w Paryżu, czy we Włoszech „skopali mu tyłek”. Wyznawał zasadę wolności tworzenia. Nie inspirował się nikim, nikogo nie naśladował, ani tym bardziej nie kopiował. Był autentyczny w tym, co robił. Trzymał się własnej, prostej duszy. „Sztuka powinna zacząć od początku – mówił kolegom malarzom i tym, którzy skupiali się wokół jego osoby chłonąc jego słowa. - Powinna zacząć od spontaniczności, instynktów i pasji”. Dążył do wizji, które nie były realistyczne, a wewnętrzne, jak je tłumaczył, czego świadkiem był choćby wielki Modigiani. Ci dwaj geniusze światowi poznali się i choć każdy malował inaczej, byli dla siebie w pewien sposób inspiracją tworzenia. Skoro jeden może malować nie pętając się w ramach czegoś sztucznego, to dlaczego drugi nie może? Płótno ma wyzwalać ducha – artysta jest od tworzenia czegoś nowego. A Picasso miał odwagę i tupet.
Ale... ale gdyby nie prawnik, John Quinn i jego koledzy, którzy kupili dla niego obraz, a ten... go zachwycił. Był on pędzla nikomu nieznanego dotąd Pabla Picassa. I choć nie wielu znajomych odbierało go pozytywnie, to on i tak utwierdzał się w przekonaniu, że „obraz jest bardziej żywy niż książka” o czym pisał w 1909 roku do jednego z irlandzkich przyjaciół. „Malarstwo może zmienić poczucie rzeczywistości tak, jak postęp naukowy zmienia rozumienie biologii lub chemii”. Każde pokolenie ma w końcu swoją sztukę, a ta musi się rozwijać, iść do przodu, odważnie zmieniać to, co stare.
„Wojna o Picassa” jest tak naprawdę powieścią o Johnym Quinnie, dzięki któremu świat usłyszał o Picassie. Dosłownie. Bo po skończeniu czytania dociera do ciebie, że gdyby nie on, gdyby nie przypadkowy zakup „w ciemno”, to świat nigdy nie poznałby kogoś takiego, jak malarz Pablo Picasso.
Otwierasz powieść i już z pierwszą stroną czujesz magię sztuki. Oto jest 1911 rok, a ty kroczysz u boku Quinna idąc na pierwszą w historii wystawię dzieł Picassa w Ameryce. Nagle zatrzymujecie się przed czteropiętrową budowlą przy Piątej Alei i wkraczacie do jej wnętrza, by za chwilę rozpocząć zwiedzanie.
Idziesz i słuchasz słów Quinna. Słuchasz jego opowieści o obrazach, o sztuce, o malarzach, których dzieła nabywał i promował, o jego pasji i zamiłowaniu do obrazów. Słuchasz o jego poczuciu estetyki i piękna, bo w końcu nie od dziś wiadomo, że sztuka dla każdego znaczy co innego.
Mogłabym tak pisać i pisać o tej powieści, która mnie oszołomiła. Bo to nie tyle historia o Picassie, ale i o innych artystach dzieł najznamienitszych. Porwał mnie świat malarstwa i jego tajniki, to ukryte zaplecze i tło poniekąd. Hugh Eakin sprawił, że pochłonęła mnie aura artystów. Zafascynowała mnie osoba Pabla Picassa, wielkiego mistrza ponad mistrze, po którego obrazy i albumy sięgnęłam już podczas lektury. Chciałam poznać, przybliżyć sobie jego sztukę, zatrzymać się nad nią i nauczyć się ją oglądać. Nauczyć się doceniać kunszt.
„Wojna o Picassa” jest wyjątkową powieścią.
Jestem pełna zachwytu dla autora, Hugh Eakina. Za podjęty temat, za bogactwo wiedzy, za pióro i za całą historię, którą opisał. Pozwolił mi przekroczyć próg artystycznej bohemy, poczuć splendor, ale i wejść do świata sztuki pisanej przez duże „S”.
powieść ma w sobie jaką tajemnicę i pasję. To historia, w jaką wchodzisz, i którą chłoniesz z wypiekami na twarzy. I choć wiesz, że Picasso wkroczy na scenę światową, to jednak czytając próbujesz w ten jego talent wątpić. Emocje sięgają zenitu od samego początku i trzymają do końca.
Znalazłam się w innej przestrzeni.
Ta powieść to kompilacja, której punktem wyjścia jest zrobienie pierwszego kroku do galerii...
#agaKUSIczyta
Już Modigliani i jego towarzysze pędzla uważali Pabla Picassa za najbardziej utalentowanego malarza. „Nie można nie znać Picassa – mówili – to jakby nie znać Caravaggia, Leonarda czy Michała Anioła. (…) Przyszłość nazywa się, między innymi, Picasso”. A ten początkowo malował całe obrazy w tonacji błękitów ale szczególnych, pełnych melancholii i smutku. Były to nostalgiczne...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia postrzeganie zarówno na samego siebie, jak i na to, kto jest koło nas. Wyczytane słowa muskają umysł, potem subtelnie opadają i ciągle o sobie przypominają. Myślisz o nich, rozważasz na swój sposób i próbujesz nadawać im inny tor. Próbujesz nadać im inny kierunek, choć i tak cel wielu dróg jest tylko jeden.
Takie książki cenię najbardziej.
Książki, które są jak jajka z niespodzianką. Biorę je do ręki, dotykam, zaprzyjaźniam się z nimi, by następnie otworzyć je i dłuższą chwilę wąchać, by nacieszyć się tym diamentem literackim.
Okładka skrywa tajemnicę w środku.
Zaczynam czytać i po kilku stronach wiem, że ta historia ma wielką moc.
A jak to wszystko się zaczyna? Oto poznajemy Yuriko, która zaczyna tracić pamięć. Z początku jest to niedostrzegalne. Umykają jej drobne rzeczy, czy myśli jednak z każdym kolejnym dniem staje się to coraz bardziej dokuczliwe i podejrzane. Aż pada diagnoza – alzheimer, który w przypadku Yuriko dość szybko postępuje. Ratunkiem jest lekoterapia lecz ta może jedynie spowolnić ową degradację mózgu, to jak odkładanie wyroku w czasie. Syn Yuriko, Izumi, jedynak wychowywany bez ojca, wchodzi w rolę rodzica z matką–dzieckiem. Z matką–kłopotem poniekąd, bo mając swoje życie musi żyć i jej życiem. Izumi jak pogodzić i pracę i własny dom i żonę i matkę i dać sobie z tym radę? Nie może izolować się od niczego ani nikogo, choć czasem by chciał. Czasem chciałby nie istnieć. Do tego spodziewa się dziecka i tego szczęścia przyszłej mamy - Kaori nie potrafi pojąć. Wszystko dzieje się jakby koło niego, a on na nic nie ma wpływu. Czuje bezradność i niemoc.
Za dużo tego wszystkiego.
Izumi jest przytłoczony, a stawiane sobie pytania nie znajdują odpowiedzi.
Ale …
Spotkania z mamą i rozmowy, coraz bardziej nieskładne i chaotyczne, zaczynają układać się w bukiet pełen kolorowych kwiatów. Yuriko lubiła w wazoniku mieć świeże, pojedyncze kwiaty, najczęściej czerwone tulipany, lecz ty z jej słów dobierasz i dokładasz ciągle nowe i nowe. I jest ich tak wiele, że gdy już kończycie zaczynasz rozumieć. Wszystko jest po coś, a choroba mamy poszerza jej świat: „(...) życie tylko w świecie, który sami potrafimy sobie wyobrazić jest bardzo przytłaczające”. Jej świat się rozrósł i stał się przyjazny i dziecinnie beztroski. I choć z wiekiem człowiek coraz więcej traci i żegna się z wieloma rzeczami, a czasem traci też samego siebie, to jednak żyje do końca. Mocno się tego życia trzyma i walczy nawet z demencją i białymi plamami w głowie. Maluje owe przestrzenie na swój sposób. Jak i ty trzymając powieść w rękach.
„Sto kwiatów” jest historią w głównej mierze o Izumi, który musi zająć się chorą matką. Ale dla mnie to powieść o Yuriko, o starszej pani, która z każdym dniem coraz bardziej dziecinnieje i mentalnie się cofa. To ona jest tu osnową, a kwintesencją tej historii jest samotność dorosłego dziecka, dorosłego już syna i jej, która gubi się w zwykłej codzienności. „Kiedyś to Izumi się gubił, a teraz znikała matka. W ten sposób oboje cały czas sprawdzali się nawzajem i przekonywali o miłości – matka i syn”.
Ta powieść ma swój rytm. Czytasz ją powoli, bo wywołuje w tobie wiele emocji, jakie w międzyczasie oswajasz. Zaczynasz myśleć o przemijaniu, o sobie i tych, którzy jeszcze żyją i dla których masz czas, ale nie umiesz go należycie wykorzystać. Myślisz o tym, na co jest już za późno, a co jeszcze przed tobą.
W Japonii powstał pomysł stawiania w ustronnych miejscach wyjątkowych budek telefonicznych. Można z nich dzwonić do zmarłych, którym nie zdążyło się powiedzieć czegoś ważnego. I zastanawiam się, co Izumi powiedziałby mamie do tej słuchawki telefonicznej. Czy wytknąłby jej rok czekania na nią, brak ojca, czy może powiedziałby, że ją kocha? Czy powiedziałby o zupie miso i swojej pustce w sercu, której nic nie może zasypać?
Za dużo ciszy wokół końca, za dużo mgły, za dużo rzeczy.
A co powiesz ty do kogoś, kto odszedł? Co po tobie zostanie?
Siedzisz na werandzie z mamą w swoim pustym domu, do którego rzeczy dojadą jutro. Jest wieczór, oglądacie razem sztuczne ognie i jecie arbuza. Jest tak soczysty, że jesteście mokrzy, a z brody kapie wam słodki sok. Jesteście razem i czujecie się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Dokładnie takie uczucie daje ci czytanie tej powieści. Jest zatrzymaniem w czasie, przystankiem spokoju, łapaniem momentów i szczegółów, gestów i spojrzeń. To powieść, która budzi w tobie emocje, delikatnie otwiera oczy i podszeptuje, by łapać codzienność, zrywać ją, jak pojedynczy cenny kwiat i wkładać do wazonika. Kwiat za kwiatem...
Daj życiu płynąć, pisze Ganki Kawamura . Tak po prostu. Bierz, co dostajesz i reaguj.
Życie trwa, nawet bez pamięci. Płynie, jak rzeka.
Wszystko może się zdarzyć. Każde słowo może paść.
A śmierć? … Kiedyś przyjdzie, ale nie boli.
#agaKUSIczyta
Niemożnością jest ujęcie w kilku słowach tego, gdzie ta książka we mnie osiadła. Trudno zrozumieć dokąd dotarła w moich emocjach. Ta niby powolnie tocząca się historia sprawiła, że mój umysł zaczął szukać poza horyzontem życia. A czego szukał? Pogodzenia z sobą, poczucia bytu i pokory. Szukał sensu stworzenia i wartości duszy ludzkiej. „Sto kwiatów” Genki Kawamury zmienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci zawistni i krnąbrni, nazywają ją Szeptuchą, czyli kimś kto zajmuje się złą magią i ma kontakt z demonami. Szeptuchą, czyli Wiedźmą, która leczy modlitwą, lecz na którą trzeba uważać. Jednak, gdy choroba brała człowieka w swoje szpony, to każdy z nich od razu po ratunek do Oleśki szedł, nawet ostatnimi siłami. Prosił o ratunek, o zdrowie, o życie... I wtedy animozje ulatywały, jak para przez uchylone drzwiczki pieca i chory pokorniał, padał na kolana i błagał.
Świat Oleny jest mały, wręcz klaustrofobiczny. To Waniuszki, maluteńkie miejsce na wielkiej ziemi. To tu babcia ją wychowała i to tu ona, Olesia zostanie. Tu jest jej serce i dom i potrzeba bycia, o czym nie mówi nikomu, co z każdym dniem utwierdza ją w przekonaniu, że dobrze czyni i dobrze przez to życie idzie. Miało być inaczej, lecz skoro los wskazał jej kierunek tej właśnie drogi, to nią kroczy.
Waniuszki - tu jest i akceptuje to i jest jej tu... dobrze.
nie chcę zdradzać treści owej powieści. Nie chcę w nią wnikać. Tu wszystko to, co wydaje się niemożliwe, nagle okazuje się faktem i zatraca się granica między jawą i snem. To magia balansująca na pograniczu normalności. Sekret tkwi w bardzo sprytnie skonstruowanej fabule. Mamy teraźniejszość, w którą wkradają się wspomnienia na wzór literackich retrospekcji. To poniekąd zlepek slajdów z tego, co było i tym, jakie to wszystko przyniosło skutki.
Przeszłość nigdy nie odchodzi. Wodzi za nos i jednocześnie mami, zwłaszcza gdy spowija ją mgła szepczącego lasu. Mgła, przez którą czasem coś dostrzeżesz, czasem absolutnie nic. Bo jak dojść prawdy, gdy zlepiasz ją z fragmentów rozmów, z domysłów i z własnej poczciwej dociekliwości?
Autorka stawia czytelnika na pograniczu mistyki rozpiętej pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Nie boisz się, czujesz jakąś dziwną eteryczność literacką, co zaskakuje. Nie jest to powieść o wielkiej głębi, czy treści, ale jest to powieść, z której czytania czerpiesz spokój. Coś się w tobie dzieje takiego, że nie chcesz akcji, ani dramatów, ani tego, co złe. Wystarczy ci codzienność, dlatego w czytaniu odnajdujesz ukojenie.
W tej książce ugrzęźniesz. Zatracisz się w czytaniu. Zaczniesz nieświadomie przeżywać to, co Olena bardzo personalnie. Staniesz się dobrą Szamanką pośród zieleni lasu i łąk. Zmysłami poczujesz zapach natury, boso zaczniesz chodzić po trawie wokół domu.
„Mój dom jest dla mnie całym moim uniwersum (…) Uwolnij się od codzienności, pochyl się nad potęgą natury, usiądź na przyzbie, popatrz na Wielki Wóz i posłuchaj kumkania oszalałych z miłości żab. Poznaj to wyjątkowe miejsce...” Tak zaprasza autorka, Iwona Menzel. Tak zapraszam i ja.
#agaKUSIczyta
Jak człowiek żyje z naturą, to w naturze szuka wsparcia. Tak robili i robią zielarze, duchowni, czy lekarze pokładający wiarę w tym co naukowe i tym, co niekonwencjonalne, acz pomocne. Tak robi i ona, Olena Oleszczuk, która dar leczenia i odczyniania zła przejęła od babci. Stała się leśną wróżbitką, kobietą elfem i leczącą szamanką w jednym. Ale ludzie, zwłaszcza ci...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-03
Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał interesu z kupcem, który dawał najlepszą cenę. Zbyt małe miasteczka obfitowały w plotki wszelakie, dlatego każda transakcja musiała być uczciwa tak, by i „wilk był syty i owca cała”. Jak dobrze jest poczytać o rodzinach wiejskich, gdzie panował szacunek, hierarchia i pracowitość. I, czego dowodzi Rodziewiczówna, dużą rolę pełniły kobiety.
„Dobrze... póki baba żyje i rządzi. Jak jej nie stanie, gorzej będzie. (…) Baba jak sokół mądra, a potem, to już rozporządziła jak ma być”. Kobiety są zaradne i na teraz i na przyszłość. Dbają o rodzinę i wiążą koniec z końcem, choć ten często umyka i trudno jest utrzymać gospodarstwo. Są kredyty i procenty do spłacenia, jest domostwo i obejście do obrobienia od bladego świtu i są codzienne potrzeby, a wszystko najczęściej spoczywa na kobiecie.
„Bo robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku takie rzadkie, że są rozkoszą”.
Kto ma jakiś kapitał, ten rozporządza nim i dokłada i bogaci się. Ten ma pracowników i dobre plony, bo często – na przekór zazdrośnikom – pogoda sprzyja takiemu panu. A ten, „(...) kto ma kredyt, brnie weń ze złudną nielogiczną nadzieją, że ziemia się wypłaci kiedyś”. I spłaca procenty, bo na resztę funduszy brak. Są „gęby do wykarmienia” i bydło i trzeba gospodarzyć i trud znosić i troski w sobie nosić... A troska to rzecz, „(...) której nikt nie kupi. Troska cię znajdzie wszędzie i dzieciom jej nie oszczędzisz. Bo nawet zmieniając miejsce człowiek nosi ze sobą ciężary, zgryzoty, zawody i straty, klęski i smutki”.
W powieści Rodziewiczówny, co istotne, okazuje się, że kobiety są ważne. Są silniejsze psychicznie, twardsze, zahartowane codziennością i dążeniem do celu. Trzymają się obranych dróg i zachowują zimną krew, podczas gdy mężczyźni szybko tracą cierpliwość. Są uparci i trzymają się swoich racji, a co najgorsze miękną przy wysokoprocentowych trunkach. Ale i oni są w powieści ważni. I choć każdy doszukuje się w bohaterkach pierwowzoru autorki stawiając je na piedestale, to warto spojrzeć i na panów. Jest tu i Zagrodzki i Makarewicz z synem Ihnatem, jest Seweryn i Szymon i wielu innych, a parają się łowiectwem, rolnictwem, czy finansami. Bo prawda jest taka, że „Klejnot” to powieść o ludziach. I tych biednych i tych bogatych. To powieść o ludzkich charakterach, aspiracjach i marzeniach. Autorka dokonała skrupulatnego przekroju postaci, by dać obraz tamtym czasów.
Ale – muszę dodać – Rodziewiczówna nie byłaby sobą, gdyby nie doceniła natury i ziemi. „Klejnot” to w wielkiej mierze powieść o Ziemi – tej uprawnej i tej leżącej odłogiem. O ziemi, którą się kocha, uprawia, i która troski sprowadza. Praca na niej uszlachetnia i cieleśnie i duchowo. Praca, która lepi z człowieka mocarza na wzór i podobieństwo dębu. A ten dąb wrasta korzeniami w ziemię i pnie się ku górze. Ta ziemia to dom.
„Klejnot” jest mało znaną powieścią Marii Rodziewiczówny. Warto czytać ją ze zrozumieniem, a samego siebie stawiać w różnych miejscach i sytuacjach. Warto bacznie obserwować poczynania i zapędy bohaterów, a po zakończeniu czytania długo, długo o niej rozmawiać. A zapewniam, że jest o czym.
#agaKUSIczyta
Jak dobrze jest poczytać o wartościach cenionych przed laty. O szacunku do ziemi, do jej uprawy i zatwardziałej walce z naturą i tymi, co chcą podjudzić i wydrzeć ojcowiznę. O tym, jak człowiek cenił to, co miał, żywił rodzinę z tego, co zebrał, a czasem i sprzedał. Gdy gospodarz miał swoje zwierzęta, a niektóre rokrocznie, gdy były już pochowane wywoził na targ i dobijał...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-26
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na zgromadzenie. A, jak wiadomo, skoro starsza, to pewnie niezbyt logicznie myśląca, a o mieszkanie upominają się krewni, bo już mają plany na spadek. Tak nie może być, żeby ich fortuna minęła...
U staruszki śmierć nastąpiła z nadmiaru emocji. Lecz nie każdemu będzie dane pożyć do 80-tki, bo los ukróci ktoś, komu... przeszkadzają. A co zabawniejsze, szukając rozrywki w znudzonym towarzystwie też można przyczynić się do zgonu kogoś. W zamknięciu i odcięciu od świata grupa paru osób spędza czas na pogaduchach, gdy nagle dostają list wciągający w tajemniczą grę. Zaczyna się niewinnie, jak każdy dramat zresztą, taka cisza przed burzą. Cisza, jakbyś stał na klifie, by żywot zakończyć w kipieli pod sobą. Cisza, nagle czas się zatrzymuje, słyszysz bicie swojego serca... Ostatnie takty muzyki swego żywego jeszcze ciała, by po chwili utonąć w ciszy i zimnie.
Lecz nie zawsze koniec przychodzi wraz z obcym. Najbliższym też można przeszkadzać, a wtedy najlepszym sposobem okazuje się być morderstwo. Usunięcie kogoś, jak pionka z gry i spokój i ulga i po kłopocie.
Był człowiek, nie ma człowieka.
Życie – człowiek decydując się na zamordowanie drugiego czuje się jak Bóg. Jeden ruch i czysto i rządzę ja, mówię ja, jest jak ja chcę. Człowieka usuwa się, jak przeszkodę z drogi, którą idzie się ku sukcesowi. Ja sam w sobie jestem sensem i celem, myślą bohaterowie, reszta dopiero się okaże.
„Fonos. Zbrodnia po grecku” kipi od złych charakterów, zawistnych osobowości i egoistycznego postrzegania siebie w centrum świata. Te opowiadania łączy śmierć, różna, ale i człowiek stanowi spoiwo tych tekstów. To człowiek decyduje co z kim zrobić i dlaczego i zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie swojego czynu. Jeden drugiemu zleca, inny nakazuje kładą akcent na przymusowym obowiązku, inny płaci za usługę dostępną w cenniku, a innego życie wyprzedza o krok i samo bierze los w swoje ręce. W końcu każdy kiedyś umrze, aż nastąpi to wcześniej niż później? Pewnie sobie zasłużył, myślisz.
Śmierć.
Grecki klimat, gorąc, wzdłuż kręgosłupa ścieka kropla potu, po niej następna. Słońce praży, okulary zsuwają się ze spoconego nosa, zimna kawa nie mrozi, a lody szybko zamieniają się w śmietankę. Stagnacja w czasie. Taka tu panuje literacka aura, a od tego stojącego powietrza bohaterom opowiadań różne pomysły do głów przychodzą.
Zbiór historii kryminalnych zebranych w „Fonos” ukazuje przy okazji cały wachlarz ludzkich zachowań. I nie ma znaczenia fakt, że powstały ponad 60 lat temu. Są aktualne do dziś i pewnie przez kolejne lata też tak będzie. Ich uniwersalność znajdzie swój smaczek w każdym dziesięcioleciu i w każdym kraju. I choć nie są to kryminały z najwyższej półki, choć nie jest to klasyka, to jednak warto w nich dostrzec misternie malowane tło. Psychika ludzka i przewartościowanie na zysk, bo śmierć przynosi korzyść. Przecież ofiara zostawia majątek, a ten? A ten ktoś musi przejąć... Gorzej z długami, uczuciami tych, którzy zostali i płaczą, czy z dochodzeniem śledczych. Ale teraz wszystko można zatuszować...
Ktoś żył, a teraz nie żyje.
Był i go nie ma.
Żył i umarł.
Taka kolej rzeczy. Tak jest ten świat zbudowany.
Czytasz i w dziwny dla siebie sposób, przepadasz w tych opowieściach. Czasem szukasz powodu zbrodni, czasem śmiejesz się z tych bohaterów ale też podziwiasz autora, bo ten nie musiał szukać ani fabuły ani scenografii. Wystarczyło tylko usiąść przy stoliku wystawionym na zewnątrz jakieś cukierni, zamówić lody i mrożoną herbatę, a na zaostrzenie apetytu kieliszek schłodzonego wina. Wystarczyło tylko usiąść i zza szkieł ciemnych okularów obserwować przechodniów.
Ludzie to dziwne typy, myślisz w ślad za autorami, które boją się...
Sam dokończ, czego. Co mają najcenniejszego przy sobie? Czego się mogą bać...?
#agaKUSIczyta
„(...) Mówi się, że życie na ziemi nie jest przypadkowym rezultatem czy dziełem nadnaturalnego Boga, ale umyślną twórczością zaawansowanych technologicznie istot, z użyciem DNA”, co przekazali kosmici założycielowi sekty, której członkinią była starsza pani, a która to przyczyniła się do zawału jej serca i śmierci. A testament? W nim wszystko zmarła przekazała na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-25
Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?
Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej ilości rad podobnych sobie. Przypadkowo poruszasz temat i nagle okazuje się, że każdy ma ten problem. Bezsenność to choroba naszych czasów. Dlatego, gdy zmęczony wolno mijającą nocą podchodzisz do okna i patrzysz na świat pogrążony w głębokim śnie, nagle okazuje się, że nie jesteś sam. Nie jesteś sam ani w tym budynku, ani w tym mieście, ani na świecie. Takich, co nie śpią jest wielu. Jedni nie śpią, bo nie mogą, bo sen o nich zapomniał, bo głowa nie pozwala, bo bolączki codzienności nie pozwalają, bo serce zbyt szybko bije... Ale są i tacy, co nocą pracują. A ilu ich jest? Co robią?
„(...) Miasto przyjmuje obraz w części dramatu dokumentalnego, a częściowo karnawału groteski”. Noc jest biblioteką monografii, której półki z każdą nocą ożywają i powiększają się. Rodzi się nowe życie, jakieś odchodzi, ktoś nie śpi, bo widzi „nocne słońce”, a serce zbyt głośno wybija swój marsz w uszach... Reportaże Sukhdev`a Sandhu to noktowizory, które prześwietlają Londyn nocą. To reportaże, które tworzą barwną mozaikę nocy – nie tylko Londynu, ale i każdego innego miasta na świecie. I gdy stoisz nocą przy oknie czekając na sen, a przed tobą pulsuje serce nigdy niezasypiającej ziemi „(...) czujesz się, jak gigant, ponieważ świat się zmniejszył”. Ci, co nie śpią widzą to, czego ci śpiący nie widzą. Ci, co nie śpią sprzątają miejsca, po których za dnia będziesz chodził, gdzie będziesz pracował, gdzie w kolejce będziesz łapał resztki ulatującego z ciebie zdrowia czy płakał z bezsilności. Bo wszystkich tych pracujących bezsennych łączy „(...) kipiący na wolnym ogniu smutek”. Każdej nocy coraz bardziej oddala się od nich dusza niegdysiejszych ja. Zmieniają się, bo życie zmusza. Zmusza bieda, dzieci i rachunki, dlatego pracują nocami za grosze, by ślizgać się po tafli życia z pełnym brzuchem. Często płaczą, topią się, bo tafla pod nimi nagle pęka, a te łzy sprawiają, że ich ciała i oni cali ulegają korozji. Próbują być obojętni, ale to ludzie z uczuciami, a płakać bez emocji się nie da. Nadmiar trzeba z siebie wyrzucić. I w takich momentach załamania i samotności do ich uszu dochodzi melodia. Noc ma swoją „ścieżkę dźwiękową”, którą każdy słyszy inaczej. I chyba to ich jeszcze trzyma w pionie, by pomimo nocnego tragizmu, odtrącenia i niewidzialności, przetrwać. By być „o jeden oddech od zatonięcia”.
Musisz sprzątać po nocnych ekscesach, wozić klientów nocną taryfą, słuchać ich obelg i historii o marzeniach, które podlane alkoholem nagle potrzebują ujawnienia. Sprzątasz w biurowcach, lub po szybkim seksie z byle kim i byle gdzie. Zmywasz z chodników wymioty, fragmenty ludzkich tkanek tych, którzy postanowili w nocy popełnić samobójstwo. Szorujesz rozbryzganą krew po nocnej walce gangów, grzebiesz w odchodach miejskich, nasłuchujesz obecności demona, którego rozsiane zło musisz odczynić. Noc skrywa graficiarzy, straż, pilotów, śmieciarzy i tych, którzy tkwią przed monitorami kończąc projekt na wczoraj.
Noc tętni życiem.
„Już od tak dawna nie mogę spać. Noc w noc na nogach, jakby ktoś walną mnie w głowę”. Trudno przywyknąć i zachować jako taką godność. Trudno zaakceptować taki los. Mózg tkwi w wyżymaczce i boli. Całe ciało boli, dlatego wyłączasz myśli idąc do pracy.
To pomaga...
Przynajmniej na chwilę, na kilka nocy i dni...
„Miasto nocą. Londyn” to spacer ulicami ciemnego miasta, podczas którego napotykasz różnych ludzi. Obcy stają się znajomymi. Słuchasz ich historii i współczujesz im – to jedyne, co możesz dla nich zrobić. Wysłuchać ich – jak autor, Sukhdev Sandhu. Możesz ich pocieszyć, pogłaskać po zmęczonych i zniszczonych rękach, dać ciepłą kurtkę, bo nocami marzną...
W te reportaże wpadasz całkowicie, a gdy kończysz zamykasz „Miasto nocą” i siedzisz. Bolą cię stopy, serce i głowa. Do portu w tobie wpływają zagubione kutry myśli, a własna szarość dni nagle okazuje się być barwna i wartościowa. Dziękujesz za przespane noce i ciepłe łóżko...
„Miasto nocą. Londyn” Sukhdev`a Sandhu zaskakuje, ale i zatrważa.
Paraliżuje, otwiera oczy i uszy.
Budzi emocje.
Takie są te teksty. Tętnią mimo ciszy nocnej i nie śpią mimo zmęczenia.
#agaKUSIczyta
Spacer po ulicach Londynu. Spacer nocą, gdy do uszu dochodzą głosy tych, którzy nie śpią. Noc skrywa wiele, ale gdy już ją wchłoniesz, nagle dostrzegasz ruch, jak w dzień. I zastanawiasz się, czy Londyn nie zasypia? Nie daje sobie wytchnienia? Nie daje sobie jakiejś przerwy, odpoczynku?
Bezsenność się leczy na wiele sposobów. Toniesz pośród wielu recept i jeszcze większej...
2024-03-18
Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność artysty. Malarstwo Modiglianiego wnika w ciebie. On sam cię frapuje i ciekawi, dlatego po czytaniu szukasz więcej jego obrazów, na które już inaczej patrzysz. Widzisz perspektywę, odcienie, barwy, kreskę... Widzisz dzieło, które potrafisz zanalizować, a poprzez jego interpretację zrozumieć duszę malarza, który w tym płótnie zostawił swoją część. I co się wówczas dzieje? Podziwiasz go, współczujesz mu, ale i oddajesz hołd talentowi. To się dzieje po „Książę Modiglianim” Angelo Longoni.
Ta powieść to podróż malarsko-duchowa, to pełna barw historia życia Amedeo Modiglianiego, który „(...) miał w sobie magiczne i nadprzyrodzone pragnienie by być”. Jego wola życia wyciągała go w dzieciństwie z wielu poważnych chorób. Jednak, stojąc u drzwi śmierci nie zapukał w nie, a zrobił krok w tył i umknął, porzucił zaproszenie do przekroczenia progu kostuchy. Powiedział „jeszcze nie teraz, to nie ten czas”, a owa siła woli w nim dawała mu szczególne prawo do życia. Wspierała go matka, która wielbieniem Amedeo odtrącała dwójkę pozostałych dzieci. On był najważniejszy, tylko on. Jednak dla samego Modiglianiego najważniejsza była sztuka. Zaczynał w rzeźbie, potem dopiero sięgnął po pędzel. On, Włoch, podchodził do pracy z wielką pokorą. Uczył się od innych, jednak ingerencja skostniałych przekonań mierziła go. Poszukiwał, chciał czegoś, co nie potrafił określić, jednak to, co było, nie pociągało go. Modeli postrzegał na swój indywidualny sposób. Uciekał od rzeczywistości. „Czuję się bezpieczny, gdy chronią mnie anonimowość i obojętność”. Tłumy go krępowały. Bycie w centrum zainteresowania paraliżowało go. Dobrze się czuł w towarzystwie, poznawał nowych artystów, próbował żyć i to życie odczuwać. Żyć ponad życiem. U jego boku pojawiali się Picasso, Manuel Ortiz de Zarate, Ludwig Meidner, czy Toulouse-Lautrec. Była też Suzanne Valadon i jej nieślubny syn, Maurice Utrillo, który dołączył w pewien sposób do grupy znajomych Paryżan, jacy skupiali się wokół Amedeo. Dyskutowali, kłócili się, palili, pili. Tworzyli nieformalną bohemę, która rządziła się swoimi prawami, myślami i czynami. Wolne duchy?, zapytasz, czy protagoniści nowych kierunków w sztuce? Dysputanci, czy ludzie czynu? Wielu z nich szybciej zdobywało wiedzę niż mądrość, wielu przepadło w oparach tytoniu, czy litrach alkoholu. Wielu utonęło w używkach, czy bylejakości. Ale on, Modigliani żył inaczej. „Chciałbym malować niepowtarzalne chwile zapomnienia”.
Przecież miał być na „zawsze”.
Nie na teraz, nie na „kiedy”, nie na jakąś przyszłość nieznaną. On miał być na „zawsze”, nigdy nie umrzeć. Miał przekroczyć próg nieskończoności, czego sam nie pojmował, a co się dokonało po jego śmierci.
Sztuka i piękno sprawiały, że czuł się mniej samotny. Otaczał się nimi, tkwił w nich, dzielił się z innymi. One pokazywały mu życie inne, podobne do jego, acz nieco lepsze. W sztuce zatracał się. Nie bał się swoich płócien, czy farb. Walczył ze słabościami i wątłym ciałem, bo to jego życie było wyrwane śmierci. Mogło się szybko skończyć, dlatego pożerał je, chłonął całym sobą, póki miał możliwość. Żył, jak nikt inny.
Mogłabym pisać o nim i pisać. Mogłabym malować obraz Modiglianiego bez końca. Mogłabym nurzać się w jego losie, płótnach i marnej codzienności, a wszystko to sprawka powieści Angelo Longoni. Stworzył on historię, którą chłoniesz. Sczytujesz każde słowo, zdanie, całe strony wręcz, które układają się w tobie, scalają w jeden obraz. Słowa autora malują w tobie barwne płótno, które przeżywasz w swój indywidualny sposób. Czujesz się przesiąknięty sztuką, pasją i pazernością życia.
Parafrazując słowa z powieści, Angelo Longoni stworzył „(...) barwny świat malujący wiersz, który zasługuje na zapamiętanie”.
„Książę Modigliani” zostaje w pamięci, muska skórę, by potem się w nią wtopić. Wrasta w ciebie, otwiera ci spojrzenie na piękno, uczy łapać chwile ulotności. Powieść otwiera świat tak inny od twojego, tak barwny, że zaczynasz marzyć. Zaczynasz interesować się sztuką, przez wielkie „S” i tym, co ona zrodziła. Sięgasz po inne nazwiska, po Picassa, po Van Gogha, po Muncha. Szukasz, patrzysz i widzisz. Sam ten fakt stanowi o mistrzostwie pióra Angelo Longoni.
Ta książka zachwyca. Jest w niej jakaś magia, która nie tyle, że otumania, to całkowicie pęta. Nurzasz się w jej stronach, podróżujesz po Europie, poznajesz ludzi pędzla, uczysz się dostrzegać szczegóły, o których mówią skupieni wokół stołów ludzie. Obcowanie z tą powieścią staje się luksusem samym w sobie, przyjemnością, która mogłaby się nie kończyć. I choć to historia Modiglianiego osadzona na faktach, acz fikcyjnie ubrana w słowa, to chylę czoła przed geniuszem pióra.
Jedna z najlepszych powieści, obok "Pasji życia" o Vincencie Van Goghu.
#agaKUSIczyta
Nie sposób przejść obojętnie obok tej publikacji - no, po prostu się nie da. Dla MODIGLIANIEGO, dla AUTORA i tego, co zrobiło fenomenalne wydawnictwo ARKADY, które wydało tę perłę literatury. Ta książka dosłownie wpycha się w ręce, wnika w czytelnika i sprawia, że malarstwo oraz świat artystów nabiera innego znaczenia. Zaczynasz dostrzegać barwy, problemy i samotność...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-12
Wyobraź sobie, że jesteś medykiem – ale nie byle jakim. Nie takim współczesnym z komputerem obok pacjenta i sztuczną inteligencją do pomocy. Jesteś medykiem i farmaceutą w jednym w Egipcie i jest rok... jest 3100 roku p.n.e. Chodzisz w sandałach, którymi są podeszwy wiązane rzemykami do nóg i jesteś niezwykle cennym (choć nie zawsze mądrym i skutecznym) docentem, jakich mało. Leczysz wszystko u każdego. Najczęściej są to siniaki i stłuczenia u tych, którzy budują piramidy. Są bolące oczy i skrzywienia kręgosłupa od pisania hieroglifów na papirusach (długich i zwijanych, jak papier toaletowy) lub odciski na dłoniach od ich wykuwania w kamieniu. Możesz mumifikować zwłoki lub doradzać swą wiedzą (ograniczoną, bo samo nabytą) w ramach eksperta (czyli „ę” i „ą” i ten tego...). Rybacy zaś proszą cię o skuteczne mydło, które zabiłoby odór ryb jakim przesiąkają dzień po dniu (po zapachu ryb każdy wyczuwa ich obecność nawet, jeśli jeszcze ich nie widzi). Zdarzają się i tacy, którzy czują klątwę na sobie (zbóje i złodzieje... co groby patroszą) i błagają o ratunek. Wtedy to masz klin (w głowie), co im zalecić i jak wypisać receptę.
Są nawet przypadki leczenia zajadów wokół ust od całowania (czasem spoconych i nieświeżych) stóp faraona. Twoi pacjenci to Egipcjanie, a że lekarz ma leczyć, to leczysz. I całe szczęście, bo lepsze to, niż całowanie stópek władcy, czy noszenie bloków i układanie ich w formę piramidy. Nie wspominając o mumifikowaniu ciał od początku do końca (i wyrzucaniu mózgu czy grzebaniu w bebechach brzucha). Medyk to był ktoś (powiedzmy). Od niego zależała kondycja ludzi, a ta była wprost proporcjonalna do (szybkości) wykonywanej pracy. Im zdrowszy był robotnik, tym szybciej harował. Nawet delikatny nieżyt żołądka mógł być kłopotliwy (tu pomagał specyfik z ogona martwej myszy i ziela łopianu).
A faraon? Ten to czasem wymyśla tak, że sandały z nóg spadają. Jego też kurujesz (czasem nawet wyciągasz z lenistwa, gdy rozrywek mu brak). Znudzony faraon to katastrofa (to jak mucha tse-tse, która bzyczy nad uchem i żądli gdzie chce i kogo chce)...
Medyk ma prestiż i renomę (i poważanie jako takie).
Jest 3100 rok p.n.e. i dzieje się, oj dzieje. Wiele się dzieje, zwłaszcza w tej genialnie napisanej książce. Clive Gifford zawiązał sobie sandały u nóg, a na głowę wcisnął opaskę ze złotą broszką (na wzór i podobieństwo faraona), zarzucił na siebie prześcieradło i zasiadł do hieroglifów (a raczej hieroglifopisania, czy innego hieroglifów rycia). „Co wolisz?” pyta autor, „Kim chcesz być?” docieka. Wybieraj, a jest w czym. W starożytnym Egipcie było wiele opcji i możliwości. Niewielu wybiło się ponad przeciętność (jak choćby Tutenchamon, czy Nefretete) ale nie sięgajmy zbyt wysoko.
Ta książka jest... wspaniała. Skrywa w sobie i zabawę i śmiech i naukę. Podczas czytania przechodzi transformację dopasowując się do ciebie – dziecko zauważy coś innego, niż dorosły, ale... śmiech i tak ogarnie każdego. Wymyka się poczucie realizmu, bo oto wybierasz mumifikację zmarłych i masz ręce pełne roboty (a raczej pełne metrów bandaża).
To niebywała perełka wydawnicza, która wymaga wyróżnienia na podium. Wyniesienia na sam szczyt piramidy. Ona prosi się o uwagę. Przyciąga i bawi. Śmieszy rysunkami i tekstem.
Niebywała.
To bezsprzecznie książka do której będziesz wracać.
#agaKUSIczyta
Wyobraź sobie, że jesteś medykiem – ale nie byle jakim. Nie takim współczesnym z komputerem obok pacjenta i sztuczną inteligencją do pomocy. Jesteś medykiem i farmaceutą w jednym w Egipcie i jest rok... jest 3100 roku p.n.e. Chodzisz w sandałach, którymi są podeszwy wiązane rzemykami do nóg i jesteś niezwykle cennym (choć nie zawsze mądrym i skutecznym) docentem, jakich...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-09
Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Nagle, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, czujesz ból tysięcy istnień, ogłuszają cię krzyki niewinnych dusz, skądś dochodzi fetor rozkładających się ludzkich ciał i obecność śmierci.
Wdech dla złapania jasności umysłu, wydech.
Wdech, by nie upaść od nadmiaru cierpienia w sobie, wydech.
Wpuszczasz sobie w żyły dawki cudzych słów i czekasz aż rozejdą się po kościach i narządach. Stajesz się Barbarą Zdunk, stajesz się „magicielką' i wiedźmą jednocześnie. Jesteś magiczną kobietą o nieprzeniknionym wnętrzu wyłapującą milczące strony ludzkiej natury, dlatego jesteś tępiona i hołubiona zarazem. Jesteś niezrozumiała dla prostych umysłów. Ludzie błagają cię o pomoc przy leczeniu, upadają przed tobą w płaczu, gdy śmierć zabiera bliskich, ale za plecami pomawiają o konszachty z demonami i siłą nieczystą. Łączysz dobro i zło, widzialne z niewidzialnym, a to ludzi razi. Zbierasz zioła, znasz właściwe słowa modlitw i zaklęć, a to irytuje, to denerwuje i drażni ludzkie oczy i uszy. Twoja mądrość wykracza poza ziemskie pojmowanie. Twoja wiedza jest ponad ludzkim trywializmem. Jesteś kimś, kto tu nie pasuje. Przy tobie ludzie czują się gorsi, dlatego cię nienawidzą, nie poważają i opluwają. Wstydzą się siebie, gdy przychodzą z prośbą. Pukają do twoich drzwi i odwracają się, czy ktoś ich aby nie widzi... Słabości się wstydzą. Swojej miernoty...
Dusi zatęchła atmosfera tego miejsca. Ludzie mianują się „czyścicielami”, a raz rzucona obelga pociąga za sobą następną. Obelga, jak kula śnieżna rośnie i zbiera coraz większe żniwo. Dochodzi zło i czyny i bicie i gniew w pięściach. Są krwawe łzy i kopniaki i niemoc. I jest aprobata zezwierzęcenia. Aż dzieli cię jeden oddech.
Jeden oddech od spalenia.
Czujesz w sobie strwożone bicie serca. Swojego serca i autorki. Tak, autorki, bo pisząc powieść tak mocno osadzoną na uczuciach i emocjach nie sposób oddzielić autorki od bohaterki, czy bohaterki od autorki. A z każdą wyczytaną stroną i ty stajesz się Barbarą Zdunk. Wchodzisz w jej skórę. Nie dowierzasz emocjom, jakie biorą cię we władanie. Otacza cię kipiąca na wolnym ogniu ludzka obłuda i zakłamanie. Pęta cię mieszczańska wiara w zabobony i przekonanie, że w grupie siła i racja. Czytasz i dusisz się od przytłaczającej cię kołdry wypełnionej wstrętem i niesmakiem.
Losy Barbary sprzed lat i życie Michaliny teraz splatają się, jak warkocz przerzucony przez prawe ramię. Jedność.
Spokój.
Symbioza.
A ty? Podążasz wedle słów. Wierzysz autorce i łapiesz ją za dłoń. Wierzysz jej, jak przewodnikowi w ciemności. Wierzysz jej, gdy ku stóp padają słowa skazujące na stos. Od negatywnych spojrzeń ulegasz korozji. Wlewają się w ciebie, oblewają cię, wżerają w wrażliwe tkanki ciała. Twoja granica wytrzymałości przesuwa się. Zamykasz oczy. Walczysz by być obojętnym, co jest niemożliwe. I choć za autorką powtarzasz, że wypełnia się los, że to przeznaczenie, to płaczesz.
Korozja nie łapie duszy.
Płaczesz, bo czujesz do końca.
„Ta, która wie...”
Ta, która nadal żyje...
Ta, która jest...
Czas zwalnia, jakby niewidzialna ręka przetrzymywała wskazówki zegara. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia. Nagle, przytłoczona niewidzialnym ciężarem, czujesz ból tysięcy istnień, ogłuszają cię krzyki niewinnych dusz, skądś dochodzi fetor rozkładających się ludzkich ciał i obecność śmierci.
Wdech dla złapania jasności umysłu, wydech.
Wdech, by nie upaść od...
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę nad głową (najlepiej gdy jest ich trochę więcej, bo to znaczy, że gdzieś w pobliżu jest miód). Nic mu nie umknie, a wszystko go zachwyca. Jest takim misiowym dzieckiem w futerku. I ta jego radość w dziwny sposób łączy się poniekąd z beztroską dzieci z niebieskiego domu.
To one dostrzegają każdy symptom nadchodzącej wiosny. Nie umknie im „NIC” i tym „NIC” zachwycają się w sposób, jaki tylko dzieci to potrafią. Bo nie ma jak wiosna – zwłaszcza po długiej i szarej zimie – bo ile można nosić drapiące w czoło czapki, puchate rękawiczki i niekończące się szaliki? A jeszcze gorzej, gdy się ma ponad 4-letniego brata Mikołaja, który ma zawsze tysiąc pomysłów na minutę i który nie zważa na ubiór, czy porę roku. Zawsze znajdzie coś, czym zaskoczy, a najbardziej mamę, której wówczas dziwnie ręce opadają.
Jest i Zosia, dwulatka, ale ją można zapiąć w wózku i póki co nie ma z nią kłopotów (do czasu aż ten wózek opuści). Jednak teraz Mikołaj przy niej, to już odrębna para (mokrych najczęściej) kaloszy, choć i te często gubi).
W Niebieskim Domu jest jeszcze Pawełek, Łucja, Emilka oraz rodzice (o stalowej wręcz cierpliwości) i najważniejszy (opowiadacz owych perypetii), czyli Daniel. Do tego należy doliczyć Tuptusia – królika i babcię Anielę i ciocię Monikę i wujka, ale na szczęście oni już (bez Tuptusia, oczywiście) mieszkają osobno. To tak pokrótce, bo każdego dnia dzieje się tak wiele, że nie dość, że trudno nadążyć za tym wszystkim, to tym bardziej spisywać (i to jeszcze czytelnie). W międzyczasie kończy się pandemia i nauka on-line (w której oszukiwała Marta), a zaczyna wojna na wschodzie między Ukrainą, a Rosją. Tysiące ludzi ucieka przez granicę i przyjeżdża do Polski. A i babunia Aniela też przyjeżdża (na szczęście nie ucieka z przymusu) i trafia pod dach domu cioci Moniki. Od tego momentu w napiętym grafiku dzieciaków trzeba było od czasu do czasu wcisnąć odwiedziny u Babci i dać swój czas komuś, kto się z takiego prezentu ucieszy (nie tylko w ramach okresu Postu). Ale – co się okazuje – ten czas z bunią Anielą staje się czymś na miarę historii. Staruszka opowiada o tym, co przeżyła, co się działo, o czym marzyło. Spotkania stają się lekcjami historii – nawet lepszymi niż te szkolne, bo nikt nie myśli o wagarach, a bunia, jako nauczycielka jest wspaniała. Na jej lekcjach frekwencja jest 100%-towa.
Autorka, Natalia Przeździk tak, jak łączy zimę z wiosną, tak też łączy pokolenia. Babcia cieszy się z wizyt wnuków, a one spędzając z nią czas czynią dobro. A i wiele zyskują. Nie dość, że poszerza się ich widza, to i czynią dobro i stają się zdyscyplinowani w obietnicach spotkań. Jest tu też i nauka i zabawa i czas na lenistwo. Rodzina ma być wszystkim – o tym w głównej mierze są historie z „Błotnych stworów”. Rodzina to nie tylko dom, lecz rodzina to ludzie, którzy w nim żyją. W domu się dorasta, uczy i mądrzeje. W domu się bawi, uczy i marzy. W domu się odpoczywa, ale w domu też się dokucza (czasem). W domu słychać śmiech. Tu tworzy się ciepło (naturalne) i do domu chce się wracać (choćby na gorące kakao, czy maślane ciastka – najlepiej polane czekoladą).
W „Błotnych stworach” są i Święta i jajek malowanie i palmy i śniadanie wielkanocne (jedyne tak pyszne w roku) i jest zapach dochodzący z piekarni, w której akurat piekły się bułeczki. Natalia Przeździk łączy codzienność z życiem rodzinnym. Uczy dzieci bycia słownymi, dobrymi i zaradnymi. Uczy radzenia sobie w każdej sytuacji. Ukryła w perypetiach bohaterów z Niebieskiego Domu prawdę o życiu – dosłownie – i chyba to sprawia, że „Błotne stwory” każdy odbierze inaczej. Dorośli odnajdą tu kompendium wiedzy rodzicielskiej, dziadkowie dawkę (leczniczą) śmiechu, a dzieci wyjątkowe historie o sobie. Lektura da korzyść każdemu i każdemu poprawi humor. Pozwoli uwierzyć w istnienie dobra, w miłość i bezinteresowny uśmiech. A co najważniejsze – według mnie – pozwoli uwierzyć w szacunek, o którym tak często zapominamy.
Same plusy.
#agaKUSIczyta
Jakiś czas temu zaczytywałam się, ponownie, w „Kubusiu Puchatku” i „Chatce Puchatka”. Przygody i perypetie Misia o małym rozumku, który mieszka w Stumilowym Lesie są tymi, które od lat uwielbiam. A są dla każdego o każdej porze dnia (i nocy), bez względu na stan zdrowia, czy grubość portfela. Kubuś zawsze wszystko dostrzega, nawet motyla na kwiatku, czy bzykającą pszczołę...
więcej Pokaż mimo to