-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant8
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2024-02
2024-01
Jak chyba każdy zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeden nawiedzony przywódca jest w stanie opętać cały naród i jak chyba każdy powtarzałam utarte frazesy o gospodarce, inflacji i biedzie.
Dlatego "Rausz" był dla mnie fascynującą lekturą, która rozbraja ten stereotyp i przedstawia portret Republiki Weimarskiej odmalowany z większą głębią, bardziej zniuansowany.
Jestem bardzo mile zaskoczona tą książką - po pierwszym rozdziale, bardzo politycznym i bardzo historycznym, mocno się rozkręca. Warto jednak przebrnąć przez początek z uwagą, bo nakreślony w nim pejzaż polityczny daje potem niezwykle istotny kontekst do zrozumienia późniejszych zjawisk.
Jak chyba każdy zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeden nawiedzony przywódca jest w stanie opętać cały naród i jak chyba każdy powtarzałam utarte frazesy o gospodarce, inflacji i biedzie.
Dlatego "Rausz" był dla mnie fascynującą lekturą, która rozbraja ten stereotyp i przedstawia portret Republiki Weimarskiej odmalowany z większą głębią, bardziej zniuansowany.
Jestem...
2023-03
Do przeczytania tej książki zainspirowała mnie pewna anegdota o dekoracji stołu na nieoficjalnym śniadaniu wydawanym przez państwa Becków, którą powtarzają wszystkie szanujące się popularne książeczki o Dwudziestoleciu. Dekoracja składała się z małych stateczków, które przez jednego z zaproszonych dygnitarzy odebrana została jako... wyraz polskich ambicji kolonialnych.
Rozumiecie więc, że po takim "teaserze" moje oczekiwania były bardzo wysokie. Szybko okazało się, że anegdotka o śniadaniu była jedną z najbarwniejszych w tej niedługiej książce - i pod tym względem "Kiedy byłam ekscelencją" zostawiła mi trochę niedosytu. Jeśli jednak zapomnieć o oczekiwaniach i przyjąć styl pani Beckowej takim, jakim jest, dostajemy troszkę nostalgiczną i do pewnego momentu bardzo pogodną opowiastkę o tym, jak autorka i jej mąż radzili sobie na eksponowanym stanowisku w młodym polskim państwie. Tam, gdzie brakowało tradycji i tzw. pamięci instytucjonalnej, ratowały ich wdzięk i naturalna klasa.
Na pewno urokowi książeczce pani Beck dodają humorystyczne opowieści o znanych postaciach historycznych, które autorka podaje zawsze bardzo taktownie.
Jak każda nostalgiczna, czarująca opowieść o Dwudziestoleciu, ta również kończy się wojną, ucieczką, prześladowaniem. Dużą część wspomnień pani Beck zajmują ostatnie tragiczne lata życia jej męża - widać, że i to wydarzenie, i jej późniejsze trudności odcisnęły na niej swoje piętno.
Do przeczytania tej książki zainspirowała mnie pewna anegdota o dekoracji stołu na nieoficjalnym śniadaniu wydawanym przez państwa Becków, którą powtarzają wszystkie szanujące się popularne książeczki o Dwudziestoleciu. Dekoracja składała się z małych stateczków, które przez jednego z zaproszonych dygnitarzy odebrana została jako... wyraz polskich ambicji kolonialnych....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-01
Prawdę mówiąc jestem dość rozczarowana - autorka nie byle kto, bo przecież Mira Zimińska, a nawet jeśli ona sama uznaje swoje dokonania filmowe za mało znaczące i wcale nie reprezentatywne, to przecież i dla "ekranowej" Miry można stracić głowę; nie byle jakie czasy, bo przecież dwudziestolecie z jego eksplozją talentów literackich i kabaretowych; nie byle jakie tło, bo przedwojenne Warszawa. Takie połączenie powinno dawać jak najlepsze rezultaty, tymczasem do końca książki dobrnęłam z niejakim trudem.
Owszem, wczesne dzieciństwo Miry może się podobać, bo i było poniekąd niezwykłe. Ale już młodość spędzona w teatrach i kabaretach jest, prawdę mówiąc, nieco blada. Wszystkie te postacie, o których dziś można powiedzieć, że tworzyły koloryt dwudziestolecia, pozostają gdzieś w tle, bardziej przypominające papierowe sylwetki niż ludzi słynących z charakteru, osobowości i talentu. Jedno jest pewne: autorka każdego z opisywanych przyjaciół czy znajomych określi mianem "kochany", co prawdopodobnie ma zastąpić wszystkie inne możliwe epitety określające Dymszę, Pogorzelską, Hemara...
Niedosyt zostaje - niedosyt barwnych anegdotek, niedosyt obrazu teatralnego życia, niedosyt realiów pracy w kinie i kabarecie, niedosyt humoru i dowcipu, z których podobno słynęła Zimińska.
Koleje dorosłego, powojennego życia przedstawione są dość skrótowo, ale przynajmniej bez nieznośnego patosu, kiedy autorka wspomina, jak przeżyła wojnę, i z dużym taktem, gdy streszcza absurdy, z jakimi przyszło się jej mierzyć podczas tworzenia i kierowania Mazowszem. Trochę za mało, żeby stworzyć obraz życia, który zapadnie w pamięć.
Po blisko trzystu stronach biografii miałam ochotę zapytać: to tylko tyle...? Przeciętnie, przeciętnie.
Prawdę mówiąc jestem dość rozczarowana - autorka nie byle kto, bo przecież Mira Zimińska, a nawet jeśli ona sama uznaje swoje dokonania filmowe za mało znaczące i wcale nie reprezentatywne, to przecież i dla "ekranowej" Miry można stracić głowę; nie byle jakie czasy, bo przecież dwudziestolecie z jego eksplozją talentów literackich i kabaretowych; nie byle jakie tło, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-01
Co można napisać o takiej książce?
Można na przykład uznać, że warto jest przeżyć całe życie, żeby mieć takie wspomnienia.
Można żałować, że nie ma się takich wspomnień już teraz, na własność.
Można na przykład napisać, że warto jest tak żyć, aby potem móc tak opisać swoją przeszłość - z dystansem, z ogromną wyrozumiałością dla błędów swoich i innych, z uczciwością i odwagą, z szacunkiem dla dawnych adwersarzy i czułą sympatią dla przyjaciół. Bez sentymentalizmu, bez ckliwości, bez zadęcia, choć Słonimski miał wszelkie podstawy do tego, aby uważać się za jednego z największych swoich czasów, a stracił więcej, niż współczesny czytelnik jest w stanie sobie wyobrazić.
Jest tu wszystko w doskonałych proporcjach: i humor, i nostalgia za utraconą przeszłością, i pogodna mądrość, i cięty dowcip, z którego autor słynął... Ale przede wszystkim - jest tu niezwykle piękny język.: taki szlachetnie prosty, taki klarowny, a tak pełen poezji.
To najpiękniejsza książka o przeszłości, jaką czytałam. Najpiękniejsza - bo na ma moc ożywienia jej choćby na krótką chwilę.
Co można napisać o takiej książce?
Można na przykład uznać, że warto jest przeżyć całe życie, żeby mieć takie wspomnienia.
Można żałować, że nie ma się takich wspomnień już teraz, na własność.
Można na przykład napisać, że warto jest tak żyć, aby potem móc tak opisać swoją przeszłość - z dystansem, z ogromną wyrozumiałością dla błędów swoich i innych, z uczciwością i...
2013-08-01
Kto czytał doskonałą książkę Grodzieńskiej "Urodził go 'Niebieski Ptak'" niech na niej poprzestanie i nie psuje sobie dobrego wrażenia. Kto nie czytał, niech zostawi w spokoju książkę pani Mieszkowskiej i zabierze się za Grodzieńską. Nie jest to bynajmniej tylko moja opinia - sama autorka odsyła wszystkich czytelników zainteresowanych przed- i wojennymi losami Jarosy'ego do książki Grodzieńskiej właśnie.
W swojej książce Mieszkowska skupia się na powojennych dziejach Jarosy'ego, które - trzeba przyznać - nie należały ani do łatwych, ani do przyjemnych, tym bardziej przykro jest o nich czytać.
Do tego jeszcze trudno posądzać autorkę o lekkie pióro - książka jest zwyczajna, poprawna i przeciętna. Najlepszy konferansjer przedwojennego kabaretu naprawdę zasługuje na więcej. Dla uściślenia należy dodać, że Anna Mieszkowska dość mocno pochlebiła sobie, mieniąc się autorką - ilość przytoczeń, wywiadów i cytatów tych, którzy pamiętali powojennego Jarosy'ego jest tak olbrzymia, że słuszniej byłoby pomyśleć nad współautorstwem.
Kto czytał doskonałą książkę Grodzieńskiej "Urodził go 'Niebieski Ptak'" niech na niej poprzestanie i nie psuje sobie dobrego wrażenia. Kto nie czytał, niech zostawi w spokoju książkę pani Mieszkowskiej i zabierze się za Grodzieńską. Nie jest to bynajmniej tylko moja opinia - sama autorka odsyła wszystkich czytelników zainteresowanych przed- i wojennymi losami Jarosy'ego do...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-01
Do Grodzieńskiej przymierzałam się już od jakiegoś czasu, ale jeśli nie odstraszała mnie perspektywa lektury o mrocznych wojennych czasach, to odstręczała siermiężna szata graficzna, prawdziwe arcydzieło brzydoty.
Przyciśnięta czytelniczą potrzebą niechętnie sięgnęłam wreszcie po "Urodził go Niebieski Ptak", zapewniana przez rodzinę, że "w dwa wieczory przeczytam, ani się obejrzę".
Miałam zamiar tylko przejrzeć (przypominam: zasada numer jeden brzmi: unikaj książek o wojnie, bo robią sieczkę z głowy), ewentualnie przeczytać dwa pierwsze akapiciki... i na siedemnastej stronie dotarło do mnie, że mam w rękach najlepszą książkę roku, absolutne arcydzieło humoru, przepiękną kronikę towarzyską, barwny fresk Dwudziestolecia. I że jestem zakochana na zabój - nie wiem, czy bardziej w dowcipie Grodzieńskiej, czy w głównym bohaterze tej książki, Fryderyku Jarosym.
Próby, premiery, przedstawienia, wakacje, spotkania, przyjaciele i znajomi, atmosfera szalonych lat dwudziestych w przedwojennej Warszawie, a nad tym wszystkim postać, charakter i osobowość Jarosego, urastająca wręcz do symbolu minionych lat: to nie może pozostawić obojętnym. Zgodnie z moimi obawami, Grodzieńska opisuje również lata okupacji Warszawy - to przeważająca część książki. To, że o ponurej wojennej rzeczywistości, strachu i niepewności jutra Grodzieńska pisze z dystansem, bez podkreślania tragicznej sytuacji, w jakiej znajdowali się warszawiacy, koncentrując się na pozytywach i oddając hołd zaradności i pogodzie ducha Fryderyka Jarosego nie znaczy wcale, że przez to lektura staje się mniej poruszająca. Można nawet zaryzykować, że dopiero na tym tle ujawnia się cały czar i niezwykłość bohatera tej opowieści.
Dla wszystkich, którzy kochają Dwudziestolecie - obowiązkowo.
Do Grodzieńskiej przymierzałam się już od jakiegoś czasu, ale jeśli nie odstraszała mnie perspektywa lektury o mrocznych wojennych czasach, to odstręczała siermiężna szata graficzna, prawdziwe arcydzieło brzydoty.
Przyciśnięta czytelniczą potrzebą niechętnie sięgnęłam wreszcie po "Urodził go Niebieski Ptak", zapewniana przez rodzinę, że "w dwa wieczory przeczytam, ani się...
2012-04
Umówmy się: dziś o Annemarie Schwarzenbach nie pamięta prawie nikt, a w Polsce szerszej grupie czytelników jest w zasadzie postacią zupełnie obcą. Bo też i trudno mówić o obszernym dorobku i spuściźnie: kilka książek i opowiadań, niezbyt przychylnie przyjętych przez ówczesną krytykę, reportaże, zdjęcia, niewiele więcej - nie licząc znajomości w kręgach szwajcarskiej finansjery, które mogła zawierać córka dyrektora fabryki jedwabiu oraz znajomości w światku niemieckich artystów, w tym z dziećmi Tomasza Manna, które mogła zawierać ta sama córka, obdarzona artystycznymi ambicjami.
Śmiem twierdzić, że w tej zbeletryzowanej biografii chodzi nie tyle o postać Annemarie - neurotycznej, niepewnej siebie, zagubionej, wiecznie niedojrzałej - ile o samą prozę Melanii Mazzucco, usuwającą w cień swoją bohaterkę. Prozę "gęstą", barwną, oryginalną i niezwykle plastyczną. Atmosfera przedwojennego Berlina, wzmiankowana w opisie wydawcy, ma chyba być swoistym wabikiem na czytelnika, bo właśnie tego Berlina jest tu najmniej - i dobrze. Prawdziwy talent Mazzucco przejawia się szczególnie w rozdziałach poświęconych bliskowschodnim wyprawom Annemarie i, najpełniej chyba, w części poświęconej pobytowi bohaterki w Afryce: duszna, klaustrofobiczna, niszcząca atmosfera, jaką Mazzucco przesyciła relację z ostatnich lat życia Annemarie to jeden z najlepszych opisów tego rodzaju, jaki czytałam.
Jeśli nie ze względu na postać Annemarie to ze względu na klasę pisarki warto spróbować.
Umówmy się: dziś o Annemarie Schwarzenbach nie pamięta prawie nikt, a w Polsce szerszej grupie czytelników jest w zasadzie postacią zupełnie obcą. Bo też i trudno mówić o obszernym dorobku i spuściźnie: kilka książek i opowiadań, niezbyt przychylnie przyjętych przez ówczesną krytykę, reportaże, zdjęcia, niewiele więcej - nie licząc znajomości w kręgach szwajcarskiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10
Powinnam wreszcie przestać podchodzić do książek z jakimiś oczekiwaniami: co z tego, że koleje burzliwego życia Zuckmayera obejmowały i uczestnictwo w Pierwszej Wojnie Światowej (przedstawione zresztą bardzo dojrzale, z dystansem, bez patosu i bez nonszalancji) a także emigrację w czasie Drugiej, skoro autor przedstawia je z takim zacięciem, jakby łupał kamienie na drodze? Co z tego, że Zuckmayer pisał dialogi do "Błękitnego anioła" z Dietrich, skoro nie pisze nic o filmie i ówczesnej branży filmowej, co z pewnością byłoby barwniejsze i bardziej wciągające? Co z tego, że był utalentowanym - podobno - dramatopisarzem, skoro w jego wspomnieniach nie ma ani grama magii ówczesnego teatru? Co z tego, że spotykał największych ówczesnych pisarzy, reżyserów i artystów, skoro nie przedstawił ich inaczej niż kilkoma niedbałymi zdaniami, w koło Macieju wracając do tego, jak się musiał w życiu napracować i jaka była bieda po wojnie? I co z tego wreszcie, że żył w przedwojennym Berlinie, skoro nie potrafił nakreślić choćby pobieżnie atmosfery tamtych czasów?
Niech będzie, że ja jestem sentymentalną panienką i mam zastrzeżenia do książki dlatego, że nie odpowiada moim romantycznym wyobrażeniom, ale braku talentu gawędziarskiego i nudy nic nie usprawiedliwi.
Powinnam wreszcie przestać podchodzić do książek z jakimiś oczekiwaniami: co z tego, że koleje burzliwego życia Zuckmayera obejmowały i uczestnictwo w Pierwszej Wojnie Światowej (przedstawione zresztą bardzo dojrzale, z dystansem, bez patosu i bez nonszalancji) a także emigrację w czasie Drugiej, skoro autor przedstawia je z takim zacięciem, jakby łupał kamienie na drodze?...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08
Słonimski jako publicysta to jest klasa sama w sobie - za odwagę w wiernym trzymaniu się swoich przekonań (humanistycznych, humanitarnych, demokratycznych) w czasach, kiedy było to coraz gorzej widziane, aż do całkiem realnego zagrożenia. I za niestrudzony upór, z jakim powtarzał, że na nietolerancję, szczucie, zmienianie bliźniego we wroga nie może być nigdy przyzwolenia.
Smutny ten tom. Wszystkie inne tematy społeczne ustępują miejsca rosnącej fali antysemityzmu, prześladowań, politycznej agresji, tendencjom nacjonalistycznym i faszystowskim. To dobra lektura dla tych, którym się wydaje, że Polska zawsze była wolna od brzydkich "-izmów" (na marginesie, dziś jest 11 listopada, a ja jeszcze nie wiem, co się działo na marszu w stolicy i nie jestem pewna, czy jestem gotowa, żeby się dowiedzieć).
Jednocześnie jest to tom "Kronik tygodniowych", który jak chyba żadna inna wydana w tym okresie książka pokazuje, przy okazji niejako, między wierszami, co tak naprawdę kryje się za tymi hasłami, które znamy z książek do i o historii, a które mówią o atmosferze i postawach społecznych w ostatnich dwóch latach przed wybuchem wojny. O dziesiątkach drobnych, codziennych sytuacji, które powolutku, małymi kroczkami, z koszmarnym uporem prowadzą do niszczenia drugiego człowieka.
Smutno się czyta bardzo "przedwojennego" Słonimskiego, który jest tak upiornie aktualny niemal sto lat później. Do gorzkiego rachunku sumienia.
Słonimski jako publicysta to jest klasa sama w sobie - za odwagę w wiernym trzymaniu się swoich przekonań (humanistycznych, humanitarnych, demokratycznych) w czasach, kiedy było to coraz gorzej widziane, aż do całkiem realnego zagrożenia. I za niestrudzony upór, z jakim powtarzał, że na nietolerancję, szczucie, zmienianie bliźniego we wroga nie może być nigdy przyzwolenia....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa się na to, aby w powieści wykorzystać Berlin lat 20., to trzeba geniuszu, żeby spaprać taki potencjał. Niestety jednak się dało.
Intryga rozwija się powoli, żeby nie rzec ślamazarnie. Autor bardzo skąpo udziela nam kolejnych szczegółów, które mają zaintrygować, równolegle rozgrywając cztery wątki: właściwej sprawy morderstwa, przełożonego komisarza Ratha, wątku romansowego głównego bohatera oraz tarć politycznych.
Powtarza się stara prawda o łapaniu kilku srok za ogon.Właściwa sprawa morderstwa rozmywa się w przegadanej masie drobiazgów, przełożony komisarza jest jak z kartonu wycięty, wątek romansowy jest tak szablonowy, że aż się płakać chce (ja z nudów zgadywałam, jakie chwyty autor wykorzysta i pomyliłam się tylko w tym, kiedy relacja została skonsumowana), a do połapania się w kwestiach politycznych trzeba cierpliwości, żeby nie powiedzieć twardej wiedzy historycznej. Przy brnięciu przez zawiłości partii i ugrupowań miałam czasem ochotę zapytać autora, kogo to obchodzi?
Wszystko to jeszcze dałoby się uratować, gdyby Kutscher pozwolił postaciom robić swoje, pokazał je w działaniu, dał im mówić i myśleć swoimi słowami. Ale nie - wszechwiedzący narrator gada, gada, gada; informuje na bieżąco, kto wszedł, kto wyszedł, kto usiadł, kto wstał, kto co powiedział, kto co pomyślał, kto kim był, a kto w co nie mógł uwierzyć.
Do tego cały czas, z uporem maniaka, towarzyszymy komisarzowi Rathowi, mężczyźnie przeciętnemu i nudnawemu, przez którego życie, jak na złość, przewijają się masy ludzi, których nie mamy szans spamiętać (każdy występuje pod imieniem, nazwiskiem, pseudonimem i funkcją, za to na ogół bez charakteru i cech rozpoznawczych).
Przebrnęłam przez 600 stron i... na ostatniej zorientowałam się, że nie zauważyłam momentu kulminacyjnego. Był, jak się później zorientowałam. Gdzieś tam w tej wacie słów. Ale był.
Jeśli komuś się wydaje, że nie można popsuć mieszanki składającej się z pornografii, narkotyków, półświatka, pieniędzy, polityki i zbrodni, to zapraszam do lektury.
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa...
2019-08
Po lekturze angielskiej wersji z ciekawości zerknęłam też do polskiej, dla czystej przyjemności porównania i tak jak oryginalne wydanie zebrało 5 gwiazdek za bycie lekturą łatwą, niewymagającą i niewiele wnoszącą, tak polska wersja powinna dostać gwiazdek zdecydowanie mniej za ordynarne i głupie błędy w tłumaczeniu.
Bellona kojarzy mi się z książkami, które podejmują ciekawe tematy, będąc jednocześnie wpadkami jeśli chodzi o edycję i tłumaczenie, a ta publikacja nie jest wyjątkiem.
Po lekturze angielskiej wersji z ciekawości zerknęłam też do polskiej, dla czystej przyjemności porównania i tak jak oryginalne wydanie zebrało 5 gwiazdek za bycie lekturą łatwą, niewymagającą i niewiele wnoszącą, tak polska wersja powinna dostać gwiazdek zdecydowanie mniej za ordynarne i głupie błędy w tłumaczeniu.
Bellona kojarzy mi się z książkami, które podejmują...
2019-08
Niewielka książeczka, która z jednej strony opisuje rzeczy, jakie intuicyjnie "wiadomo". Nie da się zetknąć z filmem, serialem lub książką opisującą przełom XIX i XX wieku, żeby nie zauważyć i nie przyjąć jako elementu tamtego świata tych rojów służących, tej przynajmniej jednej pokojówki do wszystkiego nawet w skromnych mieszczańskich domach i jednocześnie nie wyobrazić sobie koszmarnych ilości pracy, jakie trzeba było wykonywać bez pomocy sprzętów AGD.
Dla uważnego czytelnika starych powieści książka nie będzie zaskoczeniem, stanowi jednak przepiękną kopalnię źródeł, soczystych cytatów i barwnych opowiastek. Prywatnie nie wymagałam od niej niczego więcej, także o rozczarowaniu nie ma mowy, jednak temat sam w sobie niezbyt ciekawy i więcej niż 5 gwiazdek nie będzie.
Niewielka książeczka, która z jednej strony opisuje rzeczy, jakie intuicyjnie "wiadomo". Nie da się zetknąć z filmem, serialem lub książką opisującą przełom XIX i XX wieku, żeby nie zauważyć i nie przyjąć jako elementu tamtego świata tych rojów służących, tej przynajmniej jednej pokojówki do wszystkiego nawet w skromnych mieszczańskich domach i jednocześnie nie wyobrazić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08
Seria "World Outlook 1900-1965", której częścią jest też ta publikacja, to zestaw "podręczników" dla uczniów i taki też mniej więcej jest jej poziom. To znaczy, żeby nie było, książka jest bardzo rzetelna, wyważona, miejscami krytyczna, miejscami z ambicjami na porównawczą i zachęcającą młodego czytelnika do własnych obserwacji, ale mimo wszystko dość skrótowa.
W sześciu rozdziałach autor opisuje okoliczności wstąpienia na tron króla Bertiego, niebywałą rozrzutność złotego wieku brytyjskiej arystokracji, solidną pozycję klasy średniej, gorszy niż kiedykolwiek los biedoty miejskiej, wreszcie nowe idee społeczne, jakie powoli zaczynały kiełkować w świecie dużych różnic ekonomicznych i politycznych, zarówno w kraju, jak i zagranicą.
Historia jest zatem przystępna, ale nie uproszczona; socjologia poddana przemyconej między wierszami krytyce; ekonomia logiczna i w pełni zrozumiała, a kultura organicznie powiązana z warunkami życia - słowem, idealna, bez zarzutu, koszmarnie nudna książka.
Cztery gwiazdki tylko dlatego, że na bezrybiu i rak ryba.
Seria "World Outlook 1900-1965", której częścią jest też ta publikacja, to zestaw "podręczników" dla uczniów i taki też mniej więcej jest jej poziom. To znaczy, żeby nie było, książka jest bardzo rzetelna, wyważona, miejscami krytyczna, miejscami z ambicjami na porównawczą i zachęcającą młodego czytelnika do własnych obserwacji, ale mimo wszystko dość skrótowa.
W sześciu...
2019-05
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej pralni funkcjonuje sklep ze starzyzną i lombard, Roth rozmawia z bywalcami tanich barów i knajp, czyta im przez ramię komunistyczne gazety, słucha ich rozmów o tym, jak związać koniec z końcem. I jest przy tym tak wrażliwy, tak delikatny, tak dyskretny, że nikomu nie daje odczuć swojego współczucia dla położenia bohaterów - ani im samym, ani czytelnikowi.
Jest to eseistyka najwyższej próby, przepiękna literacko i wstrząsająca reportersko. Nie ma nic wspólnego z natrętnym moralizatorstwem czy innym ruszaniem sumień, a jednak robi i jedno, i drugie. I - co chyba równie ważne - jest to eseistyka, która kreśli na swój sposób poetycki obraz Berlina przedwojennego: bez glamu i blichtru, ale z całą jego wielkomiejską rzeczywistością.
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej...
2019-07
Zdecydowanie jedna z najgorszych książek o dwudziestoleciu, jakie czytałam. Nie przeszkadza mi forma, która jest zapisem rozmów - delikatnie edytowanych na monologi - z mieszkańcami Warszawy przedwojennej, którzy najczęściej pamiętają ją jako dzieci lub niedorosła młodzież. Siłą rzeczy jednak są to opowieści mało ciekawe: nastolatek nie będzie się bawił we flaneura, bo miasto go guzik obchodzi, zauważa niewiele i refleksje ma żadne. Dziecko z kolei zauważa jeszcze mniej, a jego perspektywa ogranicza się do własnego podwórka, szkoły i najbliższej rodziny, co opowiadane po latach jest jeszcze nudniejsze.
To wszystko da się jeszcze jakoś znieść, ale pomysł na to, żeby rozbić wypowiedzi różnych osób tak, aby ich fragmenty tworzyły jakąś całość, a nie zaznaczyć, jakiego zagadnienia dotyczą - za to redaktor tomu powinien zapłacić grzywnę i wystosować oficjalne przeprosiny. Taki pomysł miałby sens, gdyby z opowieści każdego "wspominającego" wyłaniała się charakterystyczna, rozpoznawalna postać - ale te opowieści naprawdę niewiele różnią się między sobą, wiec ich "siekanie" na mniejsze fragmenty nic nie wnosi, a w lekturze przeszkadza.
Nie ląduje w kategorii złych jak Szatan tylko za zdjęcia.
Zdecydowanie jedna z najgorszych książek o dwudziestoleciu, jakie czytałam. Nie przeszkadza mi forma, która jest zapisem rozmów - delikatnie edytowanych na monologi - z mieszkańcami Warszawy przedwojennej, którzy najczęściej pamiętają ją jako dzieci lub niedorosła młodzież. Siłą rzeczy jednak są to opowieści mało ciekawe: nastolatek nie będzie się bawił we flaneura, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08
Przyznam, że nie bardzo wiem, jak ocenić tę książkę. Fragmenty esejów Hessela przeczytałam w jednym z numerów LnŚ (8-9/2001) i były to zdecydowanie najjaśniejsze punkty tego zbioru. Prawie nie wierzyłam w swoje szczęście, kiedy w ręce wpadł mi pełen zbiór esejów o spacerach po mieście w angielskim przekładzie.
Tymczasem to, co w małej dawce było czystą przyjemnością, w dużym stężeniu okazało się lekturą przynajmniej wymagającą. Najgorzej wspominam liczący ponad 70 stron esej o wycieczce po centrum Berlina. Podejrzewam, że dla kogoś, kto szuka tam konkretnych informacji lub jest berlińczykiem z dziada pradziada (a zatem - zna wszystkie te miejsca jak własną kieszeń) taki opis jest fascynujący. Dla czytelnika spoza Berlina jest po prostu ciąg nieistniejących miejsc przy ulicach, które zmieniły bieg lub ukrywają się pod innymi nazwami.
Trochę łatwiej jest z krótszymi esejami - Hessel znajduje w nich miejsce na ironię, humor, szczyptę sentymentów nieobcych żadnemu flaneurowi, który od lat włóczy się po mieście i widzi jego metamorfozy. Zabrakło mi trochę "podglądania" mieszkańców miasta, obrazów ich codziennego życia, ale nawet te nieliczne fragmenty potrafią to wynagrodzić.
Hessel snuje się po obrzeżach miasta, po eleganckich dzielnicach i kwartałach proletariatu. Zagląda na miejskie targi, na place budowy, do pałaców i muzeów, spaceruje po parkach, pokazuje także swoje miejsce pracy - dzielnicę prasową. To Berlin, którego nie sposób już odnaleźć i przykład flanerie, której odpowiednik trudno znaleźć.
Przyznam, że nie bardzo wiem, jak ocenić tę książkę. Fragmenty esejów Hessela przeczytałam w jednym z numerów LnŚ (8-9/2001) i były to zdecydowanie najjaśniejsze punkty tego zbioru. Prawie nie wierzyłam w swoje szczęście, kiedy w ręce wpadł mi pełen zbiór esejów o spacerach po mieście w angielskim przekładzie.
Tymczasem to, co w małej dawce było czystą przyjemnością, w...
2017-03
Na pierwszy rzut oka można się zakochać i zapłacić tyle, ile wydawca nadrukował na okładce plus koszty wysyłki. Ten, kto zdobycz postawi sobie na półce i będzie co jakiś czas wskazywał ją zaproszonym przyjaciołom, będzie też spał na półce. Kto pokusi się o lekturę, załamie się, że za takie coś zapłacił tyle pieniędzy.
Przede wszystkim język tej książki jest dziwny i w mojej ocenie za bardzo przekombinowany. Nadprogramowa korzyść z lektury była taka, że odkurzyłam słownik i nauczyłam się całej masy nowych i zupełnie zbędnych przymiotników.
Mam też trochę zastrzeżeń co do układu typograficznego, który raczej utrudnia lekturę niż ją ułatwia, ale niech tam - i przez to da się przebrnąć.
Co znajdziemy w książce Gordona? Najpierw garść wyjaśnień, co sprawiło, że właśnie w Berlinie życie nocne znalazło tak podatny grunt do rozwoju, jak się miała do tego emancypacja kobiet i homoseksualistów, i jaki wpływ na Berlin miał upadek Republiki Weimarskiej. Kolejne rozdziały to szczegółowe omówienie prostytucji damskiej, męskiej i dziecięcej (z wyliczeniem gatunków i podgatunków osób świadczących usługi i usługobiorców) oraz charakterystyka nocnego światka gejów, lesbijek, transwestytów i sadomasochistów. Znajdą się też rozdziały o takich zjawiskach, jak nudyzm, mieszanie okultyzmu z seksem, zbrodnie na tle seksualnym czy... działalności niezwykle jak na owe czasy światłego seksuologa, Magnusa Hirschfelda.
Książka jest raczej skandalizująca i wygląda na to, ze autor lubuje się w dostarczaniu czytelnikowi pikantnych szczegółów, ale kto szukał w niej "mitu" starego przedwojennego Berlina, może skończyć lekturę z poczuciem niedosytu - albo chyba nie do końca prawdziwym przeświadczeniem, że w Berlinie przedwojennym nikt nie pracował, nie zajmował się polityką ani nie uczestniczył w życiu kulturalnym, tylko uprawiał seks. Stale. Ciągle. Na okrągło.
Na pierwszy rzut oka można się zakochać i zapłacić tyle, ile wydawca nadrukował na okładce plus koszty wysyłki. Ten, kto zdobycz postawi sobie na półce i będzie co jakiś czas wskazywał ją zaproszonym przyjaciołom, będzie też spał na półce. Kto pokusi się o lekturę, załamie się, że za takie coś zapłacił tyle pieniędzy.
Przede wszystkim język tej książki jest dziwny i w...
2017-02
Czasem mam ochotę na coś smacznego, kalorycznego i niezdrowego - na przykład na paczkę chipsów albo niezobowiązującą lekturę powieści. Tylko taką właśnie zachcianką jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego dobrnęłam do końca tej powieści, skoro po dwudziestu stronach "Klubu Kameleona" wiadomo, że jest to gniot, jakich mało.
Złe powieści mają to do siebie, że wkurzają brakami fabularnymi, marnym warsztatem, brakiem wyobraźni, sztampą, kliszą, banałem. Są złe - ale chociaż wkurzają, budzą jakieś wrażenia, emocje, cokolwiek. Ta książka daje tylko takie znudzone pytanie - czemu tej lasce chciało się to pisać? Nie wierzę, że nie ziewała z nudów nad swoją własną historią, więc po co w ogóle?
Sprawiedliwie trzeba przyznać, że pomysł na narrację był ciekawy: składają się na nią listy Gabora, fotografa portretującego przedwojenny Paryż, do jego węgierskich rodziców; fragmenty wspomnień spisanych przez jego żonę Suzanne oraz przyjaciółkę, baronową de Rosignol, wreszcie fragmenty powieści Lionela, amerykańskiego pisarza, oraz fragmenty biografii poświęconej Lou Villard, głównej bohaterki tej całej literackiej wpadki. Jest pomysł? No jest, niezły nawet.
To ja bym teraz chciała wiedzieć, dlaczego wykonanie było takie słabe? Załóżmy, że autorka rzeczywiście kompiluje fragmenty cudzych książek i wspomnień, a nie pisze je sama - dlaczego zatem wybiera najnudniejsze? Dlaczego zmusza czytelnika do brnięcia przez analizy i monologi wewnętrzne osób, które nic nas nie obchodzą (czytamy przecież o Lou Villard) i które - ja wiem, jak to brzmi - są literalnie o niczym?
Każdy, kto chociaż raz napisał list do rodziców, nie uwierzy, że można pisać tak, jak Gabor do swoich: po co streszcza im w liście to, co przeżyli razem? Ja widzę w tym nie synowskie oddanie, tylko nieporadny warsztat autorki. Dlaczego Lionel, amerykański pisarzyna, w przedwojennym Paryżu pisze, jakby zdążył nabawić się marskości wątroby na imprezach z Kerouakiem? Każdy, kto przeczytał bodaj jedną powieść z okresu międzywojennego, zauważy, że wtedy nikt tak nie pisał - serio, to nie ten język, nie ta wrażliwość i nie ta otwartość w pisaniu o seksie. Czy autorka, która pisze biografię, pisałaby o sobie, że jest jej ciężko, że ma depresję i że temat wybrała marny? Co czytelnika biografii obchodzi postać autora?
No i wreszcie Lou Villard. Mam wrażenie, że Francine Prose sama nie wiedziała, o kim chce napisać i jaka ma być jej bohaterka. Kocha brata, który ją dręczy, czy go nienawidzi? Jest szczęśliwa jako samotnica, czy straszliwie cierpi? Czuje się kobietą czy nie? Jest transseksualna czy tylko lubi nosić męskie ciuchy? Czy romanse, które przeżywa Lou, to prawdziwe uczucia, czy jest tylko zabawką w rękach zblazowanych, cynicznych oszustek (i znowu pytanie - która kobieta byłaby w stanie udawać zakochaną tak długo?).
Zagrajmy jednak w grę autorki i zgódźmy się, że Lou naprawdę istniała. Okazuje się, że wielkie zainteresowanie wybitnego fotografa, awangardowego pisarza, przedstawicielki wyższych sfer francuskich budzi... dziewczyna bez charakteru, bez osobowości, wręcz bez znaczenia - jeśli oczywiście pominąć fakt, że była kolaborantką i zdrajczynią. Na marginesie dodam, że Lou Villard trudno nazwać choćby i kanalią, tak dalece bezbarwna jest to postać. Mam też poważne wątpliwości co do jej motywacji i intencji - nikt mnie nie przekona, że nawet posta i niewykształcona kobieta była pewna, że ściąganie do Francji nazistowskich wojsk w jakikolwiek sposób przysłuży się ojczyźnie. Jeśli jednak zgodzimy się, że Lou była ślepa, głucha, niepiśmienna i głupia to stawia nas to przed poważnym pytaniem: jaki jest sens pisania książki o postaci tak do bólu nieciekawej? Po co pokazywać coś, co jest banalne, nudne i przeciętne?
W powieści nie ma nocnego życia Paryża - Klub Kameleona jest tylko bladym, ledwie zarysowanym tłem, takim wabikiem na czytelnika, więc wszystkim, którzy szukają ładnych, sprawnie nakreślonych postaci trans odsyłam, jak zwykle, do "Muskając aksamit". Nie ma Paryża pod okupacją, nie ma francuskiego ruchu oporu, nie ma miłości, nie ma niebezpieczeństwa.
Nie ma też za bardzo pomysłu, nie ma spójności, konsekwencji i logiki, za to jest masa wycierania sobie gęby i tuszowania braków fabularnych znanymi nazwiskami - jak Paryż, to musi być sztuka, a jak sztuka, to Picasso na każdym rogu. Serdecznie ubawiła mnie też scena, w której Lou, kierowca rajdowy ze złamaną karierą, postać bez znaczenia, postać zapomniana, jest fetowana na proszonej kolacji u Hitlera jak gwiazda salonów i jeden z możnych tego świata - wszystko po to, żeby zwerbować ją do szpiegowskiej pracy. Jestem pewna, że Hitler, znany ze swojej pełnej otwartości i tolerancji polityki wobec seksualnych odmienności, był zachwycony tak, jak opisuje nam to autorka. I znowu - na marginesie zastanawiam się, dlaczego autorka wybrała sobie akurat wyścigi samochodowe, które, jak mi się wydaje, rozpalały wyobraźnię masowych odbiorców w stopniu znacznie mniejszym niż awiacja?
Na przemiał.
Czasem mam ochotę na coś smacznego, kalorycznego i niezdrowego - na przykład na paczkę chipsów albo niezobowiązującą lekturę powieści. Tylko taką właśnie zachcianką jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego dobrnęłam do końca tej powieści, skoro po dwudziestu stronach "Klubu Kameleona" wiadomo, że jest to gniot, jakich mało.
Złe powieści mają to do siebie, że wkurzają brakami...
2012-01
Podejrzewam, że obraz mentalności nazistowskiego komendanta obozu jest nieco przerysowany, ale za to przerysowany mistrzowsko i jednocześnie tak autentyczny, szczery i przekonujący, że nie czyni najmniejszego dysonansu z obrazem prominentów SS wyniesionym z innych książek, niekoniecznie beletrystycznych.
Niewątpliwie po lekturze Borowskiego czy Littela Grochowiak nie wydaje się tak drastyczny, brutalny i wstrząsający jak wymienieni wyżej, natomiast niewątpliwie jest to proza wysokiej klasy, mistrzowsko operująca słowem: opis podróży do Berlina, otwierający książkę, jest po prostu poetycką perełką. Zachwycać może również płynność, z jaką Grochowiak bawi się stylami - suchym, surowym stylem SS-mana, oraz wrażliwym, nierzadko lirycznym jego żony - może zachwycać dramatyczne wyczucie, z jakim kreśli zmieniające się portrety psychologiczne bohaterów i jak stopniuje napięcie.
Godna uwagi.
Podejrzewam, że obraz mentalności nazistowskiego komendanta obozu jest nieco przerysowany, ale za to przerysowany mistrzowsko i jednocześnie tak autentyczny, szczery i przekonujący, że nie czyni najmniejszego dysonansu z obrazem prominentów SS wyniesionym z innych książek, niekoniecznie beletrystycznych.
Niewątpliwie po lekturze Borowskiego czy Littela Grochowiak nie...
Sama nie mogę uwierzyć to, ile przyjemności sprawiła mi ta lektura. Zaczęłam zaintrygowana tytułem, ale bez większych oczekiwań, a skończyłam zachwycona takim... ideowym orzeźwieniem? Perspektywą, o jakiej nigdy nie pomyślałam, że można ją przyjąć?
Pod względem wiedzy historycznej o swoim własnym kraju śmiem twierdzić, że jestem klasycznym przykładem owocu edukacji końcówki lat 90 i dalej - z jednej strony zdemitologizowana historia dawna i nowożytna, pozbawiona heroizmu i tytułów do wielkości (wiecie - te rozliczania niewykorzystanych zwycięstw, te klęski, ta słabość organizacyjna i tak dalej), a z drugiej współczesność wypadająca jakoś tak na koniec roku szkolnego ostatniej klasy i przekazywana raczej przez lokalnych świadków wydarzeń (dziadkowie, rodzice). Skończyłam z przeświadczeniem, że polskiej historii nie da się lubić, że my to nic nigdy nie możemy zrobić porządnie i w zasadzie jesteśmy jakoś tak z dekadę za cywilizowaną Europą.
Może dlatego książka Porter-Szucsa tak mi się spodobała: bo jest wyważona i trzeźwa. Historię Polski osadza w kontekście innych krajów świata (hej, czyżbym zauważyła mój własny europocentryzm...?), co nigdy do tej pory nie przyszło mi do głowy, a kiedy odnosi konkretne zjawiska do lokalnych europejskich odpowiedników, okazuje się, że Polska to, cóż, całkiem przeciętny kraj, ani bardziej pechowy, ani bardziej uprzywilejowany.
Ponieważ środek ciężkości całej narracji nie spoczywa na powstaniach (hej, to można mówić o walce o niepodległość jako o jednym z wielu wydarzeń, a nie najważniejszym?) rozbiór Polski i jej ponowne odzyskanie suwerenności przestaje być martyrologią, a staje się zwierciadłem zupełnie nowych prądów ideowych (państwo narodowe), które pojawiają się w Europie. Gdyby mi ktoś powiedział, że historia wykuwania się znaczeń takich słów jak "polskość" może być tak frapująca, to bym nie uwierzyła.
Opowiadając historię Polski od rozbiorów Porter-Szucs zupełnie przy okazji rozprawia się z mitami, w których żyję i nad którymi nawet za bardzo się nie zastanawiam. Z mitem walki o niepodległość, mitem Piłsudskiego, mitami Solidarności i upadku komunizmu, wreszcie ze współczesnymi politycznymi mitami. Jak w każdych szanujących się mitach jest w nich ziarno prawdy, które zresztą autor cierpliwie wyłuskuje spośród włókienek półprawd, uproszczeń i przemilczeń, i cała masa fantazji, które mówią o narodzie więcej niż wszystkie traktaty i porozumienia opatrzone poważnymi pieczęciami.
Wciągająca jak dobry kryminał, orzeźwiająca jak łyk orszady, gdy trwa kanikuła.
Sama nie mogę uwierzyć to, ile przyjemności sprawiła mi ta lektura. Zaczęłam zaintrygowana tytułem, ale bez większych oczekiwań, a skończyłam zachwycona takim... ideowym orzeźwieniem? Perspektywą, o jakiej nigdy nie pomyślałam, że można ją przyjąć?
więcej Pokaż mimo toPod względem wiedzy historycznej o swoim własnym kraju śmiem twierdzić, że jestem klasycznym przykładem owocu edukacji...