-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-07
2019-09
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa się na to, aby w powieści wykorzystać Berlin lat 20., to trzeba geniuszu, żeby spaprać taki potencjał. Niestety jednak się dało.
Intryga rozwija się powoli, żeby nie rzec ślamazarnie. Autor bardzo skąpo udziela nam kolejnych szczegółów, które mają zaintrygować, równolegle rozgrywając cztery wątki: właściwej sprawy morderstwa, przełożonego komisarza Ratha, wątku romansowego głównego bohatera oraz tarć politycznych.
Powtarza się stara prawda o łapaniu kilku srok za ogon.Właściwa sprawa morderstwa rozmywa się w przegadanej masie drobiazgów, przełożony komisarza jest jak z kartonu wycięty, wątek romansowy jest tak szablonowy, że aż się płakać chce (ja z nudów zgadywałam, jakie chwyty autor wykorzysta i pomyliłam się tylko w tym, kiedy relacja została skonsumowana), a do połapania się w kwestiach politycznych trzeba cierpliwości, żeby nie powiedzieć twardej wiedzy historycznej. Przy brnięciu przez zawiłości partii i ugrupowań miałam czasem ochotę zapytać autora, kogo to obchodzi?
Wszystko to jeszcze dałoby się uratować, gdyby Kutscher pozwolił postaciom robić swoje, pokazał je w działaniu, dał im mówić i myśleć swoimi słowami. Ale nie - wszechwiedzący narrator gada, gada, gada; informuje na bieżąco, kto wszedł, kto wyszedł, kto usiadł, kto wstał, kto co powiedział, kto co pomyślał, kto kim był, a kto w co nie mógł uwierzyć.
Do tego cały czas, z uporem maniaka, towarzyszymy komisarzowi Rathowi, mężczyźnie przeciętnemu i nudnawemu, przez którego życie, jak na złość, przewijają się masy ludzi, których nie mamy szans spamiętać (każdy występuje pod imieniem, nazwiskiem, pseudonimem i funkcją, za to na ogół bez charakteru i cech rozpoznawczych).
Przebrnęłam przez 600 stron i... na ostatniej zorientowałam się, że nie zauważyłam momentu kulminacyjnego. Był, jak się później zorientowałam. Gdzieś tam w tej wacie słów. Ale był.
Jeśli komuś się wydaje, że nie można popsuć mieszanki składającej się z pornografii, narkotyków, półświatka, pieniędzy, polityki i zbrodni, to zapraszam do lektury.
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa...
2019-05
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej pralni funkcjonuje sklep ze starzyzną i lombard, Roth rozmawia z bywalcami tanich barów i knajp, czyta im przez ramię komunistyczne gazety, słucha ich rozmów o tym, jak związać koniec z końcem. I jest przy tym tak wrażliwy, tak delikatny, tak dyskretny, że nikomu nie daje odczuć swojego współczucia dla położenia bohaterów - ani im samym, ani czytelnikowi.
Jest to eseistyka najwyższej próby, przepiękna literacko i wstrząsająca reportersko. Nie ma nic wspólnego z natrętnym moralizatorstwem czy innym ruszaniem sumień, a jednak robi i jedno, i drugie. I - co chyba równie ważne - jest to eseistyka, która kreśli na swój sposób poetycki obraz Berlina przedwojennego: bez glamu i blichtru, ale z całą jego wielkomiejską rzeczywistością.
Tak jak Franz Hessel był piewcą Berlina nowoczesnego, szybkiego i pełnego możliwości, tak Joseph Roth jest cierpliwym, niestrudzonym, drobiazgowym "zbieraczem" okruchów Berlina proletariackiego, zaniedbanego, zmęczonego trudami codziennej walki o byt.
Roth nie jest flaneurem na głównej arterii miasta, raczej zagląda w zaułki, w kamieniczne podwórka, gdzie obok taniej...
2018-08
Jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam: nie krzyczy, nie pakuje w oczy cudzej krzywdy, nie epatuje teatralnymi kontrastami. To bardziej spacer, w czasie którego mądra autorka delikatnie chwyta za rękę i mówi cicho: popatrz w oczy tego człowieka, posłuchaj swoich myśli. Co ty, jako człowiek, czujesz w tak złożonej sytuacji? Co uważasz, że możesz zrobić i dlaczego chcesz zrobić właśnie to?
Nie da się tego uniknąć: grupa jednostek jest łatwiejsza do ogarnięcia rozumiem, jeśli zredukuje się ją do masy. Ten reportaż z masy wydobywa właśnie jednostki z całą ich oszałamiającą złożonością: afrykański imigrant, turecki imigrant, rosyjski imigrant. I dla pamięci, żeby się nikomu nie wydawało: polski imigrant. Tak, my też uciekaliśmy i uciekamy.
Oczywiście, że nie wszystkich obchodzi złożony problem emigracji, odpowiedzialności, wtapiania się w społeczeństwo i rasizm nasz powszedni, często pozbawiony złej woli, po prostu obecny w prostym - i często w konsekwencji potwornie krzywdzącym - stwierdzeniu, że ktoś jest "inny".
Ale tę książkę warto - a dla studentów dziennikarstwa powinna być obowiązkowa jak cholerne wykłady z etyki - przeczytać tę część, w której autorka punkt po punkcie prostuje, koryguje, wyjaśnia i odkłamuje wywiad, którego pewna Polka, rzekomo właścicielka domu w miejscowości rzekomo najechanej i zniszczonej przez uchodźców, udzieliła ogólnopolskiemu dziennikowi o ustalonej renomie. To jest esej, który powinien stać na półce obok "Wykładu o Ruandzie" z "Hebanu" Kapuścińskiego.
Jeden z najlepszych reportaży, jakie czytałam: nie krzyczy, nie pakuje w oczy cudzej krzywdy, nie epatuje teatralnymi kontrastami. To bardziej spacer, w czasie którego mądra autorka delikatnie chwyta za rękę i mówi cicho: popatrz w oczy tego człowieka, posłuchaj swoich myśli. Co ty, jako człowiek, czujesz w tak złożonej sytuacji? Co uważasz, że możesz zrobić i dlaczego...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01
Jak to zwykle bywa ze zbiorami - nierówno, można tu znaleźć i opowiadania perełki, i zupełne nieporozumienia, ale to, co boli mnie najbardziej, to to, że w tych opowiadaniach prawie nie ma miasta. "Z marszu" mogłabym wymienić przynajmniej pięciu autorów, których teksty stanowią piękny portret Berlina różnych epok i zostawiają mniej niedosytu niż zbiorek pań Constantine i Marven, ale wiadomo - wybór tekstów do zbiorów i antologii to sprawa subiektywna.
Zaczyna się nieźle - od Doblina, Kracauera i dwóch jadowitych, ciętych, celnych miniaturek Tucholsky'ego, które wprowadzają nas w czasy upadku Republiki Weimarskiej. To przecież czasy najbardziej symboliczne dla Berlina i chyba najbardziej dla miasta "brandingowe", a tempo opowiadań wyraźnie zwalnia.
Jest jeszcze śliczne, wzruszające i bardzo subtelne opowiadanie Kunerta o pogromach, ale potem zaczyna się sinusoida: sentymentalne opowiadanko Schnurrego o kradzieży drzewka z miejskiego parku w czasach Wielkiego Kryzysu, żeby zrobić sobie choinkę, kilka słów Johnsona o sentymencie do metra, a potem nagle wspaniały popis flaneuryzmu w najlepszym stylu Moniki Maron.
I znowu: nudnawe opowiadanie o ucieczce z NRD widzianej oczami dziecka (Julia Franck) i historia artystycznego gastarbeitera z Turcji (Sevgi).
Koszmarnie irytująca, ale wciąż charakterna historyjka o squattersach Inke Bach i w najgorszym stylu banalna opowiastka Groschner o tym, jak pena para cofa się w czasie do nalotów pod koniec wojny i porównuje obecny wygląd miejsc z aktualnym.
Małe tableau z drobnym żulikiem w metrze Banciu i znowu przegadana, ale i intrygująca opowieść o nieśmiałym uczuciu rodzącym się na tle "alternatywnej" i artystowskiej grupki znajomych (Boehning i do pewnego stopnia też Roggla).
I znowu: wspaniałe miejskie pejzaże (Schley), zaprawione ciętym dowcipem (Kaminer) przy szkicach, w których nie bardzo wiadomo, po co powstały (Grunbein) albo opowiadaniach ciekawych, ale nijak mających się do tematu (historia złodziejki spermy autorstwa Draesner).
Berlin jest, w gruncie rzeczy, miastem na ogół architektonicznie nieciekawym, ale ma świetną markę i inne walory, którymi rekompensuje nudnawą miejską architekturę. Z kolei zbiorek odcinający kupony od marki miasta jest odwrotnością tego zjawiska: kusi nazwą, ale nie zostawia w pamięci żadnych wrażeń.
Jak to zwykle bywa ze zbiorami - nierówno, można tu znaleźć i opowiadania perełki, i zupełne nieporozumienia, ale to, co boli mnie najbardziej, to to, że w tych opowiadaniach prawie nie ma miasta. "Z marszu" mogłabym wymienić przynajmniej pięciu autorów, których teksty stanowią piękny portret Berlina różnych epok i zostawiają mniej niedosytu niż zbiorek pań Constantine i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08
Przyznam, że nie bardzo wiem, jak ocenić tę książkę. Fragmenty esejów Hessela przeczytałam w jednym z numerów LnŚ (8-9/2001) i były to zdecydowanie najjaśniejsze punkty tego zbioru. Prawie nie wierzyłam w swoje szczęście, kiedy w ręce wpadł mi pełen zbiór esejów o spacerach po mieście w angielskim przekładzie.
Tymczasem to, co w małej dawce było czystą przyjemnością, w dużym stężeniu okazało się lekturą przynajmniej wymagającą. Najgorzej wspominam liczący ponad 70 stron esej o wycieczce po centrum Berlina. Podejrzewam, że dla kogoś, kto szuka tam konkretnych informacji lub jest berlińczykiem z dziada pradziada (a zatem - zna wszystkie te miejsca jak własną kieszeń) taki opis jest fascynujący. Dla czytelnika spoza Berlina jest po prostu ciąg nieistniejących miejsc przy ulicach, które zmieniły bieg lub ukrywają się pod innymi nazwami.
Trochę łatwiej jest z krótszymi esejami - Hessel znajduje w nich miejsce na ironię, humor, szczyptę sentymentów nieobcych żadnemu flaneurowi, który od lat włóczy się po mieście i widzi jego metamorfozy. Zabrakło mi trochę "podglądania" mieszkańców miasta, obrazów ich codziennego życia, ale nawet te nieliczne fragmenty potrafią to wynagrodzić.
Hessel snuje się po obrzeżach miasta, po eleganckich dzielnicach i kwartałach proletariatu. Zagląda na miejskie targi, na place budowy, do pałaców i muzeów, spaceruje po parkach, pokazuje także swoje miejsce pracy - dzielnicę prasową. To Berlin, którego nie sposób już odnaleźć i przykład flanerie, której odpowiednik trudno znaleźć.
Przyznam, że nie bardzo wiem, jak ocenić tę książkę. Fragmenty esejów Hessela przeczytałam w jednym z numerów LnŚ (8-9/2001) i były to zdecydowanie najjaśniejsze punkty tego zbioru. Prawie nie wierzyłam w swoje szczęście, kiedy w ręce wpadł mi pełen zbiór esejów o spacerach po mieście w angielskim przekładzie.
Tymczasem to, co w małej dawce było czystą przyjemnością, w...
2017-08
Wiecie, dlaczego 30-latki w dobie ciężkiego postmodernizmu nie powinny pisać o punku? Bo robią to bez przekonania, bez pasji i bez jaj. Przypomina to takie "miałem coś kontestować, przeciwko czemuś się buntować, ale w sumie zapomniałem, co chciałem powiedzieć, a tak w gruncie rzeczy to trochę nie ogarniam rzeczywistości". Nie ukrywam, że ja też czasem nie ogarniam rzeczywistości, ale mam na tyle taktu, żeby nie zanudzać nikogo marudzeniem, z którego nic nie wynika.
Chciałam napisać, że bohater podzielił się z nami swoją historią, ale to lekkie nadużycie - historia zakłada jakąś fabułę, a tu o nią trudno.
Bem niby gra w zespole, ale nic nam nie mówi o muzyce ani o tym, dlaczego inwestuje czas i energię w kapelę. Może moim błędem jest zakładanie, że Bem w ogóle posiada energię i czas?
Bem ma też dziewczynę, ale w sumie nie wiemy, czy w ogóle coś do niej czuje. Chyba nie, bo to nie ten typ bohatera, który ma osobowość na tyle wyraźnie zarysowaną, żebyśmy uwierzyli, że ma uczucia, ale za to uprawiają seks.
Oprócz Bema w powieści występuje także jego pusty i seksistowski kolega Pancho Dirk oraz metro. Jeśli chodzi o metro, to znacznie barwniej opisał je Jakob Hein w "Hipsterskiej stolicy Europy", ale nadal pozostaje najmocniejszym punktem tego niewydarzonego tworu.
Za smaczki o historii berlińskiego U-Bahn powieść dostaje trzy gwiazdki. Można to tłumaczyć tylko i wyłącznie moją słabością do transportu szynowego.
Wiecie, dlaczego 30-latki w dobie ciężkiego postmodernizmu nie powinny pisać o punku? Bo robią to bez przekonania, bez pasji i bez jaj. Przypomina to takie "miałem coś kontestować, przeciwko czemuś się buntować, ale w sumie zapomniałem, co chciałem powiedzieć, a tak w gruncie rzeczy to trochę nie ogarniam rzeczywistości". Nie ukrywam, że ja też czasem nie ogarniam...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03
Na pierwszy rzut oka można się zakochać i zapłacić tyle, ile wydawca nadrukował na okładce plus koszty wysyłki. Ten, kto zdobycz postawi sobie na półce i będzie co jakiś czas wskazywał ją zaproszonym przyjaciołom, będzie też spał na półce. Kto pokusi się o lekturę, załamie się, że za takie coś zapłacił tyle pieniędzy.
Przede wszystkim język tej książki jest dziwny i w mojej ocenie za bardzo przekombinowany. Nadprogramowa korzyść z lektury była taka, że odkurzyłam słownik i nauczyłam się całej masy nowych i zupełnie zbędnych przymiotników.
Mam też trochę zastrzeżeń co do układu typograficznego, który raczej utrudnia lekturę niż ją ułatwia, ale niech tam - i przez to da się przebrnąć.
Co znajdziemy w książce Gordona? Najpierw garść wyjaśnień, co sprawiło, że właśnie w Berlinie życie nocne znalazło tak podatny grunt do rozwoju, jak się miała do tego emancypacja kobiet i homoseksualistów, i jaki wpływ na Berlin miał upadek Republiki Weimarskiej. Kolejne rozdziały to szczegółowe omówienie prostytucji damskiej, męskiej i dziecięcej (z wyliczeniem gatunków i podgatunków osób świadczących usługi i usługobiorców) oraz charakterystyka nocnego światka gejów, lesbijek, transwestytów i sadomasochistów. Znajdą się też rozdziały o takich zjawiskach, jak nudyzm, mieszanie okultyzmu z seksem, zbrodnie na tle seksualnym czy... działalności niezwykle jak na owe czasy światłego seksuologa, Magnusa Hirschfelda.
Książka jest raczej skandalizująca i wygląda na to, ze autor lubuje się w dostarczaniu czytelnikowi pikantnych szczegółów, ale kto szukał w niej "mitu" starego przedwojennego Berlina, może skończyć lekturę z poczuciem niedosytu - albo chyba nie do końca prawdziwym przeświadczeniem, że w Berlinie przedwojennym nikt nie pracował, nie zajmował się polityką ani nie uczestniczył w życiu kulturalnym, tylko uprawiał seks. Stale. Ciągle. Na okrągło.
Na pierwszy rzut oka można się zakochać i zapłacić tyle, ile wydawca nadrukował na okładce plus koszty wysyłki. Ten, kto zdobycz postawi sobie na półce i będzie co jakiś czas wskazywał ją zaproszonym przyjaciołom, będzie też spał na półce. Kto pokusi się o lekturę, załamie się, że za takie coś zapłacił tyle pieniędzy.
Przede wszystkim język tej książki jest dziwny i w...
2017-04
No i znowu to samo - oceny na LC wysokie, a ja się zastanawiam, co inni czytelnicy widzą w tej lichej grafomanii?
Zacznijmy od tego, że nawet za bardzo nie wiadomo, co to jest: esej? Za dużo fabuły. Fabularyzowana biografia? Za mało faktów i żadna wartość merytoryczna. Powieść? Zbiór banalnych nowelek? To już prędzej, ale też nie do końca.
Rory Maclean stawia sobie zadanie karkołomne i, śmiem twierdzić, przekraczające jego siły: sportretować miasto i jego dzieje widziane przez pryzmat losów jego mieszkańców. Pomijam już to, że jeśli o Berlin chodzi, to od pierwszej średniowiecznej osady do rzeczywistego rozwoju w XVIII wieku niewiele się tam działo, ale w porządku, pisarz z wyobraźnią czymś zapełni historyczne luki.
Kłopot w tym, że aby przekonująco i wiernie opisać kolejno wszystkie epoki w dziejach miasta potrzeba solidnego warsztatu, rzetelnej wiedzy i - co nie jest najważniejsze, ale jednak mile widziane - wyczucia stylu danej epoki, czegoś, co przekona, że średniowieczny truwer różni w mentalności i wrażliwości różni się czymś od klasycystycznego architekta.
Siłą rzeczy książka jest niespójna - postacie wymyślone przez autora przeplatają się z postaciami realnymi; postacie z ostatniego stulecia wyraźnie dominują ilościowo nad swoimi poprzednikami. Pojawia się poważne pytanie: po co w takim razie sięgać aż do średniowiecza, skoro jest to zwyczajne marnotrawstwo papieru?
Rory Maclean jest pisarzem miernym, niestety. Jego postacie są papierowe, kompletnie nieprzekonujące (średniowieczne małżeństwo otwarte? Takie rzeczy to u Boccaccia ewentualnie, ale i tak w innym stylu), do tego dochodzi bardzo mierny warsztat (bardzo proszę, aby czytelnicy przez chwilę spróbowali sobie wyobrazić, jak zrelacjonowaliby w liście do rodziny jakieś wydarzenie i następnie porównali z koszmarną epistołą, jaką teatralny pomocnik wysmażył o premierze "Opery..." Brechta), a ze znajomością tematu też bywa, delikatniej mówiąc, różnie (o czym zaświadczyć mogą fani Davida Bowie, z jakiegoś powodu sportretowanego w tej książce, pozostaje się cieszyć, że Maclean oszczędził np. Wima Wendersa).
Nie mam nic przeciwko wyobraźni w literaturze. Mam natomiast bardzo dużo przeciwko sentymentalnym mrzonkom. Oczywiście "wolnoć Tomku w swoim podświadomku", ale jednak stawianie znaku równości między rojeniami snutymi na fali iście romantycznej miłości do miasta, którego historii nie chciało się zgłębić, a samą historią, to już trochę wstyd.
Z książki Macleana o Berlinie dowiadujemy się tylko tyle, że autor jest zachwycony swoim wyobrażeniem o historii miasta, w którym żyje. Ze swojej strony życzę autorowi, żeby żył w Berlinie jak najdłużej, ale znalazł sobie jakieś godziwe zajęcie, np. leśnika. Lasy giną, papier trzeba oszczędzać.
No i znowu to samo - oceny na LC wysokie, a ja się zastanawiam, co inni czytelnicy widzą w tej lichej grafomanii?
Zacznijmy od tego, że nawet za bardzo nie wiadomo, co to jest: esej? Za dużo fabuły. Fabularyzowana biografia? Za mało faktów i żadna wartość merytoryczna. Powieść? Zbiór banalnych nowelek? To już prędzej, ale też nie do końca.
Rory Maclean stawia sobie...
2017-03
Może nie powinnam się przyznawać, biorąc pod uwagę relatywnie niskie oceny na LC - ale jestem zachwycona i naprawdę zdarzyło mi się nad "przewodnikiem" Heina głośno śmiać, co zwykle się nie zdarza, kiedy książka określana jest mianem zabawnej, dowcipnej i napisanej z humorem. W tym wypadku śmiem twierdzić, że opis chociaż raz odpowiada stanowi faktycznemu!
Próżno tu szukać rozkładu berlińskiego metra, triviów w stylu gęstości zaludnienia czy listy najlepszych knajp, ale jest co innego: perfekcyjnie wykreowany obraz miasta, jego klimat, charakter, istniejące podziały i punkty wspólne. Nawet jeśli ktoś nie zgadza się z odmalowanym obrazem, jeśli uważa, że to nie tak - proszę docenić talent autora, z jakim przedstawił swój Berlin.
Może nie powinnam się przyznawać, biorąc pod uwagę relatywnie niskie oceny na LC - ale jestem zachwycona i naprawdę zdarzyło mi się nad "przewodnikiem" Heina głośno śmiać, co zwykle się nie zdarza, kiedy książka określana jest mianem zabawnej, dowcipnej i napisanej z humorem. W tym wypadku śmiem twierdzić, że opis chociaż raz odpowiada stanowi faktycznemu!
Próżno tu szukać...
2017-07
Aż sama przed sobą wstydzę się tego, ile literackiej satysfakcji dostarczyła mi ta króciutka powieść - nie pochłonęłam jej w jeden wieczór tylko dlatego, że za późno zaczęłam czytać.
Perypetie miłosne grupki piątki przyjaciół są pretekstem do przedstawienia realiów życia w DDR - widzianych z dystansu, z przymrużeniem oka, ocenianych z dobrotliwą ironią, jaką daje tylko czas.
Dawno żadna powieść tak serdecznie mnie nie rozbawiła. Kto pamięta czasy muzyki w formacie innym niż mp3 i potrafi już z czułością, a nie zażenowaniem, myśleć o swoich pierwszych szkolnych miłościach, ten doceni. Frazesów o iskrzącym dowcipie i lekkim piórze nie będzie, bo powieść broni się sama, bez copywriterskich szlagierów drukowanych na tylnej okładce.
Aż sama przed sobą wstydzę się tego, ile literackiej satysfakcji dostarczyła mi ta króciutka powieść - nie pochłonęłam jej w jeden wieczór tylko dlatego, że za późno zaczęłam czytać.
Perypetie miłosne grupki piątki przyjaciół są pretekstem do przedstawienia realiów życia w DDR - widzianych z dystansu, z przymrużeniem oka, ocenianych z dobrotliwą ironią, jaką daje tylko...
2011-06-01
Wybór tekstów, ich stylistyczna różnorodność przy zachowanym motywie przewodnim - mieście i flanerie - zwiastował ucztę niezwykłą i nie mogę powiedzieć, żebym się zawiodła (do tego jeszcze ta przyjemna świadomość, że większość tekstów nie ukazała się po polsku nigdzie indziej ani nigdy wcześniej), ale muszę przyznać, że nie był to wybór najłatwiejszy w odbiorze, szczególnie jeśli chodzi o fragmenty "Berlińskiego dzieciństwa..." Benjamina, ale jego hermetyczność jest legendarna. Natomiast dla tekstów Kerra dowcipnie i ironicznie opisujących życie w Berlinie u schyłku XIX wieku czy klasycznych tekstów o mieście Franza Hessela było warto.
[Walter Benjamin, Paul Boldt, Gunter Eich, Yvan Goll, Franz Hessel, Georg Heym, Jakob van Hoddis, Alfred Kerr, Klabund, Siegfried Kracauer, Oskar Loerke, Alfred Polgar, Joachim Ringelnatz, Gunther Ruhle, Kurt Tucholsky, Robert Walser, Paul Zech]
Wybór tekstów, ich stylistyczna różnorodność przy zachowanym motywie przewodnim - mieście i flanerie - zwiastował ucztę niezwykłą i nie mogę powiedzieć, żebym się zawiodła (do tego jeszcze ta przyjemna świadomość, że większość tekstów nie ukazała się po polsku nigdzie indziej ani nigdy wcześniej), ale muszę przyznać, że nie był to wybór najłatwiejszy w odbiorze, szczególnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-01
Spodziewałam się książki wybitnie nieaktualnej, ciężkostrawnej i trudnej do przebrnięcia - wiadomo, proza potrafi się starzeć w tempie zastraszającym - w dodatku opis wcale nie brzmiał zachęcająco ("życie niemieckiego lumpenproletariatu"), a tymczasem niemal jednym tchem przeczytałam powieść oryginalną w każdym calu, bo i historia życia Franciszka Biberkopfa odbiega od utartych schematów, i sam styl Doblina więcej mówi o niemieckim ekspresjonizmie niż niejedno krytyczne opracowanie. Zakochałam się.
Spodziewałam się książki wybitnie nieaktualnej, ciężkostrawnej i trudnej do przebrnięcia - wiadomo, proza potrafi się starzeć w tempie zastraszającym - w dodatku opis wcale nie brzmiał zachęcająco ("życie niemieckiego lumpenproletariatu"), a tymczasem niemal jednym tchem przeczytałam powieść oryginalną w każdym calu, bo i historia życia Franciszka Biberkopfa odbiega od...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01
Przede wszystkim tytuł może wprowadzać czytelnika w błąd, a tym samym skutkować potężnym rozczarowaniem.
Z przewodnikiem ta książka ma niewiele wspólnego - przewodnik z założenia ma opisywać w określonym porządku pewne miejsca, my tymczasem dostajemy zbiór chaotycznych wspominków, których wspólnym mianownikiem jest miasto. Ten, kto szuka tu charakterystyki Charlottenburga, Kreuzbergu czy Spandau, może spokojnie szukać dalej, ale w innej książce.
Co do duszy nie śmiem się wypowiadać, wiem natomiast, że nawet jeśli przyjąć, że Berlin posiada swoisty genius loci, a autorka doświadczyła jego magii, to w książce tego nie widać.
Jeśli natomiast chodzi o sam Berlin, to w zasadzie nie jestem pewna, o jakim mieście autorka pisze. Jest tu trochę mętnych wspominków o Berlinie podzielonym murem, trochę o Berlinie współczesnym, najczęściej niemal małomiasteczkowym w swoim monotonnym mieszczańskim życiu.
To, o czym autorka faktycznie pisze, to ludzie. Pech chciał, że wszystko jedno, czy pisze o animatorach kultury (proszę nie mieć złudzeń: w większości kompletnie anonimowych dla polskiego czytelnika, za to przedstawianych zawsze z takim namaszczeniem, jakby autorka i jej bohaterowie liczyli się do hermetycznego kręgu luminarzy kultury), czy o swoich skądinąd barwnych sąsiadach, będzie to nudne, mdłe i straszliwie monotonne.
Dlatego nie, to nie jest "Przewodnik po duszy miasta". Proponowałabym raczej tytuły "Nudne opowiastki o tym, gdzie mieszkałam", "Trudno jest emigrantowi", "Tu kiedyś był mur/kawiarnia/fryzjer, a dziś już nie".
Jeśli ktoś szuka wzorcowego przewodnika po duszy miasta, polecam "Londyn, w którym straszy" Mileny Dabić, a zakochanym w Berlinie numer 8-9/2001 Literatury na Świecie, w całości poświęcony właśnie owemu genius loci, który fascynuje i przyciąga do tego miasta.
Na to serdecznie odradzam marnowania czasu.
Przede wszystkim tytuł może wprowadzać czytelnika w błąd, a tym samym skutkować potężnym rozczarowaniem.
Z przewodnikiem ta książka ma niewiele wspólnego - przewodnik z założenia ma opisywać w określonym porządku pewne miejsca, my tymczasem dostajemy zbiór chaotycznych wspominków, których wspólnym mianownikiem jest miasto. Ten, kto szuka tu charakterystyki Charlottenburga,...
2013-10
Biorąc pod uwagę ostatnie wydawnicze wpadki PWN jeśli chodzi o książki poruszające zagadnienia związane z dwudziestoleciem międzywojennym, podchodziłam do "Berlina" ze zrozumiałym sceptycyzmem, tym bardziej, że nie chodzi tu o jakieś zwyczajne miasto, tylko o Berlin, o pewien symbol, o miasto, które zasługuje na osobne monografie o swojej roli w filmie, w malarstwie, w polityce, w nauce... Przyznaję, że zrobiło mi się nawet trochę szkoda, że to PWN wpadł na pomysł stworzenia jeśli nie monografii, to chociaż albumu, spodziewałam się bowiem prawdziwej porażki na całej linii.
Trzeba jednak przyznać, że Iwona Luba wychodzi z zadania obronną ręką. Jej książka przedstawia Berlin jako stolicę wydarzeń politycznych, które w niedługim czasie miały zmienić świat, jako europejski odpowiednik Hollywoodzkiej "fabryki snów", jako ziemię obiecaną kabaretu i teatralną mekkę.
Podobne zestawienie, zgódźmy się, trąci banalnym zestawieniem - ostatecznie to Berlin, więc o czym innym można pisać - tymczasem książka Luby może zaskoczyć czytelników wychowanych na podręcznikach historii sztuki, architektury czy teatru. Autorka wbrew utartemu zwyczajowi nie podkreśla znaczenia twórców-ikon, ale koncentruje się na rzadziej wzmiankowanych postaciach - dlatego w dziale poświęconym historii Berlina obszerny podrozdział poświęcony jest Albertowi Einsteinowi, a nie przywódcom partii politycznych, dlatego wielki Max Reinhardt oczywiście jest przedstawiony, ale i tak ustępuje miejsca swoim scenarzystom oraz Brechtowi, dlatego znajdziemy kilka zdań o Bauhausie, ale tylko w szerszej perspektywie innych szkół prądów artystycznych, spośród których autorka kładzie nacisk na pomijany zwykle dadaizm i, oczywiście, ekspresjonizm.
Muszę przyznać, że takie ujęcie tematu było dla mnie sporym zaskoczeniem. Fakt, książka Luby nie zaspokoiła moich konwencjonalnych wymagań wobec "biografii miasta" - wiadomo, że najbardziej podoba się nam to, co jest znane - ale to świeże i miejscami zaskakujące ujęcie tematu było naprawdę ożywcze i w gruncie rzeczy o tyle cenne, że inne pozycje o dwudziestoleciu milczeniem pomijają te właśnie kwestie, które Luba omawia dość dokładnie. Oczywiście, historyków pasjonujących się Weimarem dział poświęcony historii może przyprawić o ból głowy, ale przynajmniej nie zmęczy laika, a wydaje mi się, że chociaż da pewne pojęcie o zmorze tych czasów - o tzw. "tle politycznym".
Owszem, przyznaję, pozostało mi uczucie leciutkiego niedosytu, ale gwarantuję, że kto podejdzie do "Berlina..." bez moich uprzedzeń i oczekiwań, zapewni sobie kawał porządnej lektury.
A że to album jest o dwudziestoleciu i to przez PWN wydany, należy się jeszcze jedna uwaga: nareszcie zdjęcia to nie tylko Narodowe Archiwum Cyfrowe! Co, rzecz jasna, wyszło publikacji tylko na dobre, bo warstwa wizualna nie tylko cieszy oko, ale i całkiem przyzwoicie koresponduje z treścią. Co prawda czasem boleśnie odczuwa się brak ilustracji odnoszących się do konkretnych partii tekstu, ale i na to jest rada - mieć pod ręką telefon z dostępem do internetu...
Biorąc pod uwagę ostatnie wydawnicze wpadki PWN jeśli chodzi o książki poruszające zagadnienia związane z dwudziestoleciem międzywojennym, podchodziłam do "Berlina" ze zrozumiałym sceptycyzmem, tym bardziej, że nie chodzi tu o jakieś zwyczajne miasto, tylko o Berlin, o pewien symbol, o miasto, które zasługuje na osobne monografie o swojej roli w filmie, w malarstwie, w...
więcej mniej Pokaż mimo toNie wiem, jak o mnie świadczy, że taką książkę czytam przy obiedzie... Inna sprawa, że ci, którzy spisywali zeznania Christiane i zdołali nadać im taką formę, żywą, autentyczną, przejmującą w swojej naturalności, dokonali cudu.
Nie wiem, jak o mnie świadczy, że taką książkę czytam przy obiedzie... Inna sprawa, że ci, którzy spisywali zeznania Christiane i zdołali nadać im taką formę, żywą, autentyczną, przejmującą w swojej naturalności, dokonali cudu.
Pokaż mimo to2016-11
Wyjątkowo jak na zbiór reportaży "Mur..." unika przypadłości tego rodzaju publikacji - jest zadziwiająco spójny i utrzymany na równym, naprawdę przyzwoitym poziomie. Co ciekawe, jako najsłabszy oceniam reportaż otwierający zbiór, także czytelników, którzy też skwitują wyczyny polskiego stomatologa-kolekcjonera muru wzruszeniem ramion zachęcam, żeby lektury nie porzucać.
Zgodnie z tytułem, bohaterem zbioru jest mur, mur berliński - ale w jakże różnych odsłonach. Czasem jest to mur, pod którym wykonuje się podkop (rewelacyjny "Fluchthelfer"), czasem jest to mur, za którym się tęskni i który wyznacza jednak części lepsze i gorsze (równie rewelacyjne "Iś bin ajn Berliner"). Czasem jest to mur niewidzialny, który wciąż dzieli (poruszające "Tylko nie matura, córeczko") a czasem mur powstający w innej części świata, jak echo berlińskiego, który skłania do gorzkiej refleksji nad ironią historii ("Las palmowy, las sosnowy").
Przyznaję, że nie wszystkie reportaże zrobiły na mnie takie samo wrażenie, ale nawet te według mnie słabiej napisane, mniej interesujące, portretują wycinki życia i zjawiska w pewnym sensie egzotyczne; ukazują swoistą przewrotność historii - choćby o młodych Niemcach, którzy tęsknią za estetyką muru, estetyką "bloku wschodniego".
Jako zbiór reportaży "Mur..." nie rozczarowuje. Ale według mnie to, za co należą mu się oceny wysokie, to całość, jaką tworzy mozaika tekstów; obraz, jaki się z nich wyłania i - przede wszystkim - naprawdę oryginalne ujęcie tematu.
Dla wszystkich autorów - wielki plus za spostrzegawczość i wrażliwość.
Wyjątkowo jak na zbiór reportaży "Mur..." unika przypadłości tego rodzaju publikacji - jest zadziwiająco spójny i utrzymany na równym, naprawdę przyzwoitym poziomie. Co ciekawe, jako najsłabszy oceniam reportaż otwierający zbiór, także czytelników, którzy też skwitują wyczyny polskiego stomatologa-kolekcjonera muru wzruszeniem ramion zachęcam, żeby lektury nie porzucać....
więcej mniej Pokaż mimo to
Przedmieścia zwykle nie są ładne - nieużytki, estakady, odległe centra handlowe, skupy złomu i warsztaty. Obrzeża Berlina nie są ładniejsze niż gdzie indziej, a do tego autor przemierza je na przedwiośniu, kiedy jest zimno, wilgotno i martwo.
A jednak w tym właśnie tkwi największy urok tej książki - a aurze delikatnej melancholii przedmiejskiej brzydoty, tymczasowości, zawieszenia w bezczasie i przypadkowości.
W tej książce nic się nie dzieje, nie jest też wybitna, niewiele w niej historii i ludzi. Obrzeża są puste, nieciekawe, zaniedbane. "Dookoła" nie dodaje im piękna, powabu ani romantyzmu.
A jednak coś w niej urzeka, skłania, żeby czytać dalej; jest w niej coś bardzo delikatnie ładnego - nie w tym, jak jest napisana, ale jak można ją poczuć.
Przedmieścia zwykle nie są ładne - nieużytki, estakady, odległe centra handlowe, skupy złomu i warsztaty. Obrzeża Berlina nie są ładniejsze niż gdzie indziej, a do tego autor przemierza je na przedwiośniu, kiedy jest zimno, wilgotno i martwo.
więcej Pokaż mimo toA jednak w tym właśnie tkwi największy urok tej książki - a aurze delikatnej melancholii przedmiejskiej brzydoty, tymczasowości,...