-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2024-01
2022-10
Widzę dwie możliwości:
1. albo jestem za stara na takie ramoty
2. albo przeczytałam w swoim życiu za dużo wtórnych fanfików, żebym miała się nagle zachwycić tym tu Ach-cydziełem.
Książka ta stanowi jednak ciekawe zjawisko, które polecam w dwóch przypadkach:
1. jeśli kiedykolwiek zastanowiło Cię, skąd u licha biorą się miłośniczki (miłośnicy?) Harlequinów i płaskich, nudnych, przewidywalnych romansideł z wyższych sfer - cóż, dowiesz się, na czym się wychowują, kiedy "Trędowata" wyszła z mody
2. jeśli masz ochotę na niezobowiązującą książkę, w której największą atrakcją jest zjadanie czekoladki, kiedy tylko uda Ci się zgadnąć przebieg fabuły.
W tym drugim przypadku gorąco polecam uzbroić się w wielką tabliczkę Jedynej, bo zwykła skończy się na trzecim rozdziale.
Wszystko w tym powieścidle jest takie śliczne, takie kolorowe, takie pozytywne i takie idealne, że aż zęby cierpną. Nie rozumiem, czemu wydawnictwo nie zdecydowało się na format tygodnika tzw. prasy kobiecej i lśniący papier, żeby bardziej wpasować się w konwencję pop-papki.
Zdecydowanie najjaśniejszym punktem jest subtelna, miłosna korespondencja między głównymi bohaterami. Zachęcona przykładem trochę dla beki zaserwowałam mićkowi co lepsze fragmenty w sytuacji tak zwanej romantycznej. Efekt był piorunujący, ale nie próbujcie tego w domu, jeśli nie chcecie, żeby partner/ka uciekli z krzykiem.
Widzę dwie możliwości:
1. albo jestem za stara na takie ramoty
2. albo przeczytałam w swoim życiu za dużo wtórnych fanfików, żebym miała się nagle zachwycić tym tu Ach-cydziełem.
Książka ta stanowi jednak ciekawe zjawisko, które polecam w dwóch przypadkach:
1. jeśli kiedykolwiek zastanowiło Cię, skąd u licha biorą się miłośniczki (miłośnicy?) Harlequinów i płaskich,...
Rozumiem, że Achilles i Patroklos mogą inspirować i rozpalać wyobraźnię - nie żebym coś, ale miałam 12 lat, kiedy zobaczyłam ich na berlińskiej wazie, a mniej więcej 14 lat później obroniłam magisterium na filologii klasycznej i nadal, mimo koszmarnego egzaminu z Homera, mam wielką słabość do "Iliady".
Staram się również odpierać pokusy teorii spiskowych, ale zaczynam węszyć coś podejrzanego w tym, że każdy koszmarek wyprodukowany przez Madeline Miller jest objęty patronatem LC i ma wysokie oceny.
Przyznaję, myślałam, że "Kirke" to pomyłka i wypadek przy pracy, więc cóż, Madeline Miller pomachała mi przed nosem Homerem i wystarczyło, żebym dała jej drugą szasnę.
Jest tu dokładnie to samo, co było w "Kirke". Przede wszystkim must have tej autorki: ciapowaty, pozbawiony charakteru, wiecznie skrzywdzony i bojący się wszystkiego główny bohater bez pomysłu na siebie.
Dalej: cała plejada wrednych postaci - autentycznie nikogo miłego, wszyscy albo dybią na głównego bohatera, albo źle mu życzą, albo są zawistni, albo okrutni, albo fałszywi, albo chciwi, a najlepiej wszystko na raz, w różnych proporcjach. Zastanawia mnie, dlaczego mężczyźni zazwyczaj są pozbawieni empatii, a kobiety głupie, prymitywne i zainteresowane tylko zdobywaniem mężczyzn - serio, momentami wygląda to tak, jakby z przyjemnością upokarzała swoje kobiece bohaterki. Najwyraźniej Madeline Miller nie ma za bardzo pomysłu na tworzenie postaci poza tym, żeby zaludniać świat swoich opowiadań naprawdę niemiłymi ludźmi, których normalnie w życiu w takim stężeniu na metr kwadratowy się nie spotyka. Może jakaś terapia by się przydała?
Następnie musi przecież być ten do wyrzygania poetycki, banalny, płytki, kliszowaty i momentami egzaltowany język. Nic tu się nie dzieje po prostu, każda pierdoła musi mieć swoją kwiecistą metaforę.
Oczywiście ta cukierkowa, nudna poetyka zgrabnie usprawiedliwia to, że autorka opisuje swoją wizję mitycznej starożytności - i na zdrowie, niech sobie opisuje, tylko niech to się jakoś trzyma kupy, będzie spójne i psychologicznie prawdopodobne.
Też mieliście ochotę kopnąć Patroklosa w dupę, żeby chłopak się trochę ogarnął i przestał bać własnego cienia? Albo szczerze z nim pogadać, żeby chociaż odrobinkę uwierzył w siebie i jakoś przepracował tę manię prześladowczą?
Może mi ktoś wyjaśnić, dlaczego w dobie kryzysy ekologicznego takie gnioty wydaje się w papierze? Hej, Albatros, nie wstyd wam?
Rozumiem, że Achilles i Patroklos mogą inspirować i rozpalać wyobraźnię - nie żebym coś, ale miałam 12 lat, kiedy zobaczyłam ich na berlińskiej wazie, a mniej więcej 14 lat później obroniłam magisterium na filologii klasycznej i nadal, mimo koszmarnego egzaminu z Homera, mam wielką słabość do "Iliady".
Staram się również odpierać pokusy teorii spiskowych, ale zaczynam...
2022-01
Dlaczego, dlaczego codziennie dojeżdżając do mojej ukochanej pracuni tramwajem nie potraktowałam jako ostrzeżenie hasełka z okładki: "Dla miłości warto przegapić swoją stację"? Dla miłości można zrobić masę rzeczy, dajmy na to jeść kiwi, można nawet po to kiwi pojechać na drugi koniec miasta i wracać piechotą, więc zakładam, że copy, który popełnił ten koszmarek, nie miał pomysłu, co napisać o tej książce. Powinnam wyczuć pismo nosem - ale o ja naiwna! O nieświadoma!
Oto znowu złapałam się na metkę LGBT friendly, przypomniałam sobie, że dobrze wiedzieć, co to młodzież teraz czyta i oto jestem, uboższa o kilka godzin życia, zniesmaczona i zła. Poza tym, że jestem zła na siebie, to jestem też wściekła na autorkę - jak można tak niegrzecznie, bez szczypty szacunku dla czytelnika, lać wodę i nudzić? Przecież dobry redaktor byłby to skrócił do spokojnie do 200 stron!
Romans August i Jane rozwija się w tempie, w jakim tramwaje jeżdżą po Wrocławiu (znaczy - wolnym), jest przewidywalny do szpiku kości, a jeśli kogoś problemy emocjonalne August są w stanie poruszyć, to znaczy, że ja jednak jestem za stara na takie książki.
Kij tam z romansem, bo już najgorszy fanfik na AO3 ma więcej ikry niż to tu. Najbardziej wkurza mnie to lukrowanie, ten wszechobecny cukier. I nie zrozumcie mnie źle, to jest cukier najgorszy ze złych, bo niby mamy jakieś problemy, a to emocjonalne, a to rodzinne, a to społeczne, ale wszystkie rozwiązują się same, a każdy wysiłek bohaterów uwieńczony jest sukcesem.
Pop-problemy, pop-cukier, pop-postacie, płaściutkie jak z kartonu wycięte - o ile oczywiście nie uznamy kwestii identyfikacyjnych i seksualnych za cechę charakteru, bo tylko to odróżnia od siebie bohaterów.
Najlepsza była randka w nocnym metrze, kiedy aż napięcie elektryczne skakało. Przyznam się, że i u mnie skoczyło. Zgasiłam światło i poszłam spać.
Dlaczego, dlaczego codziennie dojeżdżając do mojej ukochanej pracuni tramwajem nie potraktowałam jako ostrzeżenie hasełka z okładki: "Dla miłości warto przegapić swoją stację"? Dla miłości można zrobić masę rzeczy, dajmy na to jeść kiwi, można nawet po to kiwi pojechać na drugi koniec miasta i wracać piechotą, więc zakładam, że copy, który popełnił ten koszmarek, nie miał...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10
Naprawdę się starałam. Odłożyłam na półkę moje doświadczenia wyniesione z europejskiej literatury LGBT, gdzie ujawnienie skłonności homoseksualnych jednego z małżonków oznacza mniejsze lub większe trzęsienie ziemi. Zgodziłam się nawet, że reakcje, które uważam za uniwersalne w takiej sytuacji - nie wiem, niezgoda, bunt, żal, poczucie zdrady - są moją kulturową naleciałością i gdzie indziej ludzie reagują inaczej.
No i wpadłam w błąd poznawczy. Bo jeśli poślubienie geja jest rzeczą tak zwyczajną i pozbawioną znaczenia, że przechodzi się nad nią do porządku dziennego - to po cholerę o tym pisać?
Bohaterowie "Błysku szczęścia", świeżo upieczone małżeństwo, swojej sytuacji nie uważają bynajmniej za normalną w kontekście wymagań społecznych, ale układ działa: ona nie bardzo chce się angażować emocjonalnie ze względu na swoje problemy z uzależnieniem, on jest gejem pozostającym w związku z innym mężczyzną. Nadmienię tylko, że alkoholizm głównej bohaterki jest upodobaniem do picia szampana, które kompletnie nie rzutuje na jej życie - to tak w temacie, dlaczego alkoholizm rozbija rodziny i niszczy relacje - a problem znika gdzieś tam w trakcie powieści, jakby go nie było.
Strony książki lecą jedna za drugą, w powieści w zasadzie nic się nie dzieje, postacie z papieru przesuwają się między kartonowymi dekoracjami. Miała być jakaś drama, jakaś historia małżeństwa, a jest szczątkowa fabuła i postacie, których zachowanie wynika z niczego i jest tak cudownie irracjonalne, że aż miejscami miałam ochotę zapytać, czy ci ludzie mają jakieś emocje, jakieś pragnienia, jakieś wnętrze?
Największe dramaty i najbardziej obiecujące wątki są tu zbywane dwoma zdaniami, żeby doprowadzić do najdurniejszego zakończenia ever, idealnie wieńczącego kompletnie bezwartościowe powieścidełko. Nie wiem, na light novel z gatunku BL by dało radę, ale to też dopiero jakby to ktoś napisał od nowa, z większym polotem.
Ciekawe, za co te nagrody były...?
Naprawdę się starałam. Odłożyłam na półkę moje doświadczenia wyniesione z europejskiej literatury LGBT, gdzie ujawnienie skłonności homoseksualnych jednego z małżonków oznacza mniejsze lub większe trzęsienie ziemi. Zgodziłam się nawet, że reakcje, które uważam za uniwersalne w takiej sytuacji - nie wiem, niezgoda, bunt, żal, poczucie zdrady - są moją kulturową naleciałością...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09
No i dlaczego, dlaczego widząc taki graficzny potworek na okładce nie odłożyłam tej książki tam, gdzie jej miejsce, czyli na makulaturę, tylko skarciłam się za uprzedzenia i podjęłam wyzwanie?
Czemu, czemu w ogóle zaczęłam czytać coś, w przedmowie do czego tłumacz pozwala sobie na stwierdzenie, że "zrezygnował z zapisu fonetycznego wymowy zwrotów, bo pożytek z niego miałaby niezwykle wąska grupa osób uczących się japońskiego"? Przecież to znaczy, że tłumacz tyle wie o kulturze japonofilów w Polsce i tyle wie o wydawnictwach japonistycznych w Polsce, że powinien pod karą grzywny i robót publicznych trzymać się z daleka od tematu, a nie pisać "Shinari" i podawać fonetyczną, kuźwa, wymowę, jako "sheen-rye", "tsukiai" jako "c-kii-a-yy", w dodatku z błędem w transkrypcji albo (mój faworyt) "uiuishii" z którego nagle zrobiło się"ha-cuu-ii".
Ale nie. Wzięłam. Przeczytałam. Przeczytałam cholerne 233 eseje, które miały mi pomóc zrozumieć Japonię, a które udowodniły mi, że co najwyżej nie rozumiem języka polskiego - ot na przykład taka oto perełka ze strony 426: "(...) kiedy rolnik imieniem Sogo poszedł po rozum do głowy uciążliwego lokalnego władcy i wręczył szogunowi petycję". Widzę już, jak facet idzie po rozum do głowy oficjela. Widzę.
Ja wiem, że rynek wydawniczy w Polsce to nie jest przyjazne miejsce. Ja wiem, że z czegoś żyć trzeba, a Japonia sprzeda się zawsze bo, jak wiadomo, jest to kraj bardzo egzotyczny, daleki, odmienny od wszystkiego, co znamy, mistyczny zgoła w swojej odmienności, no bez podręcznika ani rusz - ale serio, Etiuda, nie wstyd wam? Już nie mówię, że książki zrobionej na odwal się, niechlujnie, bez korekty, przez niekompetentnego człowieka, ale tej gównianej, szkodliwej wręcz treści sprzedawanej za zbójeckie pieniądze? Ładnie to tak?
Popieram w tym miejscu Olę z nowym kontem - za te pieniądze kupicie lepsze rzeczy. Jeśli kusi was, żeby popełnić mój błąd i wziąć tę książkę do ręki, najlepiej zróbcie to i od razu odłóżcie ją tam, gdzie jej miejsce - dół z niegaszonym wapnem będzie w sam raz.
No i dlaczego, dlaczego widząc taki graficzny potworek na okładce nie odłożyłam tej książki tam, gdzie jej miejsce, czyli na makulaturę, tylko skarciłam się za uprzedzenia i podjęłam wyzwanie?
Czemu, czemu w ogóle zaczęłam czytać coś, w przedmowie do czego tłumacz pozwala sobie na stwierdzenie, że "zrezygnował z zapisu fonetycznego wymowy zwrotów, bo pożytek z niego...
2021-09
A gdyby tak nie powstała ta książka, mielibyśmy kilka drzew więcej i domyślny czytelnik bez wątpienia będzie wiedział, z czego odniesiemy więcej korzyści.
Zacznijmy może od tego, że zapewne większość z nas zna kogoś (lub zna kogoś, kto zna kogoś), kto usłyszał, że z powodu choroby zostało mu x czasu. Wyobrażacie sobie takie obciążenie? Autor "A gdyby tak ze świata..." sobie nie wyobraża - jego bohater nie ma większego problemu z tym, ze został mu raptem tydzień życia. No, albo przynajmniej nie ma z tym problemu w ujęciu bazującym na tradycyj wielkiej powieści psychologicznej XIX wieku. Ponieważ siłą rzeczy jako czytelnik europejskiej na takiej literaturze się wychowałam, ujęcie japońskie jest dla mnie płytkie, płytkie tak, ze aż zęby bolą, banalne i zwyczajnie głupie.
Po tak dramatycznym chwycie skontrastowanym niezbyt udanie z groteskową postacią Diabła, oferującego pakt dokładnie na miarę swojej diabelskości, dostajemy garść pseudo-mądrości. Pomysły na kolejne znikające przedmioty jeszcze by się jakoś wybroniły, ale realizacja jest spod znaku "po linii najmniejszego oporu".
Dla mnie jest to klasyczny przykład dramatycznego początku, którego autor nie udźwignął. Jak zaczynasz od wystrzału, to dalej nie możesz spuszczać z tonu - a tu z tonu opadło wszystko.
Obiecująca końcówka, zdradzająca, że jakiś potencjał w tym wszystkim był, ale zdechł (sic). Ekstra gwiazdka za potencjał.
A gdyby tak nie powstała ta książka, mielibyśmy kilka drzew więcej i domyślny czytelnik bez wątpienia będzie wiedział, z czego odniesiemy więcej korzyści.
Zacznijmy może od tego, że zapewne większość z nas zna kogoś (lub zna kogoś, kto zna kogoś), kto usłyszał, że z powodu choroby zostało mu x czasu. Wyobrażacie sobie takie obciążenie? Autor "A gdyby tak ze...
2021-05
Był taki moment, kiedy publikacji o Korei Południowej trzeba było ze świecą szukać - i prawdopodobnie na tej fali powstało to dziełko, które doskonale nadawałoby się na podpałkę.
Wszystko, co znajdziecie w tej książeczce, znajdziecie również na Wiki, z mniejszym śladem węglowym. Niewiele tu wkładu autorki, która zresztą w Korei spędziła raptem kilka tygodni turystycznego wyjazdu. Trochę historii XX wieku, szczypta frazesów o koreańskiej kulturze (tradycyjna, ale powoli się modernizująca, coraz bardziej globalna, przyjazna i inkluzywna, coraz bardziej popularna na Zachodzie), garść przytoczonych badań o tym, jak Korea staje się coraz lepszym miejscem do życia. Oraz, oczywiście, kimchi, nunchi i kpop.
Światełko ostrzegawcze powinno mi się zapalić, kiedy zamiast zdjęć oberwałam parszywie wykadrowanymi zdjęciami (ktoś to obrobił w ogóle, czy drukował z worda?), z adnotacją autorki, że więcej na stronie www wydawnictwa (tu adres). Powinnam się zawahać, kiedy przeczytałam, że "Parasite" zdobył Złotego Globa i natknęłam się na jeszcze kilka takich uroczych językowych perełek. Powinnam rzucić tę książkę w cholerę, kiedy autorka weszła na temat bujdy o nazwie soloślubów, nie cytując przy tym ŻADNEGO źródła.
Dobrnęłam do końca. Wy naprawdę nie musicie.
Był taki moment, kiedy publikacji o Korei Południowej trzeba było ze świecą szukać - i prawdopodobnie na tej fali powstało to dziełko, które doskonale nadawałoby się na podpałkę.
Wszystko, co znajdziecie w tej książeczce, znajdziecie również na Wiki, z mniejszym śladem węglowym. Niewiele tu wkładu autorki, która zresztą w Korei spędziła raptem kilka tygodni turystycznego...
2021-04
Pierwszy tom tego cudu wydawniczego nie zasługuje nawet na tytuł mojej najgorszej lektury roku, bo większość tych opowiadań to była straszliwa amatroszczyzna.
Tak się składa, że dwa tomy antologii trafiły do mnie w duecie, a że nie lubię oddawać zupełnie nietkniętych książek, zerknęłam i tu. Żeby nie było wątpliwości: po pierwszym tomie tego czegoś miałam pełne prawo być uprzedzoną. Miałam rację, ale rację mają również ci czytelnicy, którzy napisali tu wcześniej opinie pod hasłem "drugi tom lepszy". Faktycznie, drugi tom lepszy. Co nie znaczy, że dobry. Nie przesadzajmy.
Tak, wszystko to już kiedyś było, a poziom nie odbiega od bardzo słabej przeciętnej większości takich opowiadanek z AO3. Mamy trochę ciekawszych bohaterów, mamy trochę ciekawsze fabuły, w których nie chodzi tylko o motyw "ten tego", redakcja albo wzięła się do roboty, albo postawiła na jakościowo lepszych autorówy na antologię warto było zwracać uwagę.
Prywatnie zaintrygowało mnie w tym tomie coś innego: cały wachlarz subtelnie zamaskowanego seksizmu, homofobii i transfobii u autorek (autorów?) piszących o męsko-męskich relacjach - paradoks wart przynajmniej uwagi kulturoznawców.
Ponawiam pytanie: dlaczego papier zniesie wszystko? No dlaczego?!
Pierwszy tom tego cudu wydawniczego nie zasługuje nawet na tytuł mojej najgorszej lektury roku, bo większość tych opowiadań to była straszliwa amatroszczyzna.
Tak się składa, że dwa tomy antologii trafiły do mnie w duecie, a że nie lubię oddawać zupełnie nietkniętych książek, zerknęłam i tu. Żeby nie było wątpliwości: po pierwszym tomie tego czegoś miałam pełne prawo być...
2021-04
Każdy człowiek ma w życiu moment, kiedy dopada go nastrój sentymentalny, zaczyna tęsknić za swoją przeszłością, roi sobie, że znowu jest młody i tak dalej. Tak się składa, że młodość upłynęła mi na czytaniu tak zwanych "alternatywnych opowiadań niezależnych pisarzy publikujących poza mainstreamem" (to najładniejsza nazwa fanfika, jaką w życiu znalazłam), a mój obecny dramat zasadza się na tym, że z biegiem lat spadł mi poziom tolerancji na nastoletnią grafomanię.
Pozostałabym nieświadoma tego nieszczęścia, jakby mi w ręce nie wpadła ta antologia. Przysięgam, próbowałam - przez wzgląd na dawne pasje, przyzwyczajenia, sentyment i co tam jeszcze. Odpuściłam w połowie, kiedy od walenia grzbietem książki w ścianę zaczął mi się sypać tynk.
Nie wiem, czy z wiekiem zmienił mi się gust, czy poziom autorów poleciał na łeb, na szyję, ale żeby przeczytać chociaż jedno opowiadanie i nie zapłakać rzewnie nad poziomem stylistyki, umiejętności kreowania bohaterów, emocjonalnością tychże bohaterów i wreszcie odbitymi w opowiadaniach zmorami nastoletnich autorów (ej, nie straszcie mnie, że to dorośli ludzie pisali...?) trzeba co najwyżej kończyć liceum. No, niech będzie, że szykować się do obrony licencjatu.
Później zostaje już tylko płacz, dlaczego papier zniesie wszystko.
Każdy człowiek ma w życiu moment, kiedy dopada go nastrój sentymentalny, zaczyna tęsknić za swoją przeszłością, roi sobie, że znowu jest młody i tak dalej. Tak się składa, że młodość upłynęła mi na czytaniu tak zwanych "alternatywnych opowiadań niezależnych pisarzy publikujących poza mainstreamem" (to najładniejsza nazwa fanfika, jaką w życiu znalazłam), a mój obecny dramat...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08
No i jak tu wierzyć w serie wydawnicze, jak tu wierzyć w oceny na LC? Jeśli za dobre recenzje nie odpowiadają boty ani opłaceni copywriterzy, to jak tu nie stracić wiary w człowieka?
Jest pewien poziom prostoty, po przekroczeniu którego zamiast wyrafinowania, skromności albo innej delikatności stylu człowiek zostaje z poczuciem, że czyta infantylne wynurzenia gimnazjalisty (znaczy: błędów nie ma, ale zdania są proste jak konstrukcja cepa, a lepszych bohaterów znajdziemy w fanfiku licealisty).
Brnąc przez przegadane, niepotrzebne, nudne, przewidywalne czterysta stron (464, żeby być dokładnym) nie mogłam opędzić się od tego, że reakcje na muzykę, odczucia publiczności i wykonawców oraz wszystkie emocje są nieudolną próbą opisu tego, co zwykle widzi się w anime jako zachwyt bliżej nieokreślonej społeczności "wszystkich" (widzów na trybunach, kibiców, komentatorów, jury, słuchaczy itd). Gwiazdki w oczkach, metafizyczne wzruszenie, które autorka okrasza banalnymi metaforami.
To nie jest książka o muzyce, o koncertowaniu, o stresie konkursów pianistycznych, o ludzkich dramatach, o zmaganiu ze sobą, o chemii między bohaterami. To jest lukrowany na różowo ulepek, naiwnie proste wyobrażenie o pianistach.
Że każdy ma prawo do swoich naiwnych wyobrażeń? Pewnie. Że papier wszystko zniesie, a cenzury nie ma? Racja. Ale, czytelniku, jeśli masz inne ciekawe lektury w planach, to nie marnuj czasu ani pieniędzy na "Pszczoły...".
No i jak tu wierzyć w serie wydawnicze, jak tu wierzyć w oceny na LC? Jeśli za dobre recenzje nie odpowiadają boty ani opłaceni copywriterzy, to jak tu nie stracić wiary w człowieka?
Jest pewien poziom prostoty, po przekroczeniu którego zamiast wyrafinowania, skromności albo innej delikatności stylu człowiek zostaje z poczuciem, że czyta infantylne wynurzenia...
2020-06
Tyle było awantury o Cambridge Analytica, a ja się zastanawiam, kto odpowiada za dobre recenzje i wysokie oceny tego koszmarku. No bo chyba niemożliwe, żeby czytelnikom podobało się coś tak obrzydliwie sztampowego, taki banał, taka miernota?
Ja już pomijam, że z mitów greckich NAPRAWDĘ da się wycisnąć więcej ("Brzemię" Jeanette Winterson) - to taka tkanka europejskiej kultury, że są niemal przezroczyste, każdy może zrobić z nimi co chce i przepuszczanie ich przez wyżymaczkę, jak to zrobiła ta cała Miller, nie wyrządzi żadnej szkody. Lasów tylko trochę szkoda, ale ostatecznie zeszyty z recyklingu z czegoś muszą powstawać.
Mniejsza o mity - jako się rzekło coś tak przezroczystego nie zatuszuje braków fabularnych ani nędznego warsztatu. Ale czytelnicza uczciwość nakazywałaby uprzedzić innych czytelników, którzy dadzą się złapać na "córkę Heliosa, pół-boginię, czarownicę i kreatorkę", czy jak to leciało, że zamiast silnej pięknej postaci dostaniemy wiecznie skrzywdzone, jojczące, niezrozumiane, wykorzystywane przez wszystkich popychadło.
Kirke nikt nie rozumie, a na dobitkę otaczają ją piękne, pożądane przez mężczyzn, na ogół rozpustne kobiety, wobec których nie ma szans. Mężczyźni w świecie Kirke to albo apodyktyczne postacie (Helios, Hermes), albo banda złamasów, którzy oczywiście ją wykorzystają i porzucą dla innej. Jak się już trafi jakiś przyzwoity, to albo mamy kiepsko maskowaną fascynację bólem, albo tandetny romansik pachnący świeżym chlebem.
Są tylko dwie grupy czytelników, którym szczerze i gorąco to coś polecam. Pierwsza to zapaleni miłośnicy tropienia freudyzmów w literaturze tzw. popularnej - ta cała Kirke to modelowy przykład tylu freudowskich obsesji, że jakbym nie miała góry innych książek do czytania, to z rozkoszą wzięłabym toto na tapetę do wypatroszenia.
Druga grupa to miłośnicy pięknych okładek.
Wydawcy tego gniota życzę, żeby sam musiał przeczytać, co wypuścił na rynek. Dwa razy. Bez omijania opisów przyrody.
Tyle było awantury o Cambridge Analytica, a ja się zastanawiam, kto odpowiada za dobre recenzje i wysokie oceny tego koszmarku. No bo chyba niemożliwe, żeby czytelnikom podobało się coś tak obrzydliwie sztampowego, taki banał, taka miernota?
Ja już pomijam, że z mitów greckich NAPRAWDĘ da się wycisnąć więcej ("Brzemię" Jeanette Winterson) - to taka tkanka europejskiej...
2019-11
Zawsze myślałam, że zwrot "niedobrze mi się robi" stosowane w kontekście lektury jest tylko metaforą, ale w przypadku tej książki jest fizycznym doznaniem autentycznych mdłości podchodzących do gardła. Czytałam w swoim życiu różne obrzydliwe rzeczy na czele z wypocinami Clive'a Barkera, o których myślałam, że nic ich nie przeskoczy pod względem niesmaku, ale nie. Jest "Ogród udręczeń".
Zacznijmy od tego, że jeśli książeczka jest o rzekomo chińskich więzieniach i stosowanych w nich torturach, a na okładce widać gejszę z kochankiem, to człowiek powinien się zaniepokoić - wydawca, który stosuje takie tandetne chwyty reklamowe raczej nie będzie pieczołowicie szukał atrakcyjnej prozy, tylko wyda byle co, jeśli tylko odpowiednio sensacyjne.
Książeczkę przetłumaczył przed wojną Leon Choromański i to, że dziełko ma z okładem lat sto widać. Powiedziałabym, jest to jedyna jego zaleta: jak cudownie ożywczo jest zobaczyć w druku "p..." zamiast "penis"!
Ten rozkoszny, pruderyjny "p..." jest zresztą jedyną zaletą książki. Reszta jest głupotą szczególnego rodzaju, jakimś dziwnym pomieszaniem mizoginii, pragnień owiniętych tym samym futrem, w które Sacher-Masoch ustroił swoją Wenus oraz pornografii, która nie ma odwagi być pornografią, więc zamiast zdrowo uprawiać seks, jaki chce, zawraca głowę gnijącym mięsem, napadami epilepsji, gnijącym mięsem, kwitnącymi kwiatami, gnijącym mięsem, facetem, który jest głupią ciapą oraz gnijącym mięsem. Mówiłam o gnijącym mięsie?
Przekład zatem, nomen omen, trąci myszką, proza jest jakości tak słabej, że musi nadrabiać niesmaczną sensacją, wartość artystyczna jest żadna. Co zostaje? Otóż po bohaterskim pokonywaniu mdłości przez ponad sto stron czytelnik zostaje z niejasnym pytaniem, do jakiego stopnia Mirbeau był popieprzony.
Zawsze myślałam, że zwrot "niedobrze mi się robi" stosowane w kontekście lektury jest tylko metaforą, ale w przypadku tej książki jest fizycznym doznaniem autentycznych mdłości podchodzących do gardła. Czytałam w swoim życiu różne obrzydliwe rzeczy na czele z wypocinami Clive'a Barkera, o których myślałam, że nic ich nie przeskoczy pod względem niesmaku, ale nie. Jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10
Początek tej książki, z winy tłumacza, staje się mimowolnym symbolem niechlujstwa umysłowego i papkowatej treści dalszych rozdziałów: to cytat z Matsuo Basho z tomu "Z podróżnej sakwy, czyli zapiski pielgrzyma", dostępny w polskim przekładzie Agnieszki Żuławskiej-Umedy. Można? No najwyraźniej nie.
Książka ta, poświęcona "leśnym kąpielom" (czyli po prostu spacerom po lesie z uwagą skierowaną na las, a nie myślenie o pracy albo grzybach), jest przepięknym materiałem na studium o orientalizmie. Mówię serio. Japończycy mają cudowną skłonność, datującą się mniej więcej od otwarcia kraju na świat w 1854 roku, do szukania różnic między sobą jako nacją a resztą świata, co z
kolei jest wodą na młyn wszystkich zachodnich orientalistów, absolutnie przeświadczonych o tym, że od Japonii bardziej egzotyczny jest tylko Mars. Efekt? Ta książeczka.
Drugi aspekt, w jakim można się krytycznie zająć tym dziełkiem, to romantyczne pojmowanie przyrody przez mieszczucha. Dodajmy jeszcze - mieszczucha z geologicznie i sejsmicznie spokojnej części Europy, gdzie trzęsienie ziemi to niechybny znak końca świata, a tsunami nie występuje.
Owóż dwójka mieszczuchów, biolog i psycholog, wybywają w leśne ostępy do Japonii i jak na dwójkę mieszczuchów przystało, natychmiast doznają błogosławionych skutków przebywania konkretnie w lesie, konkretnie w Japonii. Najwidoczniej tychże skutków nie doświadczyli nigdy wcześniej (a nie wierzę, żeby właśnie wtedy po raz pierwszy byli w lesie w ogóle), z czego wniosek, że tylko japoński las odbierany zgodnie z metodą shinrin yoku ma tak zbawienny wpływ na ludzką kondycję.
Żebyśmy nie mieli wątpliwości o dobrodziejstwach płynących z obcowania z drzewami musi zostać przywołany jeszcze jeden element: sakura. Bez sakury nie ma magii. Dlaczego? Bo tylko kiedy kwitną wiśnie, Japończycy robią pikniki pod drzewami i wyglądają na wyluzowanych. Nie ma znaczenia tradycja, piknik, alkohol i wiosna - to wszystko sprawa wiśni. Osobiście jako zwolenniczka jesieni uważam za podłą dyskryminację, że autorzy nie wspomnieli o zwyczaju podziwiania czerwonych klonów, ale może dwaj specjaliści do tego zwyczaju już nie dotarli?
Cała ta książka jest takim właśnie przeczącym sobie bełkotem, pseudonauką, głupim idealizmem i umysłową papką. Na przykład: dlaczego shinrin yoku działa? Bo ludzie pamiętają Eden. Jesteś spoza chrześcijańskiego kręgu kulturowego i nic nie wiesz o Edenie? Cóż. Trudno.
Autorzy byli zestresowani życiem w mieście, na co nie pomagała ani medytacja, ani mindfulness, ani joga? Mindfulness w lesie pomogło, więc czytelnicy, ćwiczcie mindfulness. Coś się nie zgadza? Trudno.
W pierwszej części książeczki mamy garsteczkę badań, mających potwierdzać, że ludzie w lesie są mniej zestresowani niż w pracy. Śmiem twierdzić, że ludzie nad jeziorem albo nad morzem, albo w górach, albo na własnej działce, też są mniej zestresowani niż w pracy, ale niestety nie wiemy, czy grupa kontrolna obejmowała także osoby wykonujące w lesie stresującą pracę. Że nie znamy metody badań, wielkości grup ani sposobów opracowania wyników ani też miejsca publikacji? Trudno. Wyniki są dobre, pasują do tezy i ładnie wyglądają. Masz wątpliwości? Cóż. Trudno.
Nieprzekonanym psycholog i biolog serwują trudną do zniesienia papkę z teorii o Edenie, buddyzmu, celtyckich wierzeń (na marginesie - skąd oni to wytrzasnęli, skoro o wierzeniach Celtów w zasadzie nie wiemy nic z powodu znikomych źródeł materialnych i braku pisanych?), magii wiccańskiej i "Waldena" Thoreau. Że poszatkowane, wybrane jak się komu podobało i wyrwane z kontekstu? Cóż. Trudno. Że Thoreau tak nie do końca spędził rok w lesie, czego nigdy nie ukrywał i o czym autorzy sami piszą? Cóż. Trudno.
Żeby czytelnik nie miał czelności wykrzyknąć, że król jest nagi, rzucić w kąt książkę (nb. w twardej oprawie) i iść do lasu, musi dostać jeszcze po głowie teorią estetyki japońską w wersji pop: yugen, wabi, sabi. Co ma kategoria związana raczej ze średniowiecznym teatrem do lasu? Niewiele, ale jak dobrze naciągniemy, to się nada. Że spłycone i głupie? Cóż. Trudno.
Moim absolutnym faworytem jest perełka "Jak podaje sanskryt". Jak podaje łacina, papier się nie rumieni.
Kto nie jest świadom, że na spacerach w lesie, w chwilach odprężenia na łonie natury, w chwilach prostej radości z uprawiania roślin uprawia shinrin yoku, ten niech taki pozostanie i nie marnuje czasu na ten bełkot.
Kto z kolei czuje, że uświadomienie jest mu potrzebne, niech zamiast tego idzie do lasu, mając w pamięci dwie rzeczy:
- autorzy, aby popełnić ten niewydarzony twór, musieli udać się do Japonii. Lot w jedną stronę z Madrytu do Tokio emituje półtora tony co2. Ja wiem, że drzewa uwielbiają co2. Ale susze i inne kataklizmy przyrodnicze słabo wpływają na drzewostan.
- wydawca, żeby wypuścić ten gniot na rynek, zmarnował sporo papieru (=drzew).
Wniosek jest prosty. Kochasz las = idź na spacer, zamiast marnować zasoby i czas na to coś.
PS. Dla osób zachęconych sukcesem duetu Garcia/Miralles: Japończycy mają także w zwyczaju zażywanie kąpieli (ofuro). Proponuję napisanie książki o japońskiej sztuce mycia się i relaksowania w gorącej wodzie. Że (nominalnie) wszyscy się myją? Tym większy rynek zbytu. Nie wymagam odpalenia 10% za pomysł, poproszę tylko credits w podziękowaniach. Przy wydaniu tradycyjnym proszę też o wzmiankę, ile wody potrzeba do produkcji papieru.
Początek tej książki, z winy tłumacza, staje się mimowolnym symbolem niechlujstwa umysłowego i papkowatej treści dalszych rozdziałów: to cytat z Matsuo Basho z tomu "Z podróżnej sakwy, czyli zapiski pielgrzyma", dostępny w polskim przekładzie Agnieszki Żuławskiej-Umedy. Można? No najwyraźniej nie.
Książka ta, poświęcona "leśnym kąpielom" (czyli po prostu spacerom po lesie...
2019-09
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa się na to, aby w powieści wykorzystać Berlin lat 20., to trzeba geniuszu, żeby spaprać taki potencjał. Niestety jednak się dało.
Intryga rozwija się powoli, żeby nie rzec ślamazarnie. Autor bardzo skąpo udziela nam kolejnych szczegółów, które mają zaintrygować, równolegle rozgrywając cztery wątki: właściwej sprawy morderstwa, przełożonego komisarza Ratha, wątku romansowego głównego bohatera oraz tarć politycznych.
Powtarza się stara prawda o łapaniu kilku srok za ogon.Właściwa sprawa morderstwa rozmywa się w przegadanej masie drobiazgów, przełożony komisarza jest jak z kartonu wycięty, wątek romansowy jest tak szablonowy, że aż się płakać chce (ja z nudów zgadywałam, jakie chwyty autor wykorzysta i pomyliłam się tylko w tym, kiedy relacja została skonsumowana), a do połapania się w kwestiach politycznych trzeba cierpliwości, żeby nie powiedzieć twardej wiedzy historycznej. Przy brnięciu przez zawiłości partii i ugrupowań miałam czasem ochotę zapytać autora, kogo to obchodzi?
Wszystko to jeszcze dałoby się uratować, gdyby Kutscher pozwolił postaciom robić swoje, pokazał je w działaniu, dał im mówić i myśleć swoimi słowami. Ale nie - wszechwiedzący narrator gada, gada, gada; informuje na bieżąco, kto wszedł, kto wyszedł, kto usiadł, kto wstał, kto co powiedział, kto co pomyślał, kto kim był, a kto w co nie mógł uwierzyć.
Do tego cały czas, z uporem maniaka, towarzyszymy komisarzowi Rathowi, mężczyźnie przeciętnemu i nudnawemu, przez którego życie, jak na złość, przewijają się masy ludzi, których nie mamy szans spamiętać (każdy występuje pod imieniem, nazwiskiem, pseudonimem i funkcją, za to na ogół bez charakteru i cech rozpoznawczych).
Przebrnęłam przez 600 stron i... na ostatniej zorientowałam się, że nie zauważyłam momentu kulminacyjnego. Był, jak się później zorientowałam. Gdzieś tam w tej wacie słów. Ale był.
Jeśli komuś się wydaje, że nie można popsuć mieszanki składającej się z pornografii, narkotyków, półświatka, pieniędzy, polityki i zbrodni, to zapraszam do lektury.
Uważam, że trzeba bardzo dużej sprawności pióra, żeby utrzymać uwagę czytelnika na intrydze przez 600 stron. Kto nie wierzy, że jest to sztuka niełatwa, niech się zabiera za "Śliską sprawę". Na zdrowie.
Sięgnęłam po ten kryminał z dwóch powodów: pięknego, starannie zrobionego serialu "Babylon Berlin" oraz z powodu czasu i miejsca akcji. Ostatecznie jeśli ktoś już porywa...
2019-05
Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby wrócić do KJ Charles i jej serii o przygodach lorda Crane i maga Stephena Day'a - prawdopodobnie czerwcowe upały osłabiły mój instynkt samozachowawczy i w ten sposób skończyłam czytając takie sobie głupawe powieścidełko o magicznie powiększanych szczurach atakujących pozornie przypadkowych ludzi oraz o tym, jak to para mężczyzn musi liczyć się z różnymi szykanami, magicznymi i społecznymi.
Trzeba przyznać, że jak na głupawe powieścidełko wątki są ze sobą powiązane - mniej lub bardziej sprawnie, z mniejszymi lub większymi wpadkami logicznymi, z bardziej lub mniej wiarygodną motywacją bohaterów, ale są. To, że bohaterowie w porównaniu do części pierwszej zrobili się trochę bardziej papierowi, a ich relacja jeszcze bardziej oparta na bardzo średnio przedstawionym seksie, to jest jednak rozczarowanie.
Pierwszy tom można łyknąć w ramach ćwiczeń językowych z angielskiego poziom B1 lub niezobowiązującej rozrywki; tomu drugiego nie warto wgrywać na czytnik.
Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby wrócić do KJ Charles i jej serii o przygodach lorda Crane i maga Stephena Day'a - prawdopodobnie czerwcowe upały osłabiły mój instynkt samozachowawczy i w ten sposób skończyłam czytając takie sobie głupawe powieścidełko o magicznie powiększanych szczurach atakujących pozornie przypadkowych ludzi oraz o tym, jak to para mężczyzn musi...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10
Po nieco ponad 200 stronach tego niewydarzonego tworu usilnie próbowałam sobie przypomnieć, po co ja to zaczęłam czytać? Zdaje się, że byłam ciekawa, jak jest zorganizowana yakuza, jak żyje japoński gangster i miałam nadzieję, że córka przestępcy będzie mogła przedstawić unikalny punkt widzenia osoby "ze środka".
Zdążyłam się już przyzwyczaić, że japońska estetyka powieściowa i sposób prowadzenia narracji daleki jest od Balzaca i Dickensa, ale nigdy jeszcze lakoniczność, brak psychologicznej głębi, drętwe dialogi, które nic nie wnoszą i zerowa dynamika nie uderzyły mnie tak wyraźnie. Miejscami miałam brzydkie skojarzenia z parszywymi fanfickami - ten sam poziom głupiej brutalności i ten sam poziom zaangażowania autora w to, co się dzieje z bohaterami. Dziwne tym bardziej, że to przecież biografia.
Tradycyjnie zatem nasza bohaterka nie jest dzieckiem szczęśliwym i tradycyjnie pod wpływem siostry wpada w tak zwane złe towarzystwo. Towarzyszą jej przy tym jakieś uczucia? Czy jest zagubiona, czy czegoś żałuje, czy taki tryb życia rozwiązuje jakieś emocjonalne problemy? Nie wiadomo.
Zgodnie z niepisanymi prawidłami takich tworów, pojawiają się też narkotyki. Czy nałóg niszczy życie Shoko? Czy w nim dominuje? Nie wiadomo nic poza tym, że Shoko jak zaczyna brać, tak przestaje, wszystko dzięki silnej woli i namowom brata. Łatwo przyszło, łatwo poszło - tak łatwo, że aż można się zastanawiać, po co powstają ośrodki leczenia dla uzależnionych.
Na dokładkę mamy oczywiście masę przemocy, bo dziewczyna pakuje się w różne niefortunne relacje, na ogół z mężczyznami, którzy leją ją równo i dokładnie. Krew leje się takimi strumieniami, że można powątpiewać, czy biografii nie napisało zombie, bo Shoko dawno powinna umrzeć.
Dorzućmy do tego ledwie zarysowane postacie osób z rodziny, dramy - choroby, utratę majątku itd. - pojawiające się znikąd, o których autorka też nie za dużo ma do powiedzenia i fabułę złożoną głównie z epizodów, o których wiemy tylko, że były, zdarzyły się - i w zasadzie nic z nich nie wynikało, poza tym, że Shoko znowu ktoś zrobił krzywdę.
Yakuza? Jaka yakuza?
Po nieco ponad 200 stronach tego niewydarzonego tworu usilnie próbowałam sobie przypomnieć, po co ja to zaczęłam czytać? Zdaje się, że byłam ciekawa, jak jest zorganizowana yakuza, jak żyje japoński gangster i miałam nadzieję, że córka przestępcy będzie mogła przedstawić unikalny punkt widzenia osoby "ze środka".
Zdążyłam się już przyzwyczaić, że japońska estetyka...
2018-09
Tutaj na okładce wydawca chwali się, że recenzent The New Yorker uważa autora tej książki za znawcę pożądania. Nie wiem, na ile autor tego zdania zna się z Acimanem, na ile jego opinia jest poparta rzetelnym doświadczeniem, ale jednego jestem pewna: nawet jeśli Aciman na pożądaniu się zna, to jego bohater, Elio, zdecydowanie nie.
Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że gdyby nie film i podpowiedź wydawcy, przez blisko 200 stron (na nieco ponad 300) tego gniota nie bardzo bym wiedziała, o co chłopcu chodzi, ani z czym dokładnie ma problem. Elio nie ma problemu z introwertyzmem, raczej jest trochę za bardzo zadufany w sobie, żeby się z kimś dogadać. Elio nie ma też problemu z nieśmiałością, prędzej z komunikacją. Elio nie ma wreszcie problemu z seksem, skoro z koleżanką poczyna sobie dosyć pewnie i nie jest to dla niego żadne przełomowe doświadczenie. Zastanawiam się natomiast, z czym autor ma problem, że usilnie stara się przeflancować model gejowskiej powieści lat 80 (poczucie winy, strach przed zdemaskowaniem) na czasy współczesne?
Są tu jakieś popłuczki po strumieniu świadomości, ale przede wszystkim obrywamy pustosłowiem, laniem wody i przegadanymi wywodami o przemijaniu - ich jakość można usprawiedliwić tylko i wyłącznie tym, że Elio ma lat 17.
Żaden ze mnie znawca pożądania, ale tak myślę, że kiedy się kogoś pragnie, zauważa się w nim absolutnie wszystko, od piegów do wyboru sznurowadeł. Z jakiegoś tajemniczego powodu wytęskniony, ukochany, upragniony Oliver nie ma ani charakteru, ani znaków szczególnych, ani osobowości - w zasadzie nie wiemy nawet, dlaczego Elio tak go pragnie ani co go pociąga w wakacyjnym rezydencie. Prawdę mówiąc zastanawia mnie też, dlaczego jego pragnienie ogranicza się głównie do seksu analnego, jakby całe spektrum ludzkiego pożądania koncentrowało się tylko w jednej technice seksualnej.
To marnotrawstwo lasów liczy sobie, jak powiedziałam, stron nieco ponad trzysta. Teoretycznie niezła objętość, da się już zbudować jakichś bohaterów, jakąś fabułę, coś się może zadziać. Tymczasem zajęcia bohaterów można tu policzyć na palcach jednej ręki, akcji nie ma żadnej, a co do relacji bohaterów, to kusi mnie, żeby napisać, że stoi w miejscu - przy czym ten dobór słów nie jest zbyt szczęśliwy, bo pożądanie Elio jest zdumiewająco nieerotyczne i mało zmysłowe.
Zgaduję, że letarg, lenistwo i bezruch mają tworzyć senną, oniryczną, zmysłową czy jaką tam jeszcze atmosferę. Nie tworzą.
Dla mnie prywatnie gwoździem do trumny były te całe cholerne akapity na "opisy przyrody" i nieznośny lepki upał włoskiego lata przebijający się z każdej strony. Za porę lata poleciała dodatkowo jedna gwiazdka.
Niestety, film lepszy niż książka. Kto szuka prawdziwego pożądania w dekadenckim, śmiertelnym, sennym upale Włoch, niech sięgnie po "Śmierć w Wenecji".
Tutaj na okładce wydawca chwali się, że recenzent The New Yorker uważa autora tej książki za znawcę pożądania. Nie wiem, na ile autor tego zdania zna się z Acimanem, na ile jego opinia jest poparta rzetelnym doświadczeniem, ale jednego jestem pewna: nawet jeśli Aciman na pożądaniu się zna, to jego bohater, Elio, zdecydowanie nie.
Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że...
2018-09
Rzadko się zdarza, żebym dała książce znośne cztery gwiazdki, a przy tym zepchnęła ją do kategorii złych jak Szatan - ale w przypadku tego arcydzieła po prostu nie da się inaczej.
Cztery gwiazdki są za to, że nie zorientowałam się, kiedy połknęłam pierwsze dziesięć z dziewiętnastu rozdziałów, co zresztą zajęło mi jedno relatywnie miłe piątkowe popołudnie. Kategoria złych jak Szatan jest za to, że połykałam te rozdziały czekając, aż coś się zacznie dziać, przekonana, że akcja wreszcie się rozwinie w coś złożonego, rozbudowanego, wciągającego. Nie rozwija się: kolejne rozdziały to starannie, drobiazgowo opisane epizody tego samego wątku, prościutkiego, przewidywalnego i schematycznego.
Żeby to jeszcze było jakoś barwnie napisane - na przykład żeby autorka uraczyła nas zachwycającą, taką idealnie realistyczną jak z obrazka panoramą Londynu, angielskiej wsi, ostatecznie niech będzie, że solidną porcją zapożyczeń z powieści gotyckich, do czego usprawiedliwia fabuła o klątwie - ale nie, to powieścidło można by było wrzucić w austro-węgierską prowincję za panowania cesarzowej Teresy, do Prowansji w XXI wieku, do średniowiecznej Hiszpanii i po drobniutkich korektach w zasadzie nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Fabułę można z grubsza przewidzieć, ponieważ operuje dziesiątkami klisz, banalnych i zużytych do cna. Na całe szczęście autorka okrasza to drobniutkimi przebłyskami inwencji, zaczyna się nawet jakaś intryga, jakaś zagadka - szkoda tylko, że spisek przeciwko lordowi Crane rozwiązuje się tak szybko lub że nie jest rozwinięty na trochę większej przestrzeni powieści (nowelki?).
Trochę większy plus należy się za nieoczywistą relację siły i dominacji w przypadku pary głównych bohaterów. Gdyby nie to, tylko brak długich złotych włosów (zamiast krótkich złotych włosów) i brak zamkowej wieży uchroniłby lorda Crane przed losem uwięzionej bezbronnej księżniczki rodem ze średniowiecznej ballady. Duch Mary Sue unosi się w powietrzu, ale szczęśliwie na KJ Charles nie wpada na najgorsze mielizny, chociaż było blisko.
No i teraz wisienka na torcie (trochę przesuszona w kandyzowaniu wisienka na dość zakalcowatym placku), czyli seks w relacji głównych bohaterów. Od pierwszych stron wprawny czytelnik nie będzie miał wątpliwości, że cała ta bujda z klątwami i spiskami jest tylko po to, żeby główni bohaterowie się ze sobą przespali. Czytelnik czeka na to z umiarkowanym zainteresowaniem, bo rzecz nie w tym, czy w ogóle, ale kiedy i jak.
"Magpie lord" trafił do złych jak Szatan właśnie za to, że wszyscy wiemy, o czym jest to opowiadanie i po co jest, a cała erotyka między bohaterami nie jest warta funta kłaków. Pojawia się znikąd, dosłownie znikąd, nie jest poparta żadną chemią między nimi, żadną sympatią, żadną więzią, boże drogi, nawet żadnym pożądaniem. Nie żebym wychowawszy się na yaoi oczekiwała harlequinów, ale fajnie by było wierzyć, że lord Crane i jego obrońca mieli ze sobą wspólnego coś więcej niż naskórkowe doznania, do których zresztą autorka nie potrafiła mnie przekonać. W bonusie dostajemy jedną z najnudniejszych, najbardziej wtórnych pornografii, jakie czytałam. Po co ta pornografia tam jest? Ano po nic, bo ani nie buduje postaci, ani nie buduje ich relacji, ani nic nie wnosi. Na miejscu każdego z panów mógłby być ktokolwiek inny, a pozostałemu nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Komu się spodoba? Fanom homoerotycznych wątków w pisarstwie Anne Rice. Opowiadanko KJ Charles to właśnie taki fanfick, z tą tylko równicą, że mniej pretensjonalny.
Elektroniczna wersja tej książeczki na Kindle kosztuje około trzech dolarów, czyli mniej więcej 12 złotych. Jeśli ktoś potrzebuje, na AO3 można znaleźć za darmo pisaninę bardzo podobnej niskiej jakości. Kto poszuka dokładniej, znajdzie pisaninę znacznie przyzwoitszą.
Rzadko się zdarza, żebym dała książce znośne cztery gwiazdki, a przy tym zepchnęła ją do kategorii złych jak Szatan - ale w przypadku tego arcydzieła po prostu nie da się inaczej.
Cztery gwiazdki są za to, że nie zorientowałam się, kiedy połknęłam pierwsze dziesięć z dziewiętnastu rozdziałów, co zresztą zajęło mi jedno relatywnie miłe piątkowe popołudnie. Kategoria złych...
2018-06
Nie potrafię wybrać, czy bardziej rozczarowana jestem samą książką, czy jakością serii Mundus, w której co chwilę pojawia się książka na pierwszy rzut oka ciekawa, a przy bliższym poznaniu, cóż, nędzna.
Jak napisali chyba wszyscy przede mną, tytuł polskiego tłumaczenia nijak się ma do tytułu oryginału, który znacznie lepiej oddaje treść i tematykę, jaką porusza autor. Nie wiem, jak dla innych, ale dla mnie zakrawa to na bardzo brzydkie marketingowe kłamstewko: wyznania pracownika korporacji produkującej samochody nie zainteresuje takiej grupy czytelników, jak książka o Korei.
No dobrze, można uznać, że perypetie przedstawiciela wolnego zawodu (dziennikarza) wrzuconego w środek korporacyjnego tygla w niezwykle hierarchicznym społeczeństwie mogą mieć pewien walor poznawczy.
Warunek jest jeden: w centrum powinna się znaleźć opisywana kultura, a nie nieudane i - nazywając rzecz po imieniu - nieciekawe próby przystosowania się do niej. Przy każdej głupiej, wywołanej niewiedzą wpadce autora naprawdę człowiek ma ochotę wysłać mu maila z pytaniem, czemu przed wyjazdem i relokacją nie zadał sobie trudu, aby chociaż krotką broszurkę przeczytać?
Niestety, zamiast ciekawych prób przyswojenia sobie obcej kultury i obcego systemu wartości, mamy do czynienia z kiepsko napisaną biografią, w której autor rozwodzi się nad przyczynami swojego starokawalerstwa, następnie zalotów do przyszłej żony, początków małżeństwa, narodzin dzieci, ulubionych płatków śniadaniowych i miejsca religii w jego życiu. Cóż to czytelnika obchodzi?
O samej Korei dowiadujemy się tyle, ile można przeczytać w Wikipedii, z tym tylko dodatkiem, że społeczeństwo ma silne "klasowe" struktury, których należy przestrzegać, wszyscy jedzą kimchi, a do obowiązków pracownika należy również picie na umór z szefem i współpracownikami oraz rytualne karaoke.
Książek o Korei jest niewiele, dobrych książek o Korei jest jak na lekarstwo. Bardzo bym chciała wiedzieć, dlaczego mając taka lukę na rynku redaktorzy serii Mundus nie zadali sobie trudu wydania bardziej wartościowej książki, tylko właśnie nudnego gniota, któremu bliżej do autobiografii nieciekawego człowieka niż do "przedstawienia istotnych problemów, nietypowych zjawisk i nietuzinkowych postaci"?
Nie potrafię wybrać, czy bardziej rozczarowana jestem samą książką, czy jakością serii Mundus, w której co chwilę pojawia się książka na pierwszy rzut oka ciekawa, a przy bliższym poznaniu, cóż, nędzna.
Jak napisali chyba wszyscy przede mną, tytuł polskiego tłumaczenia nijak się ma do tytułu oryginału, który znacznie lepiej oddaje treść i tematykę, jaką porusza autor. Nie...
Miała być wielka księga pytań, a tymczasem pytanie jest w zasadzie jedno, powtarzane do znudzenia, a odpowiedzi brak. Oprócz tego jest szereg mało istotnych anegdotek (wizyta w sex shopie, żeby pogadać o grubości penisa, wizyty u lekarzy takich i owakich, żeby sprawdzić stan zdrowia, szczegóły diet, wyprawy do muzeów w zasadzie po nic, pozyskiwanie spermy ogiera rozpłodowego etc., etc.), które na blisko 500 stronach mają wbić czytelnikowi to, co normalnie uczeń wynosi z biologii w podstawówce: ewolucja i dobór naturalny.
Nic mnie nie obchodzi zdrowotna rywalizacja między pisarzem i archeologiem, bo ani to ładnie napisane, ani ciekawe, a ich kompleksy i problem męskiego ego są zwyczajne nudne. To, po co przyszłam - paleontologia, początek życia, początek kultury - jest tak zmarginalizowane, że czuję się parszywie oszukana. Już więcej sensu mają "Niezwykłe umysły" i "Kto zjadł pierwszą ostrygę".
Znak - zawiedliście mnie boleśnie i okrutnie, a z lektury wyniosłam wiedzę, że nie warto kupować książek w ciemno. Zwłaszcza od was. Tfu.
Miała być wielka księga pytań, a tymczasem pytanie jest w zasadzie jedno, powtarzane do znudzenia, a odpowiedzi brak. Oprócz tego jest szereg mało istotnych anegdotek (wizyta w sex shopie, żeby pogadać o grubości penisa, wizyty u lekarzy takich i owakich, żeby sprawdzić stan zdrowia, szczegóły diet, wyprawy do muzeów w zasadzie po nic, pozyskiwanie spermy ogiera...
więcej Pokaż mimo to