-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2019-11-10
2019-04-27
2019-01-28
2019-06-15
2019-06-15
2020-01-04
2019-01-14
2019-12-01
2019-09-17
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój gust czytelniczy i uplasowały się dość wysoko w mojej prywatnej hierarchii tych zaje*istych książek.
Teraz jednak nadszedł dziwny czas kiedy to skończyłam czytać pierwsze serie owych autorów i zaczęłam czytać kolejne przez nich napisane.
Problem polega jednak na tym, że te kolejne serie raczej okazują się być w moim postrzeganiu słabsze od swoich poprzedniczek.
Zastanawiam się z czego to wynika.
Czy to dlatego, że jestem czytelnikiem, który ma za sobą kilka przeżyć i byle co już mnie nie zaskoczy?
Może się strzeję? ;)
Albo te kolejne serie moich ulubionych autorów rzeczywiście nie są już takie dobre?
Mówię wam, że gdy czytałam After to przewracałam stronę za stroną z prędkością karabinu maszynowego, bo dosłownie na każdej stronie coś się działo, a fabuła nawiązywała do czegoś więcej niż tylko związku głównych bohaterów i przynudzającą grą w 20 pytań.
A teraz dostałam The Brightest Stars i... się zawiodłam.
(Ta książka była zbyt cienka w porównaniu z Afterem więc już wcześniej powinnam była coś podejrzewać. Ale zmyliła mnie ta zaje*iście niebieska okładka.)
Ja wiem, że nie powinno się porównywać książek nawet tego samego autora, więc napiszę po prostu, że Pożar zmysłów to bardzo wolna interpretacja opisu na okładce, z którym tak naprawdę ma niewiele wspólnego. Cała powieść została obleczona w dramatyzm nieszczęśliwej rodziny, na który jak się później okazało nawet sama autorka miała wyje*ane, bo zamiast rozwinąć te "trudne" wątki, które pojawiały się na kartach powieści jedynie w głowie bohaterki, Anna Todd wolała zapełnić strony nudnymi przebitkami dialogów głównych bohaterów, których "żar uczuć" sprawił, że czytając książkę musiałam się nakrywać kocem. I to nie dlatego, że wciąż nie włączyli ogrzewania, a za oknem pizgało.
Podsumowując The Brightest Stars to niestety strata czasu. Nie było tam niczego, co mogłoby na dłużej przykuć moją uwagę, wątki były pomijane albo traktowane na odpie*dol się, a sceny czasami wydawały się być do siebie doklejone i jakby niewynikające z siebie. Wątek miłosny przypominał przyjazne zapoznawanie się starszej pary, która stwierdziła, że nawet dla nich nie jest za późno na miłość, a nizali tytułowy Pożar zmysłów i tylko dzięki krótkim rozdziałom udało mi się całkiem szybko przebrnąć przez tą książkę.
Dziękuję za uwagę.
Teraz pozostaje mi tylko zastanawiać się czy Laini Taylor również spartaczy robotę z kolejną serią...
"Sarkazm to najlepszy przyjaciel kobiety."
Był taki czas - nie tak daleki, bo zaledwie kilka lat temu - kiedy zaczytywałam się w książkach: Marie Lu, Laini Taylor, Alexandry Bracken, Colleen Houck, Lauren Oliver i Anny Todd. (Byli też inni, no ale już nie będę się rozpisywać.) I były to książki, które zapadły mi w pamięć. Stworzyły piękne wspomnienia, ustosunkowały mój...
2019-04-09
2019-03-10
"– Jedno musisz mi jeszcze wyjaśnić – powiedziałam do Sebastiana. – Gdy José przeniósł cię do teraźniejszości przez bramę czasu w Santo Stefano, czas biegł tam dalej, prawda? A przecież mówiłeś kiedyś, że używając czerwonej gondoli w czasie zmiany faz księżyca można wrócić jedynie do tego momentu, z którego się wyruszyło. – To prawda – potwierdził Sebastiano. – To znaczy, że gdy wróciłeś umierający do teraźniejszości, czas biegł tam dalej. A gdzie ja byłam? Przecież ja też musiałam tam być, bo zaraz wrócę do chwili, gdy stamtąd zniknęłam. To znaczy, że od dawna już tam będę, kiedy ty wrócisz chory kilka tygodni później, tak? – Podekscytowana ciągnęłam ten wątek dalej. – Mogę cię odwiedzić w szpitalu? Ale jak to ma być? Przecież przez ten cały czas byłam tutaj w przeszłości. A może jest nas dwie? A ty jesteś z powrotem zdrowy! Jak za kilka tygodni możesz być chory? – W głowie mi się kręciło od tych wszystkich sprzeczności. – Oho, właśnie odkryła złożony problem paradoksu – powiedział José. – Czy to ma coś wspólnego z fizyką albo matmą? – spytałam zatroskana. – Niestety tak – przyznał Sebastiano. – Wytłumacz mi to. – To bardzo skomplikowane. Jeśli w ogóle, będę ci mógł to wytłumaczyć dopiero później."
Jak widać mistrz jest tylko jeden...
Kolejna książka o podróżach w czasie. Kolejna, o której myślałam, że będzie choć trochę podobna do mojej ukochanej Trylogii czasu.
Cóż za rozczarowanie! Biedy czytelnik nastawia się na przygodę, epicką miłość i może trochę intrygi... A co dostaje?
Długie dywagacje odnośnie korzystania z wychodków oraz luksusów dwudziestego pierwszego wieku, które na skutek nieszczęśliwszych okoliczności zostały bohaterce odebrane.
I to właściwie mogłoby być na tyle.
Ale... ponieważ nie byłabym sobą gdybym na tym zakończyła oraz dlatego, że pragnę abyście zrozumieli powody mojej głęboko zakorzenionej frustracji, wytłumaczę.
Pierwszym rozczarowaniem był początek. I nie dlatego, że był zły. Wręcz przeciwnie. Wstęp zapowiadał całkiem niezłą przygodę, lepszą tym bardziej, że na początku poznajemy bohaterkę, która ma cięty język, poczucie humoru i bywa brutalnie szczera. Szanuję.
Jedyne co pozostało, to czekać na moment podróży w czasie.
Jednak kiedy wreszcie nadszedł owy wyczekiwany moment, stało się coś zupełnie niespodziewanego... Umówmy się. Chwila, w której bohaterka cofa się w czasie jest również momentem, w którym książka cofa się ze swoim poziomem fabularnym.
Ponieważ odkąd Anna trafia do piętnastowiecznej Wenecji, aż do samiutkiego końca nie działo się absolutnie NIC.
Nie było ani ułamka akcji jakiej się spodziewałam.
Nie można również pominąć faktu, że Eva Völler podobnie jak Alexandra Bracken totalnie zagubiła się się w czasie. Do czego na samym końcu nawet się przyznała, próbując wszystkie nieścisłości tłumaczyć czasowym paradoksem. Choć jak dla mnie nie musiała dobijać leżącego i rozczarowanego czytelnika, bo już wcześniej miernie funkcjonujące zasady świata przedstawionego jakie próbowała narzucić w swojej powieści były nie tylko śmieszne, ale i kompletnie irracjonalne.
No i oczywiście nie obyłoby się bez mojego ulubionego tematu. Mianowicie "miłości z powietrza". Jak?, pytam się, jak można tak schrzanić relację między dwojgiem ludzi sprowadzając ją do najprostszego możliwego schematu?
No tak. on jest super przystojny, ale zważając na fakt, że Anna rozmawiała z nim jakieś dwa razy i opiekowała się nim w chorobie, są dla siebie kompletnie obcy. Aż tu nagle "pstryk", między nimi nagle, z powietrza wybucha płomienna miłość.
I w ten oto magiczny sposób wątek miłosny zostaje odhaczony. Cyk. Idziemy spieprzyć kolejne rzeczy. Finał chociażby.
Zabijcie mnie.
Kończąc, magiczna gondola została spaprana po całości. I była najzwyczajniej w świecie nudna.
Nie polecam. No chyba, że ktoś lubuje się w opowieściach typu gdzie coś stało i jak wyglądało.
"– Jedno musisz mi jeszcze wyjaśnić – powiedziałam do Sebastiana. – Gdy José przeniósł cię do teraźniejszości przez bramę czasu w Santo Stefano, czas biegł tam dalej, prawda? A przecież mówiłeś kiedyś, że używając czerwonej gondoli w czasie zmiany faz księżyca można wrócić jedynie do tego momentu, z którego się wyruszyło. – To prawda – potwierdził Sebastiano. – To znaczy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-14
2020-01-11
2019-12-25
2019-09-07
2019-08-12
"Duma to samotny żołnierz, stojący na warcie, choć nikogo innego to nie obchodzi."
To trochę tak jakby kupić jabłko i zastanawiać się czemu to nie jest pomidor.
A jednak...
Apokalipsa, jeźdźcy i miłość.
Brzmi całkiem nieźle.
Wyszło również całkiem nieźle.
Dostaliśmy dokładnie to, co sprzedał opis. Ni mniej ni więcej.
No ale gdyby jednak to było coś więcej...
Zaraza to jedna z tych książek, w których wszystkie wydarzenia są tłem dla wątku miłosnego. Akcja skupia się na dwójce głównych bohaterów oraz ich relacji, dzięki czemu książkę bardzo szybko się pochłania. A całość pomimo swojej przewidywalności wydaje się godna uwagi.
Aczkolwiek...
Z tego można było wycisnąć więcej. O wiele więcej. Wątek końca świata, masowej zagłady ludzkości, powiązany z miłością bohaterów, która nie raz była powodem moich moralnych rozkminów, aż sam się prosił o szersze potraktowanie. Bo ten temat mógłby zostać naprawdę solidnie rozpisany, nawet na kilka części. A wówczas nie miałabym nic przeciwko gdyby miłość została zepchnięta na dalszy plan, wtedy można by dorzucić kilka dodatkowych postaci, o wiele poważniej przedstawić moralne dylematy bohaterki, jak również solidnie rozpisać koniec świata. W końcu to apokalipsa - na bogów - której prawie nie czułam, bo ważniejsze było to, co się działo miedzy bohaterami.
Gdyby więc autorka podeszła do sprawy ambitniej, to mam wrażenie, że z tej książki byłaby prawdziwa perełka, a tak... kolejny romans.
Co oczywiście nie oznacza, że nie będę czytała kolejnych części.
"Duma to samotny żołnierz, stojący na warcie, choć nikogo innego to nie obchodzi."
To trochę tak jakby kupić jabłko i zastanawiać się czemu to nie jest pomidor.
A jednak...
Apokalipsa, jeźdźcy i miłość.
Brzmi całkiem nieźle.
Wyszło również całkiem nieźle.
Dostaliśmy dokładnie to, co sprzedał opis. Ni mniej ni więcej.
No ale gdyby jednak to było coś więcej...
Zaraza to...
2019-08-10
2019-08-06
2019-07-28
"To wybór. Wybór, który wymaga działania w zamian za nagrodę. Bezczynność i spoczywanie na laurach prowadzą do przeciętności. Czasami działanie jest cholernie ciężką walką, jednak właśnie wtedy opłaca się najbardziej. Właśnie wtedy dzieją się wielkie rzeczy. Nie rzeczy dobre… lecz legendarne. Zakochałem się w stwarzaniu legendy. To jedyny sposób na życie."
Tak w skrócie.
Gus był jak polski film. O wszystkim i o niczym.
"To wybór. Wybór, który wymaga działania w zamian za nagrodę. Bezczynność i spoczywanie na laurach prowadzą do przeciętności. Czasami działanie jest cholernie ciężką walką, jednak właśnie wtedy opłaca się najbardziej. Właśnie wtedy dzieją się wielkie rzeczy. Nie rzeczy dobre… lecz legendarne. Zakochałem się w stwarzaniu legendy. To jedyny sposób na życie."
Tak w...
ZANIM ZACZNIECIE, OSTRZEGAM, ŻE TO PONIŻEJ TO JEDEN WIELKI SPOILER!!!
ORAZ WYZNANIE NAJGŁĘBSZEJ MIŁOŚCI W NAJBARDZIEJ WYLEWNY SPOSÓB!
ZACZYNAMY!!!
Poznajcie historię mojej miłości...
Po pierwsze, wiedzcie, że ja wcale nie napisałam tego na raz. Nie, to raczej zbieranina wielu przeżyć, podejść i wielu lat prób stworzenia recenzji. Jak również sposób na danie upustu nagromadzonym we mnie emocjom.
Do takiego przedsięwzięcia trzeba się odpowiednio przygotować.
I oczyścić umysł, ponieważ nie jestem pewna, czy odczuwanie takiej zajebistości bezpośrednio po lekturach serii Szklanego tronu oraz w ich trakcie jest zdrowe. Choć nie ukrywam, że jestem prawie dwanaście godzin po Królestwie popiołów i emocje dalej nie schodzą. (I nie, wcale nie kończyłam czytać o pierwszej w nocy, wcale a wcale.)
Ale nic mnie to nie obchodzi.
To jak prochy.
A ja się uzależniłam.
I choć nigdy nie potrafiłam zrozumieć ludzi, którzy szaleją za swoimi idolami, to wiecie co... Chętnie przytuliłabym Sarę J. Mass, która - tak napomknę - jeszcze nie odwiedziła Polski.
Zacznijmy od początku...
Szklany tron;
Polski to jednak piękny język. Czujecie to? Słyszycie te głoski kiedy wypowiadacie: SZKLANY TRON? A nie jakieś anglojęzyczne Throne of Glass.
Fajny tytuł. Dokładnie tak myślałam sobie w 2015 roku. Oczywiście teraz też tak myślę, ale wówczas nie zabrałam się do tej książki z wielkim entuzjazmem.
Co tylko dowodzi faktu, że do książek, które ostatecznie stały się moimi faworytami podchodziłam jak do niesmacznego obiadu.
A wszystko przez opis o poszukiwaniu jakiegoś tajemniczego mordercy. Szklany tron skojarzył mi się wówczas z kryminałem, który nie był i wciąż nie jest preferowanym przeze mnie gatunkiem literackim. Jednak z braku lepszych perspektyw postanowiłam spróbować.
I wiecie co...?
To nie tak, że Szklany tron spodobał mi się gdzieś w połowie, albo, że wzięło mnie dopiero na końcu.
Nie.
Wpadłam w fanowski tryb już na pierwszej stronie czytanego tekstu, a konkretnie przy tym zdaniu: "Szli korytarzami, pięli się po schodach, skręcali i kluczyli, tak by Celaena nie zdołała zapamiętać drogi powrotnej. Jej tajemniczemu przewodnikowi bardzo na tym zależało, ale mimo to uwadze dziewczyny nie umknęło, że w ciągu kilku minut weszli dwukrotnie po tych samych schodach."
Jedno zdanie, na pierwszej stronie, a ja już wtedy wiedziałam, że to będzie coś zajebistego.
A podobno miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje.
Już z jednego zdania można było tyle wywnioskować o bohaterce: sprytna, inteligentna i arogancka.
Potem było już tylko lepiej i lepiej.
Jak wędrówka w góry, gdzie co rusz odkrywasz nowe widoki, a podróż zapiera ci dech w piersiach.
Dorian - arogancki książę.
Chaol - wredny kapitan.
Miłość do książek.
Bale, piękne suknie, szklany zamek, lasy, stare miasta i mordercze treningi.
Piękna, silna, niebezpieczna, inteligentna i zuchwała bohaterka.
Mnóstwo humoru.
I finałowa walka... Pierwsza, która na tamten okres nie sprawiła, że czytałam z nudną i czekałam, aż to wzajemne okładanie wreszcie się skończy. Bo to, jak Celaena walczyła z Cainem chłonęłam niczym gąbka.
Czy kiedykolwiek podczas oglądania, albo czytania czegoś usłyszeliście nagle piosenkę, która wam się spodobała? Tak bardzo, że zaczęliście ją kojarzyć z owym dziełem. Cóż...
Kwabs - "Walk" Dla Celaeny i jej stylu bycia, a głównie dla finałowej sceny walki w Szklanym tronie, kiedy ta piosenka wryła mi się w mózg.
Korona w mroku;
W 2015 roku to ja jeszcze nie byłam w takiej fazie jak teraz. Że staram się nie czytać poszczególnych tomów po sobie z obawy że może mnie dopaść tzw. zmęczenie materiału. Ale jak już sobie ustaliliśmy, wówczas nie miałam takich rozterek. Więc tuż po skończonym Szklanym tronie rzuciłam się, niczym ludzie na promocje w Lidlu, na Koronę w mroku. Bo ja MUSIAŁAM WIEDZIEĆ co będzie dalej.
Już od początku Korona w mroku można tak powiedzieć "z buta wjeżdża" i bez zbędnych ceregieli pokazuje nam kim tak naprawdę jest główna bohaterka. W końcu "zabójczyni" to tylko słowo, ale gdy powiąże się je z konkretną sceną wtedy naprawdę to do nas dociera. Nawet kiedy przekonujemy się, że Celaena to taka bardziej "zabójczyni z zasadami".
Ale może przejdźmy to wątku, którym praktycznie żyłam w dwóch pierwszych tomach.
I ustalmy to sobie już na wstępie. Żeby nikt nie miał wątpliwości. Byłam team Dorian. Nie cichy posępny, srogi i ortodoksyjny Chaol, tylko zabawny i pewny siebie Dorian.
Dlatego możecie się domyślać, że nie byłam zbyt zachwycona kiedy szala przechyliła się bardziej na stronę Chaola. W związku z czym pozostało mi tylko mieć nadzieję, że zmieni się to w trzecim tomie. (Akurat.)
No ale potem to już w ogóle fabuła przebiła się przez sufit, i inne rzeczy zaczęły być ważniejsze.
Mianowicie umarła Nehemia. Po której śmierci nie rozpaczałam, i którą w ogóle się nie przejęłam. A to dlatego, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu - pewnie stwierdziłam, że autorka nie mogła tego zrobić tak na serio, bo to byłoby zbyt okrutne - uznałam, że to fejk i na końcu okaże się że Nehemia jednak żyje.
Jednak gdy powyższe nie znalazło zastosowania na kartach powieści było już za późno na żale.
I tak mniej więcej dotrwałam do połowy, gdzie nastąpiło owe "zmęczenie materiału". Ogólnie byłam wówczas w trakcie czytania pięciu, jak nie więcej, książek i niczym królik przeskakiwałam z jednej na drugą, gdy tylko w którejś trafiłam choć na jedną nudniejszą scenę.
Do Korony w mroku wróciłam więc jakieś pół roku później.
A tam już czekał na mnie finał, który rozpierdolił system.
To, w którą stronę poszła fabuła, to kim okazała się być Celaena... Przyznam, że w ogóle nie spodziewałam się, że w Szklanym tronie pojawią się fae. To było totalne zaskoczenie,
A ostatnie zdania w Koronie w mroku to, co odkrył Chaol: Oczy Ashryver Oczy prześliczne, przez legendy sławione Z cudnego błękitu i złotem obwiedzione Jasnoniebieskie oczy, obwiedzione złotem. Z ust kapitana wyrwał się stłumiony okrzyk. Ile razy spoglądał w te oczy? Ile razy widział, jak Celaena odwraca spojrzenie przed królem, aby ten nie zauważył jednego, jedynego dowodu, którego nie mogła ukryć? Celaena Sardothien nie była sprzymierzeńcem Aelin Ashryver Galathynius. Celaena Sardothien b y ł a Aelin Ashryver Galathynius, spadkobierczynią tronu i prawdziwą królową Terrasenu. Celaena była Aelin Galathynius, największym zagrożeniem dla Adarlanu, jedyną osobą, która mogła zebrać armię gotową stawić czoło królowi. Jako jedyna osoba na świecie znała tajemnicę królewskiej potęgi i szukała sposobu na jej zniszczenie. On zaś właśnie wysłał ją prosto w ramiona najsilniejszych sojuszników – do ojczyzny jej matki, królestwa jej kuzyna i dominium jej ciotki, królowej Fae, Maeve. Celaena była zaginioną królową Terrasenu. Chaol osunął się na kolana.
To to już całkiem był sztos.
Kwabs - "Walk" Aż do znudzenia, które nie następuje.
Dziedzictwo ognia;
Co prawda kiedy zimą 2016 roku skończyłam Koronę w mroku, Dziedzictwo ognia zostało już wydane w Polsce. I choć ciekawość omal mnie nie rozpruła od środka, postanowiłam poczekać do lata z trzecim tomem.
I przez prawie pół roku zastanawiałam w jaką stronę pójdzie akcja. Spekulowałam, że Sarah J. Mass utrzyma styl i choć wyniesiemy się na inny kontynent to pozostaniemy na salonach. Sądziłam, że Celaena trafi na królewski dwór, spotka swojego kuzyna i ciotkę, którzy okażą się jej sprzymierzeńcami, a dalej to jakoś popłynie.
A tu ch*j - za przeproszeniem.
Panie i Panowie, przed wami książka, w której wszystkie moje przypuszczenia przybrały zupełnie odmienny kształt.
Nawet w snach nie spodziewałam się, że akcja tak się potoczy.
Bo oto w Dziedzictwie ognia wchodzimy do lasu. A zapijaczona i wygłodzona bohaterka robi za żebraczkę i do swojej prawie rodziny nawet się nie zbliża. A jej ciotka... jeśli czytaliście to wiecie jak to się skończyło.
W każdym razie, miejsce, w którym wylądowała... no pałac to to nie był.
Czy to było dobre posuniecie?
No ku*wa tak.
To było zajebiste posunięcie. Autorka rzuciła nam ochłap, pozwoliła snuć przypuszczenia, że będzie tak splendorowo i łatwo, a potem udowodniła, że równie dobrze mogą iść do śmieci, bo ona robi to po swojemu.
Nie będzie pisała kolejnych tomów, w których każdy z nich toczy się w tej samej scenerii.
Jedziemy dalej.
Najwyższy czas przejść do mentalnego fucka od autorki.
Co prawda już po opisie trzeciego tomu można się było domyślić na co się zanosi, aczkolwiek... Kiedy cały świat obstawiał swój obóz: Dorian albo Chaol, nagle na scenie pojawił się Rowan. I wtedy poczułam się tak jakby Sarah J. Mass pokazała nam wszystkim środkowy palec uśmiechając się przy tym złośliwie, zapewne w sposób, w jaki zrobiłaby to jej bohaterka i mówiła: obstawiajcie sobie, obstawiajcie, ale tak się składa, że ja także mam swojego faworyta.
I to było genialne. Trochę tak, jakby autorka postanowiła wszystkich pogodzić/wykiwać - wybierzcie sobie - tworząc nowego bohatera. No bo czy był ktoś - no pewnie był, tylko mnie osobiście mało to obchodzi - kto po przeczytaniu trzeciej części nie zmienił frontu i nie obstawiał Rowana?
No i co? Jaka inna autorka w taki sposób znalazła wyjście z trójkąta miłosnego?
Jaka inna autorka wprowadziła postać bohaterka z którym bohaterka ostatecznie będzie w trzecim tomie? No co tu się odpierdoliło?
Dodatkowy plus za inwencję twórczą. Bo przecież w ilu to książkach są napomknięcia, o wcześniejszych związkach bohaterów, przedstawione w kilku akapitach jak nie wcale. A tu mamy rozbudowane na DWIE książki i kilka nowelek, aż TRZY historie miłosne, nim bohaterka wreszcie znajduje "tego jedynego". A każdą tą miłość po prostu się czuje. Cudo.
A co najlepsze... Celaene i Rowana wcale nie połączyła miłość od pierwszego wejrzenia. W Dziedzictwie ognia ledwie połączyła ich przyjaźń, ponieważ oni naprawdę, naprawdę się nie nawiedzili. To było autentyczne, nie na zasadzie tych wszystkich hate-love, w których bohaterowie zwykle udają, że się nie lubią.
I być może dlatego, że tak bardzo wkręciłam się w wątek Celaeny i Rowana z początku nie bardzo potrafiłam docenić innych nowych wątków, które się pojawiły.
Chociażby wątek Manon. No dobra przyznam, że akurat rozdziały z nią czytałam na zasadzie byle szybciej i wracamy do Celaeny. Przynajmniej na początku, bo potem rzeczywiście się wciągałam, i gdyby tylko wyjąć opowieść o Manon w osobną, całkowicie odrębną książkę to byłaby to kolejna zajebistość, ale niestety jej wątek w moim mniemaniu nieco nikł na tle głównej bohaterki.
Ale za to Aediona pokochałam. Wprowadzenie jego postaci do fabuły - kolejna zajebistość. Jego miłość do kuzynki, jego pragnienie odnalezienia jej - zakochałam się.
Podsumowując (trzeci tom, nie całą recenzję, jeszcze trochę) po lekturze Dziedzictwa ognia, odniosłam wrażenie, jakby dwa poprzednie tomy były jakimś gigantycznym wstępem, prawie novelką, olbrzymim prologiem poprzedzającym początek prawdziwej historii i tego co będzie się działo. Bo jeśli myślałam, że wcześniej dużo się działo... no wtedy jeszcze nie znałam Dziedzictwa ognia.
Teraz z kolei po przeczytaniu całej serii mogę śmiało powiedzieć, że Dziedzictwo ognia, było najlepszą książką Szklanego tronu. Moją faworytką.
Pragnę również nadmienić, że gdzieś w połowie Dziedzictwa ognia karta graficzna w moim laptopie padła, w rezultacie czego minął tydzień, na próbie naprawy, właściwej diagnozie i decyzji, że zamiast naprawiać złom lepiej kupić nowego lapcia. Oczekiwanie nie należało do przyjemnych.
Mackelmore - "Can't hold us" Dla niezłomności Celaeny, Aediona i wszystkich innych, ale głównie dla sceny z Maeve na końcu Dziedzictwa ognia.
Królowa cieni;
I znów zima 2017 rok.
Czwarta część uświadomiła mi, że nic, nie jest idealne. Coś może być bliskie ideału, ale nigdy go nie osiągnie.
Dlatego przyznam również jestem jedną z tych osób, które wolały Rowana w trzeciej części kiedy nie wydawał się takim pantoflarzem. No bo po zdaniu z końca Dziedzictwa ognia: "Przysięga krwi zakładała uległość tego, kto ją złożył, ale okazało się, że Rowan ma własną interpretację tego słowa. Podczas trwającej dwa tygodnie podróży do najbliższego portu Wendlyn dyrygował Celaeną jeszcze bardziej niż wcześniej, jakby uwierzył, że przynależność do jej dworu daje mu niezbywalne, niepodlegające dyskusji prawo dbania o jej bezpieczeństwo, decydowania o jej krokach i korygowania jej planów." spodziewałam się w czwartej części jeszcze więcej ognia między nimi, choć tym razem przyprawionego namiętnością, a tu cóż małe rozczarowanie.
Ale wiecie co, to mnie aż tak mocno nie ubodło. Ponieważ w książkach Sary J. Mass tyle się działo, że nie było chwili, żeby rozpaczać, gdyż w tej serii nie żyłam tylko wątkiem romantycznym. Właściwie kiedy ten został nieco spartaczony, to tylko wzruszyłam ramionami, bo było przecież jeszcze tyle innych zajebistych wątków. Tak więc c'est la vie.
No i wreszcie stało się to, na co czekałam od czasu poznania Aediona w Dziedzictwie ognia. Jego spotkanie z Aelin - cudowne. Scena, w której Aelin ratuje Aediona - cudowna.
A potem konfrontacja Aelin i Manon oraz ich całkowicie zajebista i epicka walka, chyba najlepsza scena walki w całej serii, kiedy starły się dwa silne i zajebiste (Czy nadużywam słowa "zajebisty"? Zresztą nieważne.) żeńskie charaktery. To, że chciały się pozabijać, a potem ostatecznie Aelin uratowała Manon życie, a ona odwdzięczyła się pomagając ratować Doriana. Sztos.
W Królowej Cieni pojawia się ktoś jeszcze. (Jakby bohaterów było mało.) Mianowicie delikatna, sympatyczna i dobra Elide, która okazuje się być po części wiedźmą. Która pragnie odnaleźć Aelin i ma nadzieję, że stanie się częścią jej dworu, choć jednocześnie musi odnaleźć Cealene. I nie wie, że to jedna i ta sama osoba. Elide jest takim uosobieniem nas czytelników w pierwszych dwóch tomach, kiedy nie cholery nie widzieliśmy co się odpierdala z kurtyną.
Nie można również nie wspomnieć o takiej nieco jakby przemianie Chaola. Tej przemianie w tą złą stronę, która ma na celu odebranie animuszu naszej głównej bohaterce, dzięki czemu znielubiłam go jeszcze bardziej, choć jednocześnie ucieszyłam się, że nigdy mu nie kibicowałam. Aczkolwiek to też dobry zabieg. Bo czy często się zdarza bohater który was irytuje, ale w pozytywnym sensie? Ponieważ wiecie, że autorka dobrze go wykreowała, a nie dlatego, że macie ochotę rzucić książką bo ten zabieg okazał się lekko mówiąc nieudany.
Mackelmore - "Can't hold us" Dalej wałkowane, ale po skończonej Królowej cieni i przed Imperium burz Starset - "Point of no return" Z fanowskiego teledysku do Szklanego tronu.
Imperium burz;
Rok później, 2018, znów zima.
Postanowiłam się nie śpieszyć z piątym tomem skoro na horyzoncie jeszcze nie było widać ostatniego. Tym bardziej, że Królowa cieni zakończyła się dość spokojnie. Na tyle spokojnie, że można było trochę odsapnąć, zwolnić i spokojnie poczekać na kolejne części.
Niestety moja nadgorliwość sprawiła, że otworzyłam e-booka - tuż po premierze, wcale nie zamierzając czytać go od razu - po czym zaspoilerowałam sobie jakieś 100 stron, z których dowiedziałam się, że paru idiotów nie chce mieć Aelin za królową - jak oni w ogóle śmią?, choć wątek oczywiście genialny - no i znowu się wkręciłam. A z jednego z komentarzy na lubimycztac.pl dowiedziałam się, że Elide i Lorcana coś połączy, no i po trzech miesiącach spokoju znowu wpadłam w Szklano tronowy marazm. Wielkie dzięki ludzie.
W Imperium burz podobało mi, że już na początku został poruszony wątek nazwijmy to ucieczki Aelin od swoich rodaków, obowiązków i - poniekąd - przeznaczenia, choć ta ostatecznie postanowiła walczyć o swój kraj. Niestety mleko rozlane, lordowie zarzucili jej zdradę, przez co byłam na nich zła, nawet jeśli mieli rację, bo sama się nad tym wiele razy zastanawiałam, w końcu Aelin nie raz chciała udać się na południowy kontynent i zostawić wszystko w cholerę.
Dalej. Pod koniec Królowej cieni bohaterowie przekraczają granice Terrasenu, a ja sądziłam, że w piątym tomie wreszcie ujrzę Orynth, ale ni chuja, bo bohaterowie ledwie weszli, a już spierdolili na południe i to tyle w kwestii oczekiwań. Tak, kolejny mentalny fuck od Sary J. Mass.
W tym momencie możemy płynnie przejść do Manon i tego jak na jaw wyszła pewna kwestia dotycząca jej pochodzenia, a ja nagle uświadomiłam sobie, że tak jak w trzeciej części Manon (ani właściwie mało jaki boahter) mnie nie obchodziła i chciałam czytać tylko rozdziały z perspektywy Aelin tak wówczas, aż do połowy książki jak nie dłużej, czekałam na Manon. Tak bywa.
W wielu książkach dużo mówi się o nadchodzącej wojnie, w Imperium burz wojna również nadchodzi, ale o niej się nie tylko mówi, ją się czuje.
Muszę też przyznać, że Sarę J. Mass w piątym tomie coraz bardziej ponosiło, bo takich scen jakie ona rozpisywała w środku książki to niektórzy autorzy nawet w finale nie posklecają.
Wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną kwestię. Bo dostałam lekkiego wkurwa kiedy usłyszałam, jak porównuje się piąty tom do Pięćdziesięciu twarzy Greya. No jprd. Te dwie książki to nawet stać obok siebie nie powinny. A skąd te porównania?
Pięćdziesiąt twarzy Greya, ponieważ był to swego czasu erotyk, który wybił się ponad inne swego gatunku (lepsze) i zrobił dużo szumu. Natomiast w Imperium burz Sarah J. Mass zrobiła coś czego nie robiła w poprzednich częściach. Mianowicie napisała sceny erotyczne, dość obrazowe, które według co poniektórych nie powinny się znaleźć w książkach dla młodzieży.
Ujmijmy to tak: z początku byłam trochę zaskoczona. Nie przeczytałam wtedy jeszcze Imperium burz i zastanawiałam się czy naprawdę Sarah J. Mass poszła bardziej w romans i dodała owe sceny. Co się okazało? Imperium burz wcale nie przeistoczyło się romansidło. Romans oczywiście występował, ale moim zdaniem odpowiednio wyważony, tymczasem jak się okazało owe sceny były - co prawda bardziej szczegółowe - niż w poprzednich tomach, ale nie były aż tak dosadne jak niektórzy je ujęli. W Pięćdziesięciu twarzach Greya został ukazany sadomasochistyczny seks. W imperium burz pokazane zostało pierwsze zbliżenie bohaterów ujęte w sposób wyidealizowany - prawda - ale w żaden sposób niesmaczny, a już na pewno nie były to sceny, których młodzież powiedzmy nawet od piętnastego roku życia nie powinna czytać. Co więcej bohaterka w ciągu pięciu tomów z dziewczyny staje się powoli młodą kobietą, i w sumie był to również dobry zabieg, pokazujący dojrzewanie bohaterów.
Musiałam się wypowiedzieć.
Co więcej wypowiem się odnośnie jeszcze czegoś.
Bo zaczęły się pojawiać również komentarze, że Sarah J. Mass inspirowała się twórczością Anne Bishop.
Anne Bishop i jej seria Czarnych Kamieni przeze mnie ubóstwiana. Choć nie tak bardzo jak Szklany tron, aczkolwiek jednak z moich ulubionych. I tak. W Imperium burz rzeczywiście widać owe inspiracje.
Owe "widmowe dłonie", które przywołują na myśl Daemona, sposób w jaki Sarah J. Mass przedstawia męskie oraz damskie postacie. Zwłaszcza męskie, ich siłę i temperament. To, że są idealni z wyglądu, choć skrywają swoje rany emocjonalne. Schodzenie do tzw. otchłani, obniżanie się w studni mocy. To, że Aelin została wykreowana na podobieństwo Jaenelle, choć tu bardziej niż o charakter chodzi o moc i przeznaczenie.
O, ten cytat na przykład mocno zajeżdża Czarnymi Kamieniami:
"– Te głosy dobiegały z różnych królestw, od rozmaitych ras. Były to głosy ludzi, wiedźm i Fae, którzy wspólnie utkali kobierzec snów i marzeń. We wszystkich słyszałam prośbę o jedno i to samo. O lepszy świat. A potem ty się urodziłaś. Ty, uzbrojona w płomienie, okazałaś się odpowiedzią na narastającą ciemność."
Tak, to wszystko prawda, ale wiecie co? Jeśli komuś to przeszkadzało, trudno, ale ja cieszyłam się, że pewne aspekty, które tak podobały mi się w Czarnych Kamieniach zostały ponownie wykorzystane w Szklanym tronie.
Finał. O tym finale też sporo słyszałam, choć na szczęście żadnych spoilerów. Łamiący serce, rozpierdalający system. Ale co takiego mogła zrobić Sarah J. Mass, co aż tak bardzo miało zaskakiwać?
No cóż... dowiedziałam się.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że choć finał rzeczywiście złamał mi serce i wkurwiał jednocześnie (bo zabiłabym sukę) z powodu rzeczy jakie się tam odpierdalały, to wciąż był epicki.
Sia - "Never Give Up" Głównie dla Elide za jej niezłomność i odwagę.
Breaking Benjamin (a właściwie wersja Nightocre) - "Dance with the devil" Dla Manon kiedy ta poznaje prawdę o swoim pochodzeniu, Aelin oraz finałowej sceny w Imperium burz.
Wieża Świtu;
Jesień 2018.
Kiedy dowiedziałam się, że ta novelka... dodatek... kontynuacja..., ciężko znaleźć odpowiednie słowo, no bo rozumiecie ta cegła, która dla mnie nigdy nie zyska miana pełnoprawnego szóstego tomu ma więcej stron niż trzy, a może i nawet cztery... ogólnie prawie tyle co piąty tom (Gdzie to miał być dodatek!!! Który opowiada o Chaolu. Z czym do ludzi!) to dostałam palpitacji.
Taa, po raz pierwszy Sarah J. Mass przeszła samą siebie i trochę przegięła w złą stronę. Ku*wa, nie sądziłam, że kiedykolwiek nastąpi ten moment. Piszę źle o Sarze J. Mass. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, no wiecie Szklany tron i tak dalej.
No ale cóż stało się.
Ale z drugiej strony już od początku nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego zamysłu, bo gdy tylko dowiedziałam się, że ma powstać nowelka o Chaolu - zwłaszcza, że ja zawsze, przynajmniej póki nie pojawił się Rowan, byłam za Dorianem - przeraziłam się. Naprawdę się przeraziłam. (To pewnie dlatego, że nie było go w Imperium burz. Mnie wcale przykro nie było.)
Już od początku Chaol nie był moim szczególnie lubianym bohaterem, wolałam zadziornego, otwartego, pełnego poczucia humoru Doriana niż zdystansowanego i chłodnego kapitana Gwardii, ale Chaol jakoś szczególnie mi nie wadził. No może do czasu czwartego tomu, kiedy nagle postanowił, że będzie dupkiem zaczęłam nim bardziej gardzić, dlatego wieść, że nie będzie go w Imperium burz była równie radosna jak rozpacz, że będę musiała przeczytać o nim osiemset stron w Wieży świtu. Makabra.
A żeby bardziej zobrazować swoje przerażenie, powiedziałam mojej koleżance, która jest fanką twórczości Eda Sherana, żeby wyobraziła sobie jak ten nagle ogłasza - sorry jednak metalika.
Ale podeszłam do czytania bez większych uprzedzeń. I o dziwo początek zapowiadał, że będzie całkiem dobrze. No ludzie w końcu to Sara J. Mass! Choć tym razem niewiele to pomogło.
Tym razem zdecydowanie przedobrzyła. I o ile sama novelka nie była złym, czy może i nawet zbędnym pomysłem, tak ilość stron... Sarah J. Mass napisała cztery absolutnie zajebiste tomy, które były krótsze od Wieży Świtu, zaś sama Wieża Świtu, po prostu była za długa. Tak długa, że akcja momentami się wlekła, tym bardziej, że ilość bohaterów znacznie się skróciła I nie było tam Aelin. Jak dla mnie, co najmniej połowa tej objętości mogłaby zniknąć, wydarzenia przyśpieszyć, a wyszłoby na to samo tyle, że o wiele dynamiczniej i znacznie lepiej.
Słowem, za o wiele za długo i niezbyt porywająco.
Co się zaś tyczy Yrene to shipowałam ją z Kashimem więc...
A wiecie co w Wieży Świtu było najciekawsze? Rozmowy o Aelin. Tak, dokładnie tak.
I dlaczego w Dziedzictwie ognia nie było mapy kontynentu, a w tym tak. No fuck logic.
Cóż więcej dodawać. Odbębnione.
Teraz fianł!!!
Królestwo popiołów;
Jak można nazywać ostatnią cześć serii "Królestwo popiołów"?
Czy to nie powinien być nieco bardziej... bo ja wiem... pozytywny tytuł? Znaczy się, ja nie twierdzę, że jest zły, bo brzmi zajebiście, ale no... niebyt optymistycznie. Aż zaczynałam się bać jak to się wszystko skończy kiedy go przeczytałam.
Powiem wam, że wszystkie książki z serii (za wyjątkiem Wieży świtu) pochłaniałam w rekordowym jak na mnie tempie, bo jestem dość powolnym czytelnikiem. Zaś Królestwo popiołów zaczęłam w dość spokojnym rytmie. I to nie tak, że było źle, bo było dobrze, nawet bardzo dobrze. Ale nie zajebiście. I kiedy już dotarłam do 1/4 i już zaczęłam myśleć: a cóż to?, czyżby zmęczenie materiału? wówczas Aelin odzyskała wolność, a dalej... popłynęłam. I tak jak wcześniej obawiałam się, czy tysiąc stron to nie za dużo, to w połowie zaczęłam się martwić czy to aby nie za mało.
Nie wiem kiedy zleciała mi cała reszta, wiem tylko, że czytałam wszędzie, w domu przy laptopie, przy telefonie kiedy dawałam lapciowi odpocząć, w pracy, kiedy kierowniczka nie patrzyła. Wieczorami przed zaśnięciem.
I tak dobrnęłam do końca.
Zacznę od tego, że w tej części jakoś bardziej odczułam mnogość bohaterów, przez co, choć było ciekawiej, to jednocześnie miałam wrażenie, że ucierpiała na tym główna bohaterka, ponieważ było jej mniej. A mnie było trochę szkoda, ponieważ uwielbiam Aelin i żałowałam, że rozdziałów z jej perspektywy było tak mało.
W ostatniej części jednak coś się wydarzyło. Jakby trochę takich jakby teleportacji. U niektórych bohaterów czas leciał jakby szybciej niż u innych. Nom... tak właśnie było.
Ogólnie Królestwo popiołów to wojna. Jedna wielka, niszcząca wojna. Właściwie to czytamy głównie o bitwach często przegrywanych nawet jeśli chwilami wydaje się, że będzie inaczej. I to niesamowite, że przebrnęłam przez tysiąc storn czytając o walkach. Jak napomknęłam wcześniej bitwy i potyczki choć dla niektórych epickie dla mnie często wydają się nudne. Ale Sarah J. Mass potrafiła przykuć moją uwagę.
To samo tyczy się bohaterów, bo nawet kiedy jeden rozdział się kończy i przeskakujemy do kolejnego bohatera, którego losy mogły wydawać mi się mniej porywające od poprzedniego to Sarah J. Mass robi coś co sprawia, że zmieniałam zdanie.
Wątek z zamknięciem Bramy Wyrda, został przeze mnie częściowo przewidziany. Tak jak sądziłam, Aelin i Dorian postanowili zamknąć ją razem, ale to, co wydarzyło się później. Na pewno Sarah J. Mass wciąż potrafiła mnie zaskoczyć.
Choć nie dało się wówczas nie zauważyć nawiązania do Czarnych Kamieni, gdyż Aelin ewidentnie skończyła jak Jaenelle. Straciła pełnię mocy i stała się bardziej zwykłym człowiekiem. Co jak się później dowiadujemy wcale naszej bohaterce podobnie jak i Jaenelle, nie przeszkadzało. I powiem tak, nie podobało mi się to w Czarnych Kamieniach i nie podobało mi się tu. Nawet jeśli ta ogromna, niszcząca moc Aelin miałaby już nie zostać wykorzystana z racji na nowy świat jaki zamierza zbudować, to nie podobało mi się, że ją straciła.
Pewnie dlatego, że mam słabość do bohaterów obdarzonych wyjątkowymi, silnymi mocami, co zrobić?
Natomiast ostatnia bitwa, a raczej ostatni finał.
Ten finał jak i całe Królestwo popiołów, było o tyle specyficzne, że choć trzymało poziom poprzednich części to... trzymało poziom poprzednich części. Wiecie co mam na myśli. Pewna booktuberka, powiedziała: "Te książki są tym lepsze, im dalej się w nie brnie. Pierwsza była dobra. Druga świetna. Trzecia fantastyczna. Czwarta zajebiście fenomenalna." A Królestwo popiołów się nie wybiło. Czy szkoda? Trochę tak. Ale czy Sarah J. Mass nie przekroczyła już granic zajebistości wcześniej?
Co się tyczy śmierci bohaterów. No jak wszystkim dobrze wiadomo, ktoś musi umrzeć. Tym bardziej, że jest wojna i gdyby Sarah J. Mass nie uśmierciła żadnej ze znanych postaci to byłoby to naciągane i nierealne. I tego się bałam. Że zabije jakiegoś zajebistego bohatera. A umówmy się, tam każdy był zajebisty, nawet jeśli nie odgrywał wielkiej roli. Co za tym idzie wolałabym, żeby nie zginął nikt, nawet jeśli byłoby to - jak wcześniej ujęłam - naciągane.
Podsumowując, zginęła Trzynastka - co było bolesne. Oraz Gavriel - co również było bolesne. Zwłaszcza, że sądziłam, że on jednak spędzi trochę czasu z Aedionem. Choć i tak mogło być gorzej bo mógł na przykład Fenrys zginąć. Tak więc na szczęście bez wielkich strat aczkolwiek wciąż boleśnie.
Cieszę się, jednak że Sarah J. Mass nie zakończyła na samej bitwie. Że dała bohaterom zakończenie na jakie zasługiwali. Dobrze rozplanowane i spokojne. Takie, w którym możemy się z nimi wszystkimi odpowiednio pożegnać.
Nie to co w Czerwonej Królowej.
Choć w tym zakończeniu niektóre postacie i wątki zostali pominięci. Nox Owen na przykład, który nagle jakby zniknął z kart powieści. Decyzja Elide odnośnie leczenia nogi. I czy do chuja pana serio ktoś nie mógł wyleczyć tej słodkiej dziewczynce Evangeline oszpeconej facjaty? Nie wiem czy to kwestia olania czy pogubienia się w końcu bohaterów było sporo, aczkolwiek fakt faktem.
Więc jak już ujęłam, choć nie wszystko potoczyło się tak, jakbym chciała, to jestem usatysfakcjonowana zakończeniem.
I tak właśnie czuje się czytelnik kończąc swoją ukochaną serię: rozpruty, przeżuty i wypluty, ale wciąż zadowolony.
Serio. Nawet nie wiem czy się cieszyć czy płakać.
Aczkolwiek ten finał jak żadna inna książka uświadomił mi, że być może ważny jest nie tyle cel i zakończenie, ile droga do niego prowadząca. A droga była istną zajebistością.
"Ból rozstania płynął z tego, jak cudowne było ich życie."
Within Temptation - "Iron" Dla wojny toczącej się w Terrasenie.
Skillet - Breaking Free" Dla Aelin, która jest niezłomna.
Victoria Carbol - "Firestarter" A to odkryta kilka dni temu fanowska piosenka o Aelin. Jest świetna.
Na koniec nowelki;
Zabójczyni i Władca Piratów, Zabójczyni i uzdrowicielka, Zabójczyni i Czerwona Pustynia, Zabójczyni i podziemny świat, Zabójczyni i Imperium Adarlanu.
Taaa, owa moda na pisanie dodatków do serii, po to aby zgarnąć więcej hasju. Ale w tym przepadku nie żałuję Sarze J. Mass ani dolara za napisanie nowelek, które po złożeniu w całość mogłyby być nawet pierwszą częścią serii. I były fantastyczne, równie emocjonalne i poziomem dorównujące pierwszym tomom.
Ponieważ te nowelki nie były tylko dodatkiem, ale także początkiem do wspaniałej historii. Bramą, która pokazała nam życie Aelin kiedy była zabójczynią. A zawarte w nich historie okazały się być ściśle związane, z późniejszymi tomami. Tak więc radzę wszystkim którzy czytają serię, aby nie pomijać nowelek. Bo w przeciwnym razie możecie zadać sobie nieco pytań o Sama, Ansel, Kapitana piratów, Iliasa, Yrene czy nawet Lysandrę.
Ale śmierć Sama... to był cios prosto w serce i to od tyłu.
Bohaterowie;
Bohaterowie wykreowani to kunszt.
Główna bohaterka wykreowana to kunszt.
Umówmy się. Cała reszta mogła zostać schrzaniona, bo Aelin już od pierwszych stron nadrabiała za wszystkich.
Wielu twierdziło, że miała ona z początku irytujący charakter, ale jak dla mnie był on doskonały, a nawet lepszy niż po tym jak bohaterka zaczęła się powoli zmieniać.
Jej cięty język, poczucie humoru, spryt, inteligencja, odwaga, arogancja i próżność. To wszystko tętniło życiem i ogniem. Charakter Aelin był obłędny. Przecudowny. To nie była byle jaka bohaterka, z niejakim punktem widzenia, ona zaznaczała, swoją obecność na każdej stronie książki nadając jej niezwykłego charakteru.
Choć reszta także była niezła.
Dorian - najlepszy w Szklanym tronie, ale cóż, para może zejść trochę z człowieka kiedy dzieje się coś złego. Tak, o Sorschie tu mówie.
Chaol - w Szklanym tronie byłam za Dorianem, w Koronie w mroku za Dorianem, w Dziedzictwie ognia za Rowanem, w Królowej Cieni mnie wnerwiał, w Imperium Burz go nie było, Wieża Świtu była za długa, a w Królestwie popiołów miałam go gdzieś, to tyle.
Rowan - w Dziedzictwie ognia był zajebisty, potem było tylko dobrze bo trochę taki pantofel się z niego zrobił. Stracił nieco, a może i więcej ze swojej drapieżności, która wraz z wrednym charakterkiem Aelin dawała znakomite, wręcz wybuchowe połączenie w trzeciej części.
Aedion - jak mówiłam, zakochałam się, choć w ostatniej części był nieco wnerwiający przez to jak traktował Lysandrę.
Laysandra - od dziwki do przyjaciółki, epickość.
Manon - ona to w ogóle była trochę jak Aelin tylko w bardziej drapieżnej i nieprzystępnej formie. Można by nawet rzec trochę złej.
Yrene - ona to jak dołączyła w finale do reszty bohaterów to mi się nie raz zdarzyło, że ją z Elide pomyliłam. Charakter i usposobienie miały bardzo podobne.
Lorcan - jemy to czasami miałam ochotę przyjebać, i dziwię się, że Aelin tego nie zrobiła.
Fenrys - kuźwa on to był super.
Gavierl - taki trochę mądry ojciec, szkoda tylko, że już martwy.
Świat wykreowany;
Umówmy się, seria Szklanego tronu nie jest idealna. Sądzę, że żadna nie jest i nigdy nie będzie, ale kwestie ideałów wyjaśniliśmy sobie wyżej. Ale owe mankamenty jakie się w niej pojawiły, w porównaniu do całej reszty wydawały się mało istotne. Poza tym, Szklany tron jest tak bliski mojemu ideałowi, że nie jestem pewna, czy istnieje albo powstanie seria książek, które pokochałabym bardziej. Które wydawałyby mi się bardziej zajebiste niż to, co właśnie skończyłam czytać.
Poważnie, wydaje mi się jakby Sarah J. Mass przekroczyła granice wszelkiej zajebistości.
Ale pewnie chcecie wiedzieć o co ten cały szum.
Dlaczego akurat Szklany tron.
Już wyjaśniam.
Otóż Szklany tron zrobił furorę i jest uwielbiany przez wielu czytelników. W mniejszym bądź większym stopniu. Jednak w moim przypadku muszę przyznać, że w całym życiu i zbiorach moich przeczytanych książek żadna z nich bardziej niż Szklany tron nie trafiła w moje upodobnia.
Przed Szklanym tronem to Córka dymu i kości stawiana była przeze mnie na piedestale i nie sądziłam, że może istnieć coś jeszcze lepszego, coś, co w tak idealnym stopniu wydaje się wprost stworzone specjalnie dla mnie.
To seria, która do mnie przemawia i zawiera te wszystkie elementy, o których lubię czytać i które pojedynczo pojawiają się w innych książkach, a w Szklanym tronie zostały skumulowane w jedność. O czy mowa?
Po pierwsze: silna bohaterka, która jest odważna, pewna siebie, zabawna, arogancka i piękna. Dobra, ale zarazem trochę próżna i egoistyczna. Bo wówczas bardziej przypomina człowieka, a nie mesjasza. Żeby potrafiła komuś solidnie przywalić, ale jednocześnie była dziewczęca. A jak dodatkowo posiada jakąś wspaniałą silną moc i pochodzi z królewskiego rodu to już całkiem mamy postać idealną. - Aelin.
Przy czym super jest kiedy reszta bohaterów również tętni życiem. Preferowani przeze mnie to ci z pazurem, ale najlepiej gdy każdy jest na swój sposób inny, wyróżnia się swymi indywidualnymi, niepowtarzalnymi u innych postaci cechami.
Wątek romantyczny. Przyznam, że nie raz na siłę ciągnęłam książki, które fabularnie mi się nie podobały po to tylko, żeby poznać zakończenie owego wątku. Miłość musi być. I to taka, którą się czuje, która powoli się rozwija i tętni żarem, a nie taka tandetna filmowa od pierwszego wejrzenia, gdzie bohaterowie prawie się nie znają, ale już są w sobie zakochani.
Klimat. O wiele bardziej jestem z seriami, w których realia bardziej przypominają starożytność czy średniowiecze, niż czasy współczesne. Zamki, pałace, rozległe krainy, wojownicy, biała broń, długie suknie, bale, konie, to jest coś dla mnie.
Różnorodna sceneria, jednym słowem motyw podroży. Bo szlag może człowieka trafić kiedy czyta się sześć tomów, a wszystkie dzieją się w obrębie jednego budynku. Tym bardziej jeśli mamy rozbudowany świat, to chcę go zobaczyć i poznać.
Potężna magia. Czyli coś, co wykracza poza logiczne pojmowanie, co przydaje każdej opowieści wyjątkowości. I nie na zasadzie byle jakich niewidzialnych zdolność takich jak kontrolowanie umysłów czy przesuwania przedmiotów, ale potężna, niszczycielska magia to coś dla mnie. A do tego bohater, który ma wyjątkowe zdolności i włada mocą, która może wszystkich ocalić. Szmira? Może dla niektórych dla mnie to wątek pożądany.
Przyjaźń. Zaraz obok wątku romantycznego. Przyjaźń, którą czujemy, że jest prawdziwa, a nie zbudowana na zasadzie, że ten bohater łazi wszędzie za innym bohaterem, ponieważ łączy go z nim przyjaźń, a sam nie posiada osobowości. Tylko taka, która się rozwija, powoli i konsekwentnie aż prowadzi do zaufania i silnej więzi. Która nie jest tłem książki, a jej ważną częścią.
Humor. Nie banalny, ale zawoalowany, taki który pojawia się w odpowiednich chwilach zaskakując nas, a nie towarzyszy nawet wówczas gdy sytuacja jest nazbyt poważna, co nieuniknienie prowadzi to facepalmu. Ogólnie, chodzi o idealne wyważenie emocji. Oglądaliście ostatni odcinek Gry o tron? Śmierć Daenerys, a potem demokracja. Właśnie o tym mówię.
Koneksje. Potężne sojusze, intrygi, wrogowie i wierni przyjaciele.
Zwierzęta. Jakiekolwiek. Od tych zwykłych takich jak: psy, koty, konie czy ptaki, po te totalnie fantastycznie odjechanie takie jak: smoki, wilki czy feniksy, które są mile widzianym elementem dopełniającym całość.
I na koniec fabuła i język. Bo czyż te wszystkie wyżej wymienione elementy miałby zastosowanie gdyby zostały upchnięte do książek, w których fabuła nie ma rąk i nóg, a niektóre wątki wyskakują niczym diabeł z pudełka i za cholerę nie wiemy co się dzieje? Gdyby zdania, które czytamy przyprawiałaby nas o wzdrygnięcia żenady i niepożądane uczucie wstydu?
Gdyby więc połączyć wszystkie te wyżej opisane przeze mnie elementy powstałaby seria książek wprost idealna dla mnie. Taka jakby pisana specjalnie na zamówienie. I wiecie co? Sarah J. Mass właśnie to zrobiła. Napisała coś, co pokochałam całym sercem. Połączyła w jedną wspaniałą, idealnie rozpisaną serię wszystkie moje ulubione wątki.
Właście dlatego Szklany tron jest przeze mnie tak ubóstwiany.
Na koniec pragnę podziękować Sarze J. Mass - i mam nadzieję, że pewnego dnia ją zobaczę i zrobię to osobiście - za to, że postanowiła podzielić się światem swoimi powieściami, i że napisała serię książek, z którymi tak emocjonalnie się związałam. Bo choć właśnie napisałam jedenaście stron A4, to nadal nie jestem w stanie stuprocentowo wyrazić jak bardzo jestem zakochana w tej serii, w twórczości Sary J. Mass i jak bardzo podziwiam ją za to, co stworzyła.
A gdybym miała to wszystko ująć w jednym, prostym zdaniu brzmiałoby ono mniej więcej tak: Seria szklanego tronu jest zajebiście kurwa epicka.
I choć jestem zarówno szczęśliwa, że przeczytałam zakończenie Szklanego tronu jak i smutna, że to zakończenie nastąpiło. To dzięki bogom nie koniec przygód. Moja ukochana autorka napisała bowiem jeszcze Dwory, a na tą chwilę tworzy kolejną serię. Sądzę więc, że szybko się z twórczością Sary J. Mass nie rozstanę.
W takim razie.
Do jesieni... I Dworu cierni i róż. Ja wierzę, że również będzie zajebisty.
Delta Goodrem - Last Night On Earth Jako podziękowanie.
No dobrze. Sadzę, że już skończyłam wyrażać swoją miłość. Choć mogłabym napisać o wiele, wiele więcej, bo sporo rzeczy pominęłam. Ale emocje już schodzą, a w głowie mi się trochę uporządkowało więc jest spoko.
A oto wyżej przedstawiłam wam dokładnie opisany kult serii Szklanego tronu, osoby Sary J. Mass oraz jej twórczości.
Dziękuję za uwagę.
O ile komuś się w ogóle chciało przeczytać to w całości.
Serio, pozdro dla tych, którzy zaczęli czytać ową recenzję i dotrwali do końca, bo to zakrawa na wstęp do książki.
;)
ZANIM ZACZNIECIE, OSTRZEGAM, ŻE TO PONIŻEJ TO JEDEN WIELKI SPOILER!!!
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toORAZ WYZNANIE NAJGŁĘBSZEJ MIŁOŚCI W NAJBARDZIEJ WYLEWNY SPOSÓB!
ZACZYNAMY!!!
Poznajcie historię mojej miłości...
Po pierwsze, wiedzcie, że ja wcale nie napisałam tego na raz. Nie, to raczej zbieranina wielu przeżyć, podejść i wielu lat prób stworzenia recenzji. Jak również sposób na danie upustu...