-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2024-04-22
2024-04-03
Łola Boga! Co TO w ogóle było? Nie wiem, jakim cudem dosłuchałam do końca tego audiobooka. Najwidoczniej chciałam się przekonać, czy bohaterowie wreszcie zmienią swoje postępowanie. Nie, nie zmienili.
Fabuła jest naciągana jak drut kolczasty, ale nawet to można by było ograć, gdyby ktoś miał wśród tych wszystkich bohaterów ziarenko mózgu. Nawet jeśli Destiny cudem dostała tę pracę, to natychmiast powinna ją utracić. Takiego braku poszanowania pracodawcy i własnych obowiązków nigdy nie widziałam. Rozmowy między Destiny a Oscarem próbują być zabawne, ale tak naprawdę to są dla siebie po prostu... ech... Mniej przekleństw mówią budowlańcy. No a co do romansu hate-love, to "hate" było, ale "love" to jakieś nieporozumienie.
Łola Boga! Co TO w ogóle było? Nie wiem, jakim cudem dosłuchałam do końca tego audiobooka. Najwidoczniej chciałam się przekonać, czy bohaterowie wreszcie zmienią swoje postępowanie. Nie, nie zmienili.
Fabuła jest naciągana jak drut kolczasty, ale nawet to można by było ograć, gdyby ktoś miał wśród tych wszystkich bohaterów ziarenko mózgu. Nawet jeśli Destiny cudem dostała...
2024-04-03
Fabuła - czyli coś, co wszyscy znają, ale imiona się różnią.
Beck to przystojniak, jakich niewiele. Piękna twarz, ciało rzeźbione przez greckiego boga. Takie cuda. A w dodatku (bo jakże by inaczej) jest cholernie bogaty i cholernie ambitny. Jakaś firma, jakieś sukcesy. No taka codzienność. Ma babcię, której na imię Louise i której główną cechą jest bycie ekscentryczką. Swoje ostatnie lata życia zamierza bawić się na całego, do czego pomocy potrzebowała towarzyszki podróży Eleanory. Gdy Beck poznaje Norę, zamiast spodziewanej staruszki dostaje chodzącą seksbombę (czy kogoś to dziwi?). Poznają się, pragną siebie, zakochują się. W tle dzieją się różne tragedie, co by Nieplanowana miłość miała ponad trzysta stron. No i żyli długo i szczęśliwie. Koniec.
No dobra - fabuła znana, a jeśli akceptowana, to co?
Wiecie, jak to bywa. Czasami czytelniczka pragnie prostej, niezobowiązującej historii, w którą uwierzy tylko na tyle, na ile będzie pragnęła wyobrazić sobie siebie wśród luksusu. I to jest właśnie ta książka. Idealni ludzie, idealne życie, idealne krajobrazy. Nikt mi nie wmówi, że ktoś taki jak Beck oraz Nora istnieją, bo świat tak nie funkcjonuje, ale hej! Chyba wszyscy wiedzą, że proste historie o miłości niczym z bajki wciąż się sprzedają i wszystko wskazuje na to, że nigdy nie przestaną. Może dlatego, że tak szybko mija przy nich czas? A może dlatego, że czytelnik aż śmieje się z tej naiwnej historii... ale mimo wszystko się śmieje?
Zdecydowany plus: powieść na jeden dzień
Przeczytałam Nieplanowaną miłość w chwilę. Jak tylko zaczęłam, tak natychmiast w nią weszłam, doskonale odnajdując się w tej opowieści. Przez tę powieść wręcz się płynie, ponieważ charakteryzuje się znikomą ilością opisów i przerażającą ilością dialogów. I super! Czy nie tego człowiek oczekiwał sięgając po tę właśnie kategorię literatury? Ależ oczywiście, że tak. Vi Keeland daje dokładnie to, co obiecuje, i to bez wątpienia plus. To powieść dla tych kobiet, które mało czytają, a jeśli już czytają, to potrzebują takich właśnie słodkich opowieści.
Nie będę szukała minusów, ponieważ są one dokładnie takie, jak możecie się spodziewać. Jednakże od czasu do czasu nawet podobne powieści dają przyjemność z miło spędzonego czasu. Z tyłu książki widnieje napis, że Nieplanowana miłość to powieść z kategorii Spicy (czyli bardziej pikantna niż Sweet, ale też nie na tyle gorąca co Hot) - i się zgadzam. Jest seks, ale nie na każdej stronie. Czy jest jakiś niezwykle rozbudzający ciekawość? No niekoniecznie. Ale w tle mamy drogie zegarki, auta i przepiękne posiadłości - czego chcieć więcej? Więc jeśli macie ochotę na trochę "luksusowej miłości" zachęcam.
Fabuła - czyli coś, co wszyscy znają, ale imiona się różnią.
Beck to przystojniak, jakich niewiele. Piękna twarz, ciało rzeźbione przez greckiego boga. Takie cuda. A w dodatku (bo jakże by inaczej) jest cholernie bogaty i cholernie ambitny. Jakaś firma, jakieś sukcesy. No taka codzienność. Ma babcię, której na imię Louise i której główną cechą jest bycie ekscentryczką....
2024-03-18
Co tu dużo mówić, Desire or Defense to taka głupiutka, urocza książka, którą czyta się na raz, a która nie wymaga zbyt dużo uwagi. Ot, gdy zaczynasz powieść, zdecydowanie wiesz, jak się zakończy, ale mimo wszystko możesz się przekonać, czy aby na pewno jest tak, jak się spodziewasz. W komediach romantycznych ostatecznie nie chodzi o zakończenie, ale o postaci, które można polubić, i klimat oczywistości wypełniony żartobliwymi uwagami.
Zatem porozmawiajmy o tym, w jakim stopniu Desire or Defense to rozgrzewający serce romans a w jakim stopniu zabawna komedia. Co do romansu - mamy dwójkę zagubionych trzydziestolatków, którzy otrzymali po dupie od życia. Obydwoje nie mają rodziców, a potrzeba miłości jest tym, czego pragną najbardziej od życia. Aż trudno uwierzyć, żeby dwójka ludzi z rozbitych rodzin w ten właśnie sposób się ze sobą złączyła, ale w sumie czemu nie? Jeżeli przymknie się oczy i da się wkręcić w romans przystojnego osiłka oraz filigranowej blondynki (bez większych oczekiwań), można miło się zaskoczyć, jak przyjemna jest ta powieść.
Co do komedii, Desire or Defense przyrównałabym do komedii romantycznych z USA sprzed piętnastu lat. Uwagi bohaterów wobec siebie były raczej na wyrost. Sposób rozmowy zdecydowanie przesadzony (nigdy nie uwierzę, że ktoś rozmawia ze sobą w tak niegrzecznym stylu - zwłaszcza na początku znajomości), ale jeżeli nie ma się dużych wymagań, można się miło zrelaksować. Czasami potrzeba właśnie takich powieści, które zapełnią czas podczas podróży pociągiem. Dla mnie to była właśnie taka książka.
Kiedyś czytałam serię komedii romantycznych z hokejem w tle: Off-Campus. Miałam nadzieję, że dzięki Desire or Defense powrócę do tego właśnie klimatu, ale niestety się to nie udało. Układ, Błąd, Podbój, Cel rządzą w moim zestawieniu, ale nie zmienia to faktu, że również i Desire or Defense można dać szansę. Jeśli lubicie proste, niezobowiązujące romanse, to jeden z nich!
Co tu dużo mówić, Desire or Defense to taka głupiutka, urocza książka, którą czyta się na raz, a która nie wymaga zbyt dużo uwagi. Ot, gdy zaczynasz powieść, zdecydowanie wiesz, jak się zakończy, ale mimo wszystko możesz się przekonać, czy aby na pewno jest tak, jak się spodziewasz. W komediach romantycznych ostatecznie nie chodzi o zakończenie, ale o postaci, które można...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-27
Jest rok 1910. Stany Zjednoczone. Davenportowie są wyjątkową czarnoskórą rodziną, gdyż ojciec Olivii - były niewolnik - swoim sprytem i pracowitością zdobył majątek. Mimo że jego osiemnastoletnia córka Olivia urodziła się w dostatku, musi mierzyć się z wieloma uprzedzeniami ze strony białoskórej części mieszkańców. Jej młodsza siostra, Helen, nie ma wcale łatwiej, mimo że obojętna jest na zdania innych ludzi. Problem polega na tym, że jej pasją jest majsterkowanie w warsztacie samochodowym, a to - z racji jej płci - nie jest mile widziane. Życie w początku XX wieku generalnie nie jest proste, a już zwłaszcza dla pokojówki Davenportów, Amy-Rose, której marzeniem jest otwarcie własnego salonu fryzjerskiego. A na dokładkę zakochana jest w przystojnym Johnie Davenporta. Rzecz w tym, że najlepsza przyjaciółka Olivii, Ruby, również ma go na oku.
Cztery kobiety. Cztery różne historie. Cztery pasje, które kierują kobietami, by zmieniały nie tylko swoje życie, ale także świat. Davenportowie to opowieść o odwadze, miłości i wielu nieprzewidywalnych sytuacji, które niejednokrotnie sprawią, że czytelniczka (bo raczej wątpię, by taką powieść czytał jakiś czytelnik, ale nie wiem, nie wiem) się uśmiechnie. Bardzo trafnym porównaniem jest przyrównanie Davenportów do znanej już na cały świat serii Bridgertonów, więc jeżeli polubiłyście Bridgertonów, to polubicie też i Davenportów.
Dużym plusem bez wątpienia jest romans historyczny, który opowiada o grupie młodych ludzi zmagających się z rasizmem, oczekiwaniami rodzinnymi i stereotypami płci. To ogromny plus, który sprawia, że Davenportowie wyróżniają się na tle innych książek (o ile oczywiście kwestia rasy jest dla czytelnika niezbędna). To fikcyjna opowieść w jak najbardziej prawdziwych czasach. Zmiany społeczne następowały powoli, a Krystal Marquis obrazuje to w sposób subtelny i prosty.
No właśnie - lekki styl tej powieści sprawia, że przez tę książkę jest płynie już od pierwszej strony do ostatniej. Nie będę was okłamywać - to nie jest wyszukana językowo książka. Jeżeli spojrzymy na nią jak na coś, co pozwoli nam oderwać się od swoich codziennych trosk, Davenportowie mogą okazać się strzałem w dziesiątkę. To prosta, przyjemna lektura raczej dla młodzieży, aczkolwiek z powodzeniem mogą ją przeczytać także starsze czytelniczki. Sympatia do bohaterów gwarantowana.
Podsumowując, uważam że Davenportowie mają szansę się spodobać. Jeżeli zatem lubicie romanse kostiumowe, a jedną z historii, które przywołują uśmiech na waszych twarzach są Bridgertonowie, nowość od wydawnictwa Jaguar to wasze Must Have. To takie mocne 7/10! Polecam!
Jest rok 1910. Stany Zjednoczone. Davenportowie są wyjątkową czarnoskórą rodziną, gdyż ojciec Olivii - były niewolnik - swoim sprytem i pracowitością zdobył majątek. Mimo że jego osiemnastoletnia córka Olivia urodziła się w dostatku, musi mierzyć się z wieloma uprzedzeniami ze strony białoskórej części mieszkańców. Jej młodsza siostra, Helen, nie ma wcale łatwiej, mimo że...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-12-01
Minęło sześć (cztery?) lat. Hailie Monet ma już dwadzieścia dwa lata i jest obiecującą studentką medycyny w Barcelonie. To już nie jest ta sama dziewczyna, którą poznaliśmy w pierwszej części. To śmiało wydająca pieniądze Organizacji kobieta, która pomimo ambitnych studiów (w których naturalnie jest najlepsza) podróżuje po świecie, bawi się, spotyka z chłopakami. No właśnie - chłopakami! Bracia Monet wreszcie wypuścili ją ze swojego gniazdka i pozwolili jej na swobodę. Problem polega na tym, że nawet ta swoboda miała swoje granice. A tą granicą okazuje się Adrien Santan, który staje się dla Hailie coraz bliższy... niebezpiecznie bliższy... niespodziewanie bliższy.
Ech. Ech. Ech. Ja wiem, że często wzdychałam podczas wcześniejszych lektur Rodziny Monet, ale przy Diamencie pobiłam własny rekord. Czy tylko ja mam wrażenie, że Weronika Marczak kontynuowała na siłę tę historię dla nastolatek, która powinna zakończyć się już dawno temu? Dla mnie klamra zamknęła się przy Perełce. Pokazywanie super Hailie bynajmniej nie działało na korzyść tej akcji - zwłaszcza, że mimowolnie jej bracia odchodzą w odstawkę. Coś, na czym budowana była sympatia poprzednich części, czyli braterska miłość, zniknęła na rzecz miłości romantycznej na zasadzie Romea i Julii. I spoko, ciekawe, szkoda tylko, że jest to nam wciskane tak nagle! I czemu tak nagle mam uwierzyć w prawdziwość uczuć bohaterów, skoro wcześniej nic podobnego nie zauważyłam?
Autorka zdecydowała się na pokazanie najważniejszych wydarzeń w relacji Hailie-Adrien z perspektywy tego drugiego. Już pal sześć, że te wtrącenia w ogóle nie pasowały do ciągłości historii. Gorzej, że po prostu zostały źle napisane. Adrien brzmi w nich niczym czternastolatek a nie szef Organizacji. W dodatku jego punkt widzenia (poza ostatnią scenę) nie wnosi nam nic nowego. To po prostu przekopiowane sceny. Najgorsze jest jednak to, że przez to autorka zabiera Adrienowi to, co mogłoby czytelnika w nim najbardziej zafascynować - tajemnicę. O ile we wcześniejszych częściach był on dla mnie obojętny (bo też tak został przedstawiony), tak teraz byłam nim czasami oburzona. Typek jest w moim wieku, a mówił jak pięćdziesięciolatek i zachowywał jak piętnastolatek.
A co u Rodziny Monet? No nie uwierzycie, ale nic ciekawego. Vincent jest surowym ojcem i ma dwójkę dzieci. Patrząc na to, Dylan (26 l.) też pragnie mieć już żonę. Zresztą Shane (25 l.) też lepszy nie jest. Serio? Czy chłopcy, którzy mogą zwojować cały świat tak szybko pchają się do małżeństwa? I wszyscy biegną po poradę do Hailie, bo przecież wiadomo, że ona najlepiej doradzi (serio marzyłoby mi się, by ta bohaterka nie tylko w czyichś słowach była taka mądra, ale też żebym to widziała w tekście!). Tony w sumie ciągle chodził pijany, a Will najwidoczniej jest gejem. Czy kogoś to interesuje? Nie wiem. Autorki najwidoczniej nie, ponieważ poza pojedynczymi wstawkami pełnymi miłości rodzinnej (chyba jedyny raz, kiedy się uśmiechnęłam, był moment, gdy rodzeństwo przepychało się do przodu, by osłonić kolejną osobę!), w tej części mamy tylko romans. Romans z piekła rodem.
Nudno jest. Tutaj się nic nie dzieje, a kiedy już ma się coś wydarzyć, to co najwyżej jakiś wypadek (pechowi są ci nasi bohaterowie, w każdym tomie coś się dzieje) albo jakaś krzywa akcja z ojcem (bardzo przedramatyzowana, oj bardzo). Strony lecą, a ta akcja jakaś taka nijaka. W połowie Diamentu mamy więcej Adriena, który w najdziwniejszy możliwy sposób zaleca się do Hailie i dramatyczny koniec, którego chyba wszyscy się spodziewali (nie ma tak łatwo - czeka nas druga część). Poza tym luksusy, alkohol leje się strumieniami, a prywatne odrzutowce są tu tak popularne jak taxówki. To taka powtórka z rozrywki, która już nie zachwyca.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Ja chyba właśnie po to sięgnęłam po Diament, by przekonać się na własnej skórze, że ciągnięcie historii na siłę kończy się tragicznie. A szkoda, bo mimo wszystko wcześniejsze tomy przynajmniej mnie bawiły, a powoli kiełkujące rodzinne uczucia sprawiały, że niejednokrotnie się rozczuliłam. Tutaj nie miałam ani pierwszego, ani drugiego. Co nie zmienia jednak faktu, że jeżeli podoba Wam się ta seria, przeczytajcie ciąg dalszy.
Minęło sześć (cztery?) lat. Hailie Monet ma już dwadzieścia dwa lata i jest obiecującą studentką medycyny w Barcelonie. To już nie jest ta sama dziewczyna, którą poznaliśmy w pierwszej części. To śmiało wydająca pieniądze Organizacji kobieta, która pomimo ambitnych studiów (w których naturalnie jest najlepsza) podróżuje po świecie, bawi się, spotyka z chłopakami. No właśnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-28
Tysiące lat temu bogowie skłamali. Twierdzono, że Persefona była tylko pionkiem w ich politycznej grze. Że Hades ją porwał i zmusił do małżeństwa. Że rozpacz jej matki, Demeter, doprowadziła Ziemię na skraj zagłady. Jednakże to tylko MIT. Kora/Persefona bynajmniej nie była naiwną dziewczynką, a Hades nie był okrutnym władcą Podziemia. Zeus nie był wcale taki wszechmocny i pozbawiony lęku o swoją pozycję, a Demeter nie kochała córki tak, jak kochać powinna. Jak to zwykle bywa, prawdziwa historia jest o wiele ciekawsza. Można rozpocząć ją jednym zdaniem: Do diabła z miłością, bogini ma inne plany!
Naprawdę uwielbiam retellingi, ale tylko te retellingi, które bazują na oryginale i bawią się niuansami. Gdy skutek działań bohaterów jest wciąż taki sam jak w oryginale, ale powody są zupełnie inne. Sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Na moje szczęście Girl, Goddess, Queen właśnie w ten sposób zostało stworzone. Autorka doskonale zna mit, którego przetwarzaniem się bawi, doskonale zna bohaterów (a przynajmniej to, jak zostali zapamiętani), a następnie przekształca ich w ten sposób, by pokazać zupełnie inny punkt widzenia postaci. Wychodzi jej to znakomicie.
Na scenie mamy dwóch głównych bohaterów - Korę/Persefonę oraz Hadesa - dwóch pobocznych - Demeter i Zeusa, czyli rodziców głównej bohaterki - oraz wiele epizodycznych bóstw, którzy migają gdzieś w tle, tworząc tym samym świat przedstawiony, dla którego właściwie sięgnęliśmy po lekturę tej powieści. To świat wypełniony greckimi mitami, w którym to magicznie obywatele znają się na wylot i potrafią kolejny raz zabawić się stereotypami. Lubicie mity? Znacie je? To tutaj możecie nieraz się zabawić, ponieważ Fitzgerald doskonale bawi się niuansami.
Porozmawiajmy zatem o bohaterach, skupiając się przede wszystkim na dwójce: Persefona i Hades. Czy kogoś zaskoczę, mówiąc, że szykuje się romans? Nie? To super. Przejdźmy zatem do moich wątpliwości. O ile Persefona jest dość ciekawą postacią ("dość", ponieważ bardzo nie przepadam za bohaterkami, które sądzą, że są najmądrzejsze ze wszystkich i nie okazują wdzięczności, gdy ktoś jest dla nich miły), tak Hades niestety... nie ma charakteru. Ja wiem, że potem wyszedł z niego łagodny artysta, ale jak dla mnie pozwalał Persefonie na za dużo. Rozumiem, gdyby to robił stopniowo, lecz niestety tutaj zabrakło mi ciekawszego rysu tej postaci. No ale co tu się dziwić, skoro ja mam przed oczami obraz Hadesa z disneyowskiego Herkulesa z 1997 roku - no niestety tutaj Hades nie jest aż tak charyzmatyczny. A szkoda.
Jednakże to tylko moje zdanie i to zdanie czytelniczki, która niejedną powieść dla młodzieży przeczytała, więc mimowolnie ma wygórowane żądania. Jeżeli jednak przymknę trochę oko na niewykorzystany potencjał charakteru postaci Hadesa i skupię się głównie na przyjemności, jaką czerpałam z lektury, otrzymujemy powieść, którą aż chce się polecać. To naprawdę przyjemna historia, którą czyta się na raz. Od razu! Jak na debiut (chociaż nie okłamujmy się, na pewno dużą rolę odegrał także tłumacz, Stanisław Kroszczyński) Girl, Goddess, Queen czyta się z prawdziwą przyjemnością. Narracja pierwszoosobowa idealnie się sprawdza w przypadku komedii romantycznej, dzięki której nierzadko można się pośmiać, a minimum uśmiechnąć. Akcja pędzi, nie ma zastojów, wszystkie wydarzenia z mitu pięknie się zamykają. Czego chcieć więcej?
Girl, Goddess, Queen to literatura dla młodzieży, którą polecam z całego serca. Jeżeli tak jak ja, jesteście miłośnikami mitów greckich, jest to tym bardziej pozycja obowiązkowa. Czytałam chociażby Kirke, czytałam Pieśń o Achillesie. Uwierzcie mi, że przy Girl, Goddess, Queen obie te pozycje wypadają przeciętnie, co tylko pokazuje, że ten tytuł to naprawdę dobry retelling. Może i można by było ją trochę udoskonalić, ale wierzę, że z każdą kolejną książką Bea Fitzgerald będzie pisała coraz lepiej. Trzymam za nią kciuki i czekam na kolejne jej powieści. Tymczasem polecam ten debiut!
Tysiące lat temu bogowie skłamali. Twierdzono, że Persefona była tylko pionkiem w ich politycznej grze. Że Hades ją porwał i zmusił do małżeństwa. Że rozpacz jej matki, Demeter, doprowadziła Ziemię na skraj zagłady. Jednakże to tylko MIT. Kora/Persefona bynajmniej nie była naiwną dziewczynką, a Hades nie był okrutnym władcą Podziemia. Zeus nie był wcale taki wszechmocny i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-19
Muszę Wam wyznać, że dla mnie Emma jest drugą ulubioną książką po Dumie i uprzedzeniu Jane Austen. Serio! Wpierw zakochałam się w serialu BBC z 2009 roku, a potem od razu dopadłam książkę. Teraz po ponad dziesięciu latach mogłam do niej powrócić, by raz jeszcze przekonać się, jak wspaniałym piórem operowała Jane Austen i jak cudownie dziecięcą postacią była Emma. Nie mówiąc już o moim ulubieńcu - George Knightly.
Pozornie może się wydawać, że Emma nie ma w sobie nic ciekawego. Oto młoda, uprzywilejowana (nie dość, że tata kocha ją całym sercem, to jeszcze przekazuje jej ogromny majątek) dziewczyna bawi się w swatkę. Już wtedy wiadomo było, że to bardzo niebezpieczna gra, tyle że... w XVIII wieku było to jeszcze o tyle trudniejsze, gdyż uzależnione od klasy społecznej. Myk polega na tym, że Emma naprawdę chciała dobrze. Była romantyczką przekonana o swoich niezwykłych umiejętnościach, a to sprawia, że jej późniejsza przemiana decyduje o tym, że zarówno jej współczujemy, jak i doceniamy jej starania.
Jednakże dla mnie bez wątpienia numerem jeden w całej tej książce jest George Knightly. Wiecie, to taka wersja Mr. Darcy'ego, tyle że w porównaniu do Darcy'ego Knightly jest przyjacielem rodziny. Jego zrównoważona postawa, inteligencja oraz dowcip nierzadko mnie rozczulały. To mężczyzna, którego warto poznać - chociażby przez to, że stawia dobro drugiego człowieka ponad swoje własne. Jego relacja z Emmą jest naprawdę wyjątkowa i wierzę, że od samego początku poczujecie przyjaźń między tą dwójką. Miło jest spotykać takich ludzi, chociażby w książkach.
Ech, miło od czasu do czasu wskoczyć w wiktoriańską epokę wypełnioną balami, herbatkami i wiejskim życiem. Jest w tym coś przyjemnego. Jest w tym coś, do czego chce się wracać. Emma ma w sobie wiele z tego, co tak bardzo kochamy w Jane Austen, toteż polecam z całego serca! Zwłaszcza, że teraz dzięki wydawnictwu MG mamy wszystkie książki Jane Austen w przepięknej szacie graficznej!
Muszę Wam wyznać, że dla mnie Emma jest drugą ulubioną książką po Dumie i uprzedzeniu Jane Austen. Serio! Wpierw zakochałam się w serialu BBC z 2009 roku, a potem od razu dopadłam książkę. Teraz po ponad dziesięciu latach mogłam do niej powrócić, by raz jeszcze przekonać się, jak wspaniałym piórem operowała Jane Austen i jak cudownie dziecięcą postacią była Emma. Nie mówiąc...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-19
Przeczytałam tylko ze względu na to, że moja przyjaciółka z dzieciństwa stała się wielką fanką tej trylogii. Tylko dla niej spędziłam 10h czytania o niczym. Autentycznie.
To nie jest zła książka. To jest po prostu książka o niczym. Widać, że pisana bez większego zastanowienia a tym bardziej bez respektowania czyjegoś czasu. Serio! Bohaterowie nie robią autentycznie nic. Związki przyczynowo-skutkowe nie istnieją, a główny zły (to jest tata głównego bohatera) jest tak źle zarysowaną postacią, że równie dobrze mógłby być smokiem, a miałby tyle samo wspólnego z rzeczywistością (mam uwierzyć, by nadziany prawnik aż tak się interesował naszą Rose? Proszę was).
Myślałam, że więcej będzie o Lily, czyli o siostrze głównej bohaterki, ale nie. Tytuł jest po prostu chwytliwy i nie ma pokrycia z treścią książki.
O zakończeniu dowiem się od Oli i tyle mi wystarczy. Lubię guilty pleasure, ale to nawet pleasure nie było.
Przeczytałam tylko ze względu na to, że moja przyjaciółka z dzieciństwa stała się wielką fanką tej trylogii. Tylko dla niej spędziłam 10h czytania o niczym. Autentycznie.
To nie jest zła książka. To jest po prostu książka o niczym. Widać, że pisana bez większego zastanowienia a tym bardziej bez respektowania czyjegoś czasu. Serio! Bohaterowie nie robią autentycznie nic....
2018-07-04
Jak powszechnie wiadomo, to zwycięzcy piszą historię i to właśnie ich punkt widzenia przejmuje się najczęściej jako ten prawdziwy. Margaret Mitchell - dziewczyna wychowana na południu - postanowiła się z tym faktem nie zgodzić, bowiem od najmłodszych lat słuchała różnych opowieści z dawnych czasów od babci, ciotki, sąsiadów itd. Lecz jak się okazało Mitchell nie tylko ich wysłuchiwała, lecz także gromadziła w swojej świadomości wszelkie ciekawostki i niuanse, by w końcu zebrać się w sobie i rozpocząć pracę nad powieścią. Nie byle jaką powieścią, bowiem tylko po wysłuchaniu szczątków fabuły Przeminęło z wiatrem, ówczesny amerykański wydawca Mitchell ogłosił tę historię bestsellerem i niemal natychmiast sprzedał prawa do ekranizacji. Pytanie brzmi - dlaczego?
Po pierwsze Przeminęło z wiatrem to pierwsza powieść, która przedstawiała wydarzenia z wojny secesyjnej z punktu widzenia osób przegranych. I ten właśnie element sprawił, że historia Scarlett O'Hary stała się aż tak innowacyjna i wyjątkowa. Mitchell dodała do niej wszystko to, czego czytelnik oczekuje od lektury - przemianę głównej bohaterki, trudny romans, nieprzewidywalne wydarzenia, akcja mrożąca krew w żyłach, trochę śmiechu i dużo łez; a to wszystko osadziła w realiach prawdziwych wydarzeń, nierzadko powołując się na historyczne postacie i fakty. Zajęło jej to dziesięć długich lat, podczas których często pisała od tyłu (pierwszą stronę zostawiła na sam koniec, tłumacząc, że był to dla niej najcięższy kawałek chleba). Opłaciło się.
Przeminęło z wiatrem od razu zyskało status światowego bestsellera, a to wszystko za sprawą bardzo dobrze przemyślanej fabuły, wartkiej akcji oraz dobrze wykreowanych bohaterach - zarówno tych pierwszo-, jak również drugoplanowych. Historia nie należy do prostych opowieści na dobranoc - jest zajmująca, pełna życiowych mądrości oraz prawdopodobieństwa wydarzeń. Mitchell wyszła daleko poza ramy czasowe, tworząc uniwersalną opowieść o człowieczeństwie i chęci przetrwania niezależnie od czasu, w którym żyjemy. Dlatego też podczas lektury wydarzenia zaskakują swoją szczerością, a dane wydarzenie potrafi zaatakować z podwójną siłą, jeżeli tylko znajdziemy odniesienie do współczesności. A oto - wierzcie mi - nietrudno.
Ponieważ bohaterowie z Przeminęło z wiatrem to ludzie z krwi i kości - postaci, których nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować na dobrych i złych. Są zagubieni, samolubni i nierzadko pozbawieni wszelkiej nadziei, a ich losy przypominają huśtawkę - raz jest się u góry, innym razem w dole. Na przestrzeni kartek każda ważna postać przechodzi metamorfozę, zapewne dlatego tak dobrze można się w tej powieści odnaleźć.
W tym temacie można się wiele napisać, ponieważ Przeminęło z wiatrem jest zarówno debiutem Mitchell, jak i jej ostatnią powieścią (autorka w wieku czterdziestu ośmiu lat została potrącona; z drugiej jednak strony przez późniejsze problemy z prawami autorskimi można wątpić, czy rozważała rozwój powieściopisarki). Zachwyca zatem fakt, jak błyskotliwy i dobrze napisany debiut przygotowała dla swoich czytelników. Widać ogromną wiedzę, dbałość o zachowanie realiów oraz ten dar lekkości w pisaniu, z jakim rodzą się wyjątkowe osobistości. Napisanie ponad tysiąca stron trzymających w nieustannym zaciekawieniu to już nie lada sztuka, a Margaret Mitchell poszła jeszcze o krok dalej - pragnie się kolejnych tysiąca stron.
Dlatego tym bardziej się cieszę, że podobne doskonałe powieści mają piękne okładki. Jak spoglądam na dawne wydania wypełnia mnie smutek, że tak doskonała historia otrzymywała tak niepasujące do całości okładki (ja wiem, że taka była moda/czasy). Teraz jednak Przeminęło z wiatrem otrzymało okładkę idealną - coś tak prostego, pięknego a przy tym pasującego do całości. Zakochałam się w tej okładce od pierwszego wejrzenia i wiedziałam, że tę oto powieść muszę mieć! Albatros zadbał o wszystko - w tym o to, że ta powieść wcale nie jest taka ciężka (przypominam - ponad tysiąca stron) i można ją spokojnie czytać.
Pozostaje mi jedynie zakończyć recenzję słowami, że Przeminęło z wiatrem jest jedną z najlepszych książek na rynku wydawniczym, którą po prostu należy znać. To już klasyka - i to taka, do której aż chce się powracać. Kłaniam się nisko autorce i zachęcam do przeczytania. Bo warto, naprawdę WARTO!
Jak powszechnie wiadomo, to zwycięzcy piszą historię i to właśnie ich punkt widzenia przejmuje się najczęściej jako ten prawdziwy. Margaret Mitchell - dziewczyna wychowana na południu - postanowiła się z tym faktem nie zgodzić, bowiem od najmłodszych lat słuchała różnych opowieści z dawnych czasów od babci, ciotki, sąsiadów itd. Lecz jak się okazało Mitchell nie tylko ich...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-09
Jeżeli uważacie, że ta książka jest głupiutka, to tak, owszem, macie rację. Love on the Brain została wypełniona znajomymi kliszami, które w żaden sposób nie zaskakują. Sześć lat temu Levi tylko wobec Bee zachowywał się szorstko? Ojej, ciekawe czemu?! Bee nosi obrączkę po zmarłej babci, przez co Levi sądzi, że jest zamężna? No niemożliwe, że tak pomyślał, co nie?! Ach, no i moje ulubione - Bee rozmawia z kimś na Twitterze, ale nie wie z kim... hmmm... Zgadnijcie z kim! Nie wiem, jak u Was, ale kiedy ja czytam podobne sztampy, to wprost muszę przewracać oczami i wzdychać ciężko nad głupotą głównej bohaterki. Ale hej! Nadal przeczytałam to do samego końca! Czemu?
Ponieważ Love on the Brain jest dobrze napisane. I zabawne! Wiele żartów i spostrzeżeń Bee jest po prostu przegenialne. Jeżeli lubicie sarkastyczne poczucie humoru, to ta książka jest dla Was. Ali Hazelwood bawi się słowem i skojarzeniami, dzięki czemu jej powieść - mimo że jest momentami głupiutka - tak do końca głupiutka nie jest. Kumacie? Mimo sztampy (którą czytelnik i tak wyśmieje) autorka porusza wiele innych ważnych tematów, jak chociażby znaczenie kobiet w nauce. Nie mówiąc już o tym, że bohaterowie ze sobą rozmawiają! Szok! Oni nawet siebie lubią!
Rozwój akcji jest niezwykle wyważony. Tu się ciągle coś dzieje, przez co powieść czyta sie na raz! Od pierwszej strony jesteś z Bee Königswasser w samym centrum wydarzeń i - wierzcie bądź nie - to świetna towarzyszka. Dawno już nie miałam czegoś takiego, że lubiłam jakąś bohaterkę, a tu proszę! Bee szczerze cenię za jej szczerość, inteligencję i poczucie humoru. Levi zresztą też jest super, ponieważ - wow, wow, wow - ma coś do powiedzenia! Nie jest tylko przystojniakiem, ale jest przede wszystkim trzydziestodwulatkiem, który zdaje sobie sprawę z tego, że musi nauczyć się okazywać emocje i rozmawiać o tym. Szczerość między tymi postaciami jest naprawdę wyjątkowa. Autorka jest dobra w tworzenie charakterów. Oby tak dalej (zwłaszcza, że już poluję na jej wcześniejszą powieść The Love Hypothesis)!
I pamiętajcie - nie tylko mądrościami człowiek żyje. Czasami potrzeba właśnie takich powieści, które potrafią rozbawić i umilić czas. Love on the Brain nie jest głupiutką książką, mimo że głupiutka jest. To coś, co bym polecała wszystkim niedowiarkom, którzy nie wierzą w to, że można napisać ciekawą powieść w nurcie New Adult. Love on the Brain to bez wątpienia ciekawy przypadek romansu, który aż chce się polecać. Stąd też polecam!
Jeżeli uważacie, że ta książka jest głupiutka, to tak, owszem, macie rację. Love on the Brain została wypełniona znajomymi kliszami, które w żaden sposób nie zaskakują. Sześć lat temu Levi tylko wobec Bee zachowywał się szorstko? Ojej, ciekawe czemu?! Bee nosi obrączkę po zmarłej babci, przez co Levi sądzi, że jest zamężna? No niemożliwe, że tak pomyślał, co nie?! Ach, no i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-04
Już na starcie muszę to napisać, ponieważ wiem, jak niektórzy podchodzą do polskich obyczajówek. Otóż This summer nie jest złą powieścią, a już na pewno nie jest powieścią szkodliwą. Wbrew pozorom autorka zobrazowała polską rzeczywistość z zachowaniem wszelkich standardów. Bohaterka nie została przedstawiona jako chodząca piękność, bohater miał coś więcej ponad miłą dla oka aparycję. Wspólna praca umożliwiała im swobodne rozmowy, a wspólni znajomi tworzyli realną przestrzeń do spotkań. Czyli można napisać coś normalnego? Najwidoczniej można.
Oczywiście, żeby nie było zbyt słodko i lekko, autorka postanowiła wprowadzić do fabuły trudniejsze wątki. Zarówno Weronika, jak i Adam mają swoje problemy. Ona mieszka z despotycznym ojcem i współuzależnioną od niego matką; Adam cierpi na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Ich relacja pozwala im obydwojgu zapomnieć o problemach oraz dać impuls do zmiany życia. Wypadało to naprawdę dobrze, zwłaszcza że miłość nie zawsze jest odpowiedzią na wszystkie problemy, a przynajmniej nie od razu.
Sądzę, że głównym problem This summer jest ilość stron. 300 stron pozwala co najwyżej liznąć dany wątek, przez co rozwiązanie trudnego problemu wygląda, jakby ktoś pstryknął palcem i powiedział: "okej, czyli od teraz żyję tak". Żałuję, że powieść po prostu nie jest ciut dłuższa, dzięki czemu całość wypadałaby o wiele bardziej realistycznie - bo i też wygląda na to, że autorka pragnęła właśnie, by całość wybrzmiała jak najbardziej prawdziwie. Tutaj tego zabrakło.
Czasami z książkami jest tak jak z filmami - i tu, i tu oczekujesz przede wszystkim połowicznego wyłączenia mózgu i mile spędzonego czasu. This summer proponuje właśnie taką lekką, niezobowiązującą lekturę. Uznajmy, że to taka powieść na raz i to w sam raz na lato. Jak dla mnie to takie 6/10.
Już na starcie muszę to napisać, ponieważ wiem, jak niektórzy podchodzą do polskich obyczajówek. Otóż This summer nie jest złą powieścią, a już na pewno nie jest powieścią szkodliwą. Wbrew pozorom autorka zobrazowała polską rzeczywistość z zachowaniem wszelkich standardów. Bohaterka nie została przedstawiona jako chodząca piękność, bohater miał coś więcej ponad miłą dla oka...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-09
Urocza książka. Idealna na czytanie na balkonie.
Niby człowiek wie, jak to się skończy, a mimo to i tak się rozpływa w tej historii. No przeurocza!
Urocza książka. Idealna na czytanie na balkonie.
Niby człowiek wie, jak to się skończy, a mimo to i tak się rozpływa w tej historii. No przeurocza!
2023-06-01
Pojawianie się kolejnych tytułów LGBTQ+ na rynku wydawniczym udowadnia, że jest zapotrzebowanie w tym temacie. Nic dziwnego. Przez tysiąclecia próżno było szukać komedii romantycznej poświęconej miłości dwójce panów bądź dwójce kobiet, więc teraz świat bardzo stara się to nadrobić. Nie będę ukrywać - jestem trochę poza tematem, mimo że już kiedyś zrecenzowałam dla Was Materiał na chłopaka. Tym razem skusiłam się na kolejną powieść z tejże tematyki. Naiwnie wierzyłam, że dostanę coś podobnego do O mojej córce.
Dylan Tang to nastolatek, który pracuje w barze Wojownicy Woka prowadzonego przez jego ciocię. Jego życie wypełnione jest chińską kuchnią, rodzinnymi problemami oraz poszukiwaniem szczęścia. To pojawia się w najmniej spodziewanym momencie, gdyż w trakcie otrzymywania opieprzu od niezadowolonego klienta. To właśnie wtedy spotyka Theo. Bajecznie bogatego przystojniaka, który wywraca jego życie do góry nogami. Zaczyna się od udawania chłopaka na weselu, a później... chyba wszyscy wiecie, jak to się skończy, prawda?
To debiut. I to debiut, który czuć od pierwszej strony. Starałam się być wyrozumiała, ponieważ domyślam się, jak trudno jest zaskoczyć w tym znanym temacie. On i on spotykają się niby przypadkiem i z jakiegoś powodu ten drugi pragnie spotkać się z pierwszym... bo tak. Nie szukajcie wyjątkowej głębi. Raczej przygotujcie się na przyjemną lekturę, która posiada w sobie znamiona baśni. Akcja mknie do przodu, dramaty, jakie się dzieją na stronach powieści, przypominają problemy nastolatków, a wokół unosi się zapach pierwszej miłości. Czy można chcieć więcej? Tak, można.
Myk polega na tym, że Fake Dates and Mooncakes nie wnosi nic nowego do świata literatury poza tym, że mamy Dylana i Theo, a nie Danielę czy tam Theodorę. Ot, to taka przyjemna opowieść o miłości między dwójką nastolatków, którzy się w sobie zakochują. By wyszło bardziej komedio-romantycznie, autorka włożyła w powieść udawanie chłopaka na czas wesela w rodzinie. To było - jedynie nie w klamrach LGBTQ+. Poza tym nic więcej nie stoi naprzeciwko miłości dwójki chłopców. Mamy zwyczajny romans (przy komedii to to nie stało), w którym biedny chłopak zakochuje się w bogatym chłopcu, a bogaty chłopiec rozwiązuje wszelkie jego problemy życiowe.
I ja już ignoruję fakt, że w polskim społeczeństwie wciąż znajdziemy homofobiczne zarzuty. Jestem pewna, że w przypadku Ameryki, miłość gejowska jest o wiele bardziej wyluzowana. Ale wiecie! Brakuje mi wątków, które bardziej rozwiną wątpliwości: chciałabym przeczytać powieść, w której bohater stopniowo odkrywa swoje pożądanie wobec innego bohatera; chciałabym przeczytać, jak jakieś kobiety zabiegają o geja - bo hej, chociażby w Fake Dates and Mooncakes mamy dwójkę przystojniaków! Czy mam uwierzyć, że żadna koleżanka nie była zazdrosna o tę relację? To by było fajne!
Możliwe, że po prostu miałam zbyt wielkie oczekiwania. Ale to nie tak, że Fake Dates and Mooncakes było aż tak złą książką. Nie, nie. Po prostu od tematyki LGBTQ+ oczekiwałabym czegoś więcej, jednakże jako zwykła powieść romantyczna spełnia się dość dobrze. Przede wszystkim powieść Sher Lee ma coś, co odróżnia ją od innych - chińskie wtrącenia. Jako że w bohaterach płynie krew potomków twórców Wielkiego Muru, znajdziemy tutaj wiele interesujących nawiązań do Chin: o ich wierzeniach, przekonaniach, przysłowiach. Podobne niby mimochodem wrzucone wtrącenia dodawały tej powieści blasku.
Co jeszcze może przyciągnąć czytelników do tej książki? Ależ oczywiście, że okładka! Nie będę kłamała, to właśnie okładka o pastelowych kolorach sprawiła, że skusiłam się do przeczytania Fake Dates and Mooncakes! Marzy mi się, by absolutnie wszystkie powieści posiadały okładki stworzone na podstawie wnętrza książki. Tutaj wszystko się zgadza. Dwójka chłopaków, fartuszek z napisem "Wok Warriors", piesek, ciasteczka, a nawet ten kot przynoszący szczęście! No kocham!
Czy polecam? Wiecie, dla nastolatka Fake Dates and Mooncakes może okazać się naprawdę przyjemną, niezobowiązującą lekturą. Nie dzieje się tu nic, o co ktokolwiek powinien się martwić, a i sama miłość między Theo i Dylanem rozwija się w całkiem przyjemny sposób. Jeżeli jesteście zainteresowani tematem, sprawdźcie lekturę na własnej skórze!
Pojawianie się kolejnych tytułów LGBTQ+ na rynku wydawniczym udowadnia, że jest zapotrzebowanie w tym temacie. Nic dziwnego. Przez tysiąclecia próżno było szukać komedii romantycznej poświęconej miłości dwójce panów bądź dwójce kobiet, więc teraz świat bardzo stara się to nadrobić. Nie będę ukrywać - jestem trochę poza tematem, mimo że już kiedyś zrecenzowałam dla Was...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-20
Jak ja się cudownie bawię podczas lektury Rodziny Monet! No głowa mała! Po tej części historia o Hailie i jej braciach oficjalnie staje się moim ukochanym guilty pleasure, do którego będę powracała w chwilach smutku bądź po prostu z potrzeby serca - bo być z tą rodzinką to czysta przyjemność.
Ciąg dalszy przygód Hailie i jej braci. Rodzina Monet - nie zaskoczę - dalej ma wszystko: jachty, prywatne odrzutowce, złote porsche, kluby nocne, no generalnie wszystko. Ale mają też coś, co jest dla nich najważniejsze - mają siebie. Tutaj to rodzina gra pierwszoplanową rolę, czego Hailie WRESZCIE się nauczyła. W trakcie podróży z rodziną (a podróżować będzie w tej części naprawdę dużo) odkryje braci na nowo, ale przede wszystkim odkryje siebie. W tej części przyjdzie czas na nią, ponieważ również i ona zawalczy o swoją rodzinę.
Muszę przyznać, że cała ta opowieść jest szalenie naiwna, ale przy tym tak urocza, że naprawdę nie sposób się przy niej nie rozpłynąć. Serio, mam dwadzieścia siedem lat i jak zakochana nastolatka zaczynam lekturę i nie ma opcji, że ją odłożę, dopóki nie doczytam jej do końca. Dlaczego? Och, powodów jest kilka.
Największym atutem są bohaterowie, ale przyznam szczerze, że w nosie mam wszystkich ludzi obok Hailie (mogliby w ogóle nie istnieć). Najbardziej urzekają mnie jej bracia. Zapytacie, dlaczego mnie urzekają? Otóż absolutnie wszyscy mają w sobie to coś, czego (jestem pewna) każda czytelniczka będzie pożądała - miłość braterską. Miłość braterska w wykonaniu Vincente'a, Willa, Dylana, Tony'ego i Shane'a jest tym, o czym śnią wszystkie nastolatki (mimo że niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę)! Jest wrednie, ale po chwili przeuroczo. Są kłótnie, ale potem godzenie. Hailie jest księżniczką, a dzięki temu czytelniczka też może czuć się jak księżniczka. I o to chodzi - o to rozpływanie się. Opieka, jaką obdarzają ją jej bracia, jest rozbrajająca i życzę ją absolutnie wszystkim - bo któż by nie chciał mieć super przystojnych, sympatycznych, atrakcyjnych i BOGATYCH braci? Wiecie, oni są bogaci... to i wy. Także zapnijcie pasy, ponieważ w tym tomie podróżujemy naprawdę często, a czasami nawet w złotym porsche!
I ja wiem, że ta opowieść posiada minusy i to wiele. 3/4 chociażby Perełki jest opowieścią o niczym. Takie rozpieszczone życie bogatych ludzie, którzy non stop podróżują, świetnie się bawią, otaczają się bogactwem. Nie okłamujmy się - mało kto może sobie na to pozwolić, a i nie jestem pewna, czy wychwalanie mafijnego życia jest dobrym wzorcem... Ale dobra tam! To przecież historia dla młodzieży, a nawet i Rodzina Monet ma w sobie cudowne wzorce - przede wszystkim na piedestale stawia miłość rodzinną, a to coś, o co naprawdę ciężko w obecnych czasach.
Gdybym tylko mogła, skróciłabym tę część o połowę, ponieważ wspomnienia z poprzednich tomów naprawdę były zbędne (pamiętałam je sprzed miesiąca). Oprócz tego część wydarzeń była naprawdę nic nie wnosząca, ale to po prostu ja to widzę. Weronika Marczak pisze dobrze, lekko, a jej niektóre żarty są naprawdę udane. Uwielbiam pyskówki między bohaterami (dobra, tak serio to tylko między Hailie i braćmi), a i niektóre komentarze na temat świata i ludzi są całkiem trafne.
Nie dziwi mnie fenomen tej historii. Rodzina Monet posiada wszystko, czego młode dziewczęce serca potrzebują - szara myszka staje się księżniczką i na każde wezwanie ma piątkę super ekstra rycerzy. No heloł, kto by tak nie chciał? To właśnie tworzy fenomen Rodziny Monet - wiernych czytelników, do których w sumie i ja należę! Już się nie mogę doczekać następnej części, więc czekajcie razem ze mną, bo razem zawsze raźniej! Rodzinę Monet znajdziecie na pierwszym miejscu w bestsellerach TaniaKsiazka.pl!
PS. Nie uważacie, że lepiej by było, gdyby po prostu pociągnęli tomy 1, 2, 3, 4 i 5, zamiast rozbijać je na tom 2 część 1, tom 2 część 2, tom 3 część 1? Książka by na tym nie utraciła, a i dla czytelnika spoza Wattpada byłoby to ciut łatwiejsze.
PS2. Wiecie, że podkładając okładkę pod lampę UV znajdziecie na niej ukryty cytat? Ja mam: "Nie masz się co przejmować, dziewczynko. Jesteś naszą siostra. Mogą ci skoczyć". Że tak się wyrażę - CZADOWO!
Jak ja się cudownie bawię podczas lektury Rodziny Monet! No głowa mała! Po tej części historia o Hailie i jej braciach oficjalnie staje się moim ukochanym guilty pleasure, do którego będę powracała w chwilach smutku bądź po prostu z potrzeby serca - bo być z tą rodzinką to czysta przyjemność.
Ciąg dalszy przygód Hailie i jej braci. Rodzina Monet - nie zaskoczę - dalej ma...
2023-04-23
Piękna katastrofa liczy sobie niespełna 400 stron. Podczas nich mamy akcji jak na trzy tomy. Nie żartuję! Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że bohaterowie się ze sobą droczą. Zakochują. Przez jakiś czas ona mówi "nie". Schodzą się. Kłótnia. Rozchodzą. Schodzą. Kłótnia. Nie mogą bez siebie żyć. Happy end. Całkiem sporo tego, biorąc pod uwagę, że na ogół w pierwszym tomie New Adult przez całe 300 stron się ze sobą schodzą. W drugim tomie rozchodzą. W trzecim tomie godzą. Także jak widzicie autorka musiała się postarać, by tak co trzy strony akcja popędzała reakcję. Bez wątpienia tutaj nie można ominąć nawet strony, bo już się sporo może wydarzyć.
Powiem Wam szczerze - to nie jest zła książka. Jest bardzo naciągana i do bólu naiwna, ale widać, że Jamie McGuire nie poszła na łatwiznę. Przynajmniej stworzyła jakieś intrygi i to takie bardziej skomplikowane niż obgadywanie koleżanek bądź niedopowiedzenia. Żeby nie było - obgadywanie na college jest, ale tutaj fajnie rozegrane. Autorka próbowała pobawić się konwencją. Pokazać, że bohaterowie potrafią ze sobą porozmawiać - i nawet przez jakiś czas jej to wychodzi. No ale potem dochodzi do absurdów. Dziewiętnastolatka jest hazardzistką? "Bad man" jest przystojny, inteligentny, wysportowany, a w dodatku studiuje prawo? Seriously?
Ale jak tak gadam, a mimo to dobrze mi się czytało Piękną katastrofę. Pewnie dlatego, że lubię humor w książkach, więc od czasu do czasu uśmiechałam się pod nosem z powodu komentarzy głównych bohaterów. Abby i Travis są uroczy na swój sposób. Ponieważ poznajemy również przeszłość bohaterów, zdajemy sobie sprawę z tego, dlaczego coś ich do siebie ciągnie i odpycha (szkoda, że zostało to przedstawione tak mało przekonywująco). Wiecie, całość jest zbudowana na absurdalnym wręcz zakładzie, więc żałuję, że autorka trochę nie pograła w szukanie drugiego dna. Ale też nie oczekiwałabym od tej książki nie wiadomo czego.
Czy coś mi się szczególnie spodobało? Cieszę się, że McGuire nie romantyzowała psychopatycznych zachowań, lecz wprost powiedziała, że to niezdrowe. Aczkolwiek biorąc pod uwagę fakt, jak zakończyła się ta opowieść, ciężko stwierdzić, czy bohaterowie poszli po rozum do głowy. Z drugiej jednak strony jestem już za stara, żeby uwierzyć w niektóre teksty bohaterów, jak chociażby:
"Nie potrafię cię rozgryźć. Jesteś pierwszą dziewczyną, którą napawam wstrętem, zanim jeszcze wskoczyła mi do łóżka. Nie tracisz głowy, kiedy ze mną rozmawiasz. Nie starasz się zwracać na siebie uwagi". -> Może w wieku trzynastu lat bym w coś takiego uwierzyła. W wieku bohaterów (19/20 lat): nope. Zresztą nie liczcie, że zrozumiecie, dlaczego Abby aż tak zakręciła w głowie Travisowi. Tego się nie dowiemy. Musimy po prostu zaufać, że się zakochał na amen i tyle.
"Wiesz, dlaczego cię pragnę? Nie wiedziałem, że się zagubiłem, dopóki mnie nie odnalazłaś. Nie zaznałem uczucia samotności aż do pierwszej nocy, którą spędziłem w łóżku bez ciebie. Jeśli coś mi się w życiu udało, to tylko dzięki tobie. Czekałem na ciebie, Gołąbku". -> Powątpiewam, by takie słowa powiedział dwudziestolatek, podobnie jak powątpiewam w to, że aby na pewno cokolwiek mu się udało właśnie przez Abby. A takich tekstów jest całkiem sporo i wszystkie prowadzą tylko do jednego: Travis uwielbia Abby i każda czytelniczka chciałaby takiego chłopaka jak on.
Jest coś wyjątkowego w średnich powieściach z gatunku New Adult. Otóż dobrze się je czyta, można się czasami pośmiać i napisać długie recenzje. Czasami o takiej Pięknej katastrofie mogę opowiadać dłużej, niż o jakiejś naprawdę mądrej książce. Bo wiecie, że nie samymi mądrościami człowiek żyje, no nie? Daję 6/10, ponieważ dobrze się bawiłam. Nie jest to wybitne czytadło, ale skoro 27-latka dobrnęła do końca to chyba coś znaczy?
Piękna katastrofa liczy sobie niespełna 400 stron. Podczas nich mamy akcji jak na trzy tomy. Nie żartuję! Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że bohaterowie się ze sobą droczą. Zakochują. Przez jakiś czas ona mówi "nie". Schodzą się. Kłótnia. Rozchodzą. Schodzą. Kłótnia. Nie mogą bez siebie żyć. Happy end. Całkiem sporo tego, biorąc pod uwagę, że na ogół w pierwszym tomie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-20
Maria to pracoholiczka, która na pierwszym miejscu stawia swojego ośmioletniego syna Franka. Zrobi dla niego absolutnie wszystko. No, jedynie dawno temu zadecydowała za niego, że Franek nie będzie miał ojca. Do czasu, aż nieoczekiwanie odkrywa, że pragnienie poznania biologicznego taty jest tak silne, że chłopiec prosi o to w liście do św. Mikołaja. No cóż. Postanawia coś z tym zrobić. W międzyczasie Wojtek - były chłopak Marysi - coraz częściej myśli o swojej studenckiej miłości. A żeby jeszcze było śmieszniej, w życiu Marysi pojawia się Konrad, kolega z dzieciństwa, który coś za długie rzuca na nią spojrzenia i coś za dobrze dogaduje się z Frankiem. A w tle idą święta i magia cudów.
Bez Ciebie nie ma świąt to taka typowa powieść świąteczno-obyczajowa, posiadająca chyba wszystkie najważniejsze cechy. Kobieta poszukująca miłości? Cyk. Jej syn wysyłający list do św. Mikołaja? Cyk. Starszy chory pan, który ukrywa przed swoją rodziną swój stan? Cyk. Dwóch mężczyzn walczących o względy jednej kobiety? Cyk. Wzruszające przytulenie przy wigilijnym stole? Cyk. Co tu dużo mówić, to jedna z tych powieści, które się zna bez wcześniejszego czytania. I może oto właśnie chodzi? By się za długo nie głowić podczas lektury i żeby tak podczas świątecznej lektury móc okryć się rodzinnym kocykiem i żyć myślą, że to właśnie rodzina jest najważniejsza.
Wiecie, fabularnie to ta książka raczej nie zaskakuje, ale mogę pochwalić autorkę za styl. Tę powieść naprawdę dobrze się czyta, aczkolwiek nie jestem pewna, czy właśnie tak pięknie rozbudowanymi zdaniami wypowiada się mały chłopiec. Ale okej, niech będzie. Najważniejsze, że przez Bez Ciebie nie ma świąt czyta się raz-dwa i bez większych turbulencji. To sprawia, że to idealna powieść dla każdego. Dla nastolatki bądź starszej babci. Przeczytasz i zapomnisz. W tym przypadku aż mi się przypomniały powieści Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk bądź Anny Łaciny - np. Niebieskie nitki bądź Miłość pod Psią Gwiazdą w sumie dość oryginalnie podchodzą do temu świąt. Polecam.
Może wymagam ciut za dużo, ale marzy mi się opowieść świąteczna, która nie będzie kalką wszystkiego tego, co do tej pory było. Może się kiedyś tego doczekam. A może właśnie powinnam się cieszyć właśnie z takich polskich obyczajówek, które po prostu dają ukojenie? Jeżeli Wy potrzebujecie takiej lekkiej, niezobowiązującej lektury świątecznej, możecie sięgnąć po Bez Ciebie nie ma świąt Natalii Sońskiej.
Maria to pracoholiczka, która na pierwszym miejscu stawia swojego ośmioletniego syna Franka. Zrobi dla niego absolutnie wszystko. No, jedynie dawno temu zadecydowała za niego, że Franek nie będzie miał ojca. Do czasu, aż nieoczekiwanie odkrywa, że pragnienie poznania biologicznego taty jest tak silne, że chłopiec prosi o to w liście do św. Mikołaja. No cóż. Postanawia coś z...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-23
Nie rób scena, Flora to powieść jedna na sto. To bardzo dobry debiut, udowadniający, że nowe polskie pokolenie ma dużo do zaproponowania w literaturze. Wreszcie powieść, która jest autentycznie zabawna, lekka, przyjemna, a przede wszystkim którą czyta się równie dobrze, jakby się ją oglądało (tak, tak, to gotowy scenariusz na film).
Flora to niespełniona, choć rzekomo zdolna aktorka, która już w pierwszym rozdziale dostaje propozycję nie do odrzucenia. W spektaklu u samego Xawiera - zdobywcy Oscara i wielu innych nagród - ma zagrać mitologiczną postać Psyche. I to z nie byle kim, lecz z Maksem Stankiewiczem: gwiazdą polskiego kina (osobiście wyobrażałam go sobie jako takiego Leonardo DiCaprio polskiego podwórka). Problem w tym, że tę dwójkę dawno temu łączyła miłość zakończona w takim stylu, że Flora wolałaby trzymać się od Maksa jak najdalej. Ale pieniądze...!
Jak łatwo się domyślić, Flora postanawia przyjąć propozycję, dzięki czemu czytelnik wchodzi na drewnianą scenę i zza kotary ogląda przedstawienie. I to przedstawienie naprawdę świetnie napisane, że aż chce się przyjść raz jeszcze na ten spektakl (że tak pozostanę w teatralnych metaforach). Ej, serio! Zawsze z przymrużeniem oka przyjmuję polskie komedie romantyczne, a tu proszę! Nie dość, że Nie rób scen, Flora jest naprawdę świetnie napisane - idealnie nadaje się na ekranizację - to w dodatku jest autentycznie zabawne. Widać, że Martyna Pustelnik próbowała stworzyć coś innego, a mimo to nie tworzyła z tej książki nie wiadomo jak głębokiej psychologii (nie oczekujcie górnolotnych przemyśleń). Tę książkę ma się po prostu dobrze czytać i w tej formie świetnie się spełnia.
Przyznam, że zachwyciła mnie w tej książce ta oryginalność. Te liczne nawiązania do popkultury, które najczęściej mają za cel nas rozbawić, naprawdę działają i sprawiają, że świat przedstawiony jest po prostu ciekawszy. Oprócz tego jestem na plus, jeżeli chodzi o w miarę prawdziwe przedstawienie życia celebryty. W miarę, bo moje wyobrażenie o tym życiu jest ciut inne. No i generalnie chwalę za styl Martyny Pustelnik - wielu pisarzy powinni się od niej uczyć pisania.
Recenzja recenzją, ale pamiętajmy, że Wymarzona Książka służy przede wszystkim mi w zapisywaniu przemyśleń na temat danej lektury. Stąd też całkowicie subiektywnie uważam, że Maks Stankiewicz nie miał równego charakteru. Typ mi nie grał od samego początku do samego końca. Do gwiazdora polskiego kina, który rzekomo dostaje role nawet w Hollywood, a w którym kochają się tysiące kobiet, nie pasuje grzeczny charakter, z jakim go poznajemy. Okej, zmienił się, rozumiem, ale coś nie widzę, by komukolwiek - zwłaszcza komuś bogatemu, sławnemu, popularnemu - zależało na kimś, kogo nie widział pięć lat i żeby zaraz tak za Florą latać. Nie, nie, nie. Już wolałabym tę kliszę w postaci "od nienawiści do miłości", bo przynajmniej dawało to szansę na rozwój postaci. W tym przypadku brakowało mi jakiejś oryginalności.
Koniec końców, uważam, że Nie rób scen, Flora to naprawdę genialna komedia romantyczna, którą będę polecać i to do tego stopnia, że naprawdę mam nadzieję, że zostanie zekranizowana. Za Martynę Pustelnik trzymam mocno kciuki i już teraz czekam na kolejną jej powieść - ma talent, który zdecydowanie zachwyci niejednego czytelnika.
Nie rób scena, Flora to powieść jedna na sto. To bardzo dobry debiut, udowadniający, że nowe polskie pokolenie ma dużo do zaproponowania w literaturze. Wreszcie powieść, która jest autentycznie zabawna, lekka, przyjemna, a przede wszystkim którą czyta się równie dobrze, jakby się ją oglądało (tak, tak, to gotowy scenariusz na film).
Flora to niespełniona, choć rzekomo...
2022-08-28
Powiem tak - jestem w szoku. Dawno żaden debiut nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia. Zwłaszcza polski debiut. A tu proszę. Zamówiony w Taniej Książce Szept lasu Marleny Sychowskiej sprawił, że moja wiara w talent została przywrócona, a sama książka okazała się dla mnie nie tylko interesującą historią, ale też niezwykle ciekawym doświadczeniem literackim. W którymś momencie już sama nie wiedziałam, do czego ta historia zmierza.
Szept lasu to retelling znanych baśni. Akcja zaczyna się za górami, za lasami, a bohaterami są książęta i księżniczki (okej, w tym przypadku pretendentki do tego zaszczytu) oraz magiczne istoty. To wszystko sprawia, że już od pierwszej strony czytelnik bez trudu odnajduje się w świecie przedstawionym, a wtedy łatwo o zabawę znanymi motywami. Kto okaże się dobry a kto zły? Kto pomoże Eillen a kto ją zdradzi? Czy miłość zwycięży? To tylko kilka z pytań, które pojawiają się w głowie podczas czytania. Ich odpowiedzi mogą zaskoczyć.
Szept Lasu to pierwszy tom serii o Baśniach z Siedmiu Królestw i jak to w baśniach bywa, pojawiają się klasyczne motywy. W pierwszej chwili sądziłam, że motywem, na którym będzie opierała się opowieść o Eillen pochodzi z Królewny Śnieżki - już na okładce mamy "Lustereczko, powiedz przecie, która najpiękniejsza jest na świecie". Ale nie! Autorka nie bała się miksować kilku baśni z ich najbardziej znaczącymi motywami, by później iść dalej w tę opowieść zgodnie z własnym sumieniem. W związku z tym podczas lektury spotkamy się z nawiązywaniami do Królewny Śnieżki, Pięknej i Bestii, Kopciuszka, Czerwonego Kapturka, chyba nawet Małej Syrenki. Za każdym razem, kiedy jakiś znany motyw się pojawiał, wręcz się pobudzałam i mówiłam sobie: "Okej, tego tutaj się nie spodziewałam".
Podsumowując - warto. Serio warto. Jeżeli lubicie retellingi baśni, Szept Lasu to dla Was wręcz wymarzona lektura. Zaskakująca, lekko napisana, bardzo przyjemna w odbiorze. Muszę przyznać, że już od pierwszej strony nie mogłam się oderwać od lektury. Według mnie mógłby też zostać z powodzeniem przeniesiony na ekran kin.
Powiem tak - jestem w szoku. Dawno żaden debiut nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia. Zwłaszcza polski debiut. A tu proszę. Zamówiony w Taniej Książce Szept lasu Marleny Sychowskiej sprawił, że moja wiara w talent została przywrócona, a sama książka okazała się dla mnie nie tylko interesującą historią, ale też niezwykle ciekawym doświadczeniem literackim. W którymś...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-18
Po Moją kuzynkę Rachelę sięgnęłam za względu na Rebekę, którą do tej pory wychwalam pod niebosa (serio - jak jeszcze nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie). Stąd też mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać - podróży w czasie, miłości, nienawiści i tajemnicy. Zwłaszcza tajemnicy. To też otrzymałam, ale w znacznie mniejszym stopniu, niż się spodziewałam. Okazało się bowiem, że Moja kuzynka Rachela wprawdzie jest przyjemną lekturą poprowadzoną w mądry sposób, ale niestety nie przebije się przez popularność Rebeki.
Początek jest obiecujący. Oto Filip, dwudziestoczteroletni zatwardziały kawaler, otrzymuje list od swojego schorowanego opiekuna, Ambrożego, że we Włoszech zakochał się i poślubił wdowę, Rachelę. Niestety nagłe dodatkowe bóle sprawiły, że nie zdołał wrócić z małżonką do Anglii, gdyż zmarł... bez zmiany testamentu na korzyść nowej żony. Innymi słowy wszystkie dobra przepadają na Filipa. Po kilku tygodniach Rachela postanawia odwiedzić nabytek zmarłego męża i okazuje się zupełnie inną kobietą, niż ją sobie Filip wyobrażał. Jest miła, elokwentna, dobrze wychowana i piękna. Filip zakochuje się w niej bez pamięci. W międzyczasie jednak znajduje w starych rzeczach Ambrożego listy nigdy do niego nie wysłane, w których starszy kuzyn informuje, że jego nagłe pogorszenie na zdrowiu spowodowane jest... otruciem.
Jako że Moja kuzynka Rachela jest poprowadzona w bardzo dobry sposób, czytelnik dostaje dwa sprzeczne ze sobą komunikaty. Żona może być winna bądź niewinna, gdyż zmęczony chorobą Ambroży nie myśli trzeźwo, a i jego brat - ojciec Filipa - cierpiał na podobną dokuczliwość. Zadaniem czytelników będzie dowiedzenie się, czy Rachela naprawdę jest bezduszną morderczynią - istną femme fatale - skrywającą swoje zło za maską skrzywdzonej kobiety, czy może to po prostu świat oskarżył ją o to na podstawie dorodnego majątku, który nieoczekiwanie mógł trafić w jej ręce. Innymi słowy dostajemy bardzo podobną tajemnicę, co w Rebece, tyle że... tutaj podane jest to w o niebo nudniejszy sposób. Właściwie tylko początek i zakończenie pchają wątek dalej, a cała reszta wypełniona jest codzienną rutyną, która wprawdzie może zaciekawić, ale może też zanudzić.
Niestety podczas lektury i zaraz po mam bardzo mieszane uczucia względem Mojej kuzynki Racheli. Z jednej strony miała coś, co bardzo mi się spodobało (ta prawda ukryta między wierszami, ta niepewność, kto jest tak naprawdę winny i czy ktoś w ogóle jest winny), a z drugiej strony uważam ją za aż za bardzo rozwleczoną. Gdyby była skrócona o pięćdziesiąt stron, na pewno posłużyłoby jej to za plus... z drugiej jednak strony nie przeczytałabym pięknego opisu codziennych obowiązków albo co gorsza nie przeczytałabym ciekawych wymian zdań między Rachelą a Filipem.
Rachela jest tutaj bez wątpienia najciekawszą postacią całej książki. Tytułowa postać to femme fatale w najczystszej formie. Inteligentna, urocza, zabawna, innym razem groźna, a już na pewno nieoczywista. Bez wątpienia to właśnie jej tajemnica zachęcała mnie do dalszej lektury, zachęcając raz po raz do przewrócenia strony. To mistrzowsko opisana postać, którą warto poznać. Muszę przyznać, że mam mieszane co do zakończenia, ale najwidoczniej tak miało być, że to czytelnik musi podjąć ostateczną odpowiedź co do prawdziwości winy bądź niewinności Racheli.
Czego bym tu jeszcze nie napisała, nie odda to mojego mieszanego odczucia do tej lektury. Bez wątpienia powrót do wykreowanego świata Daphne du Maurier sprawił mi niemałą przyjemność. Do tego Moja kuzynka Rachela dołączyła do tytułów z serii Butikowej, która charakteryzuje się przepiękną, jak gdyby wyjętą z poprzedniej epoki szatą graficzną. Uważam, że warto ją przeczytać - a już na pewno, jeśli spodobała Wam się Rebeka.
Po Moją kuzynkę Rachelę sięgnęłam za względu na Rebekę, którą do tej pory wychwalam pod niebosa (serio - jak jeszcze nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie). Stąd też mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać - podróży w czasie, miłości, nienawiści i tajemnicy. Zwłaszcza tajemnicy. To też otrzymałam, ale w znacznie mniejszym stopniu, niż się spodziewałam. Okazało...
więcej mniej Pokaż mimo to
Strasznie nudne to było. O ile pierwsze części były całkiem ciekawe (nie mówię, że mocno, ale CAŁKIEM), to ta była strasznie wtórna i pisana na kolanie. Na 638 stron spokojnie można by było wyciąć z 200 stron opisu o zachwycie nad bogactwem i nad wspaniałością Hailie. Serio - w tej części autorka mocno przesadziła w gloryfikacji głównej bohaterki. Ogólnie to niedużo się dzieje. Przez większość czasu jest nudno. Wszyscy bohaterowie mają myśli i zachowania 15-latków i byłoby to dość spoko, gdyby nie fakt, że są 2x starsi. Absurd goni absurd, ale przynajmniej dobrnęliśmy do końca!
A mimo to wiem, że Rodzina Monet udowodniła mi jedno - uwielbiam czytać guilty pleasure, a już zwłaszcza je komentować (karteczki samoprzylepne to cudo! uważam, że zostały stworzone właśnie dla podobnych czynności). Oprócz tego uwielbiam tę serię za rodzinne więzi. Może w niektórych przypadkach przesadzone, ponieważ żaden brat nie zachowuje się tak, jak bracia Monet, ale mimo to miło mi się na serduszku robi, że rodzina ma w tym tytule taką moc.
Strasznie nudne to było. O ile pierwsze części były całkiem ciekawe (nie mówię, że mocno, ale CAŁKIEM), to ta była strasznie wtórna i pisana na kolanie. Na 638 stron spokojnie można by było wyciąć z 200 stron opisu o zachwycie nad bogactwem i nad wspaniałością Hailie. Serio - w tej części autorka mocno przesadziła w gloryfikacji głównej bohaterki. Ogólnie to niedużo się...
więcej Pokaż mimo to