-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant8
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2019-12-27
2019-12-04
2019-11-26
2019-10-30
Lekkie, puchate czytadło na nudny wieczór. A w zasadzie: na kilka wieczorów, bo pochłonięcie wszystkich opowiadań na raz grozi przytłoczeniem. A jest czym przytłaczać - humor bazuje na prostych stereotypach i utartych gagach, czasem tylko z lekkim twistem. Czuć inspirację Chmielewską - ten sam rodzaj przedstawienia schematu w absurdalny sposób. Na szczęście u Kisiel jest ciekawiej i bez jadu. Tylko czasem zbyt monotonnie, jak to bywa w powieściach stojących gagiem, a nie fabułą.
Lekkie, puchate czytadło na nudny wieczór. A w zasadzie: na kilka wieczorów, bo pochłonięcie wszystkich opowiadań na raz grozi przytłoczeniem. A jest czym przytłaczać - humor bazuje na prostych stereotypach i utartych gagach, czasem tylko z lekkim twistem. Czuć inspirację Chmielewską - ten sam rodzaj przedstawienia schematu w absurdalny sposób. Na szczęście u Kisiel jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie powiem, żebym była niezadowolona z lektury, ale... po Gaimanie spodziewałam się zupełnie czegoś innego. To autor o niebanalnej wyobraźni, potrafiący zaskakiwać, mimo pozornej prostoty fabularnej i wykorzystania bardzo ogranych wątków. Udowodnił to już w "Amerykańskich bogach" - bardziej na poważnie - i w "Chłopakach Anansiniego" - nieco z przymrużeniem oka - stawiając sobie bardzo wysoką poprzeczkę. Do tego wziął sobie za bazę mity nordyckie - a, umówmy się, ciężko jest cokolwiek spieprzyć z taką bazą.
Jednak Gaiman nawet nie próbował napisać powieści. Napisał opracowanie mitologii, wzorując się na autorach, którzy niegdyś popchnęli go w zainteresowanie mitologią. Przyznaje się do tego jawnie we wstępie - i okej. Jednak mimo wszystko nadal liczyłam, że to będzie nieco inne, bardziej gaimanowskie opracowanie. Z niestandardową perspektywą, z mniej znanymi wątkami, może podane w nietypowy sposób? Niestety - nie. Z Gaimana zostaje tylko gawędziarska narracja, cała reszta to po prostu zbiór najpopularniejszych i najbardziej ogranych historii o bogach Północy. Ten sam kotlet, który - jako wielka fanka mitologii Europy - kosztowałam już setki razy. Tyle, że tym razem odrobinę doprawiony autorskim sosem.
I naprawdę, da się inaczej. Taka Joanne Harris w "Ewangelii według Lokiego" zrobiła to samo i nawet słabiej stylistycznie, ale przedstawiła wszystkie te znane i kochane historie z innej, niespodziewanej perspektywy, dzięki której one naprawdę ożywają i nabierają głębi, a bogowie i bohaterowie naprawdę stają się bohaterami literackimi. Mało tego, czuć, że to jest jej książka, a nie powtórzenie już znanych i utartych wizerunków popkulturowych. Weźmy tego nieszczęsnego Lokiego. U Harris jest pełnoprawną postacią - autorka ma na niego pomysł, konsekwentnie go prowadzi, czuć w kreacji jej własny pomysł. Inny, bardziej znany Loki - ten Jakuba Ćwieka. Faceta, lekko mówiąc, nie darzę sympatią, ale u niego Loki również jest czymś więcej, postacią, za którą idzie autorska idea, inna perspektywa. Loki Gaimana nie jest Lokim Gaimana. To Loki z Marvela, i to nawet nie tego komiksowego, ale filmowego. Czytając, czułam się, jakbym obserwowała na ekranie Toma Hiddlestona. Oczywiście, MCU ma olbrzymi wpływ na popkulturę i obecnie więcej ludzi będzie Lokiego kojarzyć z księciem kosmitów niż nordyckim bogiem, ale... Naprawdę, Gaiman, ze wszystkich możliwych autorów, też idący tą drogą?
Mimo wszystko, pewnie i tak kupię. Po pierwsze, to Gaiman. Po drugie, piękne wydanie od Maga. I jak na samym początku wspomniałam - to nie jest zła książka. Po prostu bardzo, ale to bardzo rozmijająca się z dotychczasowym dorobkiem Gaimana i jego możliwościami.
Nie powiem, żebym była niezadowolona z lektury, ale... po Gaimanie spodziewałam się zupełnie czegoś innego. To autor o niebanalnej wyobraźni, potrafiący zaskakiwać, mimo pozornej prostoty fabularnej i wykorzystania bardzo ogranych wątków. Udowodnił to już w "Amerykańskich bogach" - bardziej na poważnie - i w "Chłopakach Anansiniego" - nieco z przymrużeniem oka - stawiając...
więcej mniej Pokaż mimo toOdyseja kosmiczna? Raczej wielki kosmiczny koktajl! Czego tu nie mamy? Od prehistorycznej fantastyki przeskakujemy gładko do abstrakcyjnego pierwszego kontaktu, mijając po drodze hard sci-fi, klasyczny thriller, cyberpunk i nawet zarys dystopii. I to wszystko razem gra tak fantastycznie, że każdy rozdział chce się czytać po kilka razy. Co prawda, momentami historia trąci myszką, a niektóre wizje sprzed 50 lat bardziej współcześnie bawią niż niepokoją, ale w żaden sposób nie odbiera to wartości i smaku finalnemu produktowi. Pozycja absolutnie obowiązkowa - i nie warto zrażać się do niej tylko ze względu na gatunek, jaki reprezentuje. Styl Clarke'a jest bardzo przystępny w odbiorze, nie przygniata czytelnika masą naukowego języka, jak to często bywa z innymi klasykami (patrzę na ciebie, Lem). Bardzo dobra lektura na początek lub dla załapania istoty sci-fi.
Odyseja kosmiczna? Raczej wielki kosmiczny koktajl! Czego tu nie mamy? Od prehistorycznej fantastyki przeskakujemy gładko do abstrakcyjnego pierwszego kontaktu, mijając po drodze hard sci-fi, klasyczny thriller, cyberpunk i nawet zarys dystopii. I to wszystko razem gra tak fantastycznie, że każdy rozdział chce się czytać po kilka razy. Co prawda, momentami historia trąci...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo średnia, bardzo mało kocia antologia. Dobór opowiadań jest tragiczny - praktycznie nie ma tu średnich opowiadań, są tylko albo bardzo dobre (Sapkowski, Dukaj, Zimniak, Kołodziejczak), albo tragiczne (Kalicki, Białołęcka, Lewandowski), albo bezpłciowe (reszta poza Wolskim). Czyżby mały odzew zmusił redaktorów do brania opowiadań na chybił trafił?
Eugeniusz Dębski – Aaa, kotki dwa... 4/10
Przeczytałam i natychmiast zapomniałam, o czym opowiadanie traktowało. Narracyjny chaos, nieodpowiednie rozłożone napięcie, element kulminacyjny bez wyrazu i zaskoczenia. No i kota brak. Niby jest, ale głównie go nie ma. I za diabła nie mogę dojść, jakie miał znaczenie dla fabuły. Punkty głównie za ciekawy pomysł i całkiem niezły klimacik grozy rodem z paranormalnych horrorów.
Jacek Dukaj – Ponieważ kot 7/10
W kilkustronicowym opowiadaniu Dukajowi udało się stworzyć sci-fi, które pomysłem i plot twistem bije na główę wiele pozycji, w tym te okrzyknięte mianem klasyki i geniuszu. Prostota z iście kocim pazurem i smaczną dawką metafizycznej abstrakcji. Mniam!
Włodzimierz Kalicki – Kot typu Stealth 1/10
Jeden z trzech debiutów w tej książce. Totalnie spartolony przez galopującą poglądopoprawność autora i tony schematów, żenujących schematów. Niepotrzebnie obraźliwe, niewnoszące nic do fabuły komentarze, ściąganie uwagi na Ten Jedyny Słuszny Pogląd Autra i chaotycznie prowadzona narracja odciągały uwagę od kociego wątku. Który, sam w sobie, ma duży potencjał i niezłą atmosferę grozy, w bardzo mastertonowskim stylu. No, ale niestety...
Andrzej Sapkowski – Złote popołudnie 8/10
Czytałam już dawniej i z przyjemnością stwierdziłam, że nie tylko się nie zestarzało, ale i z czasem zyskało więcej dostępnych szufladek do odkrycia. Magia Sapkowskiego, mistrza krótkiej formy.
Ewa Białołęcka - Usta Boga 1/10
Ewo Białołęcka, dlaczego?! Dlaczego popełniłaś takie gówno?! Nieudolna kalka z Księgi Dżungli, okraszona wątkiem pedofilskim. Tak, u EWY BIAŁOŁĘCKIEJ. Liczyłam, że będzie to jedno z lepszych opowiadań w zbiorze, a tu taki klops...
Andrzej Zimniak - Rozpakuj ten świat, Evitt 9/10
Opowiadanie, które niespodziewanie okazało się najlepsze w antologii. Tak, lepsze nawet od obu opowiadań Sapkowskiego i Dukaja. Niesamowity pomysł zrealizowany w cudownym stylu i okraszony zaskakującym zakończeniem, którego poznanie dodaje głębi całej reszcie. Majstersztyk!
Piotr Goraj - Ale kyno! Bajka deliryczno-depresyjna 5,5/10
Najlepszy z trzech debiutów, ale na tle całości - opowiadanie dość słabe. Podobała mi się autentycznie deliryczna atmosfera i narracja, pomysł był całkiem ciekawy. Ale... To jest psie opowiadanie. Kto dał psie opowiadanie do antologii o kotach? Kto, pisząc o kotach, koncentruje się na psach?
Konrad T. Lewandowski - Rydwan bogini Freyi 1/10
Bogini Freya powinna swoim rydwanem przejechać po autorze za to coś. Na szczęście chociaż głównemu chu... khem, bohaterowi się oberwało. Mogło być całkiem nieźle, gdyby: Lewandowski ugryzł się w przemądrzały język (cały wstęp do opowiadania to prymitywny, niepotrzebny pojazd po ludziach o innych poglądach) i uczynił głównym bohaterem kogoś, kto chociaż odrobinę mniej byłby skończonym dupkiem. A tak? Cóż, wyszła po prostu śmierdząca kupa.
Marcin Wolski - Worek 6/10
Ach, czarny humor! To opowiadanie było, jakbym obejrzała film Tarantino, tylko bardziej i śmieszniej. Cudowne operowanie bezsensem i makabrą, połączone z ostrą narracją i prostym, ale nie prostackim, dowcipem. Chyba muszę się bliżej poznać z twórczością Wolskiego.
Maciej Żerdziński - Źrenice 5/10
Za cholerę nie pamiętam, co przeczytałam. Czuję, że coś mi się w opowiadaniu podobało, ale nie tylko ni wiem co, ale i nie mogę zupełnie sobie przypomnieć, o czym ono w ogóle było.
Tomasz Kołodziejczak - Dotyk pamięci 8/10
Drugie opowiadanie, którego geniuszu zupełnie się nie spodziewałam. Autor nie tylko wykreował spójne, interesujące uniwersum, ale i zarysował fascynujący, tragiczny romans. Wszystko to wplecione w genialny miks fantasy i sci-fi. Chcę więcej!
Iwona Żółtowska - Marobet 4/10
Kolejne opowiadanie, którego nie pamiętam, ale z bardziej negatywnym posmakiem. Ot, przemknęło i trochę zanudziło.
Andrzej Sapkowski - Muzykanci 6/10
Opowiadanie, które chyba wciśnięto tylko po to, żeby ratować ogólny poziom antologii. Mało kocio, nie tak szokująco, jak autor zapewne próbował to przedstawić, z niezłym, ale dość łopatologicznym morałem. Po Sapkowskim jednak spodziewałam się czegoś lepszego.
Bardzo średnia, bardzo mało kocia antologia. Dobór opowiadań jest tragiczny - praktycznie nie ma tu średnich opowiadań, są tylko albo bardzo dobre (Sapkowski, Dukaj, Zimniak, Kołodziejczak), albo tragiczne (Kalicki, Białołęcka, Lewandowski), albo bezpłciowe (reszta poza Wolskim). Czyżby mały odzew zmusił redaktorów do brania opowiadań na chybił trafił?
Eugeniusz Dębski –...
No... nie wiem. Z jednej strony pomysły naprawdę ciekawe, z drugiej do bólu wtórne lub przekombinowane. Z jednej strony banały i doprowadzający do białej gorączki narrator i główny bohater w jednym, z drugiej geniusz i postaci tak fascynujące, że aż chce się prosić o więcej. Wszystko razem niestety ewidentnie na siłę utrudniane, komplikowane, zapętlane. Mocne strony książki utonęły w metafizycznym bagnisku. Nie jest to moje pierwsze sci-fi, ani jedno z pierwszych, a mimo to prawie nic nie zrozumiałam. Najbardziej jednak zawiodło mnie szeroko zapowiadane nowatorskie podejście do motywu pierwszego kontaktu. Otóż nie, Lem zrobił już to o wiele wcześniej. I lepiej - bo nie masturbował się swoją wiedzą i pomysłami. I tylko tego świetnego wątku wampirycznego szkoda...
No... nie wiem. Z jednej strony pomysły naprawdę ciekawe, z drugiej do bólu wtórne lub przekombinowane. Z jednej strony banały i doprowadzający do białej gorączki narrator i główny bohater w jednym, z drugiej geniusz i postaci tak fascynujące, że aż chce się prosić o więcej. Wszystko razem niestety ewidentnie na siłę utrudniane, komplikowane, zapętlane. Mocne strony książki...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie lubię się z light novel. Ale za to lubię animowane uniwersum Fate, więc Fate/Zero wylądowało na wysokim miejscu na liście "do kupienia". Szybko trafiło również do czołówki "rozczarowań roku". A mamy dopiero styczeń.
Naprawdę, nie miałam wysokich oczekiwań wobec tej nowelki. Spodziewałam się tego, czego po anime z tego uniwersum - niezbyt ambitnej przygodówki z nutką fantasy i mitologii, z wartką akcją i ciekawymi bohaterami. Fate jest naprawdę serią, w której forma light novel sprawdziłaby się idealne. Musiałoby być jedynie JAKOŚ napisane...
Wyobraźcie sobie nastolatka, który - podjarany grą, która niesamowicie mu się spodobała - postanowił napisać sobie fanfika w formie sequelu. Nie mając większych umiejętności ani obeznania, używa do tego topornego, hiperpoprawnego esejowego stylu, którego nauczył się w szkole. Okrasza to wszystko schematami z gier i filmów, nie trudząc się dostosowaniem tego do języka książki - bo i jak to ma zrobić, skoro się nie zna? Na koniec dorzuca dużo, bardzo dużo patosu, żeby wyglądało dojrzalej. A, i trochę dziwnobrzmiącej staromowy, bo gdzieś mu się obiło o uszy, że ludzie z przeszłości powinni mówić dziwnie.
Tak właśnie napisane jest Fate/Zero. Nie bardzo wiem, na ile to wina oryginału, a na ile tłumacza i redakcji (no, w końcu to Kotori, czego się można spodziewać po Kotori?), ale główną bolączką jest przede wszystkim zbytnie uproszczanie języka i fabuły oraz nieumiejętność przeniesienia formy z jednego medium na drugie. Mamy więc rozwlekłe opisy emocji i sytuacji naprawdę nieistotnych oraz nienaturalne dialogi przy szczątkowych opisach akcji czy jakiejś chociaż minimalnej pracy tekstu. Czytając, ma się świadomość, że autor doskonale widział przedstawiane sceny, ale zwyczajnie nie potrafił ich opisać tak, by dla czytelnika były tak samo emocjonujące jak dla gracza czy widza. W książce nie da się operować obrazem, ruchem, muzyką. Trzeba to wszystko wyrazić słowem. I tak, można pisać i prosto, i ładnie. Wystarczy sięgnąć po Rowling, Riordana albo Le Guin, żeby zobaczyć, że się da i jak się da. W Japonii na pewno istnieją też lokalne, dobrze napisane książki dla dzieci i młodzieży, autor na pewno miał całą gamę wzorów, jeśli nie potrafił samemu operować tekstem.
Ba, istnieją light novel, które z powodzeniem robią za wzór książki bardzo prostej, a mimo to nadającej się do czytania. Nie jestem fanką nowelek, a mimo to od ręki mogę wymienić z dwie przyzwoite. Na skraju jutra, które fabularnie ssie, ale język tekstu ma wcale niezły. Toradora, którą właśnie czytam i jestem jak na razie bardzo zadowolona. To nie jest specyfika gatunku, to autor jest tak absolutnym beztalenciem i leniem, że był w stanie uśpić czymś tak świetnym i kultowym, jak Fate. Tylko ktoś taki jak on jest w stanie opisać Gilgamesza - Gilgamesza! Gościa, którego wystarczy zobaczyć na fanarcie, żeby poczuć dreszcze! - tak "przerażająco", że większą grozą napawa randomowy Janusz w kolejce po ziemniaki. Artoria Pendragon jest zahukaną pokojówką. Aleksander Wielki - skrzyżowaniem nerda, Trumpa i koksa z osiedlowej siłki. Nawet Gilles de Rais, postać tak charyzmatyczna i przerażająca przez same świadectwa historyczne i całą popkulturową otoczkę, że samo jego imię budzi niepokój, tutaj jest przedstawiony jako... lekko świrnięty dziadek, który próbuje być psychopatą? Sama nie wiem, jak opisać ogrom tej żałości i bezpłciowości. Reszty bohaterów nawet nie pamiętam - a, cholera, widziałam anime.
Żeby nie było czasem zbyt pięknie, samo Kotori też się musiało popisać, a jakże. Tłumacz - albo redaktor - nie umie w zdania złożone. Sami zobaczcie (cytat oryginalny z książki, ze strony tytułowej): "Na polu bitwy nie ma nadziei, tylko zimna rozpacz i grzech zwany zwycięstwem, wzniesiony na bólu pokonanych". Pozwolę sobie przerobić: "Na polu bitwy nie ma nadziei. Jest tylko zimna rozpacz i grzech zwycięstwa wzniesionego na bólu pokonanych". Można? Można. W każdym razie podobne składniowe potworki straszą przez całą książkę. Dodatkowo jakiś geniusz przełożył rangę Archer jako... Strzelca. Nawet grupy suberskie ogarnęły, że Archer oznacza Łucznika...
Podsumowując, szkoda czasu i 30zł. Fan powinien omijać szerokim łukiem, nowicjusz - tym bardziej, bo się jeszcze zrazi do całkiem barwnego i ciekawego uniwersum. Anime Fate/Zero polecam gorąco. Nowelkę najlepiej gorąco potraktować. Ogniem.
Nie lubię się z light novel. Ale za to lubię animowane uniwersum Fate, więc Fate/Zero wylądowało na wysokim miejscu na liście "do kupienia". Szybko trafiło również do czołówki "rozczarowań roku". A mamy dopiero styczeń.
Naprawdę, nie miałam wysokich oczekiwań wobec tej nowelki. Spodziewałam się tego, czego po anime z tego uniwersum - niezbyt ambitnej przygodówki z nutką...
Niedawno narzekałam na Brzezińską za zabicie uniwersum niewprawnym piórem. Gdybym najpierw przeczytała "Cesarza...", toby jej "Wody..." wychwalała pod niebiosa. Myślałam, że nie da się popsuć coś osadzonego w tak barwnej rzeczywistości, opartej na japońskiej historii i folklorze, ale Hearn wzięła mnie z zaskoczenia i pogrzebała moją wiarę głęboko, gdzieś na poziomie Rowu Mariańskiego. To już nawet nie jest pisanie złe czy kartonowe. To jest pisanie tak nudne, że w pewnym momencie zaczynałam się dziwić, że papierowe ludziki (przypadkiem zwane bohaterami powieści) nie zaczęły tam padać same z siebie z nudów. Akcja pędzi na łeb, na szyję, a mimo to czytanie gazetki z Biedronki daje więcej przeżyć. Jakim cudem, nie mam pojęcia. Może to wina kiepskiego tłumaczenia?
Niedawno narzekałam na Brzezińską za zabicie uniwersum niewprawnym piórem. Gdybym najpierw przeczytała "Cesarza...", toby jej "Wody..." wychwalała pod niebiosa. Myślałam, że nie da się popsuć coś osadzonego w tak barwnej rzeczywistości, opartej na japońskiej historii i folklorze, ale Hearn wzięła mnie z zaskoczenia i pogrzebała moją wiarę głęboko, gdzieś na poziomie Rowu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Brzezińska ma przepiękny styl. Można wyjąć dowolne kilka zdań z dowolnego opowiadania i po prostu się rozpływać. Dobór słów, rytm, dźwięczność, atmosfera - wszystko jest napisane bardzo dobrze. Nic, tylko czytać. Niestety, z resztą już nie jest tak różowo.
Przede wszystkim, książka jest bardzo wtórna. Nie tylko dlatego, że każde opowiadanie jest pisane niemal na tej samej kanwie, w tym samym klimacie. Mamy magię, demony, "niesztampową" bohaterkę, groźnego maga i szczątkową fabułę. "Wody..." to po prostu kalka Ziemiomorza. I to kiepska. Bardzo lubię nawiązania do kultowych dzieł literackich... o ile są subtelne. Brzezińska funduje nam nawiązania z subtelnością młota pneumatycznego.
Po drugie, bohaterowie są tak płascy, że nie wzbudzają żadnych emocji, nawet nie irytują. Ot, są. Miotają się, robią to i owo, mają swoje przeżycia, ale totalnie się ich nie czuje. Specyficzna narracja Brzezińskiej nadaje ogromny dystans między czytelnikiem a bohaterami, ale nie tłumaczy to wszystkiego. Nawet najnudniejsze opracowanie mitów nie jest w stanie odjąć uroku opisywanym bogom, bohaterom. Bo mają jakiś charakter, mocny rys. Bohaterowie Brzezińskiej to kukiełki.
Po trzecie, samo uniwersum. Od kogoś o tak błyskotliwych, niebanalnych pomysłach oczekuję jednak czegoś więcej od: tak ma być, takie jest prawo, koniec. Brzezińska w niewykorzystaniu potencjału bije na głowę nawet Kossakowską, a to już coś. No cholera, jeśli pisze się o świecie zbudowanym (i to dosłownie) z demonów, magii, pełen niesamowitych legend, to nie można go opisywać jak rzecz równie oczywistą co wyprawa do Biedronki po pieczywo!
I wreszcie, seksizm. Taki niewinny, utajony, przyczajony jak kot pod śmietnikiem. Ale jest. Zapewne jest to efekt uboczny uczepienia się Ziemiomorza, ale Ziemiomorze zbudowało pewne schematy, po czym wypluło je, podeptało i wywróciło na drugą stronę. Le Guin pokazała prawdziwą kobiecą fantastykę, z prawdziwymi problemami - ludzkimi, społecznymi. Kobieta Ziemiomorza (mimo różnic społecznych) nie jest w niczym gorsza od mężczyzny i Le Guin to POKAZUJE. A Brzezińska? Kobiety są inne, w społeczeństwie stoją niżej. I tyle. Tak jest i koniec, po co jakiś rozwój uniwersum? Nie nazywajcie tego kobiecą fantastyką, proszę. To jest nadal męska fantastyka, i to ta obrzydliwa, tylko pisana z innej perspektywy.
Nie chcę zarzucać Brzezińskiej jakichś ohydnych poglądów (no jednak nie jest to Kossakowska) - po prostu jej braki w warsztacie powodują, że na wierzch wydostaje się niekoniecznie to, co autorka sobie zamierzyła. A kumulacja tego wszystkiego pozostawia wiele do życzenia i czasami boli. Niemniej, jeśli ktoś potrafi się wyłączyć i cieszyć samym słowem - polecam. Styl naprawdę jest przepiękny.
Brzezińska ma przepiękny styl. Można wyjąć dowolne kilka zdań z dowolnego opowiadania i po prostu się rozpływać. Dobór słów, rytm, dźwięczność, atmosfera - wszystko jest napisane bardzo dobrze. Nic, tylko czytać. Niestety, z resztą już nie jest tak różowo.
Przede wszystkim, książka jest bardzo wtórna. Nie tylko dlatego, że każde opowiadanie jest pisane niemal na tej samej...
Generalnie nie jest to zły zbiór opowiadań - jest za to boleśnie nijaki. Mimo motywu przewodniego, pozwalającego naprawdę popłynąć z kreatywnością, większość autorek albo wybrała bardzo banalny pomysł, albo zawiodła jego wykonaniem. Przy czym rzeczony zawód nie jest spowodowany tym, że czyta się źle - wręcz przeciwnie, wszystkie opowiadania są *co najmniej* znośne, miażdżąca większość to po prostu czytadła do ciacha i kawy - a raczej tym, że minutę po zamknięciu książki wyparowują wszystkie wrażenia i wspomnienia. Dwa dni po lekturze pamiętam jedynie dwa teksty - o japońskiej drożniczce (bo zdecydowanie wybijało się egzotycznym settingiem i świetnie zakreślonym klimatem) oraz apokalipsa zombie w humorystycznym wykonaniu Ewy Białołęckiej (bo Ewa Białołęcka to diabelnie dobra pisarka jest). Trochę za mało jak na książkę, która jest jednocześnie pewnego rodzaju manifestem grupy literackiej i ideą przetarcia szlaków dla rodzimych autorek fantastycznych. Mimo to warto potraktować "Hardą Hordę" jako swego rodzaju katalog i po prostu sięgnąć dla samego zapoznania się z nazwiskami (kilka pań ma tutaj naprawdę bogate portfolio i bynajmniej nie mam tu na myśli wspomnianej już Białołęckiej, ani Jadowskiej, którą, mam wrażenie, ta pozycja była głównie reklamowana) - po prostu nie należy nastawiać się na Bogini wie co ;)
Generalnie nie jest to zły zbiór opowiadań - jest za to boleśnie nijaki. Mimo motywu przewodniego, pozwalającego naprawdę popłynąć z kreatywnością, większość autorek albo wybrała bardzo banalny pomysł, albo zawiodła jego wykonaniem. Przy czym rzeczony zawód nie jest spowodowany tym, że czyta się źle - wręcz przeciwnie, wszystkie opowiadania są *co najmniej* znośne, ...
więcej Pokaż mimo to