-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński26
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać402
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2017-12-11
2017-08-12
Przygryzam dolną wargę, bo nie wiem jak zacząć. Nie wiem jak zacząć, bo właściwie nie wiem jak opowiedzieć o tej książce. Nie wiem jak opowiedzieć o tej książce, bo brak jest w niej jakiegoś ukierunkowanego ciężaru. O czym ona jest? Czy niesie za sobą jakieś przesłanie? Jakie jest clou tej opowieści? Hm…
Może zacznę w ten sposób: Ta książka w wersji audiobooka, którą czytał Maciej Stuhr wywarła na mnie ogromne wrażenie. Zdarzają się takie książki, których się nie zapomina chociażby tylko dlatego, że zawierają jakiś jeden fragment, który porusza do głębi, lub wyłącza z rzeczywistego świata, trzymając nasze emocje za lejce i nimi kierując bez naszej wiedzy. Takie momenty w książkach uwielbiam. I tutaj był taki fragment. Kiedy go słuchałem Szczepan Twardoch robił ze mną co chciał. Dawno nie doznałem takich emocji. Autentycznie przeżyłem chwilę grozy. I chociażby za ten moment Autorowi i Maciejowi Stuhrowi należy się owacja na stojąco, bo, jestem o tym przekonany, w wykonaniu tego drugiego wybrzmiał jeszcze mocniej. Ale o tym fragmencie jeszcze wspomnę na końcu.
Ogólnie w książce zagrało wiele rzeczy. Samo to, że czytał tę książkę Maciej Stuhr wyniosło ją w inny wymiar. Facet zrobił to tak profesjonalne, że to jest jeden z najlepszych audiobooków jakie kiedykolwiek wysłuchałem. Jego interpretacja tej książki była mistrzowska. Oczywiście nawet mistrzowska interpretacja słabej książki niewiele jej pomoże. W tym przypadku tak nie było, bo powieść dawała się ponieść Stuhrowi i pływał w niej jak Litani po warszawskich ulicach.
Kto jest głównym bohaterem? Niby wiedziałem, a niby nie wiedziałem. Autor tak poprowadził narrację, że od samego początku lampka mi się świeciła, że ten co opowiada, to nie ten. A może mi się to wszystko tak wydawało? Może tak naprawdę to nie ten opowiadał, który nie wiedział, że to on opowiada? Może to opowiadał zupełnie kto inny?
O czym jest opowieść? Trudno powiedzieć jednoznacznie. Książka opowiada o mafii w Warszawie lat trzydziestych. Mafii żydowskiej, która swoimi wpływami rządzi żydowską części Warszawy. Ale chyba ważniejsi są tam ludzie i ta opowieść jest o ludziach. A może nie o ludziach, może mi się tak tylko wydawało, może ta opowieść poprzez ludzi wskazywała bardziej szeroki temat, czyli społeczeństwo warszawskie? ONR-owski faszyzm w pełni rozkwitu, niedoszły zamach stanu, polski obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej, żydowskie getta ławkowe na uczelniach. Ale też mecze bokserskie, nadzieja dla Żydów w powstającej Palestynie, przyjazny burdel u Rywki. Może to opowieść o tamtejszej Warszawie? O tamtejszej Polsce? Nie wiem. Najpierw wydawało mi się, że nie, że nie o tym, a potem, że może jednak tak? Nie wiem.
Co jest istotą tej opowieści? Najpierw myślałem, ze to opowieść o umieraniu. Potem pomyślałem, że o życiu. Potem już niczego nie byłem pewien. Może jest to opowieść o życiu mimo wszystko, a może o bezsensie życia? A może najważniejsze w tym wszystkim to życie chwilą, nawet kiedy zaraz miałoby się wszystko stracić? A może właśnie chodzi o to, aby refleksja o tym ustrzegła innych przed takim życiem dla chwili? Nie wiem.
A teraz o tym co wiem. Wiem, że to pierwsza książka Szczepana Twardocha jaką przeczytałem. Rozwaliła mnie. Uważam, że jest rewelacyjna. Nie wiem o czym konkretnie jest, ale sama suma emocji, która się przeze mnie przelała wystarczy do stwierdzenia, że jest rewelacyjna. Nie wiem czym konkretnie do mnie przemówiła, ale raz szeptała mi do ucha czule, a raz wrzeszczała opluwając mnie śliną. Nie wiem co we mnie zostawiła, ale chce tego jeszcze.
Napisałem na początku, że zagrało tu wiele rzeczy. Jest tak jak w filmie „Chłopcy z ferajny”. Super przedstawiona epoka, świat gangsterski, problemy głównych bohaterów, tło społeczne…, nie ma jakiejś, jak ktoś ładnie powiedział, ideowej nadbudowy. Jest to opowieść bez wyraźnego morału pierwszorzędnie opowiedziana.
A więc, jak powiedziałem, tę książkę będę pamiętał, chociażby dla jednego fragmentu. No dobrze, ale co to był za fragment, który mnie tak rozwalił?
Nie powiem.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/08/16/szczepan-twardoch-krol/
Przygryzam dolną wargę, bo nie wiem jak zacząć. Nie wiem jak zacząć, bo właściwie nie wiem jak opowiedzieć o tej książce. Nie wiem jak opowiedzieć o tej książce, bo brak jest w niej jakiegoś ukierunkowanego ciężaru. O czym ona jest? Czy niesie za sobą jakieś przesłanie? Jakie jest clou tej opowieści? Hm…
Może zacznę w ten sposób: Ta książka w wersji audiobooka, którą...
2017-12-04
Zastanawiałem się co takiego jest w tym komiksie, że przynitował mnie na ładnych kilka wieczorów do fotela i nie popuścił ani na milimetr. Historia niby banalna. Wizja przyszłości, w której Anglia jest państwem totalitarnym – faszystowskim - trwa zakłamanie, terror, zastraszanie i nagle pojawia się człowiek znikąd. Mało powiedziane człowiek – superbohater - V.
Dalszy ciąg tutaj:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e03/
Zastanawiałem się co takiego jest w tym komiksie, że przynitował mnie na ładnych kilka wieczorów do fotela i nie popuścił ani na milimetr. Historia niby banalna. Wizja przyszłości, w której Anglia jest państwem totalitarnym – faszystowskim - trwa zakłamanie, terror, zastraszanie i nagle pojawia się człowiek znikąd. Mało powiedziane człowiek – superbohater - V.
Dalszy ciąg...
2017-08-01
Od razu spodobał mi się ten koleżka Marek Bener. Długie włosy, po przejściach, notorycznie słucha Dżemu i trenuje w wolnych chwilach boks. Swój chłop. Jest dziennikarzem w lokalnej toruńskiej gazecie i jak trzeba ma cięte pióro. Kilka lat temu zaginęła jego żona. Nie wiadomo co się z nią stało, a Bener nie szczędził trudów, aby się tego dowiedzieć. Od razu zapachniało Cobenem i jego „Nie mów nikomu”. Zapach zapachem, jednakże wydarzenia podążyły swoim tropem. Wszystko zaczęło się od pożaru domu, w którym zginął człowiek. Bener jako dziennikarz ma zając się tematem. Miał to być krótki, sztampowy, moralizatorski artykuł o niebezpieczeństwie pożarów, lecz podczas zbierania danych Bener dowiaduje się kto był ofiarą w tym pożarze i zamienia się w słup soli. Słup soli tężeje w beton, kiedy odbiera sms od swojej byłej dziewczyny. I się zaczyna. Nasz dziennikarzyna wplątuje się w nie lada kabałę. Chcąc dowiedzieć się co tu jest właściwie grane jest śledzony, porwany, bity, torturowany i ratowany. A jednocześnie jak bohater ostatniej akcji nie cofa się przed największym młynem, bo okazuje się, że sprawa dotyczy jego osobiście i kręgu jego najbliższych.
Wydawałoby się lekki toruński kryminał zamienia się w niezłą jatkę. Trup ściele się gęsto, jak na polskie realia, a to, że ktoś jest młody, sympatyczny i miły nie oznacza, że przeżyje książkę. Im dalej w książce tym emocje rosną. Mocne sceny, niełatwe rozwiązania i dylematy nadają tempa książce i wchodzimy w nią jak pędzący ołów w serce. Całość napędza pierwszoosobowa płynna narracja, oraz autorski humor. Widać, że opisywana historia nie zjadła Małeckiego, że miał do niej dystans, co przejawiało się zabawnymi wstawkami, np. dosyć napiętą scenę, w której narrator razem z kolegą skrada się do domu, gdzie przetrzymywani są zakładnicy, kończy zdaniem „GROM to przy nas harcerskie podchody”. Dialogi w tej książce są rewelacyjne. Uwielbiałem je. Zawsze można było wyłowić jakąś błyskotkę; ciętą ripostę, zaskakujące skojarzenie, lub gorzki sarkazm. Jednocześnie sposób pisania Autora wzbudzał moją uwagę, bo nie był oczywisty i nudny. No na przykład takie zdania:
„- Drogi Ryszardzie – zacząłem. – Sam najlepiej wiem, co do mnie należy. I proszę, bądź tak uprzejmy i nie składaj mi nigdy propozycji nie do odrzucenia. Chyba że masz zamiar doświadczyć tego wzniosłego uczucia, kiedy odpowiem ci grzecznie „spierdalaj”.
„Resztek nocy nie spędziłem jednak sam. Do białego świtu towarzyszyły mi wyrzuty sumienia.”
„- Ślady cieczy palnych mogą się utrzymywać w pogorzelisku miesiącami. A z czego to wynika?
Nie miałem pojęcia, chemię pamiętałem jedynie z planu lekcji.”
„- Masz mnie za debila? Przecież to nie jest końcówka amerykańskiego filmu, chłopie! Nic ci nie powiem.”
„Jakieś pięć lub sześć metrów za sobą miałem rannego Butrycha, a przed oczami otwór lufy. Był tak blisko, że wydawało mi się, ze patrzę w rurę kanalizacyjną.”
„ Ze spaceru z jamnikiem wracała trzydziestolatka z długimi blond włosami i w dżinsach tak obcisłych, że nie musiałem zgadywać, jakie nałożyła majtki.”
Książka jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej, więc jeżeli narrator chce ukryć swoje domysły co do zagadki kryminalnej, to ukrywa, pozostawiając czytelnika z głową pełną pytań. Intryga dość zagmatwana, wyjaśnia się na końcu w sposób bardzo ciekawy i kończy w raczej nieoczywisty. „Każdy z was (…) zrobiłby dokładnie to samo”.
Autor planuje trylogię z Benerem w roli głównej. Książka finiszuje przedsmakiem tego co dopiero nadejdzie. A ponoć ma nadejść najgorsze. No nieźle. „Porzuć swój strach” już niecierpliwie wygląda zza drzwi, aby ukazać się w blasku reflektorów. Mnie nie ominie.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/08/03/robert-malecki-najgorsze-dopiero-nadejdzie/
Od razu spodobał mi się ten koleżka Marek Bener. Długie włosy, po przejściach, notorycznie słucha Dżemu i trenuje w wolnych chwilach boks. Swój chłop. Jest dziennikarzem w lokalnej toruńskiej gazecie i jak trzeba ma cięte pióro. Kilka lat temu zaginęła jego żona. Nie wiadomo co się z nią stało, a Bener nie szczędził trudów, aby się tego dowiedzieć. Od razu zapachniało...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-15
W życiu bym kiedyś nie pomyślał, że przeczytam książkę o piwie. Zdawałoby się, cóż jest bardziej oczywistego niż piwo? A tu, okazuje się, że to szeroki i bogaty temat.
Książka pełna podstawowych wiadomości, ale i różnych ciekawostek na temat piwa. Czyta się jednym tchem.
Więcej szczegołów tutaj:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s02e01/
W życiu bym kiedyś nie pomyślał, że przeczytam książkę o piwie. Zdawałoby się, cóż jest bardziej oczywistego niż piwo? A tu, okazuje się, że to szeroki i bogaty temat.
Książka pełna podstawowych wiadomości, ale i różnych ciekawostek na temat piwa. Czyta się jednym tchem.
Więcej szczegołów tutaj:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s02e01/
2017-06-14
„Skalp” na tyle mnie wciągnął i zaintrygował, aby sądzić, że współczesny kryminał w komiksie to niemal czysta karta, która odświeży ten gatunek i pchnie go na nowe tory.
„Skalp” wydało Wydawnictwo Egmont. Z gatunku kryminał/sensacja ma tam jeszcze kilka pozycji, ale wszystko to wydane jeszcze przed 2009 roku. Tylko „Skalp” jest w miarę nowy. Natomiast wyjątkowo intrygująco zapowiada się pod tym względem wydawnictwo Non Stop Comics, które w swojej ofercie ma naprawdę ciekawe zagraniczne pozycje z tego gatunku. Sęk w tym, że w oryginale. Dopiero w tym roku mają coś przetłumaczyć na polski i w związku z tym jaram się na to jak flota Stannisa. Ale ci, którzy siedzą w tym gatunku (albo wystarczy, że go lubią), a którym w tym temacie ufam (Robert Ziębiński, Wojciech Chmielarz), już dają nam znaki, że idzie moc.
„Skalp” dzieje się, rzecz niespotykana jak na kryminał, w rezerwacie współczesnych Indian w USA. Już samo to zapaliło w moim mózgu lampkę podekscytowania, bo ja - w młodości miłośnik książkowych westernów; Karola Maya, Wiesława Wernica, Maxa Branda, czy Sławomira Brala (Yackta-Oya) - kompletnie nie miałem pojęcia jak wygląda współczesne życie amerykańskich Indian.
No i się dowiedziałem. Dostałem nieźle obuchem tomahawka między oczy. Równowagę złapałem dopiero tak po połowie książki, ale i wtedy nie było łatwo. „Skalp” pokazuje rezerwat Indian jako miejsce patologii społecznej, gdzie Indianie zapijają się na śmierć, żyją w nieludzkiej biedzie, żywność mają na kartki, a ci, którzy w jakiś sposób się wybili ponad przeciętność przejmują władzę nad wszystkimi jako zwykli mafiosi.
Jednym z takich wybitych jest Czerwony Kruk – prezydent Rady Plemienia Oglala, szeryf policji plemiennej, prezes komitetu planistycznego, skarbnik programu bezpieczeństwa na autostradzie i dyrektor zarządzający niedługo otwieranego kasyna. Jednym słowem kanalia jakich mało, ale… tu rzecz znamienna dla tego komiksu, nie ma tam charakterów czarno-białych; wszystko ma głębszy i niespotykany wymiar; każdym kierują motywy nie tak oczywiste, jakby na pierwszy rzut oka mogło się wydawać.
Czerwonym Krukiem interesuje się FBI. Uważają, i słusznie, że swoją pozycję osiągnął przez korupcję, morderstwa i terror. Próbują go mieć cały czas na oku i znaleźć na niego haka.
I w końcu na arenę tego rezerwatu wkracza główny bohater Dashiell Zły Koń, łysy Indianiec. Uciekł z rezu mając 13 lat. Po powrocie zaczyna tam nieźle mieszać.
Komiks ten podziałał na mnie swoją mocą, poprzez różnorodność i niejednoznaczność pokazanych ludzkich postaci i sytuacji. Jest brutalny, ale taki był jego zamiar, aby poprzez kryminał i sensację pokazać tę beznadziejność, zwątpienie, bezsilność i frustrację pierwotnego ludu Ameryki. Lecz nawet abstrahując od wymiaru społecznego tego komiksu, broni się jako współczesny rasowy kryminał noir, gdzie nie ma błękitnego nieba, bohater nigdy się nie uśmiecha, wszystko jest totalną beznadziejnością i wkurwieniem, kobiety to ćpające dziwki, matki są wyrodne, a ojcowie zapijaczeni śpią obrzygani w rowie. Gdzie nawet przy dobrej woli i chęciach najlepiej sprawę załatwiać z bronią w ręku. Wobec tego wszystkiego trzeba prowadzić śledztwo niemal na siłę, bo być może, ale to tylko bardzo małe być może, dzięki jej rozwiązaniu naprawi się ciut tego złego świata.
Rysunki są specyficzne, ale już po paru planszach wzięły mnie na całego. Autor potrafi jedną kreską, jednym ujęciem oddać bardzo dużo emocji i zachować specyficzny klimat. Jestem pod wrażeniem.
A to piwo z Indianinem do lektury jak znalazł:
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/06/14/jason-aaron-i-r-m-guera-skalp-tom-1/
„Skalp” na tyle mnie wciągnął i zaintrygował, aby sądzić, że współczesny kryminał w komiksie to niemal czysta karta, która odświeży ten gatunek i pchnie go na nowe tory.
„Skalp” wydało Wydawnictwo Egmont. Z gatunku kryminał/sensacja ma tam jeszcze kilka pozycji, ale wszystko to wydane jeszcze przed 2009 roku. Tylko „Skalp” jest w miarę nowy. Natomiast wyjątkowo intrygująco...
2017-12-28
Komiks, który na tle innych komiksów zdaje się być takim nieciekawym przytłustawym okularnikiem, który melancholijnie się uśmiecha, nie kuma czaczy prawdziwych mężczyzn i na wuefie, przy grze w zbijaka, odpada zawsze pierwszy. Ciepłe kluchy, nic ciekawego zdawałoby się. Ale.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e05/
Komiks, który na tle innych komiksów zdaje się być takim nieciekawym przytłustawym okularnikiem, który melancholijnie się uśmiecha, nie kuma czaczy prawdziwych mężczyzn i na wuefie, przy grze w zbijaka, odpada zawsze pierwszy. Ciepłe kluchy, nic ciekawego zdawałoby się. Ale.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e05/
2017-12-15
Z „Hardą” mi się trochę nie ułożyło. Na początku spojrzałem jej prosto w oczy, nadzieje były uzasadnione. Potem okazało się, że jest nudnawo i rozmowa się nie klei. Mało wyluzowana i zasadnicza była. Na odchodnym odwróciłem się jeszcze, co prawda, i machnąłem ręką na pożegnanie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, ale raczej w innych okolicznościach.
Jak po wiecej, to do Dzikiej Bandy:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e05/
Z „Hardą” mi się trochę nie ułożyło. Na początku spojrzałem jej prosto w oczy, nadzieje były uzasadnione. Potem okazało się, że jest nudnawo i rozmowa się nie klei. Mało wyluzowana i zasadnicza była. Na odchodnym odwróciłem się jeszcze, co prawda, i machnąłem ręką na pożegnanie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, ale raczej w innych okolicznościach.
Jak po wiecej, to do...
2017-12-15
Dobra pozycja, ale nie wyjątkowa.
Solidnie napisana, ale gdzieś już to czytałem.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e05/
Dobra pozycja, ale nie wyjątkowa.
Solidnie napisana, ale gdzieś już to czytałem.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e05/
2017-12-30
„Grimm City. Wilk!” to bardzo dobry kryminał! Dałem wykrzyknik, bo przecież ten Pisarz nie kojarzy się z kryminałami. Nic jeszcze nie czytałem Jakuba Ćwieka i chciałem od czegoś zacząć, sprawdzić jego pióro pod którym kątem jest zaostrzone. Przed tegorocznymi Warszawskimi Targami Książki zobaczyłem, że będzie gościł na stoisku Wydawnictwa SQN i pomyślałem, że lepszej okazji do zaznajomienia się z jego twórczością nie potrzebuję. Z oferty SQN wpadła mi w oko czarna posępna okładka, a że dodatkowo stało na niej, iż jest to „gorzki, brutalny kryminał noir”, to już mnie mieli. Książkę zakupiłem, z Autorem się spotkałem; spodobała mu się moja koszulka z Andrzejem Bursą, potwierdził, że jeżeli zaczynam poznawać jego twórczość, to ta książka to dobry start. Dostałem dedykację, zrobiłem zdjęcie.
No i tyle. Teraz pozostało tylko zacząć czytać. Więc zacząłem.
I wsiąkłem. Pisałem już? To jest naprawdę bardzo dobry kryminał. Dodatkowo, jego sceneria jest tak wymyślona, że nie jest ona tylko przystawką do opowieści, tłem, czy nawet drugoplanową postacią. Jest pełnoprawnym głównym bohaterem. Oczywiście tą scenerią jest miasto Grimm City. Miasto, którego mrok to drugie imię. Według legendy zostało wybudowane w miejscu, gdzie spoczywa ciało niegdyś pokonanego olbrzyma. To co z niego pozostało, to wydobywana spod miasta ropa – krew i węgiel – ciało. Truchło olbrzyma napędza metropolię, ale również ją zabija. Sadza i pył z wykopalisk osiada na budynkach, ubraniach, sercach. Deszcz, który powinien to obmywać momentalnie staje się tłusty. Raz na kwartał zdarza się efekt, tzw. pierdnięcie olbrzyma, kiedy podziemne gazy czarne od sadzy muszą być pod kontrolą wydobyte nad miasto i przewiane poza jego granice. Wówczas dzień robi się czarny od pyłu jak mrok, który można kroić tasakiem, a pozostanie na ulicach grozi śmiercią. Miasto ma dzielnice nazywane częściami ciała olbrzyma, np. Podgardle, Pępek, czy, podajże, Lewe Jajo.
W takim oto przyjemnym miejscu od pewnego czasu zabijani są taksówkarze razem z przewożonymi pasażerami, którymi są notable z półświatka. Na pierwszy rzut oka jest to walka gangów, albo wejście nowego gracza na mafijnym rynku. Policja przygląda się temu, ale raczej kręci się w miejscu. W tym samym czasie w swoim domu zostaje zamordowany funkcjonariusz policji: Wolf. A to już się raczej strażnikom prawa nie spodoba. Jednak zabójstwo Wolfa, to dopiero wstępne nawoływanie się watahy.
Całość książki to 3 dni śledztwa. 3 dni życia ludzi związanych ze śledztwem i 3 dni życia miasta. Nie ma tu jednej głównej postaci, bo, tak jak wspomniałem, główną rolę gra miasto. Natomiast pozostali bohaterowie to:
Alfie Moore – muzyk wplątany w morderstwo Wolfa,
McShane – badający sprawę agent NS w szlachetnej służbie brata Jego Królewskiej Mości,
Evans – prowadzący śledztwo komisarz Policji,
Eugene Dragosavlij – gruby mafioso, od którego Wolf wynajmował mieszkanie,
Mort - Kamerdyner Dragosavlija, cichy jak mysz, sprytny jak lis i skuteczny jak cyjanek,
Palla Di Neve – dziennikarka.
Autor tak uknuł intrygę i tak powiązał relację wszystkich bohaterów, że grają oni równoprawne role, a akcja przenosi się z miejsca na miejsce za nimi podążając.
Powieść, jak dla mnie, rewelacyjna. Mroczny, męski świat, twardzi mężczyźni i przebiegłe kobiety. Przenosząc czas akcji na rzeczywiste realia, byłby to okres lat 30. XX wieku, czyli wtedy, kiedy czarny kryminał święcił triumfy. Bezpardonowe policyjno-gangsterskie gierki. Brak sentymentów, korupcja i wisielczy czarny humor.
Jakub Ćwiek oddał tą książką hołd czarnym mistrzom. Wplątał w tę książkę różne smaczki. Np. scena kiedy kamerdyner Mort, podczas imprezy w willi Dragosavlija, wychodzi na zewnątrz na ulicę do zaparkowanego samochodu, w którym prowadzi obserwację willi inspektor Evans, aby go przegonić, to piękne nawiązanie do sceny z Ojca Chrzestnego, kiedy podczas ślubu córki Vita Corleone Sonny też wypadł na ulicę przeganiać tajniaków w samochodach.
Innym ciekawym zabiegiem jest opisywana religia. Odpowiednikiem Boga jest Bajarz, odpowiednikiem biblii są jego baśnie, opowieści. Przyznam, że do końca nie rozkminiłem o co dokładnie w tej religii chodzi, ale ponoć każdy pisze swoją opowieść, świat jest opowieścią, miasto jest opowieścią, miasto Grimm, opowieści braci Grimm… no, świetne.
Zawiła intryga, policyjne akcje nie mające wiele wspólnego z pracą policji. Brutalność i korupcja tamże. Toż to esencja policyjnego światka Jamesa Ellroya z kwartetu Los Angeles.
Mrok, zepsucie i dzikość miasta, dzielnice, do których strach się zapuszczać, to skojarzenie z Cin City.
Czasami tak się zdarza, że hołd mistrzom przeradza się w bezproduktywne ściąganie i kalkę, ale tutaj tak nie jest. Jakub Ćwiek filtruje czarny kryminał i klimaty noir poprzez swoje pisarstwo i pomysły i robi to tak, że całość jest naprawdę świeża. Wymyślone miasto i świat nie gryzie się z realiami.
Przyznam, że miałem niezłą radochę z czytania, jednocześnie kiwając z uznaniem głową. Nie ma lipy, nie ma uproszczeń i dróg na skróty, jest prawdziwa rzetelność. Bardzo świeża formuła kryminału noir dla tych, którzy potrafią docenić autorski ukłon dla mistrzów, a jednocześnie dać się porwać rewelacyjnej i pasjonując ej intrydze i wciągnąć w wymyślony świat. Dla tych, którzy nie boją się przy okazji odkryć czegoś więcej niż ramy gatunku.
Książka stanowi pierwszą część z cyklu. Wątki doraźne mamy rozwiązane, parę spraw się wyjaśnia, ale kto tak naprawdę pociąga za sznurki i co dalej czeka agenta, komisarza, muzyka i dziennikarkę dowiem się zapewne w drugiej części „Grimm City. Bestie”, za którą już niebawem się zabiorę.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/12/28/jakub-cwiek-grimm-city-wilk/
„Grimm City. Wilk!” to bardzo dobry kryminał! Dałem wykrzyknik, bo przecież ten Pisarz nie kojarzy się z kryminałami. Nic jeszcze nie czytałem Jakuba Ćwieka i chciałem od czegoś zacząć, sprawdzić jego pióro pod którym kątem jest zaostrzone. Przed tegorocznymi Warszawskimi Targami Książki zobaczyłem, że będzie gościł na stoisku Wydawnictwa SQN i pomyślałem, że lepszej okazji...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-19
Okładkowy pistolet zmieniony na rewolwer, ale to ta sama siła rażenia tych wierszy.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e04/
Okładkowy pistolet zmieniony na rewolwer, ale to ta sama siła rażenia tych wierszy.
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e04/
2017-12-04
Lecę sobie po kolei z Nesbo i jego Harrym Holem. To szósta pozycja w tym cyklu. I zdumiewające jak z książki na książkę jest coraz lepiej. Na początku były przygody norweskiego policjanta w Australii i Tajlandii; było fajnie i egzotycznie, ale dopiero kiedy akcja przeniosła się do Oslo zaczęła się prawdziwa frajda z czytania. A teraz jest po prostu wyśmienicie.
Reszta tutaj:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s01e03/
Lecę sobie po kolei z Nesbo i jego Harrym Holem. To szósta pozycja w tym cyklu. I zdumiewające jak z książki na książkę jest coraz lepiej. Na początku były przygody norweskiego policjanta w Australii i Tajlandii; było fajnie i egzotycznie, ale dopiero kiedy akcja przeniosła się do Oslo zaczęła się prawdziwa frajda z czytania. A teraz jest po prostu wyśmienicie.
Reszta...
2017-11-22
To pierwsza książka Jakuba Żulczyka, którą przeczytałem. Moja przygoda z nią miała dziwny smak. Trochę kwaśny, cierpki, ale w ten sposób, że nie można przestać, aby kolejnych zdań nie posmakować; piecze w język, ale jak już przestaje, to czegoś brakuje. Książka bezkompromisowa i nie patyczkująca się z czytelnikiem. Zaczyna się prologiem ostrym i brudnym jak wykałaczka woźnego, potem przechodzi w szorstki romans, małomiasteczkową obyczajówkę, a kończy jak rasowy thriller. Z braku lepszych pomysłów powiem, że to jest taka „Zbrodnia i kara” dzisiejszych czasów.
Jakub Żulczyk wpuszcza nas w kanał niełatwych relacji rodziny Głowackich w prowincjonalnym polskim miasteczku o nazwie Zybork. Mamy parę głównych bohaterów Mikołaja i Justynę, którzy uciekli z Warszawy, aby przeczekać trudny okres bez pracy w domu u rodziny ojca Mikołaja – Tomasza. Tam od razu wpadają w ostry wir relacji rodzinnych: Mikołaj – ojciec Tomasz – brat Grzegorz - żona Justyna - macocha Agata i bratowa Kamila. Ich wzajemne relacje są tak chore i popieprzone, że aż fascynujące. Od razu powiem, że książki tej słuchałem jako audiobooka w rewelacyjnym wykonaniu Jakuba Wieczorka. Podczas słuchania momentami musiałem szukać mojej szczęki na podłodze. Momentu, kiedy była żona Grześka przyjeżdża aby przy całej rodzinie rzucić mu pod nogi papiery rozwodowe i sądowy zakaz kontaktu z dziećmi, słuchałem jak bym tam był między nimi. Wrzaski i „kurwy” na całą wieś, groza, beznadziejność i wręcz jakaś patologia i zezwierzęcenie tej sceny tak mi się udzieliła, że musiałem zrobić parę głębszych oddechów, aby nie kwiknąć.
Ale to byłby pikuś, gdyby książka sprowadzała się do samych relacji rodzinnych. Oprócz tego familia Głowackich zaplątana jest w opozycje do mafijnej polityki samorządowej miasteczka. Chcą zorganizować referendum aby obalić panią burmistrz, za co ich dom i samochód zastają podpalone. Mało tego. Dostajemy całą retrospekcję tragicznych wydarzeń, jakie spotkały Mikołaja i jego pierwszą dziewczynę Darię 17 lat temu. Daria wtedy, świeżo po kłótni z Mikołajem została w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach zgwałcona i zamordowana. Zdarzenie to wisi nad całą rodziną do dzisiaj, ba, wisi nad całym miastem jak jakiś obrzmiały wrzód, który przysłania słońce i którego nikt nie chce rozciąć, aby nie narobić jeszcze większego gówna.
To jeszcze nie koniec. Z miasteczka zaczynają powoli znikać pewne osoby. Jedna z nich odnajduje się umierająca w lesie z resztkami ludzkiego mięsa w zębach…
Powyższe, to wierzchołek góry lodowej tego, co się dzieje w tej książce. Żulczyk stworzył tak obezwładniająco gęsty, lepki i mroczny i piwniczny świat, że w przerwie między czytaniem zaleca się solarium. Z każdej strony bije głęboki, przygnębiający, wręcz obezwładniający smutek. Poza tym książka pisana jest językiem takim, jakim posługują się opisywani bohaterowie. Czyli ordynarnie. Tam nie ma gładkich słówek i kulturalnych konwersacji. Nie ma dialogu, żeby rynsztok w relacji bohaterów nie dał o sobie znać. Syf, kiła i mogiła, panie. Tak ich stworzył Autor.
Ale jest jeszcze coś w tej całej beznadziejności w rodzinnych relacjach między nimi, w tym miotaniu się aby jakoś się zrozumieć, porozumieć, aby do czegoś dojść. Coś, co w jakiś sposób odsłania to światełko, że mimo wszystko jesteśmy złożonym organizmem. Czyli miłość. Zwykła rodzinna miłość, która szorstka i udręczona jak bity i poniżany pies istnieje i siedzi w każdym z nich. Ta miłość, wbrew pozorom, nimi kieruje i nie daje im się pozabijać. Ta miłość, która każe im ufać tylko sobie i siebie nawzajem chronić.
Jednak z Żulczykiem nie ma tak łatwo. Tu nic nie jest takie proste. Ocenę tej miłości, jej owoców Pisarz pozostawia czytelnikowi. Otwiera przed nami księgę, wskazuje palcem i mówi: tu, widzisz, ta rodzina, którą opisuję to my wszyscy i każdy z osobna, te motywy postępowania, chociaż porąbane i poskręcane, są nasze, ludzkie, co ty byś zrobił na ich miejscu?
Książka, która zapada w pamięć i raczej nie pozostawia obojętnym. Proszę jej nie postrzegać jako tylko kryminału, czy thrillera. Tak jak kryminałem nie była „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego.
Jest parę minusów. Choćby dłużyzny i kilka, moich zdaniem, niepotrzebnych retrospekcji, np. tej sprzed wojny. Ale siła pisarstwa Żulczyka nie pozwalała mi odłożyć tej książki. Język jakim on pisze jest sam w sobie czymś wyróżniającym. Może przyciągać, ale może i odstręczać. Mnie przyciągnął swą złożonością i brudem, a jednocześnie jakąś poetyckością i głębią. Literacki świat stworzony przez Żulczyka jest pełen szczegółów, zadziorów, poskręcań, czarnych dziur, ślepych uliczek, ale wydaje w się w tym wszystkim pełny i skończony. W pewnym momencie zacząłem zwracać uwagę jak on opisuje zapachy miejsc odwiedzanych przez głównych bohaterów. Każde miejsce u Żulczyka ma swój złożony zapach, który Autor oddaje wręcz po mistrzowsku. Wiele jest takich smaczków, które w oderwaniu od głównej opowieści wydają się zupełnie niepotrzebne, ale mnie przyciągały, uzupełniały całą powieść i kiedy akcja siadała nie pozwalały się nudzić.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/11/22/jakub-zulczyk-wzgorze-psow/
To pierwsza książka Jakuba Żulczyka, którą przeczytałem. Moja przygoda z nią miała dziwny smak. Trochę kwaśny, cierpki, ale w ten sposób, że nie można przestać, aby kolejnych zdań nie posmakować; piecze w język, ale jak już przestaje, to czegoś brakuje. Książka bezkompromisowa i nie patyczkująca się z czytelnikiem. Zaczyna się prologiem ostrym i brudnym jak wykałaczka...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-24
Katarzyna Bonda na okładce „Aorty” napisała: „mamy wreszcie naszego Marlowe’a”. Aż tak daleko w porównaniach bym się nie posunął, aczkolwiek zadziorne pisarstwo Bartosza Szczygielskiego jest bliskie temu co wyprawiał Chandler.
I to mnie najbardziej ujęło w tej książce.
Wbrew pozorom narracja Bartosza Szczygielskiego nie jest zbyt łatwa w odbiorze. Nie jest to sienkiewiczowska proza, gdzie płynność i plastyczność języka łapie czytelnika za nos i ciągnie za sobą jak ogłupiałe wołu. Język pana Bartosza jest często chropowaty, skrótowy i momentami niejednoznaczny. Ponadto przeskoki między odrębnymi miejscami akcji są zaznaczone wierszem odstępu między ostatnim zdaniem jednej sceny i pierwszym zdaniem drugiej sceny. Autor wprowadził taki zabieg, że zdania te traktują o czymś zupełnie innym, ale na pierwszy rzut oka są o tym samym. I jeżeli kolejna scena zaczyna się na następnej stronie, to nie od razu można się zorientować, że już czytamy o czym innym. (Taki sam zabieg zastosował Tomasz Sekielski w „Zapachu suszy”.) Jest to ciekawa zabawa z czytelnikiem, ale czasami potrafi wybić z rytmu jak cholera.
Jednak owa chropowatość języka ma swoją wartość, ponieważ tym bardziej uwidacznia się twardość i moc tej prozy. Nie ma tu nic z infantylności i pretensjonalności debiutanta. Autor wszedł po raz pierwszy na scenę i nawet buraka nie strzelił. Dialogi są elektryzujące, małomiasteczkowość okrutna i brudna, a z opisu postaci i miejsc Chandler wychyla głowę i podnosi kciuk do góry. Pełna profeska, a przy tym luz.
Rzecz dzieje się w Pruszkowie. W swoim mieszkaniu w bloku zostaje znaleziona zastrzelona Marta Zręb. Do rozwikłania tej sprawy zostaje przydzielony komisarz Gabriel Byś z Komendy Stołecznej jako pomoc dla policji pruszkowskiej. Razem z Januszem Pilszem i Moniką Ruszką z miejscowego komisariatu będą próbowali rozwikłać zagadkę tego morderstwa.
Jednocześnie z prowadzonym śledztwem akcja przebija się w inne rejony, gdzie główną postacią jest tam Katarzyna Sokół, prostytutka na usługach mafii, a dla niektórych „Matka Teresa Onanistów”. Te dwa równoległe plany niebawem się zejdą.
Gabriel Byś nie jest ani Marlowem, ani Holmsem. No dobra, może trochę Harrym Holem. Ma za sobą spektakularne porażki w pracy policji (tę sprawę traktuje jako nadzieję na przywrócenie dobrego imienia), ciężkie relacje z ojcem (a, to Wallander), kochającą, fochliwą i piękną żonę Alicję oraz chroniczny ból kręgosłupa, który pozwala mu faszerować się tramalem w tajemnicy przed żoną. „Między lekomanem a narkomanem stoi tylko farmaceuta”. Nie jest jakimś twardzielem, czasami zachowuje się jak złośliwy dzieciak, ale stając przed ciężkimi wyborami potrafi ocenić sytuację i szybko działać. Jego postać rozkręca się wolno z dnia na dzień (bo książka podzielona jest na 7 rozdziałów – dni), czego nie można powiedzieć o Kaśce – od razu dostajemy twardą, wyrazistą, zadziorną, ale i tajemniczą babkę. Byś jednak pod koniec nabiera rumieńców; na początku traktował śledztwo tylko jako pryszcz, który trzeba wycisnąć szybko i spektakularnie, aby nie wracać zbyt późno do żony, i aby odzyskać honor policjanta utracony w przeszłości, ale potem tak się w nie osobiście angażuje, że nawet zapomina się myć i chodzi śmierdzący i zarośnięty jak kloszard.
W ogóle Bartosz Szczygielski każdą z postaci drugoplanowych obdarza ciekawym rysem. Mało powiedziane - rytem. Informatyk Robert, niepełnosprawna starsza kobieta Joanna, opiekująca się nią Halina, mafioso Dzierga, policjantka Monika i wiele innych. Każdy ma coś w sobie, każdy jest swój, od razu można wyczuć niejednoznaczność i głębię postaci; nie ma się uczucia jakiejś kalki, sztampy, rekwizytu do wypowiadanych formułek. W tym temacie robota jest zrobiona nad wyraz pierwszorzędnie.
Akcja nie jest tu jakoś spektakularnie szybka. Na początku detektywi rozglądają się raczej bezradnie wokół siebie przyciskając kogo się da z informatorów, żeby złapać jakiś punkt zaczepienia. Ale później nabiera tempa i jedzie do końca ruchem jednostajnie przyspieszonym, aż do spektakularnego finału. Finał jest taki, że bez kontynuacji zginiemy.
Intryga bardzo ciekawie ułożona. Ale tym, czym mnie Autor w niej ujął było to, że wkręcił w nią zagadki logiczne. Odnalezione tajemnicze grafy w notatniku denatki tworzą pewien klucz, do rozwiązania którego trzeba się trochę nagłówkować. Matematyka matką nauk. Święte słowa.
Rekapitulując, jak często mawia Kuba Strzyczkowski w Trojce, „Aorta” to książka napisana z chandlerowskim nerwem, czyli gorzko, sarkastycznie i z mnóstwem niebanalnych metafor. Wszystko to przefiltrowane przez świeżość debiutanta i jego błyskotliwy zmysł obserwacyjny ludzi.
Ciekawe jak dobra będzie „Krew”? Rozbudziłem sobie apetyt.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/10/24/bartosz-szczygielski-aorta/
Katarzyna Bonda na okładce „Aorty” napisała: „mamy wreszcie naszego Marlowe’a”. Aż tak daleko w porównaniach bym się nie posunął, aczkolwiek zadziorne pisarstwo Bartosza Szczygielskiego jest bliskie temu co wyprawiał Chandler.
I to mnie najbardziej ujęło w tej książce.
Wbrew pozorom narracja Bartosza Szczygielskiego nie jest zbyt łatwa w odbiorze. Nie jest to...
2017-10-13
Mamy XXI wiek. W Chorzowie w Ośrodku Wychowawczym Sióstr Boromeuszek dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć. Panuje przemoc sióstr wobec dzieci, upokarzanie, wyzwiska, przyzwolenia na gwałty. Koszmar.
Jak to się stało, że w dobie powszechnego braku przyzwolenia na zło wobec dzieci, odchodzenia od kar cielesnych, zwiększanych i promowanych praw dzieci, w sercu Polski, w wielkim światłym mieście dzieją się dantejskie sceny?
Justyna Kopińska próbuje odpowiedzieć na to pytanie, poprzez zgłębienie i poznanie tematu od podszewki. Szuka przyczyn takiego stanu rzeczy oraz spirali zła, która trwała nie tylko tu i teraz, ale bez mała od lat 70. ub. wieku w tym samym ośrodku prowadzonym przez siostry Boromeuszki.
Najmniej zrozumiałe w tym wszystkim jest to, że zło, które zamknięte w ośrodku sióstr, pokazywało swoje oblicze wydostając się poza mury ośrodka w postaci siniaków uczniów oraz urazów psychicznych i prób samobójczych oraz krzyczało do świata dorosłych: oto jestem! nie zostało w porę zauważone? Świat dorosłych nie reagował; bagatelizował, niedowierzał, albo jego reakcje były ślamazarne i nieudaczne. „Bo dorośli zwykle chcą słyszeć wszystko oprócz prawdy”. Mało kto dawał wiarę dzieciom, a tłumaczenia dyrektorki ośrodka – siostry Bernadetty - że dzieci biją się między sobą, albo są tak spragnione uwagi, że zmyślają pewne rzeczy – były wystarczającym powodem, aby zaniechać drążenia tematu. Nikt nie miał wglądu i nadzoru nad siostrami.
Justyna Kopińska przedstawia nam sytuację w ośrodku poprzez relację ich wychowanków, akta sądowe z przesłuchań, oraz poprzez swoje wywiady z siostrami, nauczycielkami i prokuraturą.
Zło rodziło zło. Wychowankowie ośrodka, którzy zostali złamani, dopuszczali się poza jego murami kolejnych przestępstw. Tak został zgwałcony i zamordowany kilkuletni Mateusz Domaradzki. Dzięki pani prokurator Joannie Smorczewskiej, która zainteresowała się przeszłością gwałciciela i mordercy, drzwi i okna ośrodka Boromeuszek zostały otwarte na oścież, a stęchlizna ludzkiej podłości wywietrzona. Chociaż i tak nie do końca. W sumie została ukarana tylko siostra Bernadetta – dyrektorka. A przecież nie tylko ona biła. Inne siostry były od niej gorsze. Czy nadal pracują z dziećmi? Tego nie wiadomo.
Prokurator Smorczewska: „O sprawie ośrodka nie da się zapomnieć. Tyle przesłuchań, podczas których wychowankowie opowiadali o najgorszym koszmarze, jakby to było coś oswojonego, normalnego. Wcześniej nie wiedziałam, że można komuś zrobić taki zamęt w głowie. Sprawić, żeby nie mógł odróżnić dobra od zła.”.
Czasami zło trzeba wywlec za fraki w dzienne światło i rzucić na bruk, aby ujrzeć jego istotę i prawdziwe oblicze. Aby nam się nie chowało za jakieś idee, wyższe racje, świętości, obojętność, niewiedzę, lub zaniechanie. Justyna Kopińska właśnie tak zrobiła; nazywa rzeczy po imieniu i zadaje proste pytania. To daje niepowtarzalny efekt. Zło jest skutecznie przesiewane przez sito konwenansów i politycznej poprawności. I to jest siłą tej książki. Zło potrafi się skutecznie ukrywać w dzisiejszych czasach, ale nie przed Justyną Kopińską.
Jedynie okładka książki nie pasuje mi do niczego. Ten rysunek siostry nie jest siostrą Bernadettą. Mimo iż przedstawia twarz prawdziwej zołzy, twarz zaciętej, starej, złej i fanatycznej siostry zakonnej, to z obliczem zła siostry Bernadetty nie ma nic wspólnego. Obawiam się, że jest zrobione pod publikę. Moim zdaniem niepotrzebnie – tani chwyt. Zło w obliczu siostry Bernadetty miało inny wyraz. Taki:
„Z pokoju wyszła siostra Bernadetta. Tomasz spojrzał na nią i jakby diabła zobaczył. Jego reakcja wydawała się dziwna, bo siostra była spokojna, delikatna. Bardzo blada, szczupła, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, roztaczała pewien czar osoby, która wie, co robi”.
Bardzo ważna i mądrze napisana książka. Obok tej złości i bezsilności, które naturalnie rodzą się u czytelnika, pojawia się również nadzieja. Nadzieja, że chociaż ci, którzy to przeczytają będą więcej widzieć wokół siebie, że będzie mniejsze prawdopodobieństwo uczynienia z ich strony grzechu zaniechania i ignorancji.
Marek Edelman: „Nieudzielenie pomocy potrzebującemu, zagrożonemu zawsze obraca się w końcu przeciwko temu, kto się zawahał. Jeżeli tej pomocy nie da, to prędzej czy później znajdzie się w takiej samej sytuacji, będzie tak samo bity. A skoro każdy ma prawo oczekiwać pomocy, to istnieje prawo osądzania tych, którzy pomocy nie udzielili”.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/10/13/justyna-kopinska-czy-bog-wybaczy-siostrze-bernadetcie/
Mamy XXI wiek. W Chorzowie w Ośrodku Wychowawczym Sióstr Boromeuszek dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć. Panuje przemoc sióstr wobec dzieci, upokarzanie, wyzwiska, przyzwolenia na gwałty. Koszmar.
Jak to się stało, że w dobie powszechnego braku przyzwolenia na zło wobec dzieci, odchodzenia od kar cielesnych, zwiększanych i promowanych praw dzieci, w...
2017-10-05
Mam sentyment do tej książki. Klasyka nad klasykami powieści wojenno – szpiegowsko – sensacyjnej. Podobnie jak w kultowych „Działach Nawarony” – grupka komandosów ma do wykonania zadanie zdawałoby się samobójcze i beznadziejne. Ale połączenie charakterów, determinacji i niezłomności może zdziałać cuda. Kwintesencja emocji i przygody. Na takiej zasadzie oparta jest przecież największa książkowa przygoda, czyli „Władca Pierścieni”.
Kiedy pierwszy raz czytałem tę książkę, czyli 27 lat temu - mając 15 lat - to czytanie nie było czytaniem, lecz niemal celebracją. MacLean stał się moim idolem i zgromadziłem chyba wszystkie jego książki, które wtedy się ukazywały. Wydania większości były wręcz tragicznie kiczowate; to wydanie Iskier na tle pozostałych jest rewelacyjne. Ale takie były czasy. Ważne żeby biło w oczy. To mi zresztą zupełnie nie przeszkadzało. Nie było wyboru, a i tak liczyła się treść.
Dzisiaj inaczej odbieram jego książki. Siłą rzeczy pryzmat wielu innych przeczytanych lektur rzuca trochę inne światło na powieści MacLeana. W ramach cyklu odświeżania po latach kultowych książek sensacyjnych przeczytałem tegoż Autora „HMS Ulisses”, wspomniane „Działa Nawarony”, „Noc bez brzasku” i teraz „ Tylko dla orłów”. Z tych książek najgorzej wspominam „Noc bez brzasku”, bo za diabła nie mogłem uwierzyć w nic co Autor nawymyślał. Natomiast pozostałe, to jego sztandarowe powieści. Najbardziej wybija się w nich heroizm ludzi postawionych w trudnych sytuacjach. „HMS Ulisses” niemal nim skapywał po burcie i wylewał się między stronami. (Musiałem sobie robić przerwy, aby się razem z książką wysuszyć sarkazmem i cynizmem przypominając sobie fragmenty książek Chandlera.) Za dużo go było. W „Działach…” było go troszkę mniej, ale był odczuwalny, jednak mi nie przeszkadzał. Natomiast tutaj – w „Tylko dla orłów” – jest go jeszcze mniej. Autor nawet pozwala sobie na dialogi, w których humor żołnierzy nie jest od razu gaszony przez dowódcę.
Historia próby ratowania angielskiego generała Carnaby z rąk niemieckiego gestapo przez komandosów byłaby sztampową historyjką, lecz dzięki temu, że przetrzymywany generał jest w niedostępnej górskiej twierdzy Schloss Adler – Orlim Zamku – opowieść od samego początku jest intrygująca. Żeby tam w ogóle się zbliżyć grupka wybranych żołnierzy musi lądować na spadochronach nocą w górskich, zimowych warunkach. Na dzień dobry jeden z nich tego nie przeżywa. Ale czy na pewno jego śmierć jest wynikiem wypadku? Szef całej wyprawy -major Smith – podejrzewa, że niekoniecznie…
Perypetie, aby dostać się do Orlego Zamku to majstersztyk. Ucieczki, gonitwy, zdrady, zdrady zdrad, przebieranki, zwroty akcji to wszystko czyta się zapominając wypuścić powietrze z zapartego tchu.
Tak jak wspomniałem pisarstwo Alistaira MacLeana jest specyficzne. Honor, odwaga, heroizm jest tutaj wpleciony w poczynania bohaterów. W dzisiejszych czasach wydaje się to trochę niewiarygodne. Teraźniejsze książki i filmy przyzwyczaiły nas do bardziej realistycznego postrzegania wojennego okresu; w akcjach wojennych liczył się przede wszystkim cel. Tutaj tak nie ma. Jest taka scena, kiedy powodzenie akcji wisi na włosku, wszystko się pali, nasi bohaterowie uciekają z pożaru, a major Smith zostawia swoich i wraca się jeszcze w pożar, bo przypomniał sobie, że niedaleko ognia zostawił związanego żołnierza niemieckiego. Wrócił się zatem i go przeniósł w bezpieczne miejsce. Dopiero potem wszyscy kontynuowali ucieczkę. Piękne, ale nierealne. Naraził całą akcję, żeby ratować wroga. Ponadto w tej książce główni bohaterowie nie zabijają. Wszyscy żołnierze niemieccy są unieszkodliwiani i krępowani. Nie pada żaden strzał, który raniłby śmiertelnie Niemca. Owszem Niemcy giną w pożarze, w wybuchu, po walce lądują w przepaści, ale nie są zabijani bezpośrednio. Nierealne. W takiej ryzykownej akcji wroga się unieszkodliwia przecież od razu, zwłaszcza kiedy ma się pistolet z tłumikiem, albo nóż, kto by ryzykował ogłuszanie i wiązanie? I jeszcze Niemcy: potrafią docenić przebiegłość i morale naszych komandosów. Wściekają się, ale oddają honor sprytowi wroga.
Bardzo to wszystko romantyczne jest i wzruszające, ale w dzisiejszych czasach trudno w to uwierzyć. Wojna jest bezwzględnym potworem, a nie zabawą żołnierzy w morale i heroizm.
Jednak, kiedy weźmie się na to poprawkę, wejdzie się w konwencję, którą sobie Autor wymyślił, to książkę połyka się jednym tchem. Przygoda jest przygodą. A MacLean w tym przypadku uraczył nas naprawdę twardą, męską prozą. Oprócz tej, moim zdaniem zbędnej, nutki romantyczności wszystko mi się podobało.
Absolutnie nie żałuję czasu spędzonego przy tej lekturze. Poczułem się jak bym był w środku akcji, trzymałem kciuki za naszych orłów i jak 27 lat temu delektowałem się przygodą.
Co ciekawe film o tym samym tytule, do którego scenariusz również napisał Alistair MacLean, jest inny w tej wymowie żołnierskiego romantyzmu . Tam Clint Eastwood rozwala hitlerowców z karabinu maszynowego i nawet szlachtuje nożem. Nie ma przeproś. Tam gdzie w książce Niemcy byli kneblowani i krępowani – w filmie rozwalani są na miejscu. Ten sam autor, a konwencja inna. Ciekawe.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/10/05/alistair-maclean-tylko-dla-orlow/
Mam sentyment do tej książki. Klasyka nad klasykami powieści wojenno – szpiegowsko – sensacyjnej. Podobnie jak w kultowych „Działach Nawarony” – grupka komandosów ma do wykonania zadanie zdawałoby się samobójcze i beznadziejne. Ale połączenie charakterów, determinacji i niezłomności może zdziałać cuda. Kwintesencja emocji i przygody. Na takiej zasadzie oparta jest przecież...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-28
Remigiusz Mróz, jako autor poczytnych kryminałów, od jakiegoś czasu mnie bardzo intryguje ze względu na nietuzinkową ilość wydawanych książek oraz ogromną ilość oddanych fanów. Do tej pory nie miałem okazji poznać niczego co napisał. Teraz jest ten pierwszy raz. Trafiło na „Kasację”.
Na Warszawskich Targach Książki Anno Domini 2017, przy zakupie „Zakładnika” i „Najgorsze dopiero nadejdzie”, dostałem od Czwartej Strony darmowy kod na pobranie z Audioteki „Kasacji” w formie audiobooka w wykonaniu Krzysztofa Gosztyły. Krzysztof Gosztyła jako lektor sprawdził się w roli narratora w „Lśnieniu” Stephena Kinga wydanego jako superprodukcja również przez Audiotekę, dlatego myśl o słuchaniu „Kasacji” nie napełniała mnie obawą o wykonanie. Tym bardziej chciałem w końcu wiedzieć o co chodzi z tym Mrozem.
Pewnie wszyscy to wiedzą, ale w „Kasacji” rzecz dzieje się w kancelarii adwokackiej gdzie pracuje Joanna Chyłka – „stara” prawnicza wyjadaczka o niewyparzonej gębie i dominującej osobowości - oraz nowy w kancelarii aplikant Kordian Oryński zwany Zordonem – potulny w stosunku do Chyłki, ale niezbyt się jej bojący, trochę pierdoła, ale z głową kiedy zajdzie potrzeba. Łączy ich zależność zawodowa. Chyłka jest jego patronką. Mają bronić syna pewnego biznesmena, który za brutalne morderstwo dwóch osób ma być skazany na dożywocie. Sprawa wydaje się jasna i przesądzona, ale duet adwokacki ma pewne przeczucia, że wina oskarżonego wcale nie musi być taka oczywista…
Powiem tak, słuchało mi się całkiem przyjemnie. Abstrahując od tego, że Krzysztof Gosztyła to mistrz w swoich fachu, to książka da się słuchać, gdyż napisana jest lekkim językiem, postacie poprowadzone są w miarę sprawnie, akcja rozwija się zaskakująco i zawsze kiedy wracałem do słuchania to zwykle, po ludzku byłem bardzo ciekaw co tam się dzieje u Chyłki i Zordona.
Ale to chyba tyle ogólnych plusów ode mnie, bo szczegóły leżą. Za cholerę nie mogłem się wczuć w jakąkolwiek postać i wejść w opisywany świat. Nie uwierzyłem Autorowi. Czytałem (słuchałem), ale będąc z boku. Opowieść mnie nie wciągnęła do środka, żebym zapomniał o bożym świecie i przeżywał na sobie wyczyny bohaterów. Siedziałem z boku, owszem – zaciekawiony, ale tyle rzeczy mi przeszkadzało, że to zaciekawienie było czysto techniczne (jak on to rozwiąże? co z robi z tym i tym?) i podszyte coraz większym sceptycyzmem. Motywacje bohaterów nie do końca mnie przekonywały. Chyłka wyrazista, ale częściej mnie irytowała tam gdzie miała śmieszyć. Zordon zaraz wraca po niemal śmiertelnym pobiciu do pracy – no dobra. Akcja sprawna, ale kompletnie nierealna. Pełno naciąganych wątków i niedociągnięć fabularnych (np. nie dowiedziałem się co w końcu zawierał ten wyrok znaleziony przez Zordona, który był podstawą wniesienia kasacji). Na końcu otrzymujemy zwrot akcji, w który już zupełnie nie uwierzyłem. Literacko był to chwyt spektakularny, ale i tani. Ja go nie kupiłem. Za bardzo się błyszczał. Podrapałem błyszczyk, a pod spodem znalazłem odpustowy plastik.
Te kryminały, które kupiłem na WTK na stoisku Czwartej Strony, czyli „Zakładnik” Przemysława Borkowskiego i „Najgorsze dopiero nadejdzie” Roberta Małeckiego były o wiele lepsze niż „Kasacja”.
Niemniej zdaję sobie sprawę, że „Kasacja” daje się lubić. Lektura z tych szybkich i przyjemnych. Takie też są potrzebne i takie też da się czytać. Były momenty, które gdybym miał w papierze zacytowałbym śmiało, bo wcale nie były głupie. Pan Mróz ma sprawną rękę i to co napisze gładko i luźno wchodzi w głowę. U mnie, niestety, zadziałało to nieco papkowato. Jak coś wchodzi za luźno, to zwykle nie smakuje.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/09/28/remigiusz-mroz-kasacja/
Remigiusz Mróz, jako autor poczytnych kryminałów, od jakiegoś czasu mnie bardzo intryguje ze względu na nietuzinkową ilość wydawanych książek oraz ogromną ilość oddanych fanów. Do tej pory nie miałem okazji poznać niczego co napisał. Teraz jest ten pierwszy raz. Trafiło na „Kasację”.
Na Warszawskich Targach Książki Anno Domini 2017, przy zakupie „Zakładnika” i „Najgorsze...
2017-09-24
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją klarownie ułożoną w głowie i mogę być z niej przepytywany na lekcji, kiedy mi się przyśni szkolny koszmar. A może jest to związane z tym, że mocno identyfikuję się z autorem?
No i tak było tym razem. Wszystko w tej opowieści wchodziło we mnie jak do swojego domu. Byłem mrowiskiem, a literki z tej książki jak mrówki urządzały sobie we mnie swoje przytulne mieszkanko.
Mikołaj Golachowski opisał tutaj swoją miłość do przyrody, a zwłaszcza do zwierząt. A że fascynują go polarne części naszej planety głownie tam skupia się jego uwaga.
Jako naukowiec spędzał czas na badaniach zwierząt robiąc doktorat w Polsce. Był na Syberii, potem brał udział w wyprawach naukowych do Antarktyki gdzie przebywał kilka razy w Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego; najpierw jako uczestnik naukowy, a potem jako kierownik tych wypraw. Następnie załapał się na przewodnika polarnego i pływał na statkach z turystami po Arktyce i po Antarktyce.
Cała książka to jego opowieści o zwierzakach i przyrodzie, które poznał i którą zwiedził w dotychczasowym swoim życiu. I jest to opowieść niezwykła, ponieważ zaraża pasją. Pan Mikołaj umiłował Arktykę i Antarktykę. Opisując swoje wyprawy niemal naznacza czytelnika swoją miłością do tych krain.
Postrzeganie świata Mikołaja Golachowskiego jest przebogate. Trudno mi to wyrazić, jak zawsze, kiedy niemal identyfikuję się z Autorem, ponieważ we wszystkim o czym pisze odnajduję tam siebie. Autor nie skupia się jedynie na zwierzętach. Pisze również o ludziach ("ludzi generalnie lubię, to z ludzkością mam na pieńku") i historii odwiedzanych miejsc. Poznajemy historię wypraw arktycznych i antarktycznych, pionierów wypraw polarnych, poznajemy historię ludów pierwotnych zamieszkujących Arktykę. Oprócz tego są barwne opowieści przygód Autora. Często zabawne – pękałem ze śmiechu, kiedy opisywał problem wyjścia „na stronę” z warunkach polarnych - a niekiedy nawet strasznych – kiedy wpadł w szczelinę lodowcową. Mikołaj Golachowski nie przemilcza spraw niewygodnych, kiedy opisuje ignorancję w sprawach ocieplenia klimatu; destrukcyjne i bezmyślne działanie ludzi niszczące środowisko, np. wielorybnictwo; hobbystyczne zabijanie zwierząt zwane myślistwem; uprzedzenia rasistowskie; ale też i niestosowne zachowania towarzyszy w bazie Arctowskiego. W opisywanych historiach można zauważyć duży dystans Autora do samego siebie, jego wrażliwość, szerokie pojmowanie otaczającego nas świata i umiłowanie trunków wszelakich, zwłaszcza w dobrym towarzystwie.
Wszystko opisane lekkim i wciągającym językiem, wzbogacone dużą ilością zdjęć daje efekt mnóstwa wrażeń. Ale stwierdziłem też inny aspekt odbioru tej książki. Nie wiem jak go nazwać. Ponieważ mądrość tej książki w postrzeganiu świata i ludzi jest też moją mądrością; przynajmniej staram się, żeby taka była. Odebrałem ją bardzo osobiście, bo nie chodziło tylko o czytanie ciekawostek, ale o relację człowieka, który ma swoje poglądy na otaczającą rzeczywistość, swoje subiektywne odczucia w opisywaniu przyrody, swój komentarz co do opisywanych historii, itp. I wszystko to było zbieżne z moimi odczuciami.
Wszystko to co napisałem jest zupełnie nieskładne. Ale tak jest kiedy książka pisana od serca trafia prosto w serce (jak już było górnolotnie, to i tak jadę dalej). Jej prawdziwa siła właśnie stąd się bierze; szczerość, pasja, humor oraz, po prostu, miłość Autora do przyrody, a zwłaszcza do polarnych krańców naszej Ziemi daje tej książce takiego kopa, że ciężko się od niej oderwać.
I jeszcze fragment na zakończenie:
„Słońce zachodzi niesamowicie długo i świat przybiera złoto-różowe barwy. Na tym tle intensywnie niebieskie góry lodowe aż przytłaczają swoim pięknem. To, co robią na granatowym morzu, określa się chyba jako majestatyczne sunięcie – dla mnie są jak klejnoty rzucone na bezcenną osnowę Wszechświata. Przegięcie z tą urodą świata. Muszę się napić.”
Takoż i ja zrobię. Zdrowie Autora!
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/09/23/mikolaj-golachowski-czochralem-antarktycznego-slonia/#more-586
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-06
To najlepsza książka Marka Krajewskiego jaką czytałem. Co prawda nie czytałem wszystkich, ale wszystkie chronologicznie napisane przed tą – owszem. O poprzedniej – „Rzekach Hadesu” - również tak mówiłem. Tak więc, aby tak dalej. Od razu również powiem, że wolę Popielskiego od Mocka; jakoś jest mi bliższy.
Ta książka zagrała we mnie pełną gamą. Wszystko mi pasowało.
Rzecz dzieje się we Wrocławiu w roku 1946. Edward Popielski dostaje poufne zlecenie od profesorów tajnego antystalinowskiego liceum, aby wykrył, który z uczniów jest ubeckim szpiegiem. I to jest pretekst do niesamowitej historii.
Autor się nie patyczkuje. Nie ma taryfy ulgowej dla nikogo. Prawdziwa otchłań mroku; gwałty rosyjskich dezerterów na licealistkach, morderstwa, tortury i ogólnie przerażająca powojenna demoralizacja młodych (również opisywana w „Złym” Tyrmanda).
Pisarstwo Krajewskiego jest perfekcyjne. To prawdziwy profesor słowa. Ma swój styl i smak. Są odrażające opisy deprawacji, ale też wzruszające relacje Popielskiego ze swoją kuzynką Lodzią. Wspaniale opisane są te, i nie tylko te dwie, postacie. Każda jest z krwi i kości.
Wejście w świat Krajewskiego to wejście w prawdziwie męski świat. Popielski jest czułym brutalem, który w obronie swoich bliskich posunie się do wszystkiego. Ma swój honor, który nie pozwala mu ulgowo traktować powierzonego mu zadania. Nie jest obojętny na otaczający go świat. Uwielbia dobre jedzenie i eleganckie ubranie. Jest doktorem humanistą, ale matematyka to jego miłość. Jego postać to zaprzeczenie dzisiejszej tezy, według której „humanista to ten, który nie lubi matematyki”. Nie stroni od alkoholu. Potrafi się stoczyć na dno rynsztoka, ale i zatryumfować swoją przebiegłością. Uwielbiam gościa. Kwintesencja męskości. Każde jego śledztwo to, oprócz kryminalnej historii, ciągły snop iskier, które można podziwiać i wyławiać spośród nich coraz to błyskotliwsze.
Czasami książki Krajewskiego mnie nużyły, kiedy pisarz zagonił się w mało efektowne działania swoich bohaterów i w ślepe zaułki śledztwa. Tutaj tak nie było. Od pierwszej strony wszystko mnie ciekawiło; co dalej będzie, jak to zostanie napisane, a przede wszystkim czym mnie Autor zaskoczy, bo zwroty akcji i nieoszczędzanie bohaterów żarzyły moje zwoje mózgowe bezustannie.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/09/06/marek-krajewski-w-otchlani-mroku/
To najlepsza książka Marka Krajewskiego jaką czytałem. Co prawda nie czytałem wszystkich, ale wszystkie chronologicznie napisane przed tą – owszem. O poprzedniej – „Rzekach Hadesu” - również tak mówiłem. Tak więc, aby tak dalej. Od razu również powiem, że wolę Popielskiego od Mocka; jakoś jest mi bliższy.
Ta książka zagrała we mnie pełną gamą. Wszystko mi pasowało.
Rzecz...
2017-08-30
Moim zdaniem pomysł, aby Autor czytał swoją książkę nie był dobrym pomysłem. Pan Tomasz Sekielski ma wyrazisty męski głos i wszystko byłoby dobrze, gdyby taki pozostał przez wszystkie linijki jego książki. Niestety, momentami lektor-autor próbował wchodzić w role aktorskie; pół biedy, kiedy był to polityk, ksiądz, czy zbir, ale jak próbował się wczuwać w starą babcię, albo w małą dziewczynkę, to Boże przebacz. Rozwala to całe słuchanie, jak cholera. Na przykład piskliwie udaje, kiedy te postacie mówią płaczliwym głosem. Dziękuję, wysiadam.
No, ale zostawmy to. Musiałem to na początku napisać, bo za bardzo mnie gryzło. Jeżeli natomiast chodzi o książkę, to jest to pierwsza tegoż Autora, którą przeczytałem. Spodziewałem się mocnej prozy i taką dostałem. Zaczyna się od zamachu terrorystycznego w centrum Warszawy, w którym w wyniku wybuchu samochodu pułapki ginie ok. 40 osób, a potem wchodzimy w świat bezwzględny, bezkompromisowy i mroczny. Świat brudnej polityki, zdeprawowanych hierarchów kościelnych i gangsterskiego handlu ludzkim towarem. Dostajemy niezwykle drastyczne i naturalistyczne opisy tortur i gwałtów.
Spodziewałem się również, że nie będzie to proza wybitna, ale prosta rzetelna i trzymająca w napięciu. I taka była. Narracja prowadzona jest z różnych punktów widzenia i z różnych perspektyw czasowych. Sceny z tej książki są jak rozrzucone puzzle. Na początku obserwujemy kilka niezwiązanych ze sobą historyjek, aby pod koniec połączyły się one w zgrabną całość. Jednak „Zapach suszy” to pierwsza część trylogii „Susza”, dlatego też nie na wszystkie pytania dostajemy odpowiedzi. Niektóre sprawy się wyjaśniają, ale na rozwiązanie innych trzeba będzie poczekać.
Głównymi postaciami w tej książce jest minister sprawiedliwości Witold Rudzki (jego jest tu najwięcej) i prokurator Agnieszka Ossowska. Bardzo rzetelnie przedstawieni. Ciekawa jest zwłaszcza postać Ossowskiej, ponieważ jest to osoba niezwykle inteligentna, wygadana i błyskotliwa, ale za to niezbyt urodziwa; chuda, tyczkowata i z zapadniętymi oczami. Nie ma faceta, lubi sobie popijać alkohol i ma niezłe problemy ze sobą. Nietuzinkowa, zapadająca w pamięć postać literacka.
Główną osią książki jest śledztwo jakie prowadzi Ossowska w sprawie samobójstwa pewnego proboszcza w podwłocławskiej miejscowości. Oczywiście wszystko się wiąże z zamachem terrorystycznym, o którym wspominałem wcześniej, któremu poświęcony jest osobny wątek. A kolejny wątek związany z porwaniem i transportem ukraińskich dziewcząt do Polski, aby zagonić je do kupczenia własnym ciałem, to już można sobie samemu odpowiednio dopasować.
Jak powiedziałem, akcja nie kończy się całkowicie na tej części – będzie kontynuacja. Ale jeżeli o mnie chodzi, to ja nie będę na nią czekał. Zobaczyłem co jest grane i jakoś dalsze losy Ossowskiej i Rudzkiego nie za bardzo mnie interesują. Doceniam opisywaną historię, ponieważ nie raz i nie dwa zaciskałem pięści z emocji wywołanych lekturą, ale ogólnie książka wydała mi się mało spójna i taka troszkę od sasa do lasa. Nie mogłem się w nią wciągnąć na całego. Rozwiązania fabularne były błyskotliwe, ale pojawiały się często znienacka bez naświetlenia wydarzeń ich poprzedzających, a to spłycało odbiór i rodziło wiele pytań. Nie było tych werbli, kiedy napięcie rośnie, a czytelnik gubi się w domysłach co też zaraz się stanie. Opowieść zbyt, jak dla mnie, skakała z kwiatka na kwiatek. Kwiatki ładne, ale obraz łąki z tej perspektywy nie jest zbyt okazały.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/08/29/tomasz-sekielski-zapach-suszy/
Moim zdaniem pomysł, aby Autor czytał swoją książkę nie był dobrym pomysłem. Pan Tomasz Sekielski ma wyrazisty męski głos i wszystko byłoby dobrze, gdyby taki pozostał przez wszystkie linijki jego książki. Niestety, momentami lektor-autor próbował wchodzić w role aktorskie; pół biedy, kiedy był to polityk, ksiądz, czy zbir, ale jak próbował się wczuwać w starą babcię, albo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dupę mi urwało i wystrzeliło w kosmos.
Wziąłem się za ten komiks zaciekawiony, ale nie nabuzowany. Słyszałem o nim same dobre rzeczy, więc miałem na niego lekkie parcie. Zacząłem czytać i ze strony na stronę oczy robiły mi się coraz szersze, przybiłem się do krzesła, żeby nie spaść i podwiązałem szczękę, żeby co i rusz nie opadała.
Jazda bez trzymanki na pełnych obrotach. Jeżeli chodzi o bank odjechanych pomysłów, rozlanej krwi i ilości ludzkiej perwersji Tarantino przy tych autorach to mały Quentinek z zasmarkanym noskiem. Na każdej stronie jest taka dawka uderzeniowa, że ręce mnie już bolały od podnoszenia gardy. Połączone „Pulp Fiction” i „Od zmierzchu do świtu” do kwadratu.
Ale o co chodzi? Chodzi o to, że nie ma Boga. Zwiał ci on z nieba na ziemię ładnych parę lat temu i się ukrywa. Anioły zostały same w niebiesiech i próbują całą aferę utrzymać w tajemnicy. Jednak nie tylko to mają na głowie. Okazuje się, że uciekł im również na ziemię dziwny twór imieniem Genesis, który się począł ze związku demona (demonki?) z aniołem i urodzon był przetrzymywany w zamknięciu. Przerażone anioły, wiedząc że Genesis jest nieobliczalne, wysyłają za nim na ziemię w pogoń Świętego od Morderców – wskrzeszonego bezwzględnego rewolwerowca rodem z Dzikiego Zachodu. A Genesis dając dyla na Ziemię robi niezłą rozpierduchę w pewnym kościele w Teksasie wchodząc w ciało kaznodziei Jesse’ego Custera. I to jest tylko wstęp, jakieś 35 stron na 335, które zawiera ten pierwszy tom.
Reszta to coś niebywałego. Custer odkrywa, że ma moc wpływania na innych ludzi, i że pewien rewolwerowiec chce go zabić. Jego była dziewczyna przypadkiem go odnajduje, ale towarzyszy jej pewien gościu, który za dnia nie chce wyjść spod azbestowego koca, a jego przysmakiem jest krew. Razem będą chcieli odnaleźć na ziemi Boga, żeby mu wpuścić wciry za to, że ucieka od odpowiedzialności za ludzkość. Ale po drodze wpadają w takie tarapaty, że co obrazek nie mogłem wyjść ze zdumienia. Nawet na chwilę nie można ochłonąć. Nie można złapać oddechu. Kiedy nie rżałem jak ogłupiały, to zatykało mnie zdumienie. Moc tego komiksu przerosła moje oczekiwania. Wszystko tam mi pasuje i jest zrobione pode mnie, jeżeli chodzi o moc popkultury. Dialogi mistrzowskie, postacie wykreowane genialnie, zwroty akcji, że mucha nie siada, wymyślone historie tak odjechane, że aż fascynujące. Ot, taki przykładowy dialog:
Pewien reporter spotyka w barze swojego bardzo dobrego przyjaciela - obieżyświata, którego nie widział bardzo długo i mówi na dzień dobry:
- Twoja mama nadal liczy sobie pięć centów od łba?
- Nie. Od kiedy wykopałem jej zęby, dziesięć.
- Mam tylko piątaka…
- Za pięć dostaniesz ojca.
- Więc zostanę przy swojej siostrze.
A potem radośnie wpadają sobie w ramiona wołając jednocześnie:
- Skurwysynu!!!
Genialny komiks. Arcydzieło w swojej klasie. Świetna, emocjonująca rozrywka. Polecam fanom Quentina Tarantino, Roberta Rodrigueza, czy Guya Ritchiego.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/12/11/gearth-ennis-steve-dillon-kaznodzieja-tom-pierwszy/
Dupę mi urwało i wystrzeliło w kosmos.
więcej Pokaż mimo toWziąłem się za ten komiks zaciekawiony, ale nie nabuzowany. Słyszałem o nim same dobre rzeczy, więc miałem na niego lekkie parcie. Zacząłem czytać i ze strony na stronę oczy robiły mi się coraz szersze, przybiłem się do krzesła, żeby nie spaść i podwiązałem szczękę, żeby co i rusz nie opadała.
Jazda bez trzymanki na pełnych obrotach....