-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński26
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać402
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2022-03-12
2018-10-26
2017-08-01
Od razu spodobał mi się ten koleżka Marek Bener. Długie włosy, po przejściach, notorycznie słucha Dżemu i trenuje w wolnych chwilach boks. Swój chłop. Jest dziennikarzem w lokalnej toruńskiej gazecie i jak trzeba ma cięte pióro. Kilka lat temu zaginęła jego żona. Nie wiadomo co się z nią stało, a Bener nie szczędził trudów, aby się tego dowiedzieć. Od razu zapachniało Cobenem i jego „Nie mów nikomu”. Zapach zapachem, jednakże wydarzenia podążyły swoim tropem. Wszystko zaczęło się od pożaru domu, w którym zginął człowiek. Bener jako dziennikarz ma zając się tematem. Miał to być krótki, sztampowy, moralizatorski artykuł o niebezpieczeństwie pożarów, lecz podczas zbierania danych Bener dowiaduje się kto był ofiarą w tym pożarze i zamienia się w słup soli. Słup soli tężeje w beton, kiedy odbiera sms od swojej byłej dziewczyny. I się zaczyna. Nasz dziennikarzyna wplątuje się w nie lada kabałę. Chcąc dowiedzieć się co tu jest właściwie grane jest śledzony, porwany, bity, torturowany i ratowany. A jednocześnie jak bohater ostatniej akcji nie cofa się przed największym młynem, bo okazuje się, że sprawa dotyczy jego osobiście i kręgu jego najbliższych.
Wydawałoby się lekki toruński kryminał zamienia się w niezłą jatkę. Trup ściele się gęsto, jak na polskie realia, a to, że ktoś jest młody, sympatyczny i miły nie oznacza, że przeżyje książkę. Im dalej w książce tym emocje rosną. Mocne sceny, niełatwe rozwiązania i dylematy nadają tempa książce i wchodzimy w nią jak pędzący ołów w serce. Całość napędza pierwszoosobowa płynna narracja, oraz autorski humor. Widać, że opisywana historia nie zjadła Małeckiego, że miał do niej dystans, co przejawiało się zabawnymi wstawkami, np. dosyć napiętą scenę, w której narrator razem z kolegą skrada się do domu, gdzie przetrzymywani są zakładnicy, kończy zdaniem „GROM to przy nas harcerskie podchody”. Dialogi w tej książce są rewelacyjne. Uwielbiałem je. Zawsze można było wyłowić jakąś błyskotkę; ciętą ripostę, zaskakujące skojarzenie, lub gorzki sarkazm. Jednocześnie sposób pisania Autora wzbudzał moją uwagę, bo nie był oczywisty i nudny. No na przykład takie zdania:
„- Drogi Ryszardzie – zacząłem. – Sam najlepiej wiem, co do mnie należy. I proszę, bądź tak uprzejmy i nie składaj mi nigdy propozycji nie do odrzucenia. Chyba że masz zamiar doświadczyć tego wzniosłego uczucia, kiedy odpowiem ci grzecznie „spierdalaj”.
„Resztek nocy nie spędziłem jednak sam. Do białego świtu towarzyszyły mi wyrzuty sumienia.”
„- Ślady cieczy palnych mogą się utrzymywać w pogorzelisku miesiącami. A z czego to wynika?
Nie miałem pojęcia, chemię pamiętałem jedynie z planu lekcji.”
„- Masz mnie za debila? Przecież to nie jest końcówka amerykańskiego filmu, chłopie! Nic ci nie powiem.”
„Jakieś pięć lub sześć metrów za sobą miałem rannego Butrycha, a przed oczami otwór lufy. Był tak blisko, że wydawało mi się, ze patrzę w rurę kanalizacyjną.”
„ Ze spaceru z jamnikiem wracała trzydziestolatka z długimi blond włosami i w dżinsach tak obcisłych, że nie musiałem zgadywać, jakie nałożyła majtki.”
Książka jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej, więc jeżeli narrator chce ukryć swoje domysły co do zagadki kryminalnej, to ukrywa, pozostawiając czytelnika z głową pełną pytań. Intryga dość zagmatwana, wyjaśnia się na końcu w sposób bardzo ciekawy i kończy w raczej nieoczywisty. „Każdy z was (…) zrobiłby dokładnie to samo”.
Autor planuje trylogię z Benerem w roli głównej. Książka finiszuje przedsmakiem tego co dopiero nadejdzie. A ponoć ma nadejść najgorsze. No nieźle. „Porzuć swój strach” już niecierpliwie wygląda zza drzwi, aby ukazać się w blasku reflektorów. Mnie nie ominie.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/08/03/robert-malecki-najgorsze-dopiero-nadejdzie/
Od razu spodobał mi się ten koleżka Marek Bener. Długie włosy, po przejściach, notorycznie słucha Dżemu i trenuje w wolnych chwilach boks. Swój chłop. Jest dziennikarzem w lokalnej toruńskiej gazecie i jak trzeba ma cięte pióro. Kilka lat temu zaginęła jego żona. Nie wiadomo co się z nią stało, a Bener nie szczędził trudów, aby się tego dowiedzieć. Od razu zapachniało...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-14
„Skalp” na tyle mnie wciągnął i zaintrygował, aby sądzić, że współczesny kryminał w komiksie to niemal czysta karta, która odświeży ten gatunek i pchnie go na nowe tory.
„Skalp” wydało Wydawnictwo Egmont. Z gatunku kryminał/sensacja ma tam jeszcze kilka pozycji, ale wszystko to wydane jeszcze przed 2009 roku. Tylko „Skalp” jest w miarę nowy. Natomiast wyjątkowo intrygująco zapowiada się pod tym względem wydawnictwo Non Stop Comics, które w swojej ofercie ma naprawdę ciekawe zagraniczne pozycje z tego gatunku. Sęk w tym, że w oryginale. Dopiero w tym roku mają coś przetłumaczyć na polski i w związku z tym jaram się na to jak flota Stannisa. Ale ci, którzy siedzą w tym gatunku (albo wystarczy, że go lubią), a którym w tym temacie ufam (Robert Ziębiński, Wojciech Chmielarz), już dają nam znaki, że idzie moc.
„Skalp” dzieje się, rzecz niespotykana jak na kryminał, w rezerwacie współczesnych Indian w USA. Już samo to zapaliło w moim mózgu lampkę podekscytowania, bo ja - w młodości miłośnik książkowych westernów; Karola Maya, Wiesława Wernica, Maxa Branda, czy Sławomira Brala (Yackta-Oya) - kompletnie nie miałem pojęcia jak wygląda współczesne życie amerykańskich Indian.
No i się dowiedziałem. Dostałem nieźle obuchem tomahawka między oczy. Równowagę złapałem dopiero tak po połowie książki, ale i wtedy nie było łatwo. „Skalp” pokazuje rezerwat Indian jako miejsce patologii społecznej, gdzie Indianie zapijają się na śmierć, żyją w nieludzkiej biedzie, żywność mają na kartki, a ci, którzy w jakiś sposób się wybili ponad przeciętność przejmują władzę nad wszystkimi jako zwykli mafiosi.
Jednym z takich wybitych jest Czerwony Kruk – prezydent Rady Plemienia Oglala, szeryf policji plemiennej, prezes komitetu planistycznego, skarbnik programu bezpieczeństwa na autostradzie i dyrektor zarządzający niedługo otwieranego kasyna. Jednym słowem kanalia jakich mało, ale… tu rzecz znamienna dla tego komiksu, nie ma tam charakterów czarno-białych; wszystko ma głębszy i niespotykany wymiar; każdym kierują motywy nie tak oczywiste, jakby na pierwszy rzut oka mogło się wydawać.
Czerwonym Krukiem interesuje się FBI. Uważają, i słusznie, że swoją pozycję osiągnął przez korupcję, morderstwa i terror. Próbują go mieć cały czas na oku i znaleźć na niego haka.
I w końcu na arenę tego rezerwatu wkracza główny bohater Dashiell Zły Koń, łysy Indianiec. Uciekł z rezu mając 13 lat. Po powrocie zaczyna tam nieźle mieszać.
Komiks ten podziałał na mnie swoją mocą, poprzez różnorodność i niejednoznaczność pokazanych ludzkich postaci i sytuacji. Jest brutalny, ale taki był jego zamiar, aby poprzez kryminał i sensację pokazać tę beznadziejność, zwątpienie, bezsilność i frustrację pierwotnego ludu Ameryki. Lecz nawet abstrahując od wymiaru społecznego tego komiksu, broni się jako współczesny rasowy kryminał noir, gdzie nie ma błękitnego nieba, bohater nigdy się nie uśmiecha, wszystko jest totalną beznadziejnością i wkurwieniem, kobiety to ćpające dziwki, matki są wyrodne, a ojcowie zapijaczeni śpią obrzygani w rowie. Gdzie nawet przy dobrej woli i chęciach najlepiej sprawę załatwiać z bronią w ręku. Wobec tego wszystkiego trzeba prowadzić śledztwo niemal na siłę, bo być może, ale to tylko bardzo małe być może, dzięki jej rozwiązaniu naprawi się ciut tego złego świata.
Rysunki są specyficzne, ale już po paru planszach wzięły mnie na całego. Autor potrafi jedną kreską, jednym ujęciem oddać bardzo dużo emocji i zachować specyficzny klimat. Jestem pod wrażeniem.
A to piwo z Indianinem do lektury jak znalazł:
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/06/14/jason-aaron-i-r-m-guera-skalp-tom-1/
„Skalp” na tyle mnie wciągnął i zaintrygował, aby sądzić, że współczesny kryminał w komiksie to niemal czysta karta, która odświeży ten gatunek i pchnie go na nowe tory.
„Skalp” wydało Wydawnictwo Egmont. Z gatunku kryminał/sensacja ma tam jeszcze kilka pozycji, ale wszystko to wydane jeszcze przed 2009 roku. Tylko „Skalp” jest w miarę nowy. Natomiast wyjątkowo intrygująco...
2017-12-30
„Grimm City. Wilk!” to bardzo dobry kryminał! Dałem wykrzyknik, bo przecież ten Pisarz nie kojarzy się z kryminałami. Nic jeszcze nie czytałem Jakuba Ćwieka i chciałem od czegoś zacząć, sprawdzić jego pióro pod którym kątem jest zaostrzone. Przed tegorocznymi Warszawskimi Targami Książki zobaczyłem, że będzie gościł na stoisku Wydawnictwa SQN i pomyślałem, że lepszej okazji do zaznajomienia się z jego twórczością nie potrzebuję. Z oferty SQN wpadła mi w oko czarna posępna okładka, a że dodatkowo stało na niej, iż jest to „gorzki, brutalny kryminał noir”, to już mnie mieli. Książkę zakupiłem, z Autorem się spotkałem; spodobała mu się moja koszulka z Andrzejem Bursą, potwierdził, że jeżeli zaczynam poznawać jego twórczość, to ta książka to dobry start. Dostałem dedykację, zrobiłem zdjęcie.
No i tyle. Teraz pozostało tylko zacząć czytać. Więc zacząłem.
I wsiąkłem. Pisałem już? To jest naprawdę bardzo dobry kryminał. Dodatkowo, jego sceneria jest tak wymyślona, że nie jest ona tylko przystawką do opowieści, tłem, czy nawet drugoplanową postacią. Jest pełnoprawnym głównym bohaterem. Oczywiście tą scenerią jest miasto Grimm City. Miasto, którego mrok to drugie imię. Według legendy zostało wybudowane w miejscu, gdzie spoczywa ciało niegdyś pokonanego olbrzyma. To co z niego pozostało, to wydobywana spod miasta ropa – krew i węgiel – ciało. Truchło olbrzyma napędza metropolię, ale również ją zabija. Sadza i pył z wykopalisk osiada na budynkach, ubraniach, sercach. Deszcz, który powinien to obmywać momentalnie staje się tłusty. Raz na kwartał zdarza się efekt, tzw. pierdnięcie olbrzyma, kiedy podziemne gazy czarne od sadzy muszą być pod kontrolą wydobyte nad miasto i przewiane poza jego granice. Wówczas dzień robi się czarny od pyłu jak mrok, który można kroić tasakiem, a pozostanie na ulicach grozi śmiercią. Miasto ma dzielnice nazywane częściami ciała olbrzyma, np. Podgardle, Pępek, czy, podajże, Lewe Jajo.
W takim oto przyjemnym miejscu od pewnego czasu zabijani są taksówkarze razem z przewożonymi pasażerami, którymi są notable z półświatka. Na pierwszy rzut oka jest to walka gangów, albo wejście nowego gracza na mafijnym rynku. Policja przygląda się temu, ale raczej kręci się w miejscu. W tym samym czasie w swoim domu zostaje zamordowany funkcjonariusz policji: Wolf. A to już się raczej strażnikom prawa nie spodoba. Jednak zabójstwo Wolfa, to dopiero wstępne nawoływanie się watahy.
Całość książki to 3 dni śledztwa. 3 dni życia ludzi związanych ze śledztwem i 3 dni życia miasta. Nie ma tu jednej głównej postaci, bo, tak jak wspomniałem, główną rolę gra miasto. Natomiast pozostali bohaterowie to:
Alfie Moore – muzyk wplątany w morderstwo Wolfa,
McShane – badający sprawę agent NS w szlachetnej służbie brata Jego Królewskiej Mości,
Evans – prowadzący śledztwo komisarz Policji,
Eugene Dragosavlij – gruby mafioso, od którego Wolf wynajmował mieszkanie,
Mort - Kamerdyner Dragosavlija, cichy jak mysz, sprytny jak lis i skuteczny jak cyjanek,
Palla Di Neve – dziennikarka.
Autor tak uknuł intrygę i tak powiązał relację wszystkich bohaterów, że grają oni równoprawne role, a akcja przenosi się z miejsca na miejsce za nimi podążając.
Powieść, jak dla mnie, rewelacyjna. Mroczny, męski świat, twardzi mężczyźni i przebiegłe kobiety. Przenosząc czas akcji na rzeczywiste realia, byłby to okres lat 30. XX wieku, czyli wtedy, kiedy czarny kryminał święcił triumfy. Bezpardonowe policyjno-gangsterskie gierki. Brak sentymentów, korupcja i wisielczy czarny humor.
Jakub Ćwiek oddał tą książką hołd czarnym mistrzom. Wplątał w tę książkę różne smaczki. Np. scena kiedy kamerdyner Mort, podczas imprezy w willi Dragosavlija, wychodzi na zewnątrz na ulicę do zaparkowanego samochodu, w którym prowadzi obserwację willi inspektor Evans, aby go przegonić, to piękne nawiązanie do sceny z Ojca Chrzestnego, kiedy podczas ślubu córki Vita Corleone Sonny też wypadł na ulicę przeganiać tajniaków w samochodach.
Innym ciekawym zabiegiem jest opisywana religia. Odpowiednikiem Boga jest Bajarz, odpowiednikiem biblii są jego baśnie, opowieści. Przyznam, że do końca nie rozkminiłem o co dokładnie w tej religii chodzi, ale ponoć każdy pisze swoją opowieść, świat jest opowieścią, miasto jest opowieścią, miasto Grimm, opowieści braci Grimm… no, świetne.
Zawiła intryga, policyjne akcje nie mające wiele wspólnego z pracą policji. Brutalność i korupcja tamże. Toż to esencja policyjnego światka Jamesa Ellroya z kwartetu Los Angeles.
Mrok, zepsucie i dzikość miasta, dzielnice, do których strach się zapuszczać, to skojarzenie z Cin City.
Czasami tak się zdarza, że hołd mistrzom przeradza się w bezproduktywne ściąganie i kalkę, ale tutaj tak nie jest. Jakub Ćwiek filtruje czarny kryminał i klimaty noir poprzez swoje pisarstwo i pomysły i robi to tak, że całość jest naprawdę świeża. Wymyślone miasto i świat nie gryzie się z realiami.
Przyznam, że miałem niezłą radochę z czytania, jednocześnie kiwając z uznaniem głową. Nie ma lipy, nie ma uproszczeń i dróg na skróty, jest prawdziwa rzetelność. Bardzo świeża formuła kryminału noir dla tych, którzy potrafią docenić autorski ukłon dla mistrzów, a jednocześnie dać się porwać rewelacyjnej i pasjonując ej intrydze i wciągnąć w wymyślony świat. Dla tych, którzy nie boją się przy okazji odkryć czegoś więcej niż ramy gatunku.
Książka stanowi pierwszą część z cyklu. Wątki doraźne mamy rozwiązane, parę spraw się wyjaśnia, ale kto tak naprawdę pociąga za sznurki i co dalej czeka agenta, komisarza, muzyka i dziennikarkę dowiem się zapewne w drugiej części „Grimm City. Bestie”, za którą już niebawem się zabiorę.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/12/28/jakub-cwiek-grimm-city-wilk/
„Grimm City. Wilk!” to bardzo dobry kryminał! Dałem wykrzyknik, bo przecież ten Pisarz nie kojarzy się z kryminałami. Nic jeszcze nie czytałem Jakuba Ćwieka i chciałem od czegoś zacząć, sprawdzić jego pióro pod którym kątem jest zaostrzone. Przed tegorocznymi Warszawskimi Targami Książki zobaczyłem, że będzie gościł na stoisku Wydawnictwa SQN i pomyślałem, że lepszej okazji...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-24
Katarzyna Bonda na okładce „Aorty” napisała: „mamy wreszcie naszego Marlowe’a”. Aż tak daleko w porównaniach bym się nie posunął, aczkolwiek zadziorne pisarstwo Bartosza Szczygielskiego jest bliskie temu co wyprawiał Chandler.
I to mnie najbardziej ujęło w tej książce.
Wbrew pozorom narracja Bartosza Szczygielskiego nie jest zbyt łatwa w odbiorze. Nie jest to sienkiewiczowska proza, gdzie płynność i plastyczność języka łapie czytelnika za nos i ciągnie za sobą jak ogłupiałe wołu. Język pana Bartosza jest często chropowaty, skrótowy i momentami niejednoznaczny. Ponadto przeskoki między odrębnymi miejscami akcji są zaznaczone wierszem odstępu między ostatnim zdaniem jednej sceny i pierwszym zdaniem drugiej sceny. Autor wprowadził taki zabieg, że zdania te traktują o czymś zupełnie innym, ale na pierwszy rzut oka są o tym samym. I jeżeli kolejna scena zaczyna się na następnej stronie, to nie od razu można się zorientować, że już czytamy o czym innym. (Taki sam zabieg zastosował Tomasz Sekielski w „Zapachu suszy”.) Jest to ciekawa zabawa z czytelnikiem, ale czasami potrafi wybić z rytmu jak cholera.
Jednak owa chropowatość języka ma swoją wartość, ponieważ tym bardziej uwidacznia się twardość i moc tej prozy. Nie ma tu nic z infantylności i pretensjonalności debiutanta. Autor wszedł po raz pierwszy na scenę i nawet buraka nie strzelił. Dialogi są elektryzujące, małomiasteczkowość okrutna i brudna, a z opisu postaci i miejsc Chandler wychyla głowę i podnosi kciuk do góry. Pełna profeska, a przy tym luz.
Rzecz dzieje się w Pruszkowie. W swoim mieszkaniu w bloku zostaje znaleziona zastrzelona Marta Zręb. Do rozwikłania tej sprawy zostaje przydzielony komisarz Gabriel Byś z Komendy Stołecznej jako pomoc dla policji pruszkowskiej. Razem z Januszem Pilszem i Moniką Ruszką z miejscowego komisariatu będą próbowali rozwikłać zagadkę tego morderstwa.
Jednocześnie z prowadzonym śledztwem akcja przebija się w inne rejony, gdzie główną postacią jest tam Katarzyna Sokół, prostytutka na usługach mafii, a dla niektórych „Matka Teresa Onanistów”. Te dwa równoległe plany niebawem się zejdą.
Gabriel Byś nie jest ani Marlowem, ani Holmsem. No dobra, może trochę Harrym Holem. Ma za sobą spektakularne porażki w pracy policji (tę sprawę traktuje jako nadzieję na przywrócenie dobrego imienia), ciężkie relacje z ojcem (a, to Wallander), kochającą, fochliwą i piękną żonę Alicję oraz chroniczny ból kręgosłupa, który pozwala mu faszerować się tramalem w tajemnicy przed żoną. „Między lekomanem a narkomanem stoi tylko farmaceuta”. Nie jest jakimś twardzielem, czasami zachowuje się jak złośliwy dzieciak, ale stając przed ciężkimi wyborami potrafi ocenić sytuację i szybko działać. Jego postać rozkręca się wolno z dnia na dzień (bo książka podzielona jest na 7 rozdziałów – dni), czego nie można powiedzieć o Kaśce – od razu dostajemy twardą, wyrazistą, zadziorną, ale i tajemniczą babkę. Byś jednak pod koniec nabiera rumieńców; na początku traktował śledztwo tylko jako pryszcz, który trzeba wycisnąć szybko i spektakularnie, aby nie wracać zbyt późno do żony, i aby odzyskać honor policjanta utracony w przeszłości, ale potem tak się w nie osobiście angażuje, że nawet zapomina się myć i chodzi śmierdzący i zarośnięty jak kloszard.
W ogóle Bartosz Szczygielski każdą z postaci drugoplanowych obdarza ciekawym rysem. Mało powiedziane - rytem. Informatyk Robert, niepełnosprawna starsza kobieta Joanna, opiekująca się nią Halina, mafioso Dzierga, policjantka Monika i wiele innych. Każdy ma coś w sobie, każdy jest swój, od razu można wyczuć niejednoznaczność i głębię postaci; nie ma się uczucia jakiejś kalki, sztampy, rekwizytu do wypowiadanych formułek. W tym temacie robota jest zrobiona nad wyraz pierwszorzędnie.
Akcja nie jest tu jakoś spektakularnie szybka. Na początku detektywi rozglądają się raczej bezradnie wokół siebie przyciskając kogo się da z informatorów, żeby złapać jakiś punkt zaczepienia. Ale później nabiera tempa i jedzie do końca ruchem jednostajnie przyspieszonym, aż do spektakularnego finału. Finał jest taki, że bez kontynuacji zginiemy.
Intryga bardzo ciekawie ułożona. Ale tym, czym mnie Autor w niej ujął było to, że wkręcił w nią zagadki logiczne. Odnalezione tajemnicze grafy w notatniku denatki tworzą pewien klucz, do rozwiązania którego trzeba się trochę nagłówkować. Matematyka matką nauk. Święte słowa.
Rekapitulując, jak często mawia Kuba Strzyczkowski w Trojce, „Aorta” to książka napisana z chandlerowskim nerwem, czyli gorzko, sarkastycznie i z mnóstwem niebanalnych metafor. Wszystko to przefiltrowane przez świeżość debiutanta i jego błyskotliwy zmysł obserwacyjny ludzi.
Ciekawe jak dobra będzie „Krew”? Rozbudziłem sobie apetyt.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/10/24/bartosz-szczygielski-aorta/
Katarzyna Bonda na okładce „Aorty” napisała: „mamy wreszcie naszego Marlowe’a”. Aż tak daleko w porównaniach bym się nie posunął, aczkolwiek zadziorne pisarstwo Bartosza Szczygielskiego jest bliskie temu co wyprawiał Chandler.
I to mnie najbardziej ujęło w tej książce.
Wbrew pozorom narracja Bartosza Szczygielskiego nie jest zbyt łatwa w odbiorze. Nie jest to...
2017-10-13
Mamy XXI wiek. W Chorzowie w Ośrodku Wychowawczym Sióstr Boromeuszek dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć. Panuje przemoc sióstr wobec dzieci, upokarzanie, wyzwiska, przyzwolenia na gwałty. Koszmar.
Jak to się stało, że w dobie powszechnego braku przyzwolenia na zło wobec dzieci, odchodzenia od kar cielesnych, zwiększanych i promowanych praw dzieci, w sercu Polski, w wielkim światłym mieście dzieją się dantejskie sceny?
Justyna Kopińska próbuje odpowiedzieć na to pytanie, poprzez zgłębienie i poznanie tematu od podszewki. Szuka przyczyn takiego stanu rzeczy oraz spirali zła, która trwała nie tylko tu i teraz, ale bez mała od lat 70. ub. wieku w tym samym ośrodku prowadzonym przez siostry Boromeuszki.
Najmniej zrozumiałe w tym wszystkim jest to, że zło, które zamknięte w ośrodku sióstr, pokazywało swoje oblicze wydostając się poza mury ośrodka w postaci siniaków uczniów oraz urazów psychicznych i prób samobójczych oraz krzyczało do świata dorosłych: oto jestem! nie zostało w porę zauważone? Świat dorosłych nie reagował; bagatelizował, niedowierzał, albo jego reakcje były ślamazarne i nieudaczne. „Bo dorośli zwykle chcą słyszeć wszystko oprócz prawdy”. Mało kto dawał wiarę dzieciom, a tłumaczenia dyrektorki ośrodka – siostry Bernadetty - że dzieci biją się między sobą, albo są tak spragnione uwagi, że zmyślają pewne rzeczy – były wystarczającym powodem, aby zaniechać drążenia tematu. Nikt nie miał wglądu i nadzoru nad siostrami.
Justyna Kopińska przedstawia nam sytuację w ośrodku poprzez relację ich wychowanków, akta sądowe z przesłuchań, oraz poprzez swoje wywiady z siostrami, nauczycielkami i prokuraturą.
Zło rodziło zło. Wychowankowie ośrodka, którzy zostali złamani, dopuszczali się poza jego murami kolejnych przestępstw. Tak został zgwałcony i zamordowany kilkuletni Mateusz Domaradzki. Dzięki pani prokurator Joannie Smorczewskiej, która zainteresowała się przeszłością gwałciciela i mordercy, drzwi i okna ośrodka Boromeuszek zostały otwarte na oścież, a stęchlizna ludzkiej podłości wywietrzona. Chociaż i tak nie do końca. W sumie została ukarana tylko siostra Bernadetta – dyrektorka. A przecież nie tylko ona biła. Inne siostry były od niej gorsze. Czy nadal pracują z dziećmi? Tego nie wiadomo.
Prokurator Smorczewska: „O sprawie ośrodka nie da się zapomnieć. Tyle przesłuchań, podczas których wychowankowie opowiadali o najgorszym koszmarze, jakby to było coś oswojonego, normalnego. Wcześniej nie wiedziałam, że można komuś zrobić taki zamęt w głowie. Sprawić, żeby nie mógł odróżnić dobra od zła.”.
Czasami zło trzeba wywlec za fraki w dzienne światło i rzucić na bruk, aby ujrzeć jego istotę i prawdziwe oblicze. Aby nam się nie chowało za jakieś idee, wyższe racje, świętości, obojętność, niewiedzę, lub zaniechanie. Justyna Kopińska właśnie tak zrobiła; nazywa rzeczy po imieniu i zadaje proste pytania. To daje niepowtarzalny efekt. Zło jest skutecznie przesiewane przez sito konwenansów i politycznej poprawności. I to jest siłą tej książki. Zło potrafi się skutecznie ukrywać w dzisiejszych czasach, ale nie przed Justyną Kopińską.
Jedynie okładka książki nie pasuje mi do niczego. Ten rysunek siostry nie jest siostrą Bernadettą. Mimo iż przedstawia twarz prawdziwej zołzy, twarz zaciętej, starej, złej i fanatycznej siostry zakonnej, to z obliczem zła siostry Bernadetty nie ma nic wspólnego. Obawiam się, że jest zrobione pod publikę. Moim zdaniem niepotrzebnie – tani chwyt. Zło w obliczu siostry Bernadetty miało inny wyraz. Taki:
„Z pokoju wyszła siostra Bernadetta. Tomasz spojrzał na nią i jakby diabła zobaczył. Jego reakcja wydawała się dziwna, bo siostra była spokojna, delikatna. Bardzo blada, szczupła, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, roztaczała pewien czar osoby, która wie, co robi”.
Bardzo ważna i mądrze napisana książka. Obok tej złości i bezsilności, które naturalnie rodzą się u czytelnika, pojawia się również nadzieja. Nadzieja, że chociaż ci, którzy to przeczytają będą więcej widzieć wokół siebie, że będzie mniejsze prawdopodobieństwo uczynienia z ich strony grzechu zaniechania i ignorancji.
Marek Edelman: „Nieudzielenie pomocy potrzebującemu, zagrożonemu zawsze obraca się w końcu przeciwko temu, kto się zawahał. Jeżeli tej pomocy nie da, to prędzej czy później znajdzie się w takiej samej sytuacji, będzie tak samo bity. A skoro każdy ma prawo oczekiwać pomocy, to istnieje prawo osądzania tych, którzy pomocy nie udzielili”.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/10/13/justyna-kopinska-czy-bog-wybaczy-siostrze-bernadetcie/
Mamy XXI wiek. W Chorzowie w Ośrodku Wychowawczym Sióstr Boromeuszek dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć. Panuje przemoc sióstr wobec dzieci, upokarzanie, wyzwiska, przyzwolenia na gwałty. Koszmar.
Jak to się stało, że w dobie powszechnego braku przyzwolenia na zło wobec dzieci, odchodzenia od kar cielesnych, zwiększanych i promowanych praw dzieci, w...
2017-09-24
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją klarownie ułożoną w głowie i mogę być z niej przepytywany na lekcji, kiedy mi się przyśni szkolny koszmar. A może jest to związane z tym, że mocno identyfikuję się z autorem?
No i tak było tym razem. Wszystko w tej opowieści wchodziło we mnie jak do swojego domu. Byłem mrowiskiem, a literki z tej książki jak mrówki urządzały sobie we mnie swoje przytulne mieszkanko.
Mikołaj Golachowski opisał tutaj swoją miłość do przyrody, a zwłaszcza do zwierząt. A że fascynują go polarne części naszej planety głownie tam skupia się jego uwaga.
Jako naukowiec spędzał czas na badaniach zwierząt robiąc doktorat w Polsce. Był na Syberii, potem brał udział w wyprawach naukowych do Antarktyki gdzie przebywał kilka razy w Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego; najpierw jako uczestnik naukowy, a potem jako kierownik tych wypraw. Następnie załapał się na przewodnika polarnego i pływał na statkach z turystami po Arktyce i po Antarktyce.
Cała książka to jego opowieści o zwierzakach i przyrodzie, które poznał i którą zwiedził w dotychczasowym swoim życiu. I jest to opowieść niezwykła, ponieważ zaraża pasją. Pan Mikołaj umiłował Arktykę i Antarktykę. Opisując swoje wyprawy niemal naznacza czytelnika swoją miłością do tych krain.
Postrzeganie świata Mikołaja Golachowskiego jest przebogate. Trudno mi to wyrazić, jak zawsze, kiedy niemal identyfikuję się z Autorem, ponieważ we wszystkim o czym pisze odnajduję tam siebie. Autor nie skupia się jedynie na zwierzętach. Pisze również o ludziach ("ludzi generalnie lubię, to z ludzkością mam na pieńku") i historii odwiedzanych miejsc. Poznajemy historię wypraw arktycznych i antarktycznych, pionierów wypraw polarnych, poznajemy historię ludów pierwotnych zamieszkujących Arktykę. Oprócz tego są barwne opowieści przygód Autora. Często zabawne – pękałem ze śmiechu, kiedy opisywał problem wyjścia „na stronę” z warunkach polarnych - a niekiedy nawet strasznych – kiedy wpadł w szczelinę lodowcową. Mikołaj Golachowski nie przemilcza spraw niewygodnych, kiedy opisuje ignorancję w sprawach ocieplenia klimatu; destrukcyjne i bezmyślne działanie ludzi niszczące środowisko, np. wielorybnictwo; hobbystyczne zabijanie zwierząt zwane myślistwem; uprzedzenia rasistowskie; ale też i niestosowne zachowania towarzyszy w bazie Arctowskiego. W opisywanych historiach można zauważyć duży dystans Autora do samego siebie, jego wrażliwość, szerokie pojmowanie otaczającego nas świata i umiłowanie trunków wszelakich, zwłaszcza w dobrym towarzystwie.
Wszystko opisane lekkim i wciągającym językiem, wzbogacone dużą ilością zdjęć daje efekt mnóstwa wrażeń. Ale stwierdziłem też inny aspekt odbioru tej książki. Nie wiem jak go nazwać. Ponieważ mądrość tej książki w postrzeganiu świata i ludzi jest też moją mądrością; przynajmniej staram się, żeby taka była. Odebrałem ją bardzo osobiście, bo nie chodziło tylko o czytanie ciekawostek, ale o relację człowieka, który ma swoje poglądy na otaczającą rzeczywistość, swoje subiektywne odczucia w opisywaniu przyrody, swój komentarz co do opisywanych historii, itp. I wszystko to było zbieżne z moimi odczuciami.
Wszystko to co napisałem jest zupełnie nieskładne. Ale tak jest kiedy książka pisana od serca trafia prosto w serce (jak już było górnolotnie, to i tak jadę dalej). Jej prawdziwa siła właśnie stąd się bierze; szczerość, pasja, humor oraz, po prostu, miłość Autora do przyrody, a zwłaszcza do polarnych krańców naszej Ziemi daje tej książce takiego kopa, że ciężko się od niej oderwać.
I jeszcze fragment na zakończenie:
„Słońce zachodzi niesamowicie długo i świat przybiera złoto-różowe barwy. Na tym tle intensywnie niebieskie góry lodowe aż przytłaczają swoim pięknem. To, co robią na granatowym morzu, określa się chyba jako majestatyczne sunięcie – dla mnie są jak klejnoty rzucone na bezcenną osnowę Wszechświata. Przegięcie z tą urodą świata. Muszę się napić.”
Takoż i ja zrobię. Zdrowie Autora!
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/09/23/mikolaj-golachowski-czochralem-antarktycznego-slonia/#more-586
Czasami czytam zachłannie. Nie wiem od czego to zależy, bo przecież nierzadko bardzo dobre książki połykam w całości, ale nie o każdej mogę powiedzieć, że czytałem ją zachłannie. Może charakteryzuje się to tym, że pamiętam wówczas z tych książek bardzo dużo i potrafię znaleźć bez problemu dany fragment? Nie zostaje tylko we mnie wrażenie, że książka była świetna, ale mam ją...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-22
Na straganie w dzień targowy WTK wzięli i mi wcisnęli. Kupowałem akurat ja sobie kurtularnie „Najgorsze dopiero nadejdzie” R. Małeckiego i nie dadzą odejść, tylko „Zakładnika”, panie, jeszcze! „Zakładnika”! Wziąłem, bo by mnie nie puścili. A tak puścili, tylko z torbami, bo to ostatnie krwawice w kieszeni byli.
Ale bardzo byłem ciekaw. To, że pan Borkowski popełnia kryminały już wiedziałem, bo kiedyś w Trójce gadało. Ale jakoś nie trafiły na mnie. A teraz, pomyślałem, czemu nie? Poczytam, obaczym, zdanie swoje wyrobim.
„Zakładnik” to pierwszorzędny, rasowy kryminał. Żeby nie powiedzieć klasyczny. Akcja skupiona na śledztwie od początku do końca nie wychodzi zbytnio poza ramy zagadki. Mamy dwójkę domorosłych detektywów; psychologa Zygmunta Rozłuckiego i dziennikarkę telewizyjną Karolinę Janczewską, którzy przypadkiem uwikłani w wir wydarzeń dla własnego spokoju podejmują się odkryć karty tajemnicy.
O Rozłuckim dowiadujemy się trochę więcej; jako się rzekło – psycholog, jest tutaj głównym bohaterem (i będzie nim również w planowanych dalszych częściach cyklu), ma nieźle potarganą przeszłość, samobójstwa w rodzinie, rozwód, depresja, alkoholizm. Co ciekawe jest w tym swoim alkoholizmie koneserem whisky. I na jej temat w książce wiele rzeczy się dowiedziałem, o których nie miałem pojęcia.
Karolina Janczewska – dziennikarka jest słabiej przedstawiona. Jest młoda, piękna, niezamężna, uczyła się z olsztyńskim liceum i piła tam tanie wino na nasypie kolejowym.
I oni, oprócz zagadki kryminalnej, są tu najważniejsi. Akcja nie wybiega poza ich osoby oraz tajemnicę, którą chcą rozwiązać. Trochę między nimi iskrzy, bo Janczewska to piękne dziewczę jest i Rozłucki momentami nie może skupić się na sprawie, bo jego własny umysł wprowadza dedukcję w ruch wibrującego bączka, kiedy tylko jego wzrok zawędruje na łabędzią szyję Karoliny, albo na inne powabne części jej ciała.
„Opadli na ziemię. Karolina, jako mistrzyni paintballa, wytyczała drogę. Widział teraz dokładnie podeszwy jej butów (…) Widział też wyraźnie jeszcze coś: oszołamiającą zgrabność jej nóg i nad wyraz doskonały kształt opiętych dżinsami pośladków, podkreślany dodatkowo przez ruch pracujących pod materiałem mięśni. Podjął wówczas decyzję – dokładnie w tym momencie, niezbyt trzeba przyznać odpowiednim – że kiedy to się wszystko skończy, podejmie jakieś stanowcze kroki, by móc dobrać się do tego uciekającego teraz przed nim cudu.”
Oczywiście akcja musi uwzględniać różne inne osoby, ale nie ma takich zabiegów, że rozgrywa się ona na dwóch, czy kilku planach, albo z różnych innych punktów widzenia.
Sama zagadka jest pierwszego sortu. Otóż na oczach milionów telewizyjnych widzów oraz bezpośrednio w to zamieszanych naszych bohaterów pewien człowiek terroryzuje prowadzących program w studiu telewizyjnym, zabija jednego z nich, odczytuje dziwne oświadczenie i popełnia samobójstwo. Jaki był jego motyw? Co nim kierowało? Na pozór bezsensowne działanie sprawcy nie daje spokoju, ani naszym detektywom, ani czytelnikowi. Rozłucki i Janczewska nie mogą usiedzieć spokojnie na miejscu, dopóki nie dowiedzą się co mogło być powodem tej tragicznej sytuacji. Najpierw szukają po omacku, potem łapiąc kolejne tropy, poszlaki, sugestie budują sobie obraz całej sytuacji.
Świetny, rzetelny kryminał bez udziwnień, pokrętnych bocznych uliczek, „obowiązkowego” tła społecznego i innych przemyconych drugich den. Prawdziwa rozrywka dla umysłu. Jest zabawnie, poważnie, logicznie i solidnie.
Jednocześnie opowieść jest gęsta zarówno od rozważań na temat sprawy, ale i relacji między bohaterami, sytuacji świadków, motywu sprawcy, oryginalnych postaci (komisarz Abramowski – mój ulubiony, sekretarka w liceum) i ciekawych zwrotów akcji.
Na straganie w dzień targowy mieli rację, że nie będę żałował.
Seler nie miał powodu westchnąć.
Tylko nie wiem do końca kto jest tym tytułowym zakładnikiem. Interpretacji może być wiele, ale rozważając tutaj na ten temat chyba bym musiał trochę spojlerować.
https://bookbeergeek.wordpress.com/2017/08/22/przemyslaw-borkowski-zakladnik/
Na straganie w dzień targowy WTK wzięli i mi wcisnęli. Kupowałem akurat ja sobie kurtularnie „Najgorsze dopiero nadejdzie” R. Małeckiego i nie dadzą odejść, tylko „Zakładnika”, panie, jeszcze! „Zakładnika”! Wziąłem, bo by mnie nie puścili. A tak puścili, tylko z torbami, bo to ostatnie krwawice w kieszeni byli.
Ale bardzo byłem ciekaw. To, że pan Borkowski popełnia...
"Wampir", czyli trzecia odsłona trójpaku Wojciecha Chmielarza.
Książka zrobiła na mnie wrażenie ze względu na nieoczywistą postać głównego bohatera - prywatnego detektywa Dawida Wolskiego. Faceta nie da się lubić, ale jest prawdziwy. Rzecz jasna sam bohater nie zrobił książki; intryga ciekawa i zagadkowa cały czas wypatrywała uwagi.
Cały trójpak w felietonie na Dziej Bandzie:
http://dzikabanda.pl/teksty/felietony/pijac-ksiazki-czytajac-piwa-s02e17/
głębiej i szerzej.
"Wampir", czyli trzecia odsłona trójpaku Wojciecha Chmielarza.
więcej Pokaż mimo toKsiążka zrobiła na mnie wrażenie ze względu na nieoczywistą postać głównego bohatera - prywatnego detektywa Dawida Wolskiego. Faceta nie da się lubić, ale jest prawdziwy. Rzecz jasna sam bohater nie zrobił książki; intryga ciekawa i zagadkowa cały czas wypatrywała uwagi.
Cały trójpak w felietonie na Dziej...