-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyNowe „444” Macieja Siembiedy – przeczytaj zupełnie inny początek książki!LubimyCzytać2
-
Artykuły„Wisława Szymborska jest najczęściej czytaną poetką w naszym kraju”. Nie chodzi o PolskęAnna Sierant10
-
Artykuły„Ślady nocy”: sztuka przetrwania wg najmłodszej autorki nominowanej do Nagrody BookeraSonia Miniewicz4
Biblioteczka
2019-04-26
2019-03-03
2019-01-14
2019-01-06
2018-12-30
2018-08-18
2018-06-06
2018-07-06
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu przedstawiać, ale żeby formalnościom stało się zadość, króciutko to zrobię. Spod pióra tego autora wyszły takie książki, jak Przygody Tomka Sawyera czy Przygody Hucka Finna, które są najsłynniejszymi jego dziełami. Przez Williama Faulknera został nazwany "ojcem amerykańskiej literatury". Jego powieści często są wznawiane i doczekały się sporej liczby ekranizacji, i to zapewne za ich sprawą znany jest szerszej publiczności. Magiczna wręcz zamiana Królewicza i Żebraka to też coś, o czym ciężko zupełnie nic nie usłyszeć. Ta historia bardzo działa na wyobraźnię, sama zaś książka to jedna z tych powieści, które z powodzeniem można polecać zarówno dużym, jak i małym.
Wszystko zaczęło się od narodzin, ponieważ w odwiecznym mieście Londynie pewnego jesiennego dnia w drugiej ćwierci szesnastego stulecia w ubogiej rodzinie nazwiskiem Canty przyszedł na świat chłopiec, którego rodzina ta wcale nie pragnęła. Tego samego dnia w bogatej rodzinie Tudorów przyszło na świat inne angielskie dziecko, gorąco upragnione przez tę rodzinę. Pragnęła go również cała Anglia i tak doń tęskniła, tak go oczekiwała, tak korne zasyłała oń modły do Boga, że gdy narodziło się wreszcie, ludzie bliscy byli radosnego szaleństwa.
Chłopcem, którego rodzina nie pragnęła, był Tom. Czekało go życie żebraka, lecz nieoczekiwanie został królem. Natomiast chłopcem urodzonym w rodzinie Tudorów był Edward. Czekało go życie króla, lecz nieoczekiwanie został żebrakiem. Jak to możliwe? Widzicie, chłopcy ci byli do siebie tak bliźniaczo podobni, że nikt nie zauważył różnicy, a wszelkie odchylenia od normy zrzucano na poczet choroby. Cała reszta to dzieło przypadku.
Królewicz i żebrak to bardzo mądra powieść, która, nawet jeśli moralizuje, to i tak jest przyjemną, wciągająca lekturą przygodową. Zamiana chłopców nie trwała długo, lecz przez te kilka dni zdążyli przeżyć mnóstwo przygód. Tom uraczy nas zabawnymi, lecz refleksyjnymi scenami z królewskiego życia, z którym zupełnie nie jest obeznany i które okazuje się wcale nie być takie cudowne, jak to sobie wyobrażał. Edward natomiast zrozumie, że w żebraczych łachmanach w jego królewskie pochodzenie mogą uwierzyć jedynie dzieci.
Twain w swojej powieści w prosty sposób przekazuje, że nie jest potrzebne szlacheckie urodzenie, by być dobrym i miłosiernym królem, a przede wszystkim dobrym człowiekiem, bo najważniejsze jest to, co ma się w sercu, a nie w kieszeni czy rodowodzie. Brak bogactwa i przepychu może dać więcej szczęścia niż jego posiadanie. W subtelny sposób piętnuje bogactwo i jasno staje po stronie biednych i uciskanych zarówno poprzez osobę Edwarda, jak i Toma. Przyszły, prawowity król na własne oczy widzi, jak wielkie jest okrucieństwo i niesprawiedliwość jego czasów, tym boleśniejsze, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że kary zadawane są za przestępstwa, których skazani nie popełnili. Z pewnością kształtuje to go jako przyszłego, lepszego i znacznie łagodniejszego władcę niż jego ojciec. Podobno w latach swoich rządów król Edward VI miał potem w zwyczaju mówić: cóż wy, szlachetny panie, wiedzieć możecie o ucisku lub cierpieniach? Wiem o tym ja i mój lud — nie wy.
Królewicz i żebrak to też powieść historyczna. Mark Twain często sięgał do kronik i opracowań, zamieszczając w książce mnóstwo przypisów, w których podawał obszerniejsze informacje na dany temat czy też odsyłał do innych źródeł. Jeśli natomiast opisywane są ceremoniały związane z koronowaniem nowego króla, autor potrafił wstawić cytaty prosto z kronik, aby jak najwierniej oddać tamtejsze realia. Królewicz i żebrak jest więc nie tylko przyjemną książką dla dużych i małych, ale też z lektury tej książki można dowiedzieć się czegoś o Anglii za czasów Henryka VIII.
Przyznaję, że nie spodziewałam się, jak bardzo spodoba mi się Królewicz i żebrak. To piękna historia, bardzo pocieszna, przyjemna i satysfakcjonująca, nawet kiedy czytałam ją nie jako dziecko, lecz osoba dorosła. Sympatię wzbudza zarówno mały król, jak i żebrak, a ich historie śledzi się z ogromnym zainteresowaniem i uśmiechem na ustach, zwłaszcza kiedy do kompletu dostajemy sprawne pióro autora. Do lektury zachęca też nowe, prześliczne wydanie z ilustracjami, którymi jestem zachwycona. Legenda natomiast głosi, że historia ta naprawdę miała miejsce, w co po prostu chce się wierzyć. Żebrak, który przez kilka dni był królem i zrezygnował, oraz Król, który przez kilka dni był żebrakiem i na własnej skórze doświadczył cierpień prostych ludzi to coś bajkowo pięknego.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu...
2018-02-16
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak wyśmienitą ucztą trzeba rozkoszować się powoli.
Hyperion jest powieścią szkatułkową, w której różnorodność gatunkowa przyprawia o zawroty głowy. To nie tylko powieść science-fiction, ponieważ znajdziemy w niej i cyberpunkową powieść detektywistyczną, poezję romantyczną, horror, military sf, powieść autobiograficzną, trochę romansu, a nawet poruszającą obyczajówkę. Gdyby obedrzeć Hyperiona z otoczki sci-fi to i tak byłaby to fenomenalna książka, ponieważ trzon tej powieści stanowią niezwykle przemyślane historie bohaterów, gdzie każda z osobna mogłaby stanowić odrębną, równie fenomenalną powieść.
Wszystko to łączy osoba Dzierzby, legendarnego półboga o czerwonych oczach, który zamieszkuje Grobowce Czasu na Hyperionie. Kim właściwie jest Dzierzba? Skąd przybył i po co? Czy zwiastuje zagładę ludzkości? Nie wiadomo, chociaż książka w miarę czytania podsuwa nam kilka odpowiedzi. Wiadomo jednak, że Dzierzba jest istotą niezwykle potężną i śmiercionośną, która swoje ofiary nabija na drzewo bólu. Do niego właśnie podróżują nasi bohaterowie w ostatniej pielgrzymce przed wielką, międzygalaktyczną wojną, aby prosić go spełnienie swoich próśb. Każdy z nich ma własny bagaż doświadczeń, każdy dźwiga swój własny krzyż. Jest ich siódemka: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Szkopuł w tym, że tylko jedno zostanie wysłuchane, a reszta zginie.
Uznając, że wszyscy jadą na tym samym wózku, nasi bohaterowie gromadzą się wieczorami i zaczynają mówić o sobie. Jak już zostało wspomniane, wszystkie ich opowieści są świetne. Przedstawione są w nich zarówno tragedie osobiste, dzięki którym rozumiemy powody, przez które zdecydowali się na samobójczą wyprawę do Dzierzby, jak i te na skalę światową. Początkowo miałam wrażenie, że każda kolejna opowieść podnosi poprzeczkę coraz wyżej, ale przy końcu zaczęły mi się trochę dłużyć. Myślę jednak, że wszystko zależy od tego, w jakich książkach gustujemy: ja nigdy nie przepadałam za powieściami detektywistycznymi, kryminałami, wątkami politycznymi, i to właśnie z nimi miałam tutaj problem. Nie jest to więc absolutnie wina książki, tylko moich prywatnych gustów, a różnorodność w książce Simmonsa jest na tyle duża, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Wszystko jest przemyślane i dopięte na ostatni na guzik, a każda z historii opowiada o czymś zupełnie innym zarówno fabularnie, jak i gatunkowo. W tych historiach autor stopniowo przedstawia nam nie tylko swoich bohaterów, ale również Dzierzbę i świat przyszłości, gdzie Ziemia już nie istnieje, a ludzkość skolonizowała dziesiątki, jeśli nie setki planet.
Jestem pod absolutnym wrażeniem tego, jak pisze Dan Simmons. Jak świetnie buduje klimat, za co by się nie wziął, jak swobodnie i lekko przekazuje swoją historię, jak potrafi poruszyć, rozbawić, zaintrygować i wzbudzić grozę. Oszołomić może ogrom dorobku kulturalnego, do którego autor nawiązuje, bo takie mniej lub bardziej oczywiste odniesienia w książce pojawiają się cały czas. Takim najbardziej oczywistym jest nawiązanie do poety Johna Keatsa już w samym tytule książki, ponieważ Keats napisał niedokończony utwór zatytułowany właśnie Hyperion. W książce poeta często jest cytowany, a nawet w pewnym sensie pojawia się osobiście.
Co mnie jeszcze zachwyca to to, z jaką łatwością Dan Simmons przeskakuje z opowieści na opowieść. Nie byłoby w tym nic specjalnie zaskakującego, gdyby nie ta różnorodność, bo pisanie z równą swobodą o podróży księdza z wątpliwościami dotyczącymi własnej wiary i epickich bitwach w kosmosie z seksem w tle, o etycznych dylematach związanych z Abrahamem i wiecznie pijanym, klnącym poecie prowadzącym rozpustne życie, o głębokich rozważaniach odnośnie do poezji czy literatury i sensacyjnym pościgu za podejrzanym mordercą jest doprawdy zadziwiające. I godne podziwu.
Jedyne, co mnie troszkę rozczarowało to końcówka, której chyba nie do końca rozumiem. Byłabym naprawdę wściekła na autora, gdyby tak to zakończył, ale na szczęście jestem świadoma tego, że jest kontynuacja. Sam Hyperion natomiast jest wprowadzeniem, przedstawieniem postaci i świata, i tak naprawdę nie wyjaśnia się tu nic. Dobrym pomysłem będzie więc zaopatrzenie się od razu w drugi tom.
Warto jeszcze wspomnieć o tłumaczeniach, ponieważ w Artefaktowym wydaniu Hyperiona Dzierzba jest Dzierzbą, natomiast w starszym wydaniu w tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika bestia z Hyperiona zwie się Chyżwarem. Dokładnym tłumaczeniem jest właśnie Dzierzba (ang. shrike). Początkowo żałowałam, że nie mam tego tłumaczenia z Chyżwarem, ponieważ brzmiał mi on znacznie lepiej, ale bardzo szybko przywykłam do Dzierzby i teraz nie zamieniłabym tego tłumaczenia na drugie. W rzeczywistości natomiast Dzierzba to taki mały, ładny ptaszek z niemiłym zwyczajem nabijania żywych ofiar na cierń czy ostrą gałąź w celu późniejszego ich spożycia.
Hyperion jest książką, którą z całego serca wam polecam. Powiedzieć, że to świetna rzecz, to po prostu za mało. Jestem nim absolutnie zachwycona i to właśnie Hyperion staje się pierwszą książką science-fiction, która dołącza do grona moich ulubionych. A dzięki temu, że w Hyperionie balans pomiędzy opowieścią a nauką jest doskonale wyważony, będzie to dobry wybór na początek przygody z tym gatunkiem. Zachęcam więc gorąco do przeczytania, bo naprawdę warto.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-16
2018-05-16
Zakochałam się. Nie potrafię inaczej zacząć tego tekstu jak tymi właśnie słowami. Lew Tołstoj złapał mnie w swoje sidła i trzyma mocno, z przebiegłym uśmiechem podtykając pod nos inne swoje dzieła. A ja w tej chwili nawet nie mam chęci sięgać po nic innego i obecnie jestem w stanie tego rozkosznego upojenia literaturą, w którym ciągle się rozpamiętuje o przeczytanych wydarzeniach, przeżywa to raz po raz i tępo patrząc w ścianę tęskni za bohaterami. Mówiąc prosto z mostu: mam książkowego kaca. I w życiu bym nie sądziła, że doprowadzi mnie do tego klasyka literatury.
Wojna i pokój to wielowątkowa rosyjska epopeja narodowa rozgrywająca się w czasach wojen napoleońskich. Pierwotnie Lew Tołstoj pragnął opisać podłoże powstania dekabrystów, lecz zdecydował się rozszerzyć tematykę do trzech najważniejszych wydarzeń rosyjskiej historii XIX wieku, a więc do wojen napoleońskich, rzeczonego powstania dekabrystów oraz wojny krymskiej. Ostatecznie Tołstoj skupił się tylko na wojnach napoleońskich, tworząc jedno z najobszerniejszych dzieł w literaturze rosyjskiej. I cóż to jest za dzieło! Chylę czoła przed geniuszem autora, a świadomość, że mam za sobą dopiero tomy I-II wpędza mnie w ekscytację, bo jeszcze drugie tyle dobra przede mną. To z kolei oznacza, że opisuję dzisiaj tak naprawdę połowę książki, ale postaram się przybliżyć ją Wam jak najdokładniej, bo warto, och jak warto ją przeczytać!
W swoim dziele Tołstoj zaprezentował nam rozległy przegląd rosyjskiej historii, na której tle rozgrywają się wydarzenia jego książki. Niemożliwe jest wyodrębnienie jednego głównego bohatera, ponieważ mnogość wątków i ogromna ilość postaci na to nie pozwala. Wojna i pokój koncentruje się jednak na kronice życia trzech rodów szlacheckich: Bołkońskich, Rostowów i Bezuchowów. Mnogość powiązań i relacji międzyludzkich może przyprawić o zawroty głowy, ale dzięki temu, że postacie Tołstoja są jak żywe, doskonale nakreślone, każda ze swoim własnym, niepowtarzalnym charakterem, z marzeniami, obawami, wadami i zaletami charakteru, rozróżnienie tych postaci i zrozumienie wszelkich powiązań nie nastręcza wielu trudności. Cudowne jest to, że Ci bohaterowie zmieniają się pod wpływem wydarzeń, w jakie wrzuca ich autor, dorastają, popełniają błędy, są odważni, tchórzliwi, szlachetni lub pozbawieni honoru, dobrzy lub źli, zagubieni lub pewni siebie, ale przede wszystkim żywi, tak bardzo żywi! Na naszych oczach zastraszony młodzik może zmienić się wojaka, młodziutka dziewczynka w kobietę, a niezdarny i zmanipulowany chłopiec w mężczyznę o złotym sercu.
I Ci własnie bohaterowie sprawiają, że od tej książki ciężko się oderwać. Stawiają oni czoła przeróżnym trudom i zakusom życia, a my mimowolnie im kibicujemy i klniemy na ich głupotę, kiedy popełniają błędy, cieszymy się, kiedy spotka ich coś dobrego. Owszem, Wojna i pokój to imponujące dzieło historyczne, ale też pasjonująca opowieść o ludziach, bez której to już nie byłoby to samo. A Lew Tołstoj o ludziach potrafi opowiadać jak mało kto. Z wielkim zrozumieniem wnika w ich serca, w psychikę i z ogromną swobodą przekazuje to wszystko nam.
Oprócz Bołkońskich, Rostowów i Bezuchowów obecna jest rzecz jasna cała plejada innych postaci, wśród których te fikcyjne mieszają się z postaciami historycznymi. Wśród tych ostatnich znajdziemy takie osobistości jak Napoleon, Kutuzow czy Bagration przedstawione tak realistycznie, jakby stali tuż obok. Postaci fikcyjnych mamy z kolei do wyboru, do koloru i każdy znajdzie kogoś, komu najmocniej będzie kibicował. Czy będzie to rozsądny książę Andrzej Bołkoński, czy filozoficzna klucha Pierre Bezuchow, czy też impulsywny wojak Mikołaj Rostow, karierowisz Borys Drubecki, zbój Dołochow, a może ktoś zupełnie inny? Wielbiciele postaci damskich również nie poczują się zawiedzeni, ponieważ w książce jest dobra i pełna poświęceń księżniczka Maria, dziewczęca i naturalna Natasza, wierna Sonia, rozpustna Helena czy matka Anna Michajłowna, która jest dosadnym przykładem tego, jak można się zakręcić, żeby coś osiągnąć. Wszystkie te postacie i wiele, wiele więcej, których nie wymieniłam, nieustannie wchodzą w relacje między sobą, tworząc splątaną sieć powiązań, przedstawiając nam wielobarwną paletę córek, synów, kuzynów, matek, ojców, narzeczonych, kochanków, mężów, żon i dzieci.
A ileż emocji kryje się w tym dziele! Tu dręczy nas niepewność, czy ukochany książę wróci żywy z frontu, tam zastanawiamy się, czy młody żołnierz doprowadzi rodzinę na skraj bankructwa, innym razem rozważamy, czy dziecinna miłość przetrwa próbę czasu, a jeszcze innym, czy nieznośny, stetryczały stary hrabia wreszcie przestanie terroryzować córkę. Czy były przyjaciel, który jeszcze parę stron temu deklarował dozgonną przyjaźń i wierność koledze po fachu ostatecznie go zniszczy, bo dostał kosza od zakochanej w nim dziewczyny? Czy nieślubny syn nieprzyzwoicie bogatego hrabiego odziedziczy po nim spadek? Co zrobi hrabia dowiedziawszy się o zdradzie żony? Wojna i pokój to mnóstwo takich historii rozgrywających się na przestrzeni kilkunastu lat. Jest miłość, są rodzinne perypetie, zdrady, porwania, tańce, bale, wielkie bitwy czy polowania zarówno na zwierzynę, jak i na osobnika płci przeciwnej. Dzieje się, moi drodzy, oj, dzieje się.
Oprócz tego Wojna i pokój bardzo dokładnie ukazuje tło epoki prezentując nam, jak wyglądało życie tamtych czasów, przede wszystkim życie szlachty, na której Tołstoj się skupił. Wydarzenia, o których czytamy, poświęcone są zarówno szlacheckiemu życiu naszych bohaterów, ich pasjom i namiętnością, jak i niezwykle realistycznemu przedstawieniu wojny oraz codziennego, żołnierskiego życia. Opisy historycznych wydarzeń przeplatają się więc z indywidualnymi wątkami i ówczesną codziennością. Tołstoj wiele miejsca poświęca zarówno wojskowej strategii, jak i na rozważania moralne, etyczne i filozoficzne. Jest to dzieło tak obszerne, podejmujące tak wiele tematów, jak żadna inna znana mi książka. To klasyka wciąż wznawiana, wciąż ekranizowana, z której wielu autorów czerpie inspirację, a poza tym, że to wielka literatura, jest to też po prostu cudowna, przepyszna książka, którą z przyjemnością się czyta. Tołstoj to doskonały gawędziarz.
Jedyne, co mi dostarczało trudności to język obcy obecny w dialogach i tłumaczenie w przypisach na dole, bo często musiałam skakać między tekstem a przypisami, ale po pewnym czasie tak bardzo wciągnęło mnie to wszystko, że nawet na takie niedogodności przestałam zwracać uwagę. Nie potrafię właściwie znaleźć nic, na co mogłabym ponarzekać poza głupotą niektórych bohaterów, ale to tylko sprawia, że są oni nad wyraz prawdziwi. Czytając Wojnę i pokój ma się wrażenie, że czyta się o bohaterach, którzy faktycznie istnieli i jest to zapis ich życia, a nie fikcji.
Jak widzicie jestem absolutnie oczarowana i nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za kolejne tomy i przeczytam Wojnę i pokój w całości. Potem prędko polecę obejrzeć serial od BBC. Wam — gorąco książkę polecam. Nie bójcie się, że długie, nie bójcie się, że klasyka. Przez to się płynie. Czysta przyjemność na kilka długich wieczorów.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Zakochałam się. Nie potrafię inaczej zacząć tego tekstu jak tymi właśnie słowami. Lew Tołstoj złapał mnie w swoje sidła i trzyma mocno, z przebiegłym uśmiechem podtykając pod nos inne swoje dzieła. A ja w tej chwili nawet nie mam chęci sięgać po nic innego i obecnie jestem w stanie tego rozkosznego upojenia literaturą, w którym ciągle się rozpamiętuje o przeczytanych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-12
2018-06-04
2018-04-25
2018-02-22
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.
Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.
Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.
Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.
Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.
Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie...
2018-03-20
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je znienawidzić. Takiego problemu od dawna nie miałam z żadną książką i podejrzewam, że po prostu źle się do tego zabrałam, bo zamiast czytać wszystko na raz, powinnam była to sobie dawkować.
Samotnia jest uznawana za najwybitniejsze dzieło Charlesa Dickensa. W Polsce jej ostatnie wydanie pochodzi jeszcze z 1975 roku, w tłumaczeniu Tadeusza Jana Dehnela od wydawnictwa Czytelnik. Po przeprowadzeniu małego wywiadu zorientowałam się, że książka ta osiągała już niebotyczne ceny na serwisach aukcyjnych, toteż wielu z pewnością się ucieszy, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia. Tym razem jednak Samotnię rozbito na dwa tomy po niespełna 700 stron każdy, tłumaczenie natomiast pozostawiono to samo.
Osią tej powieści jest toczący się od kilkudziesięciu lat proces Jardnyce przeciwko Jarndyce dotyczący fortuny, która w trakcie długich lat procesowania znacznie się uszczupliła przez koszty sądowe. Ciąży ten proces nad naszymi bohaterami niczym klątwa, niszczy miłość i wzajemne zaufanie, doprowadza do upadku zarówno osoby zainteresowane, jak i tych, którzy przypadkiem się z nim zetkną. To właśnie wokół niego Dickens splata losy swoich postaci, opowiada o bohaterach zarówno bezpośrednio zamieszanych w sprawę, jak i związanych z nią tylko pośrednio. Mamy więc wątki prawników i ich klientów, handlarzy i skrybów, znajomych stron procesowych czy też zwykłych gapiów, lecz głównym wątkiem jest ten dotyczący samej rodziny Jarndyce.
Samotnia zachwyca malowniczymi opisami, mistrzowskim budowaniem klimatu czy ironicznymi spostrzeżeniami; zachwyca, ale jednocześnie potrafi znużyć, bo Dickens czasami nieźle przesadza ze swoim popisywaniem się słowem. Bardzo łatwo jest więc poczuć się tym przytłoczonym i ulec pokusie przewrócenia tych kilku stron dalej albo po prostu pobieżnie przelecieć wzrokiem po kartce. Podobnie jest z kreacją bohaterów, bo u Dickensa nawet ci dalszoplanowi muszą mieć swoją historię i swoje charaktery, które rzecz jasna przyjdzie nam poznać. W ogóle mnogość powiązań i wzajemnych relacji między bohaterami Samotni potrafi przyprawić o zawroty głowy, a wszystko to oczywiście wychodzi na jaw stopniowo, w miarę dalszego czytania lektury.
Narracja w Samotni prowadzona jest dwutorowo, to znaczy mamy rozdziały pisane w narracji pierwszoosobowej z perspektywy Estery, którą można uznać za główną bohaterkę Samotni, jak i rozdziały pisane w formie trzecioosobowego narratora, które przejmują bardziej reporterską formę. To właśnie w tych drugich Dickens wchodzi na wyżyny swojego literackiego kunsztu i nas nim przygniata, nie będzie więc zaskoczeniem jeśli napiszę, że "Opowiadania Estery" czytało mi się znacznie przyjemniej. Estera towarzyszy nam od samego początku powieści, a na kartach Samotni obserwujemy to, jak z zagubionej, niechcianej i zastraszonej sieroty staje się ona dojrzałą, inteligentną i rozsądną kobietą. Bardzo podobał mi się ten proces dorastania i to, jak subtelnie zmienia się ona z ufnej i naiwnej dziewczynki w trzeźwo stąpającą po ziemi kobietę.
A co w ogóle jest w Samotni? Ha! Moi drodzy, lepszym pytaniem byłoby, czego tu nie ma. Jako że cała sprawa toczy się wokół sądowego procesu, który ciągnie się tak długo, że nawet prawnicy się w nim pogubili, Dickens dużo czasu poświęca na jego krytykę. Pod ostrzał bierze też fałszywą filantropię i jako przykład daje pani Jellyby, której głowę zaprzątają sprawy w Afryce, a dzieci w jej własnym domu chodzą brudne i zaniedbane. Ponownie Dickens ukazuje też przepaść, jaka dzieli osoby bardzo bogate i bardzo biedne, porusza opisami zwłaszcza tam, gdzie rzecz dotyczy dzieci, karykaturalnie przedstawia osoby z pozoru dobre i nie raz zaskoczy nas rozwojem zarówno wątków, jak i postaci. Myślicie, że to już koniec? Wcale nie.
W Samotni mamy też dramaty i afery rodzinne, mnóstwo romansów, satyrę społeczną, dziwne samobójstwa, tajemnicze morderstwa, a nawet wątek detektywistyczny. Takie nagromadzenie czytelniczych napięć, począwszy od sprawy z morderstwem, poprzez rodzinne koligacje a na miłosnych zawiłościach kończąc sprawia, że Samotnię po prostu chce się czytać choćby z tego prozaicznego powodu, by zaspokoić własną, chorobliwą ciekawość. Nie sposób opisać rozmachu, z jakim napisana jest ta powieść, nie da się wszystkich wątków przybliżyć, a już przynajmniej nie bez spoilerów, dlatego niestety taki krótki opis musi wystarczyć. Przyjemność z odkrywania intryg i fabularnych zawiłości pozostawię Wam osobiście.
Bardzo podobny problem mam z opisem postaci, ponieważ jest ich tyle i każda skonstruowana w tak bardzo przemyślany i dokładny sposób, że przybliżyć każdą w krótkiej, blogowej notce zwyczajnie nie da rady, coś jednak na ten temat powiedzieć wypada. Dickens wpycha do swojej książki przedstawicieli wszystkich warstw społecznych i wielu środowisk zawodowych, ukazując kontrasty i niesprawiedliwości. Mamy więc wspomnianą wyżej Esterę, która trafia pod skrzydła Johna Jarndyce i zostaje guwernantką podopiecznej w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. John Jarndyce jest natomiast bohaterem dobrym w sposób ostateczny, bez śladu egoizmu i złej woli, postawionym jakby w przeciwwadze do pojawiających się w powieści "filantropów przez teleskop". Mamy Charley, małą, zaradną i dzielną pokojówkę, mamy pana i panią Bagnet, przedstawionych w sposób tak uroczy i pocieszny, że do tej pory uśmiecham się na ich wspomnienie, czy biednego Jo, którego każdy ciągle gdzieś przegania. Najbardziej jednak u Dickensa w pamięć zapadają te postacie nieszczególnie pozytywne, a prym wiedzie tutaj pan Skimpole, który każdą odpowiedzialność zrzuca ze swoich ramion prostą wymówką, że on przecież jest wiecznym dzieckiem i nic nie rozumie. W pierwszej chwili może się to wydać zabawne i w pozytywny sposób przejaskrawione, ale bardzo szybko pan Skimpole zaczyna doprowadzać nas do szewskiej pasji, by w końcu okazać się po prostu podłym oszustem.
Nowe wydanie Samotni, tak samo zresztą, jak i stare wzbogacone jest o ryciny, których co prawda nie ma jakoś szczególnie dużo, ale ładnie wzbogacają treść i dobrze się do niej odnoszą. Na końcu zamieszczono posłowie tłumacza. Wydanie jest z obwolutą, w twardej, płóciennej oprawie, a format jest taki sam, jak przy Opowieściach Wigilijnych, toteż choć szata graficzna jest inna, to przynajmniej wielkością te tomy do siebie pasują.
Czy polecam więc Samotnię? Tak, ale z dobrą radą, by ją sobie dawkować i nie czytać za szybko, bo zwyczajnie można przedawkować. Kiedy Samotnia ukazywała się po raz pierwszy, była publikowana w odcinkach w latach 1852-1853 i moim zdaniem taki sposób czytania tej powieści — w odcinkach — jest najlepszy. Właściwie jedynym moim zarzutem do Samotni jest to, że jest ona zbyt długa, a autor czasem nieźle popłynął z opisami. Z pewnością czytanie tak opasłej księgi, a w nowym wydaniu dwóch ksiąg o łącznej liczbie niemal 1400 stron jest nie lada wyzwaniem, ale warto znać taką klasykę, tym bardziej że inspirowała ona wielu twórców i wciąż zachwyca wielu czytelników. Ja niestety nie do końca się z Samotnią polubiłam, chociaż myślę o niej zdecydowanie cieplej, kiedy w końcu ją skończyłam.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je...
2018-03-11
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je znienawidzić. Takiego problemu od dawna nie miałam z żadną książką i podejrzewam, że po prostu źle się do tego zabrałam, bo zamiast czytać wszystko na raz, powinnam była to sobie dawkować.
Samotnia jest uznawana za najwybitniejsze dzieło Charlesa Dickensa. W Polsce jej ostatnie wydanie pochodzi jeszcze z 1975 roku, w tłumaczeniu Tadeusza Jana Dehnela od wydawnictwa Czytelnik. Po przeprowadzeniu małego wywiadu zorientowałam się, że książka ta osiągała już niebotyczne ceny na serwisach aukcyjnych, toteż wielu z pewnością się ucieszy, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia. Tym razem jednak Samotnię rozbito na dwa tomy po niespełna 700 stron każdy, tłumaczenie natomiast pozostawiono to samo.
Osią tej powieści jest toczący się od kilkudziesięciu lat proces Jardnyce przeciwko Jarndyce dotyczący fortuny, która w trakcie długich lat procesowania znacznie się uszczupliła przez koszty sądowe. Ciąży ten proces nad naszymi bohaterami niczym klątwa, niszczy miłość i wzajemne zaufanie, doprowadza do upadku zarówno osoby zainteresowane, jak i tych, którzy przypadkiem się z nim zetkną. To właśnie wokół niego Dickens splata losy swoich postaci, opowiada o bohaterach zarówno bezpośrednio zamieszanych w sprawę, jak i związanych z nią tylko pośrednio. Mamy więc wątki prawników i ich klientów, handlarzy i skrybów, znajomych stron procesowych czy też zwykłych gapiów, lecz głównym wątkiem jest ten dotyczący samej rodziny Jarndyce.
Samotnia zachwyca malowniczymi opisami, mistrzowskim budowaniem klimatu czy ironicznymi spostrzeżeniami; zachwyca, ale jednocześnie potrafi znużyć, bo Dickens czasami nieźle przesadza ze swoim popisywaniem się słowem. Bardzo łatwo jest więc poczuć się tym przytłoczonym i ulec pokusie przewrócenia tych kilku stron dalej albo po prostu pobieżnie przelecieć wzrokiem po kartce. Podobnie jest z kreacją bohaterów, bo u Dickensa nawet ci dalszoplanowi muszą mieć swoją historię i swoje charaktery, które rzecz jasna przyjdzie nam poznać. W ogóle mnogość powiązań i wzajemnych relacji między bohaterami Samotni potrafi przyprawić o zawroty głowy, a wszystko to oczywiście wychodzi na jaw stopniowo, w miarę dalszego czytania lektury.
Narracja w Samotni prowadzona jest dwutorowo, to znaczy mamy rozdziały pisane w narracji pierwszoosobowej z perspektywy Estery, którą można uznać za główną bohaterkę Samotni, jak i rozdziały pisane w formie trzecioosobowego narratora, które przejmują bardziej reporterską formę. To właśnie w tych drugich Dickens wchodzi na wyżyny swojego literackiego kunsztu i nas nim przygniata, nie będzie więc zaskoczeniem jeśli napiszę, że "Opowiadania Estery" czytało mi się znacznie przyjemniej. Estera towarzyszy nam od samego początku powieści, a na kartach Samotni obserwujemy to, jak z zagubionej, niechcianej i zastraszonej sieroty staje się ona dojrzałą, inteligentną i rozsądną kobietą. Bardzo podobał mi się ten proces dorastania i to, jak subtelnie zmienia się ona z ufnej i naiwnej dziewczynki w trzeźwo stąpającą po ziemi kobietę.
A co w ogóle jest w Samotni? Ha! Moi drodzy, lepszym pytaniem byłoby, czego tu nie ma. Jako że cała sprawa toczy się wokół sądowego procesu, który ciągnie się tak długo, że nawet prawnicy się w nim pogubili, Dickens dużo czasu poświęca na jego krytykę. Pod ostrzał bierze też fałszywą filantropię i jako przykład daje pani Jellyby, której głowę zaprzątają sprawy w Afryce, a dzieci w jej własnym domu chodzą brudne i zaniedbane. Ponownie Dickens ukazuje też przepaść, jaka dzieli osoby bardzo bogate i bardzo biedne, porusza opisami zwłaszcza tam, gdzie rzecz dotyczy dzieci, karykaturalnie przedstawia osoby z pozoru dobre i nie raz zaskoczy nas rozwojem zarówno wątków, jak i postaci. Myślicie, że to już koniec? Wcale nie.
W Samotni mamy też dramaty i afery rodzinne, mnóstwo romansów, satyrę społeczną, dziwne samobójstwa, tajemnicze morderstwa, a nawet wątek detektywistyczny. Takie nagromadzenie czytelniczych napięć, począwszy od sprawy z morderstwem, poprzez rodzinne koligacje a na miłosnych zawiłościach kończąc sprawia, że Samotnię po prostu chce się czytać choćby z tego prozaicznego powodu, by zaspokoić własną, chorobliwą ciekawość. Nie sposób opisać rozmachu, z jakim napisana jest ta powieść, nie da się wszystkich wątków przybliżyć, a już przynajmniej nie bez spoilerów, dlatego niestety taki krótki opis musi wystarczyć. Przyjemność z odkrywania intryg i fabularnych zawiłości pozostawię Wam osobiście.
Bardzo podobny problem mam z opisem postaci, ponieważ jest ich tyle i każda skonstruowana w tak bardzo przemyślany i dokładny sposób, że przybliżyć każdą w krótkiej, blogowej notce zwyczajnie nie da rady, coś jednak na ten temat powiedzieć wypada. Dickens wpycha do swojej książki przedstawicieli wszystkich warstw społecznych i wielu środowisk zawodowych, ukazując kontrasty i niesprawiedliwości. Mamy więc wspomnianą wyżej Esterę, która trafia pod skrzydła Johna Jarndyce i zostaje guwernantką podopiecznej w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. John Jarndyce jest natomiast bohaterem dobrym w sposób ostateczny, bez śladu egoizmu i złej woli, postawionym jakby w przeciwwadze do pojawiających się w powieści "filantropów przez teleskop". Mamy Charley, małą, zaradną i dzielną pokojówkę, mamy pana i panią Bagnet, przedstawionych w sposób tak uroczy i pocieszny, że do tej pory uśmiecham się na ich wspomnienie, czy biednego Jo, którego każdy ciągle gdzieś przegania. Najbardziej jednak u Dickensa w pamięć zapadają te postacie nieszczególnie pozytywne, a prym wiedzie tutaj pan Skimpole, który każdą odpowiedzialność zrzuca ze swoich ramion prostą wymówką, że on przecież jest wiecznym dzieckiem i nic nie rozumie. W pierwszej chwili może się to wydać zabawne i w pozytywny sposób przejaskrawione, ale bardzo szybko pan Skimpole zaczyna doprowadzać nas do szewskiej pasji, by w końcu okazać się po prostu podłym oszustem.
Nowe wydanie Samotni, tak samo zresztą, jak i stare wzbogacone jest o ryciny, których co prawda nie ma jakoś szczególnie dużo, ale ładnie wzbogacają treść i dobrze się do niej odnoszą. Na końcu zamieszczono posłowie tłumacza. Wydanie jest z obwolutą, w twardej, płóciennej oprawie, a format jest taki sam, jak przy Opowieściach Wigilijnych, toteż choć szata graficzna jest inna, to przynajmniej wielkością te tomy do siebie pasują.
Czy polecam więc Samotnię? Tak, ale z dobrą radą, by ją sobie dawkować i nie czytać za szybko, bo zwyczajnie można przedawkować. Kiedy Samotnia ukazywała się po raz pierwszy, była publikowana w odcinkach w latach 1852-1853 i moim zdaniem taki sposób czytania tej powieści — w odcinkach — jest najlepszy. Właściwie jedynym moim zarzutem do Samotni jest to, że jest ona zbyt długa, a autor czasem nieźle popłynął z opisami. Z pewnością czytanie tak opasłej księgi, a w nowym wydaniu dwóch ksiąg o łącznej liczbie niemal 1400 stron jest nie lada wyzwaniem, ale warto znać taką klasykę, tym bardziej że inspirowała ona wielu twórców i wciąż zachwyca wielu czytelników. Ja niestety nie do końca się z Samotnią polubiłam, chociaż myślę o niej zdecydowanie cieplej, kiedy w końcu ją skończyłam.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je...
2018-03-16
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie rozumiałam jeszcze, jak wiele podtekstów kryje się w niektórych bajkach, mój brat wepchnął mi w rękę małą, niepozorną książeczkę z dziwnym tytułem. Były w niej krasnoludy i gobliny, trolle i elfy, magiczne pierścienie i człowiek zmieniający się w niedźwiedzia, a nawet smok! Wyobraźcie sobie tylko, jak coś takiego potrafi zadziałać na dziecięcą wyobraźnię. Na moją zadziałało bardzo i to do tego stopnia, że powypisywałam sobie z książki zagadki, którymi przerzucali się Bilbo i Gollum, po czym próbowałam zadawać je rówieśnikom w podstawówce. Oczywiście zarabiałam tylko dziwne spojrzenia z rodzaju tych "a poza tym to w domu wszyscy zdrowi?", ale to zupełnie inna historia. W każdym razie to właśnie dzięki Hobbitowi pokochałam fantastykę, która to miłość trwa po dziś dzień.
Zapewne większość z Was zna historię przedstawioną w Hobbicie w mniejszym lub większym stopniu, czy to za sprawą samej książki, czy też ekranizacji Petera Jacksona. Jednak aby formalnościom stało się zadość, na szybko przybliżę fabułę. Otóż wszystko zaczęło się w dniu, w którym czarodziej Gandalf sprowadził do mieszkającego w Shire Bilba Bagginsa wesołą ferajnę trzynastu krasnoludów. Jako że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, potrzebowali oni czternastego towarzysza do swojej wyprawy, którym miał zostać właśnie Bilbo. Prowadzący spokojne życie i nielubiący przygód hobbit nie mógłby być bardziej nietrafionym wyborem do wyprawy po smoczy skarb, jednak jak powiadał Gandalf, pan Baggins potrafi więcej, niż nam się wydaje.
Hobbit jest znacznie lżejszą powieścią zarówno pod względem klimatu, jak i narracji od późniejszego Władcy Pierścieni. Powstawał jako opowieść, którą Tolkien opowiadał swoim dzieciom i jest książką adresowaną głównie do młodszych czytelników, ale sprawdzi się doskonale również w rękach dorosłych. Przygodowa opowieść o wyprawie po skarb potrafi zauroczyć zarówno tym, jak wspaniale Tolkien opowiada swoją historię, jak również mnóstwem fantastycznych istot, które tutaj wprowadził. Jest to idealny początek na rozpoczęcie przygody z fantastyką, jak i doskonały wstęp do twórczości Tolkiena w ogóle, ponieważ Hobbit lekko i bezboleśnie wprowadza nas w ogromny i niezwykle dopracowany świat autora.
Powieść poprowadzona jest bardzo dynamicznie i, mimo że tyle się w niej dzieje, to nie jest wcale długa. Wesoła, barwna gromadka krasnoludów z hobbitem na doczepkę nie raz i nie dwa nas rozbawi, ale i w subtelny sposób spróbuje czegoś nauczyć. Bardzo przyjemnie czyta się o tym, jaką przemianę przechodzi z początku wszystkim wadzący Bilbo, by w końcu stać się kimś, bez kogo ta cała historia nie miałaby szczęśliwego zakończenia. To nie Frodo, którego rozdziały zawsze były dla mnie czymś, co najchętniej by się omijało. Bilbo jest bohaterem zabawnym, odważnym i zaradnym, z mocno zarysowanym charakterem, który doskonale odnajduje się w swojej przygodzie.
Hobbit bardzo działa na wyobraźnię nie tylko ze względu na fantastyczne istoty, ale też miejsca, które odwiedzają nasi bohaterowie oraz przygody, jakie przeżywają. Odwiedzimy więc pełną pająków Mroczną Puszczę, weźmiemy udział w wielkich bitwach, będziemy skradać się pod nosem smoka czy spływać rzeką w beczkach. Czasem jest strasznie, czasem smutno, ale przeważnie towarzyszy nam ten awanturniczy, przygodowy klimat.
Warto jeszcze wspomnieć o fenomenalnym wydaniu od Zysk i S-ka, który ostatnio rozpieszcza nas wspaniałymi wznowieniami książek Tolkiena. Hobbit wydany jest tak samo, jak Silmarillion czy Władca Pierścieni, a więc drukowany jest na wysokiej jakości kremowym papierze, ma twardą oprawę, obwolutę, tasiemkę i większy format. Na wklejkach mamy dwie mapy, no i oczywiście książka zawiera mnóstwo nie tylko kolorowych ilustracji, ale też szkiców Alana Lee. Całość robi wrażenie, a możliwość powrotu do tak ważnej dla mnie historii w tak pięknym wydaniu była ogromną przyjemnością.
Hobbit jest książką, którą polecam każdemu, niezależnie od wieku i czytelniczych upodobań. Czytałam go już po raz drugi, a za jakiś czas chętnie przeczytam i po raz trzeci, nie tylko przez względy sentymentalne, ale też dlatego, że to po prostu świetna książka. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna mojemu bratu za to, że kiedyś, kiedy nie miałam co czytać, dał mi właśnie Hobbita. Teraz ja zachęcam Was, jeśli jeszcze nie znacie tej historii: przeczytajcie ją. Polećcie młodszym, jeśli sami nie chcecie czytać albo macie ją już za sobą. Warto poszukać starszego egzemplarza w bibliotece, jak i zaopatrzyć się w to piękne, Zyskowe wydanie, które samo w sobie stanie się skarbem w Waszej biblioteczce. Można na przykład pobawić się w Golluma, gładzić okładkę i mruczeć my precious pod nosem...
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie...
2018-01-17
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym chciała napisać o wszystkim, to byłyby to straszne spoilery. A ja chcę bez spoilerów.
"Myszy i ludzie" to historia o dwójce przyjaciół, którzy tułają się od rancza do rancza w poszukiwaniu roboty. Już samo to, że tej roboty szukają razem jest rzeczą niecodzienną i dziwi ona innych, bo w tak ciężkich czasach każdy patrzy nie dalej niż na czubek własnego nosa. Nikt nie dba o drugiego człowieka tak, jak robi to George względem Lenniego, toteż ludzie próbują wręcz zwietrzyć tutaj podstęp (bierzesz działkę z jego zarobków?). A George o Lenniego troszczy się tak po prostu, bezinteresowne, z przyjaźni. Trzeba powiedzieć, że nie jest to rzeczą łatwą, ponieważ Lennie to człowiek upośledzony. Jest jak dziecko w ciele dorosłego człowieka, kieruje się emocjami, nie potrafi niczego zapamiętać, ciągle pakuje się w kłopoty na przykład przez chęć głaskania miękkich rzeczy. I nie ma w tym nic szczególnie złego dopóty, dopóki tymi "rzeczami" są myszy, które notabene kończą zaraz martwe, ale co, kiedy Lenniemu przyjdzie do głowy pogłaskać miły w dotyku materiał sukienki przypadkowej kobiety albo jej włosy? Co, jeśli Lennie zechciałby pogłaskać słodkie z wyglądu dziecko? Potrzymać je? Co, jeśli skończyłoby tak samo, jak mysz?
Problem z przyjacielem George'a jest jeszcze jeden, ponieważ tworzy on niebezpieczną mieszankę dużego, bezmyślnego dziecka i dorosłego, wielkiego mężczyzny o nieprzeciętnej sile. I nawet jeśli Lennie nie chciałby nikomu wyrządzić nic złego, nie miałby na celu żadnych podłości, to i tak mógłby to zrobić. Przypadkiem. Niechcący. Przez niezrozumienie. Dlatego myszy, które Lennie nieustannie znajduje i ze sobą zabiera, zaraz są martwe. Lennie potrafi je zagłaskać na śmierć. Potrafi pogruchotać kości dłoni tylko ją ściskając. Ten człowiek nie panuje nad swoją siłą i niczego nie rozumie.
"Myszy i ludzie" są dla mnie piękną w swej surowości historią nie tyle o przyjaźni, ile o odpowiedzialności za drugiego człowieka. Także o poświęceniu i wyrzeczeniach, które ta odpowiedzialność za sobą ciągnie. Bo nawet jeśli George'a i Lenniego łączy przyjaźń, to bez George'a nie byłoby Lenniego. On za niego myśli, on za niego mówi, on robi wszystko, by Lenniego tłumaczyć i pomóc mu w tym świecie egzystować. Normalnym ludziom jest tutaj ciężko, a co z kimś takim jak Lennie? Może powinno się go zastrzelić jak starego, nikomu niepotrzebnego psa Candy'ego? I choć George wielokrotnie daje nam znać, że ma dość swego przyjaciela i bez niego byłoby mu na świecie łatwiej, to jednak nie potrafi go zostawić. To jest w przyjaźni piękne. A może to już chodzi o odpowiedzialność? A może to się łączy?
Piękna jest relacja tej dwójki. Piękne jest zaufanie Lenniego i piękne jest poświęcenie George'a. A jednocześnie dużo w tym smutku, tęsknoty i melancholii, bo "Myszy i ludzie" to też opowieść o niespełnionych marzeniach. Bohaterowie tej opowieści żyją snem o własnym kawałku ziemi, tęsknią za drugim człowiekiem, do którego można by się odezwać. Samotność, brak akceptacji i wyobcowanie przewija się przez całą książkę.
Niesamowite jest to, jak wiele treści zawarł John Steinbeck w tak cienkiej książce. Jak wiele mądrości i ładunku emocjonalnego. O "Myszach i ludziach" można by pisać długo, a wciąż miałoby się wrażenie, że coś gdzieś umknęło. To prosta opowieść o prostych ludziach, w brutalnych czasach Wielkiego Kryzysu w latach 30 XX wieku. Całość jest bardzo autentyczna, ale nie mogło być inaczej, skoro Steinbeck badał sytuację ówczesnych migrujących pracowników, a także zawarł w książce własne doświadczenia z pracy na farmie. Wszyscy jego bohaterowie są z krwi i kości. A to taka cienka książka!
"Myszy i ludzie" są więc dla mnie historią przede wszystkim o ciężarze odpowiedzialności, który przyjmujemy na siebie w chwili, w której decydujemy się zaopiekować drugim człowiekiem. Zwłaszcza upośledzonym, który sam o sobie decydować nie może. Jednak ta opowieść zostaje w nas długo ze względu na niejednoznaczną moralnie końcówkę. Rozumiem ją i jednocześnie nie rozumiem. Stanęliśmy tam przed wyborem: mniejsze zło, czy większe zło? A co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Nie wiem.
John Steinbeck pokazał nam odpowiedzialność do samego końca i sprawił, że o tej trochę ponad stu stronicowej książeczce zapomnieć trudno. Smutne to wszystko. Ale do bólu prawdziwe.
Polecam.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
- Faceci tacy jak my nie mają rodziny. Co zarobią trochę grosza, zaraz to przepuszczają. Nie mają na świecie nikogo, pies z kulawą nogą się nimi nie przejmuje.
- Ale my to co innego! - Zawołał radośnie Lennie. - Teraz powiedz o nas.
George milczał przez chwilę.
- Ale my to co innego - rzekł wreszcie.
- Bo ja...
- Bo ja mam ciebie, a...
- ...a ja ciebie!
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-29
Charles Dickens ostatnio często gości w moich progach, a dziś znów będzie o jego książce. I to ponownie o "Opowieściach wigilijnych", ale tym razem w trzeciej odsłonie. Już na samym wstępie mogę Wam powiedzieć, że ten trzeci tom jest o wiele lepszy, niż drugi, i w moim odczuciu nawet lepszy, niż pierwszy. Sam autor natomiast jeszcze wielokrotnie będzie gościł w moich skromnych progach, bo jego prozą jestem po prostu zauroczona.
"Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?" to trzeci zbiór wigilijnych opowiadań wydawanych w ostatnich latach przez Zysk i S-ka. I to nie wydawanych byle jak, ponieważ są one w twardej oprawie, z obwolutą, pod którą kryje się płócienna oprawa, w środku zaś czeka nas mnóstwo przepięknych, oryginalnych ilustracji, całość drukowana jest na grubym papierze, a każdy rozdział rozpoczyna się zdobionym inicjałem. To taka mała, wizualna uczta dla oczu. Sam tom zawiera natomiast nie dwa, nie trzy, lecz czternaście opowiadań, każde mniej lub bardziej związane z okresem świątecznym, a dwa z nich są powiązane między sobą. Pierwsze opowiadanie zatytułowane Opowieści o goblinach, które podkradły zakrystiana pochodzi z powieści "Klub Pickwicka", zaś cała reszta była publikowana w świątecznych numerach czasopism Household Words oraz All the Year Round, w których ukazywały się opowiadania nie tylko Dickensa, lecz i innych autorów. W Polsce natomiast ukazują się one po raz pierwszy.
Nie sposób opowiedzieć o każdym opowiadaniu z osobna, kiedy jest ich taka ilość, zresztą ich fabuły pomieszały mi się już do tego stopnia, że nawet nie byłabym w stanie tego zrobić. Mogę natomiast opowiedzieć o kilku, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Przykładowo w "Choince" autor snuje wspomnienia związane ze swoim dzieciństwem, które przychodzą mu na myśl, gdy patrzy na tytułową choinkę i prezenty, które można pod nią znaleźć. "Opowiadanie dziecięce" jest bardzo krótką, wzruszającą opowieścią, w której wraz z podróżnym przechodzimy przez różne etapy życia jednej osoby. "Opowieść niczyja" jest historią o bezimiennych, których skryła ziemia. W "Ostrokrzewiu" znajdziemy opowieść Pucybuta, który opowiada o tym, jak to dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat uciekły z domu, by wziąć ze sobą ślub. "Pensjonat pani Lirriper" powiązany jest ze "Spadkiem pani Lirriper", a obie te opowieści skupiają się na właścicielce pensjonatu, wiekowym majorze, który miał zamieszkać na chwilę, a został na stałe i dziecku, które wzięli razem na wychowanie. Ostatni tekst, o którym chciałabym wspomnieć, to "Doktor Marigold", w którym znajdziemy poruszającą historię o kupcu, który po stracie córki przygarnął głuchoniemą sierotę. Wiele z tych opowiadań sprawiło, że zapiekły mnie oczy, przy wielu się śmiałam i rozczulałam, i choć były wyjątki, które mnie znudziły, to jednak zdecydowana większość tych opowiadań stoi na wysokim poziomie.
Charles Dickens zdecydowanie potrafi poruszyć czułą strunę w człowieku i z wielką wprawą zrobił to w trzecim tomie "Opowieści wigilijnych". Jego opowiadania tak jak i poprzednie pełne są ciepła domowego ogniska, uroku i serdeczności, pełne są wzruszających, ludzkich historii, smutków i radości. Sporo czasu spędzimy w różnych pensjonatach, wiele razy o losach naszych bohaterów zadecyduje odpowiedni przypadek w odpowiedniej chwili, czasem doświadczą oni nieporozumień, czasem cierpień, ale zawsze znajdą to pozytywne światełko wśród mroków. Będą wybaczać, będą poszukiwać, a przede wszystkim będą skłaniać nas do refleksji i w swoim towarzystwie pozwolą spędzić mnóstwo wspaniałych chwil, w których tak po prostu zrobi nam się cieplej na sercu.
"Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?" to lektura idealna w okresie świątecznym nie tylko przez swój tytuł czy związek tych historii z Bożym Narodzeniem/Nowym Rokiem, lecz także ze względu na to, jak bardzo ciepłe, wzruszające i urokliwe historie możemy w niej przeczytać. Dickens sprawia, że w jednej chwili się śmiejemy, a w drugiej szukamy chusteczek. Ja ze swojej strony gorąco polecam i mam nadzieję, że wkrótce uda mi się sięgnąć po kolejne książki autora, bo powoli staje się on jednym z moich ulubionych.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
Charles Dickens ostatnio często gości w moich progach, a dziś znów będzie o jego książce. I to ponownie o "Opowieściach wigilijnych", ale tym razem w trzeciej odsłonie. Już na samym wstępie mogę Wam powiedzieć, że ten trzeci tom jest o wiele lepszy, niż drugi, i w moim odczuciu nawet lepszy, niż pierwszy. Sam autor natomiast jeszcze wielokrotnie będzie gościł w moich...
więcej mniej Pokaż mimo to
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność bycia wkręconym. No chyba, że nie jesteście tak bardzo naiwni, jak ja i od razu podczas czytania wyczujecie, że coś jest nie tak. Mnie czerwona lampka zapaliła się dopiero pod koniec książki, kiedy Goldman wciągnął w to wszystko Stephena Kinga. W tekście są oznaczone spoilery.
Narzeczona księcia to powieść, która prawdopodobnie bardziej jest znana za sprawą ekranizacji z 1987, w której główne role grali młodziutka Robin Wright oraz Cary Elwes. Goldmana natomiast możecie znać za sprawą scenariuszy do takich filmów jak Maratończyk, O jeden most za daleko, Wszyscy ludzie prezydenta czy Butch Cassidy i Sundance Kid (za te dwa ostatnie został nagrodzony Oscarem). Jego dwie najsłynniejsze powieści to Maratończyk oraz Narzeczona księcia. A czymże jest rzeczona Narzeczona księcia? Po okładce i tytule można pomyśleć, że jest to kiepskie romansidło. Patrząc na wydawnictwo, które postanowiło książkę wznowić, czyli wydawnictwo Jaguar specjalizujące się w młodzieżówkach, można pomyśleć, że jest to książka dla młodzieży. Nic z tych rzeczy. William Goldman napisał bowiem pastisz powieści przygodowych i fantasy, a przy tym klasyczną, awanturniczą powieść i historię romantyczną w jednym.
Zanim jednak w ogóle dojdziemy do tej powieści, trzeba najpierw przebrnąć przez bardzo długie wstępy Goldmana. Książkę czytałam na czytniku i właściwa jej część zaczyna się od 14%. Aż kusi i skręca, żeby te wstępy pominąć, nie róbcie tego jednak. Sama się na nie denerwowałam, sama z rezygnacją patrzyłam na wolno ubywające strony i piszę to z całą świadomością tego, że mogą być nudnawe. Wstępy są jednak istotne, jeśli chcecie zrozumieć dowcip... no i mnie na przykład w pewnym momencie wciągnęły tak bardzo, że prawie przejechałam przystanek. Autor potrafi ciekawie opowiadać nawet o bzdurach, a w tym przypadku rozwodzi się o tym, jak powstawała ta książka, jakie perypetie przeżywał w związku z kręceniem filmu, jak to S. Morgenstern napisał oryginalną wersję tej powieści, a on ją tylko skraca, aby była bardziej przyjazna dla czytelnika, czy też prostu podaje urywki ze swojego życia.
Kiedy natomiast dojdziemy już do mięsistej treści... oj, dzieje się, moi drodzy. Historia ma miejsce w krainie Floren, miejscu położonym pomiędzy przyszłymi państwami: Szwecją i Niemcami. Było to jeszcze przed powstaniem Europy, lecz po powstaniu Paryża; przed wynalezieniem makijażu, ale po zaprojektowaniu dżinsów. Buttercup jest przeuroczą, lecz kapryśną, humorzastą panną ze skrytym pod warstwą brudu potencjałem na zostanie najpiękniejszą kobietą w swoim stuleciu. Westley natomiast to jej zabójczo przystojny parobek, który daje sobą pomiatać na prawo i lewo, każde żądanie Buttercup kwitując nieodmiennie prostym "jak każesz". Los chciał, że ta dwójka zapałała do siebie miłością tak silną i czystą, że nic, dosłownie nic nie było w stanie ich rozłączyć. A dużo ludzi próbowało, ba! Nawet śmierć okazała się nieskuteczna.
Narzeczona księcia zawiera w sobie naprawdę urokliwą, porywającą i zabawną historię, o ile trafi do Was ten typ humoru. Tutaj wszystko niby jest na poważnie, ale jednak nie jest, a Goldman wyolbrzymia i przejaskrawia każde wydarzenie i każdego bohatera do granic możliwości. Jeśli Fezzik ma być silny, to jest silny aż do przesady, a przy okazji wielki i głupi, co kojarzy nam się ze stereotypowym opisem osiłka. Jeśli Inigo Montoya chce się zemścić, to mści się całym sobą, całe życie poświęcając na doskonalenie szermierczej sztuki. Buttercup jest szalenie piękna, ale przy okazji beznadziejnie głupia. A Westley... Westley to chodzący ideał.
Głównym zadaniem powieści jest to, żeby czytelnika bawić. Autor przedstawia nam konkretną, awanturniczą przygodę od punktu A do punktu B i koniec. Nie jest to książka, która skupiałaby się na psychice bohaterów i ich rozwoju osobistym. Absolutnie nie jest to też książka, którą należy brać na serio. Sporo sytuacji jest tutaj absurdalnych, więc jeśli lubicie absurd w książkach, powieści Pratchetta czy Douglasa Adamsa, to jest to powieść, na którą powinniście zwrócić uwagę. Osobiście jestem zachwycona poczuciem humoru Goldmana i tym, jak bardzo pokręconą i uroczą historię napisał. Najbardziej jednak podoba mi się jego literacki dowcip i to, że się na niego złapałam. I wiecie, są takie książki, które czyta się dla misternej fabuły, pięknego języka czy wartościowego przekazu. Narzeczoną Księcia warto przeczytać dla formy i tylko po to, żeby dać się wkręcić.
Z RECENZJI WYCIĘTE SPOILERY, ZNAJDZIECIE JE NA BLOGU :)
Książkę gorąco polecam osobom, które lubią absurdalne rozwiązania, brak powagi w powieściach i akcję prowadzoną półżartem, półserio. Narzeczona księcia to specyficzna książka, którą albo się pokocha, albo nie. Sporo zależy od tego, czy odpowiada Wam taki humor. Znajdziecie tutaj wielką miłość, porwania, spiski, zemstę i wiele, wiele więcej. I koniecznie sprawdźcie sobie potem, o co chodzi z tym żartem. Wtedy zupełnie inaczej spojrzycie na całą książkę. :)
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność...
więcej Pokaż mimo to