-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać83
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
Biblioteczka
2019-05-10
2019-01-06
2018-10-08
2018-09-29
2018-09-23
2018-07-06
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu przedstawiać, ale żeby formalnościom stało się zadość, króciutko to zrobię. Spod pióra tego autora wyszły takie książki, jak Przygody Tomka Sawyera czy Przygody Hucka Finna, które są najsłynniejszymi jego dziełami. Przez Williama Faulknera został nazwany "ojcem amerykańskiej literatury". Jego powieści często są wznawiane i doczekały się sporej liczby ekranizacji, i to zapewne za ich sprawą znany jest szerszej publiczności. Magiczna wręcz zamiana Królewicza i Żebraka to też coś, o czym ciężko zupełnie nic nie usłyszeć. Ta historia bardzo działa na wyobraźnię, sama zaś książka to jedna z tych powieści, które z powodzeniem można polecać zarówno dużym, jak i małym.
Wszystko zaczęło się od narodzin, ponieważ w odwiecznym mieście Londynie pewnego jesiennego dnia w drugiej ćwierci szesnastego stulecia w ubogiej rodzinie nazwiskiem Canty przyszedł na świat chłopiec, którego rodzina ta wcale nie pragnęła. Tego samego dnia w bogatej rodzinie Tudorów przyszło na świat inne angielskie dziecko, gorąco upragnione przez tę rodzinę. Pragnęła go również cała Anglia i tak doń tęskniła, tak go oczekiwała, tak korne zasyłała oń modły do Boga, że gdy narodziło się wreszcie, ludzie bliscy byli radosnego szaleństwa.
Chłopcem, którego rodzina nie pragnęła, był Tom. Czekało go życie żebraka, lecz nieoczekiwanie został królem. Natomiast chłopcem urodzonym w rodzinie Tudorów był Edward. Czekało go życie króla, lecz nieoczekiwanie został żebrakiem. Jak to możliwe? Widzicie, chłopcy ci byli do siebie tak bliźniaczo podobni, że nikt nie zauważył różnicy, a wszelkie odchylenia od normy zrzucano na poczet choroby. Cała reszta to dzieło przypadku.
Królewicz i żebrak to bardzo mądra powieść, która, nawet jeśli moralizuje, to i tak jest przyjemną, wciągająca lekturą przygodową. Zamiana chłopców nie trwała długo, lecz przez te kilka dni zdążyli przeżyć mnóstwo przygód. Tom uraczy nas zabawnymi, lecz refleksyjnymi scenami z królewskiego życia, z którym zupełnie nie jest obeznany i które okazuje się wcale nie być takie cudowne, jak to sobie wyobrażał. Edward natomiast zrozumie, że w żebraczych łachmanach w jego królewskie pochodzenie mogą uwierzyć jedynie dzieci.
Twain w swojej powieści w prosty sposób przekazuje, że nie jest potrzebne szlacheckie urodzenie, by być dobrym i miłosiernym królem, a przede wszystkim dobrym człowiekiem, bo najważniejsze jest to, co ma się w sercu, a nie w kieszeni czy rodowodzie. Brak bogactwa i przepychu może dać więcej szczęścia niż jego posiadanie. W subtelny sposób piętnuje bogactwo i jasno staje po stronie biednych i uciskanych zarówno poprzez osobę Edwarda, jak i Toma. Przyszły, prawowity król na własne oczy widzi, jak wielkie jest okrucieństwo i niesprawiedliwość jego czasów, tym boleśniejsze, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że kary zadawane są za przestępstwa, których skazani nie popełnili. Z pewnością kształtuje to go jako przyszłego, lepszego i znacznie łagodniejszego władcę niż jego ojciec. Podobno w latach swoich rządów król Edward VI miał potem w zwyczaju mówić: cóż wy, szlachetny panie, wiedzieć możecie o ucisku lub cierpieniach? Wiem o tym ja i mój lud — nie wy.
Królewicz i żebrak to też powieść historyczna. Mark Twain często sięgał do kronik i opracowań, zamieszczając w książce mnóstwo przypisów, w których podawał obszerniejsze informacje na dany temat czy też odsyłał do innych źródeł. Jeśli natomiast opisywane są ceremoniały związane z koronowaniem nowego króla, autor potrafił wstawić cytaty prosto z kronik, aby jak najwierniej oddać tamtejsze realia. Królewicz i żebrak jest więc nie tylko przyjemną książką dla dużych i małych, ale też z lektury tej książki można dowiedzieć się czegoś o Anglii za czasów Henryka VIII.
Przyznaję, że nie spodziewałam się, jak bardzo spodoba mi się Królewicz i żebrak. To piękna historia, bardzo pocieszna, przyjemna i satysfakcjonująca, nawet kiedy czytałam ją nie jako dziecko, lecz osoba dorosła. Sympatię wzbudza zarówno mały król, jak i żebrak, a ich historie śledzi się z ogromnym zainteresowaniem i uśmiechem na ustach, zwłaszcza kiedy do kompletu dostajemy sprawne pióro autora. Do lektury zachęca też nowe, prześliczne wydanie z ilustracjami, którymi jestem zachwycona. Legenda natomiast głosi, że historia ta naprawdę miała miejsce, w co po prostu chce się wierzyć. Żebrak, który przez kilka dni był królem i zrezygnował, oraz Król, który przez kilka dni był żebrakiem i na własnej skórze doświadczył cierpień prostych ludzi to coś bajkowo pięknego.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu...
2018-05-20
Leciał kiedyś w telewizji taki serial o wdzięcznej nazwie Opowieści z krypty. Gospodarzem był mocno nadgryziony rozkładem ekscentryczny zombie, który w każdym odcinku opowiadał nam jakąś niezwykłą, makabryczną historię, nieodmiennie kończącą się "morałem". Serial był pełen czarnego humoru i groteski, a ja oglądałam go, kiedy tylko mogłam, żeby tylko rodzice nie widzieli.
The world of Lore: Potworne istoty w pewien bardzo, bardzo delikatny sposób przypomina mi tamten serial. Określiłabym tę książkę jako połączenie fabularyzowanego dokumentu z wersją bardzo light Opowieści z krypty, gdzie zamiast zdziwaczałego zombie mamy charyzmatycznego podcastera za przewodnika. Inne skojarzenie: wyobraźcie sobie, że z grupką przyjaciół siedzicie w środku ciemnego lasu, tylko przy trzasku płonącego ogniska, i po kolei opowiadacie sobie straszne historie. Klimatyczne, prawda? Ta książka też taka jest. Nie zejdziemy na zawał ze strachu, ale wielokrotnie można poczuć niepokój, dostać gęsiej skórki i z obawą zerkać w stronę ciemnego korytarza w swoim domu, bo może właśnie teraz czai się tam jakieś straszydło rodem z horrorów.
W czasach, gdy ludzie byli przesądni, bardzo łatwo było przywołać przeróżne legendy i stworzyć potwory, które wyjaśniałyby dziejące się okropności. Na przykład wybuch epidemii gruźlicy w XIX wieku doprowadził do tego, że powstały wampiry jako wytłumaczenie na chorobę zbierającą tak olbrzymie żniwo. Zaczęto wierzyć, iż to martwi wysysają z żywych życie, toteż wystarczy po prostu delikwenta znaleźć, wbić kołek w serce, spalić je i po kłopocie. Inny przykład to wilkołactwo, którym można usprawiedliwić okropności ludzkiej natury i istnienie seryjnego mordercy. Wiara w wilkołaka jest mniej bolesna niż w to, że to człowiek jest zdolny do bestialskiego mordowania dla przyjemności. Jak pisze autor, racjonalizujemy zjawiska, które nam się nie podobają, bo tak łatwiej sobie z nimi poradzić, i ma rację. Dzieje się to i w dzisiejszych czasach i prawdopodobnie będzie się działo i za kilkadziesiąt lat. Aaron Mahnke natomiast to człowiek, który od 2015 prowadzi podcast Lore, w krótkich odcinkach opowiadając nam takie właśnie historie, mniej lub bardziej oparte na faktach. Mówi więc o opętaniach, duchach, nawiedzonych miejscach czy przerażających istotach. Popularność tego typu historii od zawsze była ogromna, toteż i podcast Lore cieszy się dużym zainteresowaniem. W 2017 roku pojawił się nawet serial, który na nim bazował, a teraz autor spisuje te historie w formie książek.
Mahnke ma bardzo lekki, swobodny styl pisania, który często sprawia wrażenie, jakby autor nie pisał tej książki, lecz mówił do nas, co wynika z faktu, że są to historie z podcastu autora i stanowią jego transkrypcję. Autor wręcz łopatologicznie przybliża i opisuje nam wszystkie opowieści o tajemniczych stworach, zawsze posługując się przy tym określonym schematem. Wpierw otrzymujemy więc krótkie wprowadzenie, potem historię, przegląd wierzeń dotyczących opisywanego zjawiska bądź istoty, następnie więcej historii, próbę racjonalizacji i wreszcie pozostawienie nas z dreszczykiem niepokoju, bo może jednak tkwi w tym jakieś ziarno prawdy. Podczas czytania tej książki poznamy mnóstwo opowieści o ludziach, którzy mieli styczność z tajemniczym zjawiskiem bądź przerażającym stworem, poznamy zarówno ludowe historie, jak i autentyczne przypadki, które czasem wcale nie sięgają tak daleko w przeszłość. Mahnke często ironizuje, czasem żartuje, nie brak mu też dystansu i sceptycyzmu wobec tego, o czym pisze. A znajdziemy tutaj historie o tak znanych indywiduach w popkulturze, jak wampiry, wilkołaki czy zombie oraz o tych mniej oczywistych jak złośliwe skrzaty czy wendigo, sporo miejsca poświęcono też na duchy i opętania.
Wszystko to razem stanowi bardzo ciekawy przegląd grozy, podany w przyjemny i niewymagający sposób. Dla laików to dobra rzecz, ponieważ Mahkne robi obszerny przegląd po tym, co od wieków nas straszy, i robi to w sposób bardzo przystępny. Mam jednak wątpliwości, czy usatysfakcjonowane będą osoby, które mają już jakąś wiedzę na ten temat. Nie jest to bowiem żadna wnikliwa pozycja, lecz prościutka książka, która skrótowo stara się opowiedzieć nam straszne historie, podać genezę tych strachów, zracjonalizować je i ostatecznie pozostawić nas z dreszczykiem grozy. Z jednej strony jest to zaleta, a z drugiej strony szkoda, że autor nie podszedł do tematu bardziej wnikliwie i wyczerpująco, bo mam wrażenie, że całość jest dość powierzchowna i nastawiona na sensację, wszystko więc zależy od tego, czego oczekujecie od tego typu książki.
Moim głównym zarzutem wobec Potwornych istot jest to, że autor przedstawił treść w sposób zbyt uproszczony, co w pewnym momencie zaczęło mnie męczyć. Zdania są krótkie, historie są krótkie i przez całą książkę ma się to poczucie, że jest to tak naprawdę zapis podcastu. Potworne istoty idealnie nadadzą się jednak na podczytywanie w podróży czy pomiędzy innymi książkami, pozwolą też w bezbolesny sposób dowiedzieć się czegoś więcej, zwłaszcza, że szybko i przyjemnie się to czyta. Książkę uatrakcyjniają bardzo ładne ilustracje autorstwa M.S. Coreya, które doskonale współgrają z tekstem i którym potrafiłam się naprawdę długo przyglądać, bo niektóre były świetne.
Muszę napisać, że mam bardzo mieszane odczucia po lekturze Potwornych istot. Z jednej strony jest to pozycja mocno klimatyczna i ciekawa, która potrafi nas zaniepokoić i dostarczyć gęsiej skórki, z drugiej strony prostota tej książki i sensacja, którą starała się wzbudzić, studziła mój entuzjazm. Jestem przekonana, że taka forma nadaje się na podcast, ale co innego, kiedy mówimy o papierze. W serii Lore będą w sumie trzy książki, druga za granicą ma być (albo już została) wydana w maju, trzecia natomiast w październiku, a czy doczekamy się tych książek i w Polsce — nie wiadomo. Zainteresowanych natomiast odsyłam do podcastu autora, który można słuchać w internecie za darmo, łącząc przyjemne z pożytecznym, czyli na przykład wyprowadzać w tym czasie psa na spacer. :)
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Leciał kiedyś w telewizji taki serial o wdzięcznej nazwie Opowieści z krypty. Gospodarzem był mocno nadgryziony rozkładem ekscentryczny zombie, który w każdym odcinku opowiadał nam jakąś niezwykłą, makabryczną historię, nieodmiennie kończącą się "morałem". Serial był pełen czarnego humoru i groteski, a ja oglądałam go, kiedy tylko mogłam, żeby tylko rodzice nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-22
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.
Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.
Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.
Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.
Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.
Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie...
2018-03-16
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie rozumiałam jeszcze, jak wiele podtekstów kryje się w niektórych bajkach, mój brat wepchnął mi w rękę małą, niepozorną książeczkę z dziwnym tytułem. Były w niej krasnoludy i gobliny, trolle i elfy, magiczne pierścienie i człowiek zmieniający się w niedźwiedzia, a nawet smok! Wyobraźcie sobie tylko, jak coś takiego potrafi zadziałać na dziecięcą wyobraźnię. Na moją zadziałało bardzo i to do tego stopnia, że powypisywałam sobie z książki zagadki, którymi przerzucali się Bilbo i Gollum, po czym próbowałam zadawać je rówieśnikom w podstawówce. Oczywiście zarabiałam tylko dziwne spojrzenia z rodzaju tych "a poza tym to w domu wszyscy zdrowi?", ale to zupełnie inna historia. W każdym razie to właśnie dzięki Hobbitowi pokochałam fantastykę, która to miłość trwa po dziś dzień.
Zapewne większość z Was zna historię przedstawioną w Hobbicie w mniejszym lub większym stopniu, czy to za sprawą samej książki, czy też ekranizacji Petera Jacksona. Jednak aby formalnościom stało się zadość, na szybko przybliżę fabułę. Otóż wszystko zaczęło się w dniu, w którym czarodziej Gandalf sprowadził do mieszkającego w Shire Bilba Bagginsa wesołą ferajnę trzynastu krasnoludów. Jako że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, potrzebowali oni czternastego towarzysza do swojej wyprawy, którym miał zostać właśnie Bilbo. Prowadzący spokojne życie i nielubiący przygód hobbit nie mógłby być bardziej nietrafionym wyborem do wyprawy po smoczy skarb, jednak jak powiadał Gandalf, pan Baggins potrafi więcej, niż nam się wydaje.
Hobbit jest znacznie lżejszą powieścią zarówno pod względem klimatu, jak i narracji od późniejszego Władcy Pierścieni. Powstawał jako opowieść, którą Tolkien opowiadał swoim dzieciom i jest książką adresowaną głównie do młodszych czytelników, ale sprawdzi się doskonale również w rękach dorosłych. Przygodowa opowieść o wyprawie po skarb potrafi zauroczyć zarówno tym, jak wspaniale Tolkien opowiada swoją historię, jak również mnóstwem fantastycznych istot, które tutaj wprowadził. Jest to idealny początek na rozpoczęcie przygody z fantastyką, jak i doskonały wstęp do twórczości Tolkiena w ogóle, ponieważ Hobbit lekko i bezboleśnie wprowadza nas w ogromny i niezwykle dopracowany świat autora.
Powieść poprowadzona jest bardzo dynamicznie i, mimo że tyle się w niej dzieje, to nie jest wcale długa. Wesoła, barwna gromadka krasnoludów z hobbitem na doczepkę nie raz i nie dwa nas rozbawi, ale i w subtelny sposób spróbuje czegoś nauczyć. Bardzo przyjemnie czyta się o tym, jaką przemianę przechodzi z początku wszystkim wadzący Bilbo, by w końcu stać się kimś, bez kogo ta cała historia nie miałaby szczęśliwego zakończenia. To nie Frodo, którego rozdziały zawsze były dla mnie czymś, co najchętniej by się omijało. Bilbo jest bohaterem zabawnym, odważnym i zaradnym, z mocno zarysowanym charakterem, który doskonale odnajduje się w swojej przygodzie.
Hobbit bardzo działa na wyobraźnię nie tylko ze względu na fantastyczne istoty, ale też miejsca, które odwiedzają nasi bohaterowie oraz przygody, jakie przeżywają. Odwiedzimy więc pełną pająków Mroczną Puszczę, weźmiemy udział w wielkich bitwach, będziemy skradać się pod nosem smoka czy spływać rzeką w beczkach. Czasem jest strasznie, czasem smutno, ale przeważnie towarzyszy nam ten awanturniczy, przygodowy klimat.
Warto jeszcze wspomnieć o fenomenalnym wydaniu od Zysk i S-ka, który ostatnio rozpieszcza nas wspaniałymi wznowieniami książek Tolkiena. Hobbit wydany jest tak samo, jak Silmarillion czy Władca Pierścieni, a więc drukowany jest na wysokiej jakości kremowym papierze, ma twardą oprawę, obwolutę, tasiemkę i większy format. Na wklejkach mamy dwie mapy, no i oczywiście książka zawiera mnóstwo nie tylko kolorowych ilustracji, ale też szkiców Alana Lee. Całość robi wrażenie, a możliwość powrotu do tak ważnej dla mnie historii w tak pięknym wydaniu była ogromną przyjemnością.
Hobbit jest książką, którą polecam każdemu, niezależnie od wieku i czytelniczych upodobań. Czytałam go już po raz drugi, a za jakiś czas chętnie przeczytam i po raz trzeci, nie tylko przez względy sentymentalne, ale też dlatego, że to po prostu świetna książka. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna mojemu bratu za to, że kiedyś, kiedy nie miałam co czytać, dał mi właśnie Hobbita. Teraz ja zachęcam Was, jeśli jeszcze nie znacie tej historii: przeczytajcie ją. Polećcie młodszym, jeśli sami nie chcecie czytać albo macie ją już za sobą. Warto poszukać starszego egzemplarza w bibliotece, jak i zaopatrzyć się w to piękne, Zyskowe wydanie, które samo w sobie stanie się skarbem w Waszej biblioteczce. Można na przykład pobawić się w Golluma, gładzić okładkę i mruczeć my precious pod nosem...
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie...
2017-12-29
Charles Dickens ostatnio często gości w moich progach, a dziś znów będzie o jego książce. I to ponownie o "Opowieściach wigilijnych", ale tym razem w trzeciej odsłonie. Już na samym wstępie mogę Wam powiedzieć, że ten trzeci tom jest o wiele lepszy, niż drugi, i w moim odczuciu nawet lepszy, niż pierwszy. Sam autor natomiast jeszcze wielokrotnie będzie gościł w moich skromnych progach, bo jego prozą jestem po prostu zauroczona.
"Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?" to trzeci zbiór wigilijnych opowiadań wydawanych w ostatnich latach przez Zysk i S-ka. I to nie wydawanych byle jak, ponieważ są one w twardej oprawie, z obwolutą, pod którą kryje się płócienna oprawa, w środku zaś czeka nas mnóstwo przepięknych, oryginalnych ilustracji, całość drukowana jest na grubym papierze, a każdy rozdział rozpoczyna się zdobionym inicjałem. To taka mała, wizualna uczta dla oczu. Sam tom zawiera natomiast nie dwa, nie trzy, lecz czternaście opowiadań, każde mniej lub bardziej związane z okresem świątecznym, a dwa z nich są powiązane między sobą. Pierwsze opowiadanie zatytułowane Opowieści o goblinach, które podkradły zakrystiana pochodzi z powieści "Klub Pickwicka", zaś cała reszta była publikowana w świątecznych numerach czasopism Household Words oraz All the Year Round, w których ukazywały się opowiadania nie tylko Dickensa, lecz i innych autorów. W Polsce natomiast ukazują się one po raz pierwszy.
Nie sposób opowiedzieć o każdym opowiadaniu z osobna, kiedy jest ich taka ilość, zresztą ich fabuły pomieszały mi się już do tego stopnia, że nawet nie byłabym w stanie tego zrobić. Mogę natomiast opowiedzieć o kilku, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Przykładowo w "Choince" autor snuje wspomnienia związane ze swoim dzieciństwem, które przychodzą mu na myśl, gdy patrzy na tytułową choinkę i prezenty, które można pod nią znaleźć. "Opowiadanie dziecięce" jest bardzo krótką, wzruszającą opowieścią, w której wraz z podróżnym przechodzimy przez różne etapy życia jednej osoby. "Opowieść niczyja" jest historią o bezimiennych, których skryła ziemia. W "Ostrokrzewiu" znajdziemy opowieść Pucybuta, który opowiada o tym, jak to dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat uciekły z domu, by wziąć ze sobą ślub. "Pensjonat pani Lirriper" powiązany jest ze "Spadkiem pani Lirriper", a obie te opowieści skupiają się na właścicielce pensjonatu, wiekowym majorze, który miał zamieszkać na chwilę, a został na stałe i dziecku, które wzięli razem na wychowanie. Ostatni tekst, o którym chciałabym wspomnieć, to "Doktor Marigold", w którym znajdziemy poruszającą historię o kupcu, który po stracie córki przygarnął głuchoniemą sierotę. Wiele z tych opowiadań sprawiło, że zapiekły mnie oczy, przy wielu się śmiałam i rozczulałam, i choć były wyjątki, które mnie znudziły, to jednak zdecydowana większość tych opowiadań stoi na wysokim poziomie.
Charles Dickens zdecydowanie potrafi poruszyć czułą strunę w człowieku i z wielką wprawą zrobił to w trzecim tomie "Opowieści wigilijnych". Jego opowiadania tak jak i poprzednie pełne są ciepła domowego ogniska, uroku i serdeczności, pełne są wzruszających, ludzkich historii, smutków i radości. Sporo czasu spędzimy w różnych pensjonatach, wiele razy o losach naszych bohaterów zadecyduje odpowiedni przypadek w odpowiedniej chwili, czasem doświadczą oni nieporozumień, czasem cierpień, ale zawsze znajdą to pozytywne światełko wśród mroków. Będą wybaczać, będą poszukiwać, a przede wszystkim będą skłaniać nas do refleksji i w swoim towarzystwie pozwolą spędzić mnóstwo wspaniałych chwil, w których tak po prostu zrobi nam się cieplej na sercu.
"Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie?" to lektura idealna w okresie świątecznym nie tylko przez swój tytuł czy związek tych historii z Bożym Narodzeniem/Nowym Rokiem, lecz także ze względu na to, jak bardzo ciepłe, wzruszające i urokliwe historie możemy w niej przeczytać. Dickens sprawia, że w jednej chwili się śmiejemy, a w drugiej szukamy chusteczek. Ja ze swojej strony gorąco polecam i mam nadzieję, że wkrótce uda mi się sięgnąć po kolejne książki autora, bo powoli staje się on jednym z moich ulubionych.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
Charles Dickens ostatnio często gości w moich progach, a dziś znów będzie o jego książce. I to ponownie o "Opowieściach wigilijnych", ale tym razem w trzeciej odsłonie. Już na samym wstępie mogę Wam powiedzieć, że ten trzeci tom jest o wiele lepszy, niż drugi, i w moim odczuciu nawet lepszy, niż pierwszy. Sam autor natomiast jeszcze wielokrotnie będzie gościł w moich...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-09
Dobrze jest wrócić do Westeros. Świat ten znam zarówno z serialu, jak i z książki, i choć z książką tymczasowo zerwałam znajomość po którymś tomie to i tak bardzo lubię to, co stworzył George R. R. Martin. "Rycerz Siedmiu Królestw "przypomniał mi, jak bardzo niesamowitym gawędziarzem jest ten autor, i jak dobrze czuję się w jego świecie.
"Rycerz Siedmiu Królestw" po raz pierwszy został opublikowany w Polsce w 2014 roku, teraz zaś otrzymaliśmy tę książkę w wersji ilustrowanej. Zawiera ona trzy nowele napisane w latach 1998-2010, które dzieją się około sto lat przed wydarzeniami znanymi z "Gry o Tron". Książka umożliwia więc głębsze wejście w historie, o których na kartach swojej głównej powieści autor nam tylko wspominał. Rycerz opowiada bowiem o losach Dunka, znanego światu pod imieniem ser Duncana Wysokiego, który w przyszłości zostanie lordem dowódcą Gwardii Królewskiej. Towarzyszy mu Jajo, czyli chłopiec, którego my znamy pod imieniem Aegona V Targaryena, króla Westeros.
Kiedy myślę o "Rycerzu Siedmiu Królestw" pierwsze, co przychodzi mi na myśl to to, że jest to książka bardzo lekka i przyjemna w odbiorze. Klimatem jest znacznie lżejsza od "Gry o Tron", ma prostsze słownictwo i trup nie ściele się tu tak gęsto. W okresie, w którym rozgrywają się wydarzenia "Rycerza" panuje pokój pod rządami Targaryenów, i choć zdarzają się jakieś niesnaski albo próby wywołania rewolty, to jednak czytelnik czuje, że ten świat jest znacznie bezpieczniejszy. Prostotę tych opowieści wzmaga też postać Dunka. To właśnie z jego perspektywy prowadzona jest narracja, a on sam wielokrotnie wspomina, że jest tępy jak buzdygan, powolny w myśleniu jak tur. Jest to człowiek prostolinijny, honorowy i szlachetny, który jako jeden z nielicznych wciąż wyznaje rycerskie ideały wśród wszechobecnego zepsucia. Dunka można scharakteryzować jako wielkiego, tępego osiłka o dobrym sercu, który w świecie Martina dawno powinien już zginąć. Ma on jednak sporo szczęścia w życiu i posiada za towarzysza jedenastoletniego Jajo, który inteligencją, bystrością i wygadaniem nadrabia za nich obu. Kontrast pomiędzy tą dwójką widoczny jest jak na dłoni, ale tworzą niezwykle zgrany duet i nawzajem uzupełniają swoje słabości.
"Rycerza Siedmiu Królestw" rozpoczynamy w momencie, w którym Dunk dopiero zostaje rycerzem i poznaje Jajo. Sam Dunk jest niskiego pochodzenia, ale zobaczymy u niego więcej honoru i rycerskości niż u szlachetnie urodzonych lordów. W książce spotkamy też rycerzy, którzy są rycerzami tylko dlatego, że w zamian zaoferowali cnotę swej siostry, a także takich, którzy na turnieju rycerskim stosują wszystkie możliwe sztuczki, byleby tylko zarobić na nim jak najwięcej. Przeczytamy o tym, że historię piszą wygrani, choć przecież obie strony mają swoją rację i wcale nie jest łatwo wybrać, która była słuszna. A wśród tego wszystkiego odnajdziemy Dunka w roli mentora i Jajo jako ucznia, którzy razem przemierzają świat śpiąc na drogach i szukając zatrudnienia u napotkanych po drodze lordów. Nasuwa mi się refleksja, że gdyby wszyscy książęta mieli takiego swojego Dunka, który trzepnąłby ich w ucho, kiedy trzeba, to świat byłby piękniejszy. Zresztą giermkowanie u wędrownego rycerza pod przykrywką zwykłego chłopca stanowi dla Jaja doskonałą szkołę życia.
Jeśli chodzi o jakieś wady, to nie potrafię ich znaleźć. Martin jest znakomitym gawędziarzem, i nawet jeśli te historie nie są niczym odkrywczym to i tak czyta się o nich z przyjemnością. Żadna z trzech opowieści nie nudzi, chociaż moim faworytem zdecydowanie została pierwsza z nich, czyli "Wędrowny rycerz". Późniejsze również nie są złe, ale fabularnie to właśnie ta pierwsza zaabsorbowała mnie najmocniej. Nie jest to poziom "Gry o Tron", gdzie za każdym rogiem czaiła się intryga, gdzie wszędzie mogliśmy wpaść na trupa albo sceny przeznaczone dla osób dorosłych, nie ma tu tej wielowątkowości, ale Rycerza i tak czyta się bardzo dobrze. Szczególnie, że wciąż mamy tutaj odcienie szarości, a nie wyraźny podział na dobro i zło, gdzie podjęcie jakiejkolwiek decyzji wciąż budzi moralne zastrzeżenia, a górnolotne ideały to już właściwie przeszłość.
Wspomnieć trzeba też o wydaniu, ponieważ zawiera ono mnóstwo wplecionych w tekst ilustracji. Są one dopasowane do tego, o czym akurat czytamy, miło więc sobie zerknąć na nie i zobaczyć, jak to mogło wyglądać w wyobraźni ilustratora. Całość prezentuje się po prostu rewelacyjnie, tym bardziej jeśli dodać do tego twardą oprawę i kolorową wklejkę. "Rycerz" jest w tej chwili jedną z ładniejszych książek, które posiadam, a czytać te historie w takim wydaniu to prawdziwa przyjemność.
"Rycerz Siedmiu Królestw" jest więc świetnym dodatkiem do głównej serii, który doskonale broni się jako twór samodzielny. Osobiście bardzo chętnie poznałabym więcej opowieści o Dunku i Jaju, bo niesamowicie przypadły mi one do gustu i chciałabym z tymi bohaterami zostać dłużej. "Rycerz" ma w sobie coś, do czego się tęskni, jakby taką fantazję o jedynym prawdziwym rycerzu i jego wiernym towarzyszu w świecie, w którym o honorze mało kto pamięta. Książkę z czystym sumieniem mogę polecić osobom choć trochę zaznajomionym z "Grą o Tron" jako lekką w odbiorze opowieść o dwójce towarzyszy, którzy razem przemierzają świat w drodze do wielkości.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
Dobrze jest wrócić do Westeros. Świat ten znam zarówno z serialu, jak i z książki, i choć z książką tymczasowo zerwałam znajomość po którymś tomie to i tak bardzo lubię to, co stworzył George R. R. Martin. "Rycerz Siedmiu Królestw "przypomniał mi, jak bardzo niesamowitym gawędziarzem jest ten autor, i jak dobrze czuję się w jego świecie.
"Rycerz Siedmiu Królestw" po raz...
2018-01-12
"Atlas tolkienowski" jest rzeczą na tyle ładną, że właściwie ciężko zwrócić uwagę na treść, kiedy z niemal każdej strony atakują nas prześliczne ilustracje. To takie małe dzieło sztuki. Spróbuję jednak wykazać choć trochę krytyki i przedstawić wam tę książkę w kilku słowach więcej niż tylko "no ładne, bierzcie".
"Atlas tolkienowski" jest geograficznym i chronologicznym przewodnikiem dla wszystkich fanów Tolkienowskiego świata. Ma on na celu ukazanie spójnej wizji ewolucji geograficznej i historycznej Śródziemia, od stworzenia świata do czasów Wojny o Pierścień. W przedmowie autor zaznaczył, że Atlas tolkienowski może także służyć za kompas dla tych, którzy pragną wziąć się lekturę trudniejszego "Silmarillionu". Znajdziemy w nim opisy stworzeń, postaci czy miejsc, a także niektórych wydarzeń. "Atlas tolkienowski" stara się jednak nie spoilerować i opisuje skutki tylko tych zdarzeń, które miały wpływ na losy całego świata.
Przyznam się wam, że połowa treści z "Atlasu tolkienowskiego" była dla mnie nowością, ponieważ w lekturze "Silmarillionu" jestem dopiero na 50 stronie. David Day wspomina jednak w przedmowie, że jego przewodnik nie ma na celu zastępować ani "Hobbita", ani "Władcy Pierścieni", ani rzeczonego "Silmarilionu" i jest to coś, z czym ja się absolutnie zgodzę. Atlas tolkienowski bardzo powierzchownie traktuje opisywane wydarzenia, a hasła w nim zawarte są proste i ogólnikowe. Po przeczytaniu tej książki ani trochę nie czuje się, jakbym nie musiała już sięgać po "Silmarillion", posiadam za to przedsmak tego, co mogę w nim znaleźć. Część "Atlasu" dotyczy scen rozgrywających się w "Hobbicie" i "Władcy pierścieni", a te książki akurat mam za sobą i tutaj również zgadzam się z powyższą tezą. Z "Atlasu" nie dowiemy się co, jak i dlaczego, nie ma tutaj opisu wszystkich wydarzeń, lecz tylko tych najważniejszych. Ponadto niektóre informacje potrafią się dublować w poszczególnych hasłach, możemy więc kilka razy przeczytać o tym samym, ale w zupełnie innym kontekście, co moim zdaniem wprowadzało mały chaos. Najwięcej czasu, bo aż połowę książki autor poświęcił na pieczołowite przedstawienie początków tego świata, i mam wrażenie, że następujące po tym Ery zostały przez to potraktowane już po macoszemu.
Książka pozwala jednak uporządkować sobie trochę informacji na temat Tolkienowskiego świata, przypomnieć o niektórych rzeczach czy też, jak wspomniano we wstępie, może ona służyć za przewodnik. Dla osób, które Śródziemie znają jedynie z ekranizacji i nie zamierzają sięgać po pierwowzory książka może być także encyklopedycznym zbiorem informacji o tym, co było na początku. Dla wnikliwych gratką będą mapy ukazujące, jak zmieniał się ten świat na przestrzeni dziejów, znajdziemy tutaj również drzewa genealogiczne, tablice chronologiczne, no i oczywiście fenomenalne grafiki. "Atlas tolkienowski" nie zawiera jednak nowych ilustracji, lecz jest zbiorem wszystkich tych dzieł, które były uprzednio publikowane w innych książkach autora (w większości nie opublikowanych w Polsce). Warto dodać, że grafik akurat w "Atlasie" jest najwięcej, nie miejcie więc mylnego wrażenia, że będzie to książka przepełniona głównie mapami czy tablicami, bo tych jest najmniej. Mapy natomiast pokazują tylko to, jak zmieniał się Tolkienowski świat w kolejnych jego tysiącleciach.
A jeśli już jesteśmy w temacie ilustracji to tak, jak wspomniałam we wstępie, "Atlas tolkienowski" jest dla mnie małym dziełem sztuki. Tę książkę nie tyle chce się mieć dla informacji w niej zawartych, ile właśnie dla wszystkich tych przepięknych grafik. Wszelkie hasła to tylko miły dodatek, bo to właśnie ilustracje są tutaj rzeczą najważniejszą. Właściwie cały ten wpis mógłby zawierać tylko mnóstwo zdjęć i parę zdań, bo i tak wszyscy będą patrzeć na zdjęcia. Książka jest także fenomenalnie wydana, ponieważ jest w twardej oprawie, z obwolutą i zieloną tasiemką, a całość drukowana jest na kolorowym papierze. "Atlas tolkienowski" zwyczajnie cieszy oko i ogromną przyjemność sprawia samo jego przeglądanie.
I choć nie jest to rzecz niezbędna dla każdego fana Tolkiena, bo spokojnie mogłabym się bez tego obyć, to przez wzgląd na to, jak piękna jest to książka i tak byłaby dla mnie niezwykle pożądana. Stanowi ona miły dodatek do Tolkienowskiego świata, będzie idealnym prezentem dla każdego, o którym wiecie, że lubi "Hobbita" czy "Władcę Pierścieni", tym bardziej, jeśli ceni sobie przy tym przepięknie wydane książki. Atlas tolkienowski mogę więc polecić jako fajne uzupełnienie i bardzo ładną rzecz do oglądania, pamiętajcie tylko, że "atlas" w tym przypadku to nazwa nieco myląca.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
"Atlas tolkienowski" jest rzeczą na tyle ładną, że właściwie ciężko zwrócić uwagę na treść, kiedy z niemal każdej strony atakują nas prześliczne ilustracje. To takie małe dzieło sztuki. Spróbuję jednak wykazać choć trochę krytyki i przedstawić wam tę książkę w kilku słowach więcej niż tylko "no ładne, bierzcie".
"Atlas tolkienowski" jest geograficznym i chronologicznym...
To już koniec "trylogii w pięciu tomach". Standardowo możemy przygotować się na jazdę bez trzymanki i atakujący zewsząd absurd. Przyznam, że będę tęsknić, ale jednocześnie uważam, że to był najwyższy czas na zakończenie tej serii. Bo choć wciąż można dobrze się bawić przy ostatnich dwóch tomach, to można też postawić pytanie: czy były one potrzebne?
Na początek kilka informacji technicznych. Cześć, i dzięki za ryby oraz W zasadzie niegroźna to czwarty i piąty tom serii Autostopem przez Galaktykę, które zostały wydane razem w jednym zbiorczym wydaniu od wydawnictwa Zysk i S-ka. Wydanie to prezentuje się bardzo ładnie, jest w twardej oprawie i z ilustracjami, które oddają klimat całej serii. Całość posiada pięć tomów*, natomiast we wznowieniach zostały one wydane w trzech zbiorczych. Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, możemy przejść do konkretów.
Cześć, i dzięki za ryby można potraktować jako odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Douglas Adams postanowił napisać romans. Oczywiście nie taki zwykły romans, bo musi pasować do tak zwariowanej i absurdalnej serii, jaką jest Autostopem przez Galaktykę. Akcja rozgrywa się na planecie Ziemia, która co prawda trzy tomy wcześniej została unicestwiona, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nagle znowu istnieje. Tak czy inaczej, Artur po kosmicznej tułaczce wraca do domu z Mgławicy Konia. Na swojej rodzimej planecie poznaje Fenny, która sfiksowała gdzieś w kawiarni w Rickmanswortw, to znaczy "wstała, spokojnie oświadczyła, że doznała wyjątkowego objawienia czy coś w tym stylu, lekko się zachwiała, rozejrzała błędnym wzrokiem i z krzykiem padła twarzą na leżący na stole sandwicz z jajkiem. Od tej pory dręczą ją okropne majaki, że żyje w realnym świecie, halucynuje o wielkich żółtych statkach kosmicznych, nie pomaga szpital za szpitalem". Artur jednak swoje wie, w końcu sam był świadkiem zniszczenia Ziemi, i czuje, że z Fenny łączy go dziwna więź. Chciałby więc z nią porozmawiać. Chciałby też robić z nią wiele innych rzeczy. Miłych rzeczy.
Cześć, i dzięki za ryby to tom, w którym prym wiedzie Artur. Nie jest to właściwie trudne, bo poza gościnnym występem Marvina na jedną czy dwie strony i okazjonalnymi scenami z Fordem, innych znanych postaci z serii tutaj nie ma. Bardzo nad tym ubolewam, zwłaszcza nad tym, jak zmarginalizowany został Marvin, ale z drugiej strony to miło, że autor poświęcił więcej czasu postaci, która raczej nieustannie była spychana na bok. Artur w końcu nieco się ogarnął i wziął życie w swoje ręce, a choć wciąż wiele rzeczy nie wie i nie rozumie, to przynajmniej stara się nadążyć i nie jest już tak bardzo piątym kołem u wozu.
Czwarty tom serii jest zdecydowanie najspokojniejszym i najmniej absurdalnym ze wszystkich, a jednocześnie najbardziej logicznym i spójnym. Akcja prawie w całości toczy się na Ziemi, co nieco odbiera klimat serii, gdzie w większości odbywamy szalone podróże po kosmosie i poznajemy przeróżne, technologiczne cuda. Tutaj tego nie ma, ale wciąż pozostaje satyryczny humor Adamsa, mnóstwo dziwnych sytuacji i sporo trafnych spostrzeżeń o nas samych. Poza tym możemy poznać fenomenalną historię z herbatnikami i dowiedzieć się, jaka jest Ostatnia Wiadomość od Boga do Jego Stworzenia.
Jednak pod znakiem zapytania staje zasadność napisania Cześć, i dzięki za ryby, kiedy spojrzymy na tom piąty, czyli W zasadzie niegroźną. Widzicie, ostatnia część serii kompletnie neguje wszystko to, co stało się w poprzednim tomie, zupełnie tak, jakby nigdy go nie było. To znaczy ja wiem: to jest szalona seria i takie rzeczy powinny być tu na porządku dziennym, więc z jednej strony kwituje to krótkim "aha", i czytam dalej, ale z drugiej naprawdę można zadać sobie pytanie, po co był ten tom czwarty. No, chyba że dla historii z herbatnikami. Historia z herbatnikami to majstersztyk sam w sobie i doskonale rozumiem potrzebę napisania całego tomu tylko po to, by ją opowiedzieć.
W zasadzie niegroźna wraca już na dobrze nam znane, kosmiczne tereny i znów zaczynamy tonąć w oparach absurdu. I to do tego stopnia, że kompletnie nie wiadomo, o co chodzi, bo wszystko się pomieszało i poplątało poprzez przemieszanie rzeczywistości. Doceniam pomysł, ale przez ten chaos totalny ciężko się to czyta. Zupełnie nie wiadomo, kto z kim i dlaczego, ani jaki jest sens całego tego tomu. Owszem, wciąż było kilka zabawnych sytuacji, ale większość tomu była jednak męcząca i absolutnie nie dorównuje poziomowi z tomów pierwszych. Największą przeszkodą były dla mnie sceny z Fordem, co do których miałam wrażenie, że są po prostu zapychaczem, bo choć mnóstwo było w nich akcji i dynamizmu, to były niesamowicie nużące i zanim doszliśmy do meritum, minęło sporo niepotrzebnego czasu. Mimo wszystko Douglas Adams wciąż potrafił zaskoczyć na przykład takim Elvisem Presleyem, zaserwował nam doskonałe życiowe doświadczenia Trillian, dał Sandwicz Mana i całkiem udaną końcówkę.
Czy warto więc doczytać Autostopem przez Galaktykę do końca? I tak, i nie. Niewiele Was ominie, jeśli sobie darujecie, aczkolwiek uważam, że dla tych kilku jasnych punktów warto jednak te tomy przeczytać i serię zamknąć. Najlepiej wypada oryginalna trylogia, ale mimo wszystko przez całą serię autor nie przestaje pod płaszczykiem humoru i absurdu przemycać swoich komentarzy dotyczących funkcjonowania świata. Można się przy tych tomach zrelaksować, ale jednak nie da się ukryć, że ostatnie dwa tomy Autostopem przez Galaktykę nie dorównują jakością tym pierwszym.
Przede wszystkim to już nie jest ten sam humor. Z tomu na tom robiło się coraz bardziej absurdalnie i czasem bardzo na siłę, tak więc naprawdę się cieszę, że to już koniec, bo choć serię pokochałam, to nie chciałabym się przy niej męczyć i zapamiętać ją źle, a to niestety coraz bardziej zmierzało w tym kierunku. Niemniej jednak jest to seria, którą Wam polecam, a przynajmniej te pierwsze trzy tomy. A jak nie trzy, to chociaż ten kultowy tom pierwszy. Autostopem przez Galaktykę to cudowna książka i ma wiele, wiele zalet, które w tych kontynuacjach niestety gdzieś się rozmyły.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
To już koniec "trylogii w pięciu tomach". Standardowo możemy przygotować się na jazdę bez trzymanki i atakujący zewsząd absurd. Przyznam, że będę tęsknić, ale jednocześnie uważam, że to był najwyższy czas na zakończenie tej serii. Bo choć wciąż można dobrze się bawić przy ostatnich dwóch tomach, to można też postawić pytanie: czy były one potrzebne?
więcej Pokaż mimo toNa początek kilka...