-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać83
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
Biblioteczka
2019-01-28
2019-01-27
2019-01-23
2019-01-14
2018-08-18
2018-06-06
2018-06-10
Tak jak wszystkie podróże kiedyś dobiegają końca, tak i "Odcienie magii" Victorii Schwab również dobrnęły do swego finału. Jest mi z tego powodu niezwykle smutno, bo bardzo zżyłam się z tym światem i ciężko mi się z nim rozstawać. Będę tęsknić za wiecznie nadąsanym Kellem, beztroskim Rhyem, bezczelnym Alucardem czy nieufnym Hollandem. Ba, będę tęsknić nawet za nieznośną Lilą. Victoria Schwab stworzyła bardzo przyjemną, lekką serię fantasy, która co prawda oryginalnością nie grzeszy, ale bawić można się przy niej świetnie.
W "Odcieniach magii" widać ogromny postęp, jaki zrobiła Schwab przez trzy tomy tej trylogii. Na początku akcja była bardzo jednotorowa i zamykała się na osobie Kella i Lili. Mieliśmy jeden problem, który należało rozwiązać mając do dyspozycji cztery alternatywne wersje tej samej lokacji, więc całość przypominała troszkę takiego jednostrzałowca, przy czym jednocześnie wprowadzono nas w magiczny świat różnych odsłon jednego miasta. Pomysł z czterema Londynami jest bardzo klimatyczny i ja to absolutnie kupuje, bo uwielbiam książki, które dotyczą podróży między światami i alternatywnymi jego wersjami, choć tutaj wyraźnie widzę inspirację Kronikami Amberu. W drugim tomie na scenę wkroczyła wielowątkowość. Zostaliśmy zasypani bohaterami drugoplanowymi, których brakowało, dostaliśmy jednego cudownego kapitana i wariację na temat Turnieju Trójmagicznego. Tom pierwszy miał wartką akcję, lecz bardzo ograniczone pole działania, w tomie drugim świat eksplodował i stał się znacznie bogatszy, ale za to otrzymaliśmy sporo dłużyzn i jeszcze okropniejszą Mary Sue w wykonaniu Lili. Mimo tych mankamentów i tak Zgromadzenie cieni oceniam wyżej właśnie przez to, że świat przestał być tak bardzo zamknięty i pusty.
"Wyczarowanie światła" jest jeszcze lepsze, toteż "Odcienie magii" to przykład takiej serii, która z każdym kolejnym tomem pnie się w górę. Trzeci tom pięknie zamyka całą trylogię i wręcz nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego zakończenia. Nie tylko zamknęliśmy większość głównych wątków, ale i mieliśmy pięć minut na pożegnanie. Jest tutaj wielowątkowość, ale jest i znacznie mniejsza ilość dłużyzn — od tego tomu nie szło się oderwać. I chociaż wciąż korzystamy ze schematów, czasem bywa naiwnie, a niektóre śmierci wyszły mocno na wyrost, to nie sposób nie emocjonować się losem bohaterów, którzy są najmocniejszym punktem całej serii. W "Wyczarowaniu światła" jest mnóstwo świetnych interakcji między postaciami, które stworzyła Schwab, a w całej serii tak bardzo czuć między nimi chemię, że spokojnie można łączyć w pary każdego z każdym. Autorka jednak miała własne plany co do związków swoich bohaterów, toteż również wątki miłosne są tutaj obecne, aczkolwiek nie jest to główna linia fabularna. Co wrażliwszych muszę ostrzec, że jedna z głównych par wprowadza (bardzo słodki i uroczy) wątek miłości homoseksualnej.
Tom trzeci podejmuje akcje dokładnie tam, gdzie skończyło się "Zgromadzenie cieni". A ponieważ na końcu drugiej części mieliśmy straszny clifhanger, to tutaj od razu jesteśmy wrzucani w wir akcji. Książka obfituje więc w wydarzenia na początku — wieńcząc sceny z tomu drugiego oraz na końcu, kiedy zmierzamy do finału całej trylogii. Środek natomiast to próba znalezienia wyjścia z sytuacji, trochę spisków, dramatów i niebezpieczny quest do wykonania. Victoria Schwab postanowiła również tchnąć więcej życia w swoje postacie, o których wcześniej było cicho. W efekcie otrzymujemy trochę retrospekcji, które bardzo fajnie nadają charakteru tym bohaterom, którzy wcześniej byli tylko bezosobowymi pionkami na planszy. Najwięcej stron dostało się królowej oraz Hollandowi. Na Emirę Maresh spoglądamy jak na matkę, która nigdy nie chciała nią być. Schwab pozwala nam poznać jej skomplikowane uczucia względem dwóch swoich synów — prawdziwego i przybranego. Jest to bardzo ciekawe rozwinięcie nie tylko postaci, ale i całej, poplątanej relacji w rodzinie królewskiej, bo do tej pory znaliśmy punkt widzenia tylko Kella. Bardzo żałuje, że nie było nam dane poznać, jak się zapatrywał król na całą sprawę i że Schwab jeszcze bardziej nie rozwinęła tego wątku, pozostawiając go urwanym, bo jest to jeden z ciekawszych i istotniejszych punktów serii.
Natomiast to, jak Schwab rozwinęła potencjał Hollanda to coś niesamowitego. Z bezwolnej marionetki, która robiła dużo zamieszania, awansował on na całkiem pogłębioną postać, której nie da się nie kochać na koniec tego tomu. Zakończenie jego wątku jest chyba moim ulubionym. I choć wciąż twierdzę, że Odcienie magii to w głównej mierze seria o biednych, skrzywdzonych panach, żeby panie miały kogo przytulać do serca, to ja to po prostu kupuję i lubię czasem przeczytać coś w takich klimatach, zwłaszcza kiedy wszystko jest dobrze napisane. Nie ma tutaj ani za dużo użalania się nad sobą, ani poniżania bohaterów czy przesadnego ich cierpienia. Nawet Lila zrobiła się w Wyczarowaniu światła znośniejsza, a jej marysuizm nieco przybladł.
Trzeba oddać autorce, że nie boi się zabijać swoich bohaterów. W "Wyczarowaniu światła" giną bowiem ludzie, i to nie tylko bezimienna masa mieszkańców Londynu, lecz także postacie, które zdążyliśmy już wcześniej poznać. Zagrożenie jest wysokie, toteż bardzo dobrze, że i odpowiednie ofiary w ludziach zostały poniesione. Czasem wychodzi to naturalnie, a czasem nie i pewne śmierci są przedstawione trochę tak, jakby autorka nagle stwierdziła, że teraz zacznie zabijać hurtem. Podobnie głupota jednego z bohaterów w pewnym momencie pcha go w sytuację dość kuriozalną. O dziwo nie psuje to jednak frajdy z czytania tej książki, bo właśnie to jest jej głównym celem — nie żadna oryginalność czy pretendowanie do epickiej, rozbudowanej fantasy.
Na koniec chciałabym jeszcze dać Wam znać, że zapowiedziano już kolejną trylogię osadzoną w tym samym świecie, co "Odcienie magii". Nowa seria ma być rozgrywana 5-10 lat po wydarzeniach z Wyczarowania światła, a starzy bohaterowie powrócą w towarzystwie nowych. Bardzo mnie to cieszy, bo seria wciąż ma ogromny potencjał, a świat został odkryty dopiero w części. Poza tym bardzo będę tęsknić za tymi bohaterami i możliwość ponownego z nimi spotkania sprawia, że pożegnanie w tym tomie boli trochę mniej.
"Wyczarowanie światła" uznaję więc za najlepszy tom w całej serii (a jest najdłuższy!) i jestem ogromnie ciekawa, jak bardzo autorka rozwinie się w kolejnych swoich książkach. Same "Odcienie magii" mają tendencję zwyżkową, co nie zdarza się często. Nie jest to młodzieżówka, ale określiłabym tę serię jako coś pomiędzy młodzieżówką a fantasy dla dorosłych. Nie jest to też żadna oryginalna seria, ponieważ wykorzystuje mnóstwo schematów, ale łączy to w tak zgrabny sposób, że w ogóle to nie przeszkadza. Jeśli więc szukacie jakiejś lekkiej, przyjemnej i mocno wciągającej serii na lato, to ja ją gorąco polecam. Określiłabym ją jednak jako babską fantasy i polecała głównie paniom. Znajdziecie tu sympatycznych książąt, potężnych magów, bezczelnych piratów i jedną złodziejkę, która rzuca wyzwanie całemu światu, a także mnóstwo magii i bohaterów do kochania. Odcienie magii zajęły specjalne miejsce w moim sercu i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Tak jak wszystkie podróże kiedyś dobiegają końca, tak i "Odcienie magii" Victorii Schwab również dobrnęły do swego finału. Jest mi z tego powodu niezwykle smutno, bo bardzo zżyłam się z tym światem i ciężko mi się z nim rozstawać. Będę tęsknić za wiecznie nadąsanym Kellem, beztroskim Rhyem, bezczelnym Alucardem czy nieufnym Hollandem. Ba, będę tęsknić nawet za nieznośną...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-25
Okruchy dnia to książka znana głównie przez swoją fenomenalną ekranizację. Po jej obejrzeniu nie da się myśleć o Stevensie i nie mieć przed oczami twarzy Hopkinsa. Kreacja aktorska jest tutaj niesamowita i bardzo rzutuje na tę powieść. Ja jednak nie o ekranizacji chciałam, a o książce.
Na wstępie warto nadmienić, że za Okruchy dnia Kazuo Ishiguro dostał w 1989 roku nagrodę Bookera. Powieść w pewnym sensie przypomina jego debiutancki Pejzaż w kolorze sepii, ponieważ i tu, i tam ogromną rolę odgrywają wspomnienia. W Okruchach dnia Stevens, podobnie jak w Pejzażu Etsuko snuje opowieść o swojej przeszłości — i podobnie jak w Pejzażu te wspomnienia przerywane są fragmentami z czasu teraźniejszego. W Pejzażu jednak chodziło o ukazanie tego, jak człowiek potrafi swoje wspomnienia zniekształcić. W Okruchach natomiast umożliwiają nam one poznanie głównego bohatera, który zarazem jest tutaj narratorem. Całość poznajemy tak, jak on to zapamiętał, wiadomo więc, że pewne fragmenty mogą być zniekształcone, że poznamy tylko to, co on chce nam przekazać i z tego musimy sami wysnuć wnioski. A są one, niestety, bardzo smutne i gorzkie.
Okruchy dnia to opowieść dystyngowanego, angielskiego kamerdynera, Jamesa Stevensa, który oddanie pracy przedkładał ponad wszystko. Książkę rozpoczynamy w momencie, w którym nowy właściciel Darlington Hall, posesji, w której Stevens przepracował całe życie, wysyła go na przymusowy urlop. Stevens za cel swojego urlopu obiera spotkanie z panną Kenton, która dawniej pracowała w Darlington Hall jako gospodyni. Podczas swojej sześciodniowej podróży nasz bohater wspomina swoje najlepsze lata, które nieodmiennie wiążą się z pracą u lorda Darlingtona... a także wspomina pannę Kenton.
Kazuo Ishiguro po raz kolejny nie przedstawia niczego w sposób oczywisty, przez co w Okruchach dnia ponownie musimy czytać między wierszami i obejmować całość w szerszej perspektywie, by wszystko dobrze zrozumieć. Cała trudność w interpretacji tej książki polega na tym, że to Stevens jest narratorem, a więc wszystko widzimy z jego perspektywy i tak, jak to on zechce nam to pokazać. Nie raz i nie dwa wyda nam się on człowiekiem bezdusznym, wypranym z uczuć robotem, ale koniec końców rozumiemy, że nie jest to prawdą. Może być jednak ciężko w to uwierzyć przez działania, jakie Stevens podejmował. Przykładem niech będzie to, że nawet w trakcie śmierci swojego ojca wybiera on obsługę gości podczas bankietu, a dwie służące pozwala zwolnić za bycie Żydówkami, choć w głębi serca wie, że to złe.
W swojej opowieści Stevens bardzo dużo czasu poświęca na przedstawienie nam swojego pana, lorda Darlingona, a także na wyjaśnienie nam, jaki powinien być wielki kamerdyner. Bo Stevens jest postacią, który do tej wielkości dążył Jego ojciec, również kamerdyner, w pewien sposób mógł mieć na to wpływ. Stevens przesłania więc życie osobiste pracą, a nawet należałoby powiedzieć, że jest to człowiek do cna tego życia osobistego pozbawiony. Bezgranicznie oddany lordowi Darlingtonowi nie ma nawet własnego zdania ani nie popełnia własnych błędów. W świetle tego widzimy, jak bardzo nieszczęśliwą i tragiczną postacią jest Stevens. Oddał swoje najlepsze lata na służbę, ostatecznie, niewłaściwej osobie, bo popierającej nazistów, choć tyle czasu poświęcił na wyjaśnienie nam, jak ważne jest, by kamerdyner wybrał sobie dobrego pana. Właściwie całe jego gadanie o godności i wielkich kamerdynerach odbieram jako próbę usprawiedliwienia samego siebie, ale też rozliczenie się ze swoim życiem. Stevens osiągnął swój wymarzony cel, ale patrząc wstecz widzimy, jak wiele wyrzeczeń go to kosztowało i razem z głównym bohaterem zadajemy sobie pytanie: czy było warto? Stevens jest też do granic możliwości powściągliwy, jest jak automat, i tutaj można się zastanowić, czy jest on osobą upośledzoną społecznie, czy też sam się społecznie upośledził dążąc do swojej upragnionej wielkości.
Istotną rolę w tej opowieści odgrywa panna Kenton, choć mam wrażenie, że znacznie lepiej jej rolę i stosunki, jakie zachodziły między nią a Stevensem pokazuje ekranizacja (końcowe sceny w filmie — mistrzostwo). Gorąco polecam ją obejrzeć, jak również polecam książkę. Powieść Kazuo Ishiguro potrafi jednak drażnić przez sposób, w jaki Stevens opowiada nam swoją historię. Narracja jest bardzo poprawna, powściągliwa tak samo, jak nasz bohater, czasem dość pretensjonalna. Powieść płynie bardzo nieśpiesznie i dopiero po pewnym czasie ta prosta historia o życiu angielskiego kamerdynera zaczyna mieć jakikolwiek sens, a my dostrzegamy, w czym właściwie tkwi geniusz. Muszę jednak zaznaczyć, że mimo wszystko bardziej podobał mi się debiutancki Pejzaż w kolorze sepii, choć nie jest to różnica specjalnie duża.
Okruchy dnia to dramat nieszczęśliwego człowieka, któremu życie przeleciało między palcami. Życie, które nawet nie było jego. To opowieść ku przestrodze, smutna historia o tym, jak bezgraniczne poświęcenie pracy zabiera nam osobiste życie, czas dla rodziny, w ogóle czas na założenie tej rodziny. Przykre jest to, jak ślepi potrafimy być na szczęście, które jest tuż obok nas. Przykre jest to, jak ślepy okazał się Stevens. Czyszczenie sreber nie może być życiowym celem, bo potem zostaje tylko pustka, ale nasz bohater zrozumiał to, niestety, zbyt późno.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Okruchy dnia to książka znana głównie przez swoją fenomenalną ekranizację. Po jej obejrzeniu nie da się myśleć o Stevensie i nie mieć przed oczami twarzy Hopkinsa. Kreacja aktorska jest tutaj niesamowita i bardzo rzutuje na tę powieść. Ja jednak nie o ekranizacji chciałam, a o książce.
Na wstępie warto nadmienić, że za Okruchy dnia Kazuo Ishiguro dostał w 1989 roku...
2018-02-20
Z powieściami Kazuo Ishiguro chciałam się zapoznać, jak tylko usłyszałam o ich istnieniu. Trzeba jednak powiedzieć, że nie czekał on długo, bo akurat zbiegło się to z nagrodą Nobla. Po lekturze jego pierwszej książki mogę jednak z pewnością powiedzieć, że nie będzie to książka ostatnia.
Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia, który oprócz wspomnianego Nobla ma na swoim koncie również nagrodę Whitbread Award za "Malarza świata ułudy", oraz Bookera za "Okruchy dnia" (które doczekały się ekranizacji z Anthonym Hopkinsem). "Pejzaż w kolorze sepii" to debiut autora. I to jaki debiut!
Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas czytania tej powieści to jej dość formalny ton. Bohaterowie wyrażają się w sposób przesadnie grzeczny, nigdy nie mówiąc wprost, o co im chodzi, zawsze z ogromnym szacunkiem dla drugiej osoby. Wydaje mi się, że takie zachowanie wynika po prostu z kultury japońskiej, powoduje to jednak, że pewne rzeczy trzeba czytać między wierszami, tym bardziej że autor nie narzuca żadnej interpretacji, nie ocenia, nie opisuje uczuć swoich bohaterów. O tym, jacy są, możemy wnioskować przeważnie z ich zachowania, ponieważ nawet w narracji Etsuko wyraża się bardzo bezosobowo.
"Pejzaż w kolorze sepii" oferuje nam historię opowiedzianą w dwóch czasach: przeszłym i teraźniejszym. Narratorką jest mieszkająca w Anglii owdowiała Etsuko, której córka popełniła samobójstwo. Książka przeplata jej czas teraźniejszy z przeszłym, w którym kobieta snuje wspomnienia jeszcze z czasów mieszkania w Japonii. Wspomnienia te koncentrują się wokół postaci Sachiko, zubożałej podczas wojny kobiety, matki małej, dziwnej, przyjaźniącej się jedynie z kotami Mariko. Nie są to wspomnienia ciągłe, lecz bardziej obrazki, urywki, które przychodzą do Etsuko, gdy ta myśli o samobójstwie córki.
Gdybym miała w jednym zdaniu opisać, o czym właściwie jest "Pejzaż w kolorze sepii", powiedziałabym, że jest to powieść o wspomnieniach i różnym ich postrzeganiu. W "Pejzażu" bowiem nie wiadomo, co jest prawdą, a co jedynie ułudą. Historia płynie spokojnym tempem, a pod koniec autor niby mimochodem podaje nam informacje, które sprawiają, że przestajemy wierzyć w to, co przeczytaliśmy na wszystkich poprzednich stronach. Ishiguro jednak znów nie podaje żadnej, jednoznacznej interpretacji, nie wyjaśnia absolutnie niczego, pozostawiając czytelnika w sferze domysłów. I w tym właśnie tkwi siła "Pejzażu", ponieważ gdyby odebrać mu tę niejednoznaczność, pozostałaby tylko prosta, choć przyjemnie napisana obyczajówka z historycznym tłem. Dzięki temu, że nie ma podanej żadnej odpowiedzi, ja sama wciąż o tym myślę i próbuję odtworzyć, jak mogło być naprawdę; to, jak bardzo możemy zmienić swoje wspomnienia jest dla mnie fascynujące.
W kwestii tła historycznego "Pejzaż w kolorze sepii" porusza temat zmian w powojennej Japonii, a także ukazuje kraj, który po tej wojnie się podnosi. Nie odczuwa się może tego bezpośrednio, ale tu i ówdzie możemy wychwycić w rozmowie osobiste tragedie spotykanych na kartkach książki ludzi. Każdy coś lub kogoś stracił. Zmiany natomiast widać już wyraźniej, nie tylko te systemowe, ale i kulturowe, które ciągną do Japonii z Zachodu. Znać je choćby w zdziwieniu Ogaty-san, który nie potrafi uwierzyć, jak mąż z żoną mogli głosować na różne partie — kiedyś to było nie do pomyślenia.
"Pejzaż w kolorze sepii" jest dla mnie zaskoczeniem, bo nie spodziewałam się tak dobrej książki. To prosta opowieść, trochę melancholijna, pełna niedopowiedzeń, ulotna, oszczędna w słowach (choć mówi wiele) i w pewien sposób piękna. Pióro Kazuo Ishiguro zauroczyło mnie do tego stopnia, że jeszcze tego samego dnia zaczęłam czytać "Okruchy dnia". Książkę oczywiście polecam, choć głównie fanom powieści obyczajowych.
"Pamięć, z czego zdaję sobie sprawę, jest zawodna; okoliczności, w których wspominamy, nierzadko nadają swoją barwę samym wspomnieniom i nie wątpię, że dotyczy to również pewnej części tego, co próbuję tutaj przedstawić."
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Z powieściami Kazuo Ishiguro chciałam się zapoznać, jak tylko usłyszałam o ich istnieniu. Trzeba jednak powiedzieć, że nie czekał on długo, bo akurat zbiegło się to z nagrodą Nobla. Po lekturze jego pierwszej książki mogę jednak z pewnością powiedzieć, że nie będzie to książka ostatnia.
Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia, który oprócz wspomnianego...
2018-01-17
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym chciała napisać o wszystkim, to byłyby to straszne spoilery. A ja chcę bez spoilerów.
"Myszy i ludzie" to historia o dwójce przyjaciół, którzy tułają się od rancza do rancza w poszukiwaniu roboty. Już samo to, że tej roboty szukają razem jest rzeczą niecodzienną i dziwi ona innych, bo w tak ciężkich czasach każdy patrzy nie dalej niż na czubek własnego nosa. Nikt nie dba o drugiego człowieka tak, jak robi to George względem Lenniego, toteż ludzie próbują wręcz zwietrzyć tutaj podstęp (bierzesz działkę z jego zarobków?). A George o Lenniego troszczy się tak po prostu, bezinteresowne, z przyjaźni. Trzeba powiedzieć, że nie jest to rzeczą łatwą, ponieważ Lennie to człowiek upośledzony. Jest jak dziecko w ciele dorosłego człowieka, kieruje się emocjami, nie potrafi niczego zapamiętać, ciągle pakuje się w kłopoty na przykład przez chęć głaskania miękkich rzeczy. I nie ma w tym nic szczególnie złego dopóty, dopóki tymi "rzeczami" są myszy, które notabene kończą zaraz martwe, ale co, kiedy Lenniemu przyjdzie do głowy pogłaskać miły w dotyku materiał sukienki przypadkowej kobiety albo jej włosy? Co, jeśli Lennie zechciałby pogłaskać słodkie z wyglądu dziecko? Potrzymać je? Co, jeśli skończyłoby tak samo, jak mysz?
Problem z przyjacielem George'a jest jeszcze jeden, ponieważ tworzy on niebezpieczną mieszankę dużego, bezmyślnego dziecka i dorosłego, wielkiego mężczyzny o nieprzeciętnej sile. I nawet jeśli Lennie nie chciałby nikomu wyrządzić nic złego, nie miałby na celu żadnych podłości, to i tak mógłby to zrobić. Przypadkiem. Niechcący. Przez niezrozumienie. Dlatego myszy, które Lennie nieustannie znajduje i ze sobą zabiera, zaraz są martwe. Lennie potrafi je zagłaskać na śmierć. Potrafi pogruchotać kości dłoni tylko ją ściskając. Ten człowiek nie panuje nad swoją siłą i niczego nie rozumie.
"Myszy i ludzie" są dla mnie piękną w swej surowości historią nie tyle o przyjaźni, ile o odpowiedzialności za drugiego człowieka. Także o poświęceniu i wyrzeczeniach, które ta odpowiedzialność za sobą ciągnie. Bo nawet jeśli George'a i Lenniego łączy przyjaźń, to bez George'a nie byłoby Lenniego. On za niego myśli, on za niego mówi, on robi wszystko, by Lenniego tłumaczyć i pomóc mu w tym świecie egzystować. Normalnym ludziom jest tutaj ciężko, a co z kimś takim jak Lennie? Może powinno się go zastrzelić jak starego, nikomu niepotrzebnego psa Candy'ego? I choć George wielokrotnie daje nam znać, że ma dość swego przyjaciela i bez niego byłoby mu na świecie łatwiej, to jednak nie potrafi go zostawić. To jest w przyjaźni piękne. A może to już chodzi o odpowiedzialność? A może to się łączy?
Piękna jest relacja tej dwójki. Piękne jest zaufanie Lenniego i piękne jest poświęcenie George'a. A jednocześnie dużo w tym smutku, tęsknoty i melancholii, bo "Myszy i ludzie" to też opowieść o niespełnionych marzeniach. Bohaterowie tej opowieści żyją snem o własnym kawałku ziemi, tęsknią za drugim człowiekiem, do którego można by się odezwać. Samotność, brak akceptacji i wyobcowanie przewija się przez całą książkę.
Niesamowite jest to, jak wiele treści zawarł John Steinbeck w tak cienkiej książce. Jak wiele mądrości i ładunku emocjonalnego. O "Myszach i ludziach" można by pisać długo, a wciąż miałoby się wrażenie, że coś gdzieś umknęło. To prosta opowieść o prostych ludziach, w brutalnych czasach Wielkiego Kryzysu w latach 30 XX wieku. Całość jest bardzo autentyczna, ale nie mogło być inaczej, skoro Steinbeck badał sytuację ówczesnych migrujących pracowników, a także zawarł w książce własne doświadczenia z pracy na farmie. Wszyscy jego bohaterowie są z krwi i kości. A to taka cienka książka!
"Myszy i ludzie" są więc dla mnie historią przede wszystkim o ciężarze odpowiedzialności, który przyjmujemy na siebie w chwili, w której decydujemy się zaopiekować drugim człowiekiem. Zwłaszcza upośledzonym, który sam o sobie decydować nie może. Jednak ta opowieść zostaje w nas długo ze względu na niejednoznaczną moralnie końcówkę. Rozumiem ją i jednocześnie nie rozumiem. Stanęliśmy tam przed wyborem: mniejsze zło, czy większe zło? A co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Nie wiem.
John Steinbeck pokazał nam odpowiedzialność do samego końca i sprawił, że o tej trochę ponad stu stronicowej książeczce zapomnieć trudno. Smutne to wszystko. Ale do bólu prawdziwe.
Polecam.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
- Faceci tacy jak my nie mają rodziny. Co zarobią trochę grosza, zaraz to przepuszczają. Nie mają na świecie nikogo, pies z kulawą nogą się nimi nie przejmuje.
- Ale my to co innego! - Zawołał radośnie Lennie. - Teraz powiedz o nas.
George milczał przez chwilę.
- Ale my to co innego - rzekł wreszcie.
- Bo ja...
- Bo ja mam ciebie, a...
- ...a ja ciebie!
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-02
"Nic trudnego w życiu nie ma: i umierać jest prosto, i zabić można z łatwością."
Dmitry Glukhovsky to autor, który przemyca niesamowite pomysły do swoich książek. Ma on jednak specyficzny styl i skłonność do długich, rozwlekłych fragmentów refleksyjnych, co dla niejednej osoby okazuje się barierą ciężką do pokonania. Mnie natomiast w jego prozie pociągają ponure, pesymistyczne wizje świata i świetne oddanie klimatu otoczenia, o którym akurat pisze. Tak było w "Metro 2033", tak było w "Futu.Re" i tak jest w "Tekście", który, choć jest już powieścią realistyczną, to i tak spełnia wszystkie te punkty.
O "Tekście" mówi się, że jest to książka, która ma nam zwrócić uwagę na to, jak bardzo smartfony skradły nasze życie. Ja myślę jednak, że sprowadzenie tej książki głównie do kwestii naszych telefonów jest dla niej krzywdzące, ponieważ Tekst niesie ze sobą znacznie więcej treści. Dla mnie jest to przede wszystkim dramat jednego człowieka, który miał w życiu niewyobrażalnego pecha. Ilję, bo to własnie on jest głównym bohaterem najnowszej powieści Glukhovskiego, poznajemy w momencie, w którym po latach wychodzi z więzienia. Wyniszczony, okradziony z najlepszych lat młodości wraca do rodzinnego miasteczka, gdzie zamiast spokoju ducha i matczynej miłości spotyka tylko kolejne nieszczęście. A potem wszystko rusza lawinowo jak w kostkach domino. Jeden błąd, jeden zły czyn pod wpływem emocji stawia Ilję w sytuacji tragicznej, z której wyjścia po prostu nie ma.
"Tekst" jest historią smutną i przygnębiającą, taką, po którą chętnie sięga się w okresie jesienno-zimowym, kiedy mamy ochotę na książki nostalgiczne, melancholijne czy refleksyjne. Najwięcej jest w tym dramatu, chociaż tak naprawdę ciężko jest ją zaszufladkować, niemniej jednak nie nazwałabym tego thrillerem — popełnione przestępstwo i związane z tym skutki są tym tylko tłem umożliwiającym wniknięcie w psychikę bohatera i obserwowanie jego zachowań i myśli, obserwowanie tego, jak bardzo jest rozdarty między tym, co powinien a tym, co chce uczynić. Podczas czytania bardzo łatwo zauważyć, że autor inspirował się prozą Dostojewskiego, a mianowicie "Zbrodnią i Karą". I właśnie tutaj wchodzi kwestia przegadania książek przez Glukhovskiego i muszę wam powiedzieć, że jak przy "Metrze 2033" dawało mi to w kość, a przy "Futu.Re" tylko trochę mniej, tak w "Tekście" w ogóle nie miałam wrażenia, że ta książka mi się dłuży. Gdyby teraz ktoś się mnie zapytał, jaką książkę autora uważam za najlepszą, wybrałabym właśnie "Tekst". A to chyba dobrze, skoro jest to powieść najświeższa.
Poza dramatem Ilji książka porusza wspomnianą wcześniej kwestię smartfonów i tego, jak bardzo uzależnieni od nich jesteśmy i jak wiele danych o nas samych trzymamy w tak małych urządzeniach, które przecież łatwo zgubić. Dzięki temu łatwo jest się pod kogoś podszyć, chociaż nie na długo — wystarczy jeden telefon od znajomego, który zidentyfikuje nasz głos i przykrywka leży. "Tekst" ukazuje również obraz współczesnej Rosji jako kraju zdemoralizowanego, niesprawiedliwego i nieprzychylnego dla małej, nic nieznaczącej jednostki. Jest to też smutna historia o wychowaniu i o tym, jak bardzo nas ono warunkuje.
"Tekst" podobał mi się bardzo mocno i wręcz sama jestem zaskoczona tym, jako bardzo przypadł mi on do gustu. Po tej książce chyba otwarcie mogę powiedzieć, że lubię prozę Glukhovskiego. Nie pisze on jakoś wyszukanie, nie stosuje trudnego ani poetyckiego słownictwa, ale porusza cięższe tematy, które zmuszają nas do pewnych refleksji, a o których wcale nie czyta się trudno. Książkę jak najbardziej wam polecam, szczególnie w obecnej porze roku, kiedy za oknem ciemno, zimno i ponuro, bo myślę, że jest tego warta i w obecny nastrój (przynajmniej mój) wpisuje się idealnie.
"Ale kiedy będziesz miał własne dzieci, sam zrozumiesz, że nie wolno im od razu mówić całej prawdy o tym, jak jest urządzony świat. Jeśli od razu im powiedzieć, że wszyscy kradną, wszyscy są pazerni, wszyscy cudzołożą, to pomyślą, że to jest własnie norma. I wtedy nie będą nawet czuły się winne, kiedy będą grzeszyć, i przez to będą grzeszyć jeszcze bardziej desperacko i bezwstydnie. Żeby je uchronić,trzeba upiększać, ozdabiać dla nich świat, dopóki są małe."
misieczytaniepodoba.blogspot.com
"Nic trudnego w życiu nie ma: i umierać jest prosto, i zabić można z łatwością."
Dmitry Glukhovsky to autor, który przemyca niesamowite pomysły do swoich książek. Ma on jednak specyficzny styl i skłonność do długich, rozwlekłych fragmentów refleksyjnych, co dla niejednej osoby okazuje się barierą ciężką do pokonania. Mnie natomiast w jego prozie pociągają ponure,...
2017-05-27
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona zachwycających się tą klasyczną pozycją, albo nam się nie spodoba, ale chwalić będziemy, bo na klasykę narzekać nie wypada.
Do sięgnięcia po twórczość LeGuin ostatecznie zmotywowało mnie to, że chciałam spróbować z audiobookami. Przeglądałam więc ofertę Legimi szukając jakiegoś ciekawego audiobooka i zobaczyłam Czarnoksiężnika z Archipelagu, tom, który otwiera Ziemiomorze. Ściągnęłam, zaczęłam słuchać w drodze do pracy i z pracy i... przepadłam. Do tego stopnia, że dwa razy prawie przejechałam przystanek.
Czarnoksiężnik z Archipelagu opowiada historię chłopca, który na początku swojej opowieści nosi imię Duny. Wychowuje się on pod okiem ojca kowala, ale przejęciem fachu po rodzicu kompletnie nie jest zainteresowany. Jego matka szybko odeszła z tego świata, a ciotka nie przejawiała nim żadnego zainteresowania, toteż Duny spędza dnie na włóczeniu się i psotach. Tak jest do momentu, w którym chłopiec ujawnia swój potencjał magiczny. Uczyć go zaczyna ciotka, wioskowa wiedźma, a chłopiec jest zachwycony magią i przede wszystkim władzą, jaką ta magia przed nim rozpościera. Mijają lata i Duny trafia pod opiekę pełnoprawnego, wyszkolonego maga, Ogiona, który nadaje mu jego prawdziwe imię - Ged. Chłopak wykazuje ogromny talent do magii, co jednocześnie sprawia, że jego buta, pęd do władzy i siły oraz własne poczucie wyższości tylko rosną. W końcu wpędza go to w kłopoty i Ged uwalnia Cień, czyli mroczną kreaturę nie z tego świata, która nie ustąpi, dopóki go nie dopadnie.
Książka jest fantastyczna. Ursula LeGuin w cudowny sposób snuje swoją opowieść, hipnotyzując słowem. Niesamowicie podoba mi się jej styl pisania, który potęguje wrażenie, że czytamy baśń, nie książkę fantasy. Język książki jest prosty, ale piękny, dopracowany i bogaty w szczegóły, a przy tym niezwykle oddziałujący na wyobraźnię. Sama powieść jest bardzo spokojna, wręcz senna, a jednak akcja porusza się do przodu w szybkim tempie. Autorka omija wszelkie zbędne opisy i zapychacze, w książce jest sama esencja tej historii. Przyśpieszone są też podróże, ponieważ kiedy Ged podróżuje z jakiegoś miejsca w inne, to w książce brak opisu, co jest pomiędzy punktem startu a miejscem docelowym. Bardzo podobał mi się taki zabieg, bo dzięki temu książka nie nużyła i nie trzeba było czytać o czymś nieistotnym dla fabuły. Czarnoksiężnik z Achipelagu ma tylko 240 stron, ale na jego kartach śledzimy losy Geda od dzieciństwa aż po pełnoletność, kiedy to został pełnoprawnym magiem, a potem wyrusza we własną podróż. Dodatkowo powieść jest bardzo uboga w dialogi. Głównie doświadczamy narracji i bardzo często to narrator informuje nas o słowach któregoś z bohaterów, przez co mamy wrażenie, że czytamy legendę o Gedzie.
Świat Ziemiomorza jest przesycony magią w każdym jego aspekcie. Wszystko ma swoją przyczynę, przeznaczenie, a mag instynktownie wie, gdzie należy iść i co należy zrobić. Kieruje nim tajemnicze coś, które nigdy nie dopuszcza do jego życia przypadków. Ursula LeGuin nie tłumaczy, jak w tym świecie działa magia, nie wyjaśnia zawiłości czarowania, a istotną rolę odgrywają tu jedynie imiona. Aby coś sobie podporządkować, aby coś pokonać, musimy znać prawdziwe imię tego czegoś. A poznawanie prawdziwych imion, jak i cała nauka czarnoksięstwa zajmuje wiele lat i wymaga ogromu pracy. Bardzo to fajne, że nawet jeśli Ged ma zalążki na takiego, któremu nikt nie podskoczy, to i tak musi włożyć dużo wysiłku, by swój talent oszlifować. Pojawiło się jednak w mojej głowie olbrzymie skojarzenie do książek Rowling, ponieważ w Czarnoksiężniku z Archipelagu też jest szkoła magii, która bardzo mocno przypominała mi Hogwart. Czyżby to tutaj znalazła się inspiracja dla uwielbianej Szkoły Magii i Czarodziejstwa?
Tym, co najbardziej zachwyciło mnie w książce, jest Cień, czy raczej to, co on sobą reprezentuje. Cień jako efekt buty i arogancji Geda prześladuje go pokazując wręcz, że niektóre błędy mogą się za nami ciągnąć przez całe życie. A czym w ogóle jest ten Cień? Bardzo żałuję, że nie mogę tego zdradzić, bo wyjawiłabym w ten sposób najistotniejszy element całej książki, ale szalenie podobała mi się jego koncepcja. Domyśliłam się rozwiązania, gdy byłam w 3/4 lektury, ale to absolutnie nie odebrało mi przyjemność z przeczytania końcówki. Wręcz przeciwnie, zakręciła mi się łezka w oku, bo oto wspaniała historia dobiegła końca i zakończyła się we wspaniałym stylu.
Inna rzecz, która mnie zachwyciła to wartości, jakie LeGuin przemyca w swojej książce. To nie tylko powieść fantasy, ale też historia o dorastaniu, młodzieńczym buncie, pokonaniu samego siebie i o tym, co w życiu cenne. Te przesłania potęgują baśniowość całej książki. Sam Ged przechodzi fantastyczną przemianę, pokorniejąc i... po prostu dorastając. Przez pierwszą część książki chłopiec uczy się magi, druga część to powieść drogi, podczas której Ged zdobywa nowe doświadczenia i kształtuje siebie.
Choćbym bardzo chciała się czegoś przyczepić, to po prostu nie potrafię. Książka szturmem zdobyła moje serce i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy. To fantasy filozoficzne, piękne i dopracowane w każdym calu; to powieść, nad którą trzeba się zatrzymać i poświęcić kilka chwil refleksji. Czarnoksiężnika z Archipelagu polecam więc gorąco, choć mam tą świadomość, że nie spodoba się on każdemu. Ale warto przynajmniej spróbować.
https://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-13
2017-08-03
2017-08-22
2017-08-24
2017-12-06
2017-11-24
2017-11-19
2017-10-21
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność bycia wkręconym. No chyba, że nie jesteście tak bardzo naiwni, jak ja i od razu podczas czytania wyczujecie, że coś jest nie tak. Mnie czerwona lampka zapaliła się dopiero pod koniec książki, kiedy Goldman wciągnął w to wszystko Stephena Kinga. W tekście są oznaczone spoilery.
Narzeczona księcia to powieść, która prawdopodobnie bardziej jest znana za sprawą ekranizacji z 1987, w której główne role grali młodziutka Robin Wright oraz Cary Elwes. Goldmana natomiast możecie znać za sprawą scenariuszy do takich filmów jak Maratończyk, O jeden most za daleko, Wszyscy ludzie prezydenta czy Butch Cassidy i Sundance Kid (za te dwa ostatnie został nagrodzony Oscarem). Jego dwie najsłynniejsze powieści to Maratończyk oraz Narzeczona księcia. A czymże jest rzeczona Narzeczona księcia? Po okładce i tytule można pomyśleć, że jest to kiepskie romansidło. Patrząc na wydawnictwo, które postanowiło książkę wznowić, czyli wydawnictwo Jaguar specjalizujące się w młodzieżówkach, można pomyśleć, że jest to książka dla młodzieży. Nic z tych rzeczy. William Goldman napisał bowiem pastisz powieści przygodowych i fantasy, a przy tym klasyczną, awanturniczą powieść i historię romantyczną w jednym.
Zanim jednak w ogóle dojdziemy do tej powieści, trzeba najpierw przebrnąć przez bardzo długie wstępy Goldmana. Książkę czytałam na czytniku i właściwa jej część zaczyna się od 14%. Aż kusi i skręca, żeby te wstępy pominąć, nie róbcie tego jednak. Sama się na nie denerwowałam, sama z rezygnacją patrzyłam na wolno ubywające strony i piszę to z całą świadomością tego, że mogą być nudnawe. Wstępy są jednak istotne, jeśli chcecie zrozumieć dowcip... no i mnie na przykład w pewnym momencie wciągnęły tak bardzo, że prawie przejechałam przystanek. Autor potrafi ciekawie opowiadać nawet o bzdurach, a w tym przypadku rozwodzi się o tym, jak powstawała ta książka, jakie perypetie przeżywał w związku z kręceniem filmu, jak to S. Morgenstern napisał oryginalną wersję tej powieści, a on ją tylko skraca, aby była bardziej przyjazna dla czytelnika, czy też prostu podaje urywki ze swojego życia.
Kiedy natomiast dojdziemy już do mięsistej treści... oj, dzieje się, moi drodzy. Historia ma miejsce w krainie Floren, miejscu położonym pomiędzy przyszłymi państwami: Szwecją i Niemcami. Było to jeszcze przed powstaniem Europy, lecz po powstaniu Paryża; przed wynalezieniem makijażu, ale po zaprojektowaniu dżinsów. Buttercup jest przeuroczą, lecz kapryśną, humorzastą panną ze skrytym pod warstwą brudu potencjałem na zostanie najpiękniejszą kobietą w swoim stuleciu. Westley natomiast to jej zabójczo przystojny parobek, który daje sobą pomiatać na prawo i lewo, każde żądanie Buttercup kwitując nieodmiennie prostym "jak każesz". Los chciał, że ta dwójka zapałała do siebie miłością tak silną i czystą, że nic, dosłownie nic nie było w stanie ich rozłączyć. A dużo ludzi próbowało, ba! Nawet śmierć okazała się nieskuteczna.
Narzeczona księcia zawiera w sobie naprawdę urokliwą, porywającą i zabawną historię, o ile trafi do Was ten typ humoru. Tutaj wszystko niby jest na poważnie, ale jednak nie jest, a Goldman wyolbrzymia i przejaskrawia każde wydarzenie i każdego bohatera do granic możliwości. Jeśli Fezzik ma być silny, to jest silny aż do przesady, a przy okazji wielki i głupi, co kojarzy nam się ze stereotypowym opisem osiłka. Jeśli Inigo Montoya chce się zemścić, to mści się całym sobą, całe życie poświęcając na doskonalenie szermierczej sztuki. Buttercup jest szalenie piękna, ale przy okazji beznadziejnie głupia. A Westley... Westley to chodzący ideał.
Głównym zadaniem powieści jest to, żeby czytelnika bawić. Autor przedstawia nam konkretną, awanturniczą przygodę od punktu A do punktu B i koniec. Nie jest to książka, która skupiałaby się na psychice bohaterów i ich rozwoju osobistym. Absolutnie nie jest to też książka, którą należy brać na serio. Sporo sytuacji jest tutaj absurdalnych, więc jeśli lubicie absurd w książkach, powieści Pratchetta czy Douglasa Adamsa, to jest to powieść, na którą powinniście zwrócić uwagę. Osobiście jestem zachwycona poczuciem humoru Goldmana i tym, jak bardzo pokręconą i uroczą historię napisał. Najbardziej jednak podoba mi się jego literacki dowcip i to, że się na niego złapałam. I wiecie, są takie książki, które czyta się dla misternej fabuły, pięknego języka czy wartościowego przekazu. Narzeczoną Księcia warto przeczytać dla formy i tylko po to, żeby dać się wkręcić.
Z RECENZJI WYCIĘTE SPOILERY, ZNAJDZIECIE JE NA BLOGU :)
Książkę gorąco polecam osobom, które lubią absurdalne rozwiązania, brak powagi w powieściach i akcję prowadzoną półżartem, półserio. Narzeczona księcia to specyficzna książka, którą albo się pokocha, albo nie. Sporo zależy od tego, czy odpowiada Wam taki humor. Znajdziecie tutaj wielką miłość, porwania, spiski, zemstę i wiele, wiele więcej. I koniecznie sprawdźcie sobie potem, o co chodzi z tym żartem. Wtedy zupełnie inaczej spojrzycie na całą książkę. :)
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność...
więcej Pokaż mimo to