-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać12
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik1
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik7
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2018-05-16
2018-02-25
Okruchy dnia to książka znana głównie przez swoją fenomenalną ekranizację. Po jej obejrzeniu nie da się myśleć o Stevensie i nie mieć przed oczami twarzy Hopkinsa. Kreacja aktorska jest tutaj niesamowita i bardzo rzutuje na tę powieść. Ja jednak nie o ekranizacji chciałam, a o książce.
Na wstępie warto nadmienić, że za Okruchy dnia Kazuo Ishiguro dostał w 1989 roku nagrodę Bookera. Powieść w pewnym sensie przypomina jego debiutancki Pejzaż w kolorze sepii, ponieważ i tu, i tam ogromną rolę odgrywają wspomnienia. W Okruchach dnia Stevens, podobnie jak w Pejzażu Etsuko snuje opowieść o swojej przeszłości — i podobnie jak w Pejzażu te wspomnienia przerywane są fragmentami z czasu teraźniejszego. W Pejzażu jednak chodziło o ukazanie tego, jak człowiek potrafi swoje wspomnienia zniekształcić. W Okruchach natomiast umożliwiają nam one poznanie głównego bohatera, który zarazem jest tutaj narratorem. Całość poznajemy tak, jak on to zapamiętał, wiadomo więc, że pewne fragmenty mogą być zniekształcone, że poznamy tylko to, co on chce nam przekazać i z tego musimy sami wysnuć wnioski. A są one, niestety, bardzo smutne i gorzkie.
Okruchy dnia to opowieść dystyngowanego, angielskiego kamerdynera, Jamesa Stevensa, który oddanie pracy przedkładał ponad wszystko. Książkę rozpoczynamy w momencie, w którym nowy właściciel Darlington Hall, posesji, w której Stevens przepracował całe życie, wysyła go na przymusowy urlop. Stevens za cel swojego urlopu obiera spotkanie z panną Kenton, która dawniej pracowała w Darlington Hall jako gospodyni. Podczas swojej sześciodniowej podróży nasz bohater wspomina swoje najlepsze lata, które nieodmiennie wiążą się z pracą u lorda Darlingtona... a także wspomina pannę Kenton.
Kazuo Ishiguro po raz kolejny nie przedstawia niczego w sposób oczywisty, przez co w Okruchach dnia ponownie musimy czytać między wierszami i obejmować całość w szerszej perspektywie, by wszystko dobrze zrozumieć. Cała trudność w interpretacji tej książki polega na tym, że to Stevens jest narratorem, a więc wszystko widzimy z jego perspektywy i tak, jak to on zechce nam to pokazać. Nie raz i nie dwa wyda nam się on człowiekiem bezdusznym, wypranym z uczuć robotem, ale koniec końców rozumiemy, że nie jest to prawdą. Może być jednak ciężko w to uwierzyć przez działania, jakie Stevens podejmował. Przykładem niech będzie to, że nawet w trakcie śmierci swojego ojca wybiera on obsługę gości podczas bankietu, a dwie służące pozwala zwolnić za bycie Żydówkami, choć w głębi serca wie, że to złe.
W swojej opowieści Stevens bardzo dużo czasu poświęca na przedstawienie nam swojego pana, lorda Darlingona, a także na wyjaśnienie nam, jaki powinien być wielki kamerdyner. Bo Stevens jest postacią, który do tej wielkości dążył Jego ojciec, również kamerdyner, w pewien sposób mógł mieć na to wpływ. Stevens przesłania więc życie osobiste pracą, a nawet należałoby powiedzieć, że jest to człowiek do cna tego życia osobistego pozbawiony. Bezgranicznie oddany lordowi Darlingtonowi nie ma nawet własnego zdania ani nie popełnia własnych błędów. W świetle tego widzimy, jak bardzo nieszczęśliwą i tragiczną postacią jest Stevens. Oddał swoje najlepsze lata na służbę, ostatecznie, niewłaściwej osobie, bo popierającej nazistów, choć tyle czasu poświęcił na wyjaśnienie nam, jak ważne jest, by kamerdyner wybrał sobie dobrego pana. Właściwie całe jego gadanie o godności i wielkich kamerdynerach odbieram jako próbę usprawiedliwienia samego siebie, ale też rozliczenie się ze swoim życiem. Stevens osiągnął swój wymarzony cel, ale patrząc wstecz widzimy, jak wiele wyrzeczeń go to kosztowało i razem z głównym bohaterem zadajemy sobie pytanie: czy było warto? Stevens jest też do granic możliwości powściągliwy, jest jak automat, i tutaj można się zastanowić, czy jest on osobą upośledzoną społecznie, czy też sam się społecznie upośledził dążąc do swojej upragnionej wielkości.
Istotną rolę w tej opowieści odgrywa panna Kenton, choć mam wrażenie, że znacznie lepiej jej rolę i stosunki, jakie zachodziły między nią a Stevensem pokazuje ekranizacja (końcowe sceny w filmie — mistrzostwo). Gorąco polecam ją obejrzeć, jak również polecam książkę. Powieść Kazuo Ishiguro potrafi jednak drażnić przez sposób, w jaki Stevens opowiada nam swoją historię. Narracja jest bardzo poprawna, powściągliwa tak samo, jak nasz bohater, czasem dość pretensjonalna. Powieść płynie bardzo nieśpiesznie i dopiero po pewnym czasie ta prosta historia o życiu angielskiego kamerdynera zaczyna mieć jakikolwiek sens, a my dostrzegamy, w czym właściwie tkwi geniusz. Muszę jednak zaznaczyć, że mimo wszystko bardziej podobał mi się debiutancki Pejzaż w kolorze sepii, choć nie jest to różnica specjalnie duża.
Okruchy dnia to dramat nieszczęśliwego człowieka, któremu życie przeleciało między palcami. Życie, które nawet nie było jego. To opowieść ku przestrodze, smutna historia o tym, jak bezgraniczne poświęcenie pracy zabiera nam osobiste życie, czas dla rodziny, w ogóle czas na założenie tej rodziny. Przykre jest to, jak ślepi potrafimy być na szczęście, które jest tuż obok nas. Przykre jest to, jak ślepy okazał się Stevens. Czyszczenie sreber nie może być życiowym celem, bo potem zostaje tylko pustka, ale nasz bohater zrozumiał to, niestety, zbyt późno.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Okruchy dnia to książka znana głównie przez swoją fenomenalną ekranizację. Po jej obejrzeniu nie da się myśleć o Stevensie i nie mieć przed oczami twarzy Hopkinsa. Kreacja aktorska jest tutaj niesamowita i bardzo rzutuje na tę powieść. Ja jednak nie o ekranizacji chciałam, a o książce.
Na wstępie warto nadmienić, że za Okruchy dnia Kazuo Ishiguro dostał w 1989 roku...
2018-03-20
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je znienawidzić. Takiego problemu od dawna nie miałam z żadną książką i podejrzewam, że po prostu źle się do tego zabrałam, bo zamiast czytać wszystko na raz, powinnam była to sobie dawkować.
Samotnia jest uznawana za najwybitniejsze dzieło Charlesa Dickensa. W Polsce jej ostatnie wydanie pochodzi jeszcze z 1975 roku, w tłumaczeniu Tadeusza Jana Dehnela od wydawnictwa Czytelnik. Po przeprowadzeniu małego wywiadu zorientowałam się, że książka ta osiągała już niebotyczne ceny na serwisach aukcyjnych, toteż wielu z pewnością się ucieszy, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia. Tym razem jednak Samotnię rozbito na dwa tomy po niespełna 700 stron każdy, tłumaczenie natomiast pozostawiono to samo.
Osią tej powieści jest toczący się od kilkudziesięciu lat proces Jardnyce przeciwko Jarndyce dotyczący fortuny, która w trakcie długich lat procesowania znacznie się uszczupliła przez koszty sądowe. Ciąży ten proces nad naszymi bohaterami niczym klątwa, niszczy miłość i wzajemne zaufanie, doprowadza do upadku zarówno osoby zainteresowane, jak i tych, którzy przypadkiem się z nim zetkną. To właśnie wokół niego Dickens splata losy swoich postaci, opowiada o bohaterach zarówno bezpośrednio zamieszanych w sprawę, jak i związanych z nią tylko pośrednio. Mamy więc wątki prawników i ich klientów, handlarzy i skrybów, znajomych stron procesowych czy też zwykłych gapiów, lecz głównym wątkiem jest ten dotyczący samej rodziny Jarndyce.
Samotnia zachwyca malowniczymi opisami, mistrzowskim budowaniem klimatu czy ironicznymi spostrzeżeniami; zachwyca, ale jednocześnie potrafi znużyć, bo Dickens czasami nieźle przesadza ze swoim popisywaniem się słowem. Bardzo łatwo jest więc poczuć się tym przytłoczonym i ulec pokusie przewrócenia tych kilku stron dalej albo po prostu pobieżnie przelecieć wzrokiem po kartce. Podobnie jest z kreacją bohaterów, bo u Dickensa nawet ci dalszoplanowi muszą mieć swoją historię i swoje charaktery, które rzecz jasna przyjdzie nam poznać. W ogóle mnogość powiązań i wzajemnych relacji między bohaterami Samotni potrafi przyprawić o zawroty głowy, a wszystko to oczywiście wychodzi na jaw stopniowo, w miarę dalszego czytania lektury.
Narracja w Samotni prowadzona jest dwutorowo, to znaczy mamy rozdziały pisane w narracji pierwszoosobowej z perspektywy Estery, którą można uznać za główną bohaterkę Samotni, jak i rozdziały pisane w formie trzecioosobowego narratora, które przejmują bardziej reporterską formę. To właśnie w tych drugich Dickens wchodzi na wyżyny swojego literackiego kunsztu i nas nim przygniata, nie będzie więc zaskoczeniem jeśli napiszę, że "Opowiadania Estery" czytało mi się znacznie przyjemniej. Estera towarzyszy nam od samego początku powieści, a na kartach Samotni obserwujemy to, jak z zagubionej, niechcianej i zastraszonej sieroty staje się ona dojrzałą, inteligentną i rozsądną kobietą. Bardzo podobał mi się ten proces dorastania i to, jak subtelnie zmienia się ona z ufnej i naiwnej dziewczynki w trzeźwo stąpającą po ziemi kobietę.
A co w ogóle jest w Samotni? Ha! Moi drodzy, lepszym pytaniem byłoby, czego tu nie ma. Jako że cała sprawa toczy się wokół sądowego procesu, który ciągnie się tak długo, że nawet prawnicy się w nim pogubili, Dickens dużo czasu poświęca na jego krytykę. Pod ostrzał bierze też fałszywą filantropię i jako przykład daje pani Jellyby, której głowę zaprzątają sprawy w Afryce, a dzieci w jej własnym domu chodzą brudne i zaniedbane. Ponownie Dickens ukazuje też przepaść, jaka dzieli osoby bardzo bogate i bardzo biedne, porusza opisami zwłaszcza tam, gdzie rzecz dotyczy dzieci, karykaturalnie przedstawia osoby z pozoru dobre i nie raz zaskoczy nas rozwojem zarówno wątków, jak i postaci. Myślicie, że to już koniec? Wcale nie.
W Samotni mamy też dramaty i afery rodzinne, mnóstwo romansów, satyrę społeczną, dziwne samobójstwa, tajemnicze morderstwa, a nawet wątek detektywistyczny. Takie nagromadzenie czytelniczych napięć, począwszy od sprawy z morderstwem, poprzez rodzinne koligacje a na miłosnych zawiłościach kończąc sprawia, że Samotnię po prostu chce się czytać choćby z tego prozaicznego powodu, by zaspokoić własną, chorobliwą ciekawość. Nie sposób opisać rozmachu, z jakim napisana jest ta powieść, nie da się wszystkich wątków przybliżyć, a już przynajmniej nie bez spoilerów, dlatego niestety taki krótki opis musi wystarczyć. Przyjemność z odkrywania intryg i fabularnych zawiłości pozostawię Wam osobiście.
Bardzo podobny problem mam z opisem postaci, ponieważ jest ich tyle i każda skonstruowana w tak bardzo przemyślany i dokładny sposób, że przybliżyć każdą w krótkiej, blogowej notce zwyczajnie nie da rady, coś jednak na ten temat powiedzieć wypada. Dickens wpycha do swojej książki przedstawicieli wszystkich warstw społecznych i wielu środowisk zawodowych, ukazując kontrasty i niesprawiedliwości. Mamy więc wspomnianą wyżej Esterę, która trafia pod skrzydła Johna Jarndyce i zostaje guwernantką podopiecznej w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. John Jarndyce jest natomiast bohaterem dobrym w sposób ostateczny, bez śladu egoizmu i złej woli, postawionym jakby w przeciwwadze do pojawiających się w powieści "filantropów przez teleskop". Mamy Charley, małą, zaradną i dzielną pokojówkę, mamy pana i panią Bagnet, przedstawionych w sposób tak uroczy i pocieszny, że do tej pory uśmiecham się na ich wspomnienie, czy biednego Jo, którego każdy ciągle gdzieś przegania. Najbardziej jednak u Dickensa w pamięć zapadają te postacie nieszczególnie pozytywne, a prym wiedzie tutaj pan Skimpole, który każdą odpowiedzialność zrzuca ze swoich ramion prostą wymówką, że on przecież jest wiecznym dzieckiem i nic nie rozumie. W pierwszej chwili może się to wydać zabawne i w pozytywny sposób przejaskrawione, ale bardzo szybko pan Skimpole zaczyna doprowadzać nas do szewskiej pasji, by w końcu okazać się po prostu podłym oszustem.
Nowe wydanie Samotni, tak samo zresztą, jak i stare wzbogacone jest o ryciny, których co prawda nie ma jakoś szczególnie dużo, ale ładnie wzbogacają treść i dobrze się do niej odnoszą. Na końcu zamieszczono posłowie tłumacza. Wydanie jest z obwolutą, w twardej, płóciennej oprawie, a format jest taki sam, jak przy Opowieściach Wigilijnych, toteż choć szata graficzna jest inna, to przynajmniej wielkością te tomy do siebie pasują.
Czy polecam więc Samotnię? Tak, ale z dobrą radą, by ją sobie dawkować i nie czytać za szybko, bo zwyczajnie można przedawkować. Kiedy Samotnia ukazywała się po raz pierwszy, była publikowana w odcinkach w latach 1852-1853 i moim zdaniem taki sposób czytania tej powieści — w odcinkach — jest najlepszy. Właściwie jedynym moim zarzutem do Samotni jest to, że jest ona zbyt długa, a autor czasem nieźle popłynął z opisami. Z pewnością czytanie tak opasłej księgi, a w nowym wydaniu dwóch ksiąg o łącznej liczbie niemal 1400 stron jest nie lada wyzwaniem, ale warto znać taką klasykę, tym bardziej że inspirowała ona wielu twórców i wciąż zachwyca wielu czytelników. Ja niestety nie do końca się z Samotnią polubiłam, chociaż myślę o niej zdecydowanie cieplej, kiedy w końcu ją skończyłam.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je...
2018-03-11
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je znienawidzić. Takiego problemu od dawna nie miałam z żadną książką i podejrzewam, że po prostu źle się do tego zabrałam, bo zamiast czytać wszystko na raz, powinnam była to sobie dawkować.
Samotnia jest uznawana za najwybitniejsze dzieło Charlesa Dickensa. W Polsce jej ostatnie wydanie pochodzi jeszcze z 1975 roku, w tłumaczeniu Tadeusza Jana Dehnela od wydawnictwa Czytelnik. Po przeprowadzeniu małego wywiadu zorientowałam się, że książka ta osiągała już niebotyczne ceny na serwisach aukcyjnych, toteż wielu z pewnością się ucieszy, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia. Tym razem jednak Samotnię rozbito na dwa tomy po niespełna 700 stron każdy, tłumaczenie natomiast pozostawiono to samo.
Osią tej powieści jest toczący się od kilkudziesięciu lat proces Jardnyce przeciwko Jarndyce dotyczący fortuny, która w trakcie długich lat procesowania znacznie się uszczupliła przez koszty sądowe. Ciąży ten proces nad naszymi bohaterami niczym klątwa, niszczy miłość i wzajemne zaufanie, doprowadza do upadku zarówno osoby zainteresowane, jak i tych, którzy przypadkiem się z nim zetkną. To właśnie wokół niego Dickens splata losy swoich postaci, opowiada o bohaterach zarówno bezpośrednio zamieszanych w sprawę, jak i związanych z nią tylko pośrednio. Mamy więc wątki prawników i ich klientów, handlarzy i skrybów, znajomych stron procesowych czy też zwykłych gapiów, lecz głównym wątkiem jest ten dotyczący samej rodziny Jarndyce.
Samotnia zachwyca malowniczymi opisami, mistrzowskim budowaniem klimatu czy ironicznymi spostrzeżeniami; zachwyca, ale jednocześnie potrafi znużyć, bo Dickens czasami nieźle przesadza ze swoim popisywaniem się słowem. Bardzo łatwo jest więc poczuć się tym przytłoczonym i ulec pokusie przewrócenia tych kilku stron dalej albo po prostu pobieżnie przelecieć wzrokiem po kartce. Podobnie jest z kreacją bohaterów, bo u Dickensa nawet ci dalszoplanowi muszą mieć swoją historię i swoje charaktery, które rzecz jasna przyjdzie nam poznać. W ogóle mnogość powiązań i wzajemnych relacji między bohaterami Samotni potrafi przyprawić o zawroty głowy, a wszystko to oczywiście wychodzi na jaw stopniowo, w miarę dalszego czytania lektury.
Narracja w Samotni prowadzona jest dwutorowo, to znaczy mamy rozdziały pisane w narracji pierwszoosobowej z perspektywy Estery, którą można uznać za główną bohaterkę Samotni, jak i rozdziały pisane w formie trzecioosobowego narratora, które przejmują bardziej reporterską formę. To właśnie w tych drugich Dickens wchodzi na wyżyny swojego literackiego kunsztu i nas nim przygniata, nie będzie więc zaskoczeniem jeśli napiszę, że "Opowiadania Estery" czytało mi się znacznie przyjemniej. Estera towarzyszy nam od samego początku powieści, a na kartach Samotni obserwujemy to, jak z zagubionej, niechcianej i zastraszonej sieroty staje się ona dojrzałą, inteligentną i rozsądną kobietą. Bardzo podobał mi się ten proces dorastania i to, jak subtelnie zmienia się ona z ufnej i naiwnej dziewczynki w trzeźwo stąpającą po ziemi kobietę.
A co w ogóle jest w Samotni? Ha! Moi drodzy, lepszym pytaniem byłoby, czego tu nie ma. Jako że cała sprawa toczy się wokół sądowego procesu, który ciągnie się tak długo, że nawet prawnicy się w nim pogubili, Dickens dużo czasu poświęca na jego krytykę. Pod ostrzał bierze też fałszywą filantropię i jako przykład daje pani Jellyby, której głowę zaprzątają sprawy w Afryce, a dzieci w jej własnym domu chodzą brudne i zaniedbane. Ponownie Dickens ukazuje też przepaść, jaka dzieli osoby bardzo bogate i bardzo biedne, porusza opisami zwłaszcza tam, gdzie rzecz dotyczy dzieci, karykaturalnie przedstawia osoby z pozoru dobre i nie raz zaskoczy nas rozwojem zarówno wątków, jak i postaci. Myślicie, że to już koniec? Wcale nie.
W Samotni mamy też dramaty i afery rodzinne, mnóstwo romansów, satyrę społeczną, dziwne samobójstwa, tajemnicze morderstwa, a nawet wątek detektywistyczny. Takie nagromadzenie czytelniczych napięć, począwszy od sprawy z morderstwem, poprzez rodzinne koligacje a na miłosnych zawiłościach kończąc sprawia, że Samotnię po prostu chce się czytać choćby z tego prozaicznego powodu, by zaspokoić własną, chorobliwą ciekawość. Nie sposób opisać rozmachu, z jakim napisana jest ta powieść, nie da się wszystkich wątków przybliżyć, a już przynajmniej nie bez spoilerów, dlatego niestety taki krótki opis musi wystarczyć. Przyjemność z odkrywania intryg i fabularnych zawiłości pozostawię Wam osobiście.
Bardzo podobny problem mam z opisem postaci, ponieważ jest ich tyle i każda skonstruowana w tak bardzo przemyślany i dokładny sposób, że przybliżyć każdą w krótkiej, blogowej notce zwyczajnie nie da rady, coś jednak na ten temat powiedzieć wypada. Dickens wpycha do swojej książki przedstawicieli wszystkich warstw społecznych i wielu środowisk zawodowych, ukazując kontrasty i niesprawiedliwości. Mamy więc wspomnianą wyżej Esterę, która trafia pod skrzydła Johna Jarndyce i zostaje guwernantką podopiecznej w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. John Jarndyce jest natomiast bohaterem dobrym w sposób ostateczny, bez śladu egoizmu i złej woli, postawionym jakby w przeciwwadze do pojawiających się w powieści "filantropów przez teleskop". Mamy Charley, małą, zaradną i dzielną pokojówkę, mamy pana i panią Bagnet, przedstawionych w sposób tak uroczy i pocieszny, że do tej pory uśmiecham się na ich wspomnienie, czy biednego Jo, którego każdy ciągle gdzieś przegania. Najbardziej jednak u Dickensa w pamięć zapadają te postacie nieszczególnie pozytywne, a prym wiedzie tutaj pan Skimpole, który każdą odpowiedzialność zrzuca ze swoich ramion prostą wymówką, że on przecież jest wiecznym dzieckiem i nic nie rozumie. W pierwszej chwili może się to wydać zabawne i w pozytywny sposób przejaskrawione, ale bardzo szybko pan Skimpole zaczyna doprowadzać nas do szewskiej pasji, by w końcu okazać się po prostu podłym oszustem.
Nowe wydanie Samotni, tak samo zresztą, jak i stare wzbogacone jest o ryciny, których co prawda nie ma jakoś szczególnie dużo, ale ładnie wzbogacają treść i dobrze się do niej odnoszą. Na końcu zamieszczono posłowie tłumacza. Wydanie jest z obwolutą, w twardej, płóciennej oprawie, a format jest taki sam, jak przy Opowieściach Wigilijnych, toteż choć szata graficzna jest inna, to przynajmniej wielkością te tomy do siebie pasują.
Czy polecam więc Samotnię? Tak, ale z dobrą radą, by ją sobie dawkować i nie czytać za szybko, bo zwyczajnie można przedawkować. Kiedy Samotnia ukazywała się po raz pierwszy, była publikowana w odcinkach w latach 1852-1853 i moim zdaniem taki sposób czytania tej powieści — w odcinkach — jest najlepszy. Właściwie jedynym moim zarzutem do Samotni jest to, że jest ona zbyt długa, a autor czasem nieźle popłynął z opisami. Z pewnością czytanie tak opasłej księgi, a w nowym wydaniu dwóch ksiąg o łącznej liczbie niemal 1400 stron jest nie lada wyzwaniem, ale warto znać taką klasykę, tym bardziej że inspirowała ona wielu twórców i wciąż zachwyca wielu czytelników. Ja niestety nie do końca się z Samotnią polubiłam, chociaż myślę o niej zdecydowanie cieplej, kiedy w końcu ją skończyłam.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Recenzja dotyczy obu tomów.
Samotnia wzbudza we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony doceniam kunszt autora, ale z drugiej przebrnięcie przez te dwa tomy było dla mnie nie lada wyzwaniem. Podczas czytania raz potrafiłam się zachwycić fenomenalną kreacją bohaterów, a innym razem na nią narzekać; potrafiłam zakochać się w opisach, by zaraz potem je...
2018-01-17
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym chciała napisać o wszystkim, to byłyby to straszne spoilery. A ja chcę bez spoilerów.
"Myszy i ludzie" to historia o dwójce przyjaciół, którzy tułają się od rancza do rancza w poszukiwaniu roboty. Już samo to, że tej roboty szukają razem jest rzeczą niecodzienną i dziwi ona innych, bo w tak ciężkich czasach każdy patrzy nie dalej niż na czubek własnego nosa. Nikt nie dba o drugiego człowieka tak, jak robi to George względem Lenniego, toteż ludzie próbują wręcz zwietrzyć tutaj podstęp (bierzesz działkę z jego zarobków?). A George o Lenniego troszczy się tak po prostu, bezinteresowne, z przyjaźni. Trzeba powiedzieć, że nie jest to rzeczą łatwą, ponieważ Lennie to człowiek upośledzony. Jest jak dziecko w ciele dorosłego człowieka, kieruje się emocjami, nie potrafi niczego zapamiętać, ciągle pakuje się w kłopoty na przykład przez chęć głaskania miękkich rzeczy. I nie ma w tym nic szczególnie złego dopóty, dopóki tymi "rzeczami" są myszy, które notabene kończą zaraz martwe, ale co, kiedy Lenniemu przyjdzie do głowy pogłaskać miły w dotyku materiał sukienki przypadkowej kobiety albo jej włosy? Co, jeśli Lennie zechciałby pogłaskać słodkie z wyglądu dziecko? Potrzymać je? Co, jeśli skończyłoby tak samo, jak mysz?
Problem z przyjacielem George'a jest jeszcze jeden, ponieważ tworzy on niebezpieczną mieszankę dużego, bezmyślnego dziecka i dorosłego, wielkiego mężczyzny o nieprzeciętnej sile. I nawet jeśli Lennie nie chciałby nikomu wyrządzić nic złego, nie miałby na celu żadnych podłości, to i tak mógłby to zrobić. Przypadkiem. Niechcący. Przez niezrozumienie. Dlatego myszy, które Lennie nieustannie znajduje i ze sobą zabiera, zaraz są martwe. Lennie potrafi je zagłaskać na śmierć. Potrafi pogruchotać kości dłoni tylko ją ściskając. Ten człowiek nie panuje nad swoją siłą i niczego nie rozumie.
"Myszy i ludzie" są dla mnie piękną w swej surowości historią nie tyle o przyjaźni, ile o odpowiedzialności za drugiego człowieka. Także o poświęceniu i wyrzeczeniach, które ta odpowiedzialność za sobą ciągnie. Bo nawet jeśli George'a i Lenniego łączy przyjaźń, to bez George'a nie byłoby Lenniego. On za niego myśli, on za niego mówi, on robi wszystko, by Lenniego tłumaczyć i pomóc mu w tym świecie egzystować. Normalnym ludziom jest tutaj ciężko, a co z kimś takim jak Lennie? Może powinno się go zastrzelić jak starego, nikomu niepotrzebnego psa Candy'ego? I choć George wielokrotnie daje nam znać, że ma dość swego przyjaciela i bez niego byłoby mu na świecie łatwiej, to jednak nie potrafi go zostawić. To jest w przyjaźni piękne. A może to już chodzi o odpowiedzialność? A może to się łączy?
Piękna jest relacja tej dwójki. Piękne jest zaufanie Lenniego i piękne jest poświęcenie George'a. A jednocześnie dużo w tym smutku, tęsknoty i melancholii, bo "Myszy i ludzie" to też opowieść o niespełnionych marzeniach. Bohaterowie tej opowieści żyją snem o własnym kawałku ziemi, tęsknią za drugim człowiekiem, do którego można by się odezwać. Samotność, brak akceptacji i wyobcowanie przewija się przez całą książkę.
Niesamowite jest to, jak wiele treści zawarł John Steinbeck w tak cienkiej książce. Jak wiele mądrości i ładunku emocjonalnego. O "Myszach i ludziach" można by pisać długo, a wciąż miałoby się wrażenie, że coś gdzieś umknęło. To prosta opowieść o prostych ludziach, w brutalnych czasach Wielkiego Kryzysu w latach 30 XX wieku. Całość jest bardzo autentyczna, ale nie mogło być inaczej, skoro Steinbeck badał sytuację ówczesnych migrujących pracowników, a także zawarł w książce własne doświadczenia z pracy na farmie. Wszyscy jego bohaterowie są z krwi i kości. A to taka cienka książka!
"Myszy i ludzie" są więc dla mnie historią przede wszystkim o ciężarze odpowiedzialności, który przyjmujemy na siebie w chwili, w której decydujemy się zaopiekować drugim człowiekiem. Zwłaszcza upośledzonym, który sam o sobie decydować nie może. Jednak ta opowieść zostaje w nas długo ze względu na niejednoznaczną moralnie końcówkę. Rozumiem ją i jednocześnie nie rozumiem. Stanęliśmy tam przed wyborem: mniejsze zło, czy większe zło? A co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Nie wiem.
John Steinbeck pokazał nam odpowiedzialność do samego końca i sprawił, że o tej trochę ponad stu stronicowej książeczce zapomnieć trudno. Smutne to wszystko. Ale do bólu prawdziwe.
Polecam.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
- Faceci tacy jak my nie mają rodziny. Co zarobią trochę grosza, zaraz to przepuszczają. Nie mają na świecie nikogo, pies z kulawą nogą się nimi nie przejmuje.
- Ale my to co innego! - Zawołał radośnie Lennie. - Teraz powiedz o nas.
George milczał przez chwilę.
- Ale my to co innego - rzekł wreszcie.
- Bo ja...
- Bo ja mam ciebie, a...
- ...a ja ciebie!
Na swój styczniowy klasyk pierwotnie chciałam wybrać inną książkę, ale ostatecznie stanęło na Johnie Steinbecku. "Myszy i ludzie" to już druga książka, którą czytam od tego autora, i muszę powiedzieć, że jest ona nieporównywalnie lepsza od "Tortilla Flat". Ciężko mi o niej napisać, bo tyle treści można z niej wyciągnąć, że nie wiadomo, co wybrać ostatecznie. Ale gdybym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zakochałam się. Nie potrafię inaczej zacząć tego tekstu jak tymi właśnie słowami. Lew Tołstoj złapał mnie w swoje sidła i trzyma mocno, z przebiegłym uśmiechem podtykając pod nos inne swoje dzieła. A ja w tej chwili nawet nie mam chęci sięgać po nic innego i obecnie jestem w stanie tego rozkosznego upojenia literaturą, w którym ciągle się rozpamiętuje o przeczytanych wydarzeniach, przeżywa to raz po raz i tępo patrząc w ścianę tęskni za bohaterami. Mówiąc prosto z mostu: mam książkowego kaca. I w życiu bym nie sądziła, że doprowadzi mnie do tego klasyka literatury.
Wojna i pokój to wielowątkowa rosyjska epopeja narodowa rozgrywająca się w czasach wojen napoleońskich. Pierwotnie Lew Tołstoj pragnął opisać podłoże powstania dekabrystów, lecz zdecydował się rozszerzyć tematykę do trzech najważniejszych wydarzeń rosyjskiej historii XIX wieku, a więc do wojen napoleońskich, rzeczonego powstania dekabrystów oraz wojny krymskiej. Ostatecznie Tołstoj skupił się tylko na wojnach napoleońskich, tworząc jedno z najobszerniejszych dzieł w literaturze rosyjskiej. I cóż to jest za dzieło! Chylę czoła przed geniuszem autora, a świadomość, że mam za sobą dopiero tomy I-II wpędza mnie w ekscytację, bo jeszcze drugie tyle dobra przede mną. To z kolei oznacza, że opisuję dzisiaj tak naprawdę połowę książki, ale postaram się przybliżyć ją Wam jak najdokładniej, bo warto, och jak warto ją przeczytać!
W swoim dziele Tołstoj zaprezentował nam rozległy przegląd rosyjskiej historii, na której tle rozgrywają się wydarzenia jego książki. Niemożliwe jest wyodrębnienie jednego głównego bohatera, ponieważ mnogość wątków i ogromna ilość postaci na to nie pozwala. Wojna i pokój koncentruje się jednak na kronice życia trzech rodów szlacheckich: Bołkońskich, Rostowów i Bezuchowów. Mnogość powiązań i relacji międzyludzkich może przyprawić o zawroty głowy, ale dzięki temu, że postacie Tołstoja są jak żywe, doskonale nakreślone, każda ze swoim własnym, niepowtarzalnym charakterem, z marzeniami, obawami, wadami i zaletami charakteru, rozróżnienie tych postaci i zrozumienie wszelkich powiązań nie nastręcza wielu trudności. Cudowne jest to, że Ci bohaterowie zmieniają się pod wpływem wydarzeń, w jakie wrzuca ich autor, dorastają, popełniają błędy, są odważni, tchórzliwi, szlachetni lub pozbawieni honoru, dobrzy lub źli, zagubieni lub pewni siebie, ale przede wszystkim żywi, tak bardzo żywi! Na naszych oczach zastraszony młodzik może zmienić się wojaka, młodziutka dziewczynka w kobietę, a niezdarny i zmanipulowany chłopiec w mężczyznę o złotym sercu.
I Ci własnie bohaterowie sprawiają, że od tej książki ciężko się oderwać. Stawiają oni czoła przeróżnym trudom i zakusom życia, a my mimowolnie im kibicujemy i klniemy na ich głupotę, kiedy popełniają błędy, cieszymy się, kiedy spotka ich coś dobrego. Owszem, Wojna i pokój to imponujące dzieło historyczne, ale też pasjonująca opowieść o ludziach, bez której to już nie byłoby to samo. A Lew Tołstoj o ludziach potrafi opowiadać jak mało kto. Z wielkim zrozumieniem wnika w ich serca, w psychikę i z ogromną swobodą przekazuje to wszystko nam.
Oprócz Bołkońskich, Rostowów i Bezuchowów obecna jest rzecz jasna cała plejada innych postaci, wśród których te fikcyjne mieszają się z postaciami historycznymi. Wśród tych ostatnich znajdziemy takie osobistości jak Napoleon, Kutuzow czy Bagration przedstawione tak realistycznie, jakby stali tuż obok. Postaci fikcyjnych mamy z kolei do wyboru, do koloru i każdy znajdzie kogoś, komu najmocniej będzie kibicował. Czy będzie to rozsądny książę Andrzej Bołkoński, czy filozoficzna klucha Pierre Bezuchow, czy też impulsywny wojak Mikołaj Rostow, karierowisz Borys Drubecki, zbój Dołochow, a może ktoś zupełnie inny? Wielbiciele postaci damskich również nie poczują się zawiedzeni, ponieważ w książce jest dobra i pełna poświęceń księżniczka Maria, dziewczęca i naturalna Natasza, wierna Sonia, rozpustna Helena czy matka Anna Michajłowna, która jest dosadnym przykładem tego, jak można się zakręcić, żeby coś osiągnąć. Wszystkie te postacie i wiele, wiele więcej, których nie wymieniłam, nieustannie wchodzą w relacje między sobą, tworząc splątaną sieć powiązań, przedstawiając nam wielobarwną paletę córek, synów, kuzynów, matek, ojców, narzeczonych, kochanków, mężów, żon i dzieci.
A ileż emocji kryje się w tym dziele! Tu dręczy nas niepewność, czy ukochany książę wróci żywy z frontu, tam zastanawiamy się, czy młody żołnierz doprowadzi rodzinę na skraj bankructwa, innym razem rozważamy, czy dziecinna miłość przetrwa próbę czasu, a jeszcze innym, czy nieznośny, stetryczały stary hrabia wreszcie przestanie terroryzować córkę. Czy były przyjaciel, który jeszcze parę stron temu deklarował dozgonną przyjaźń i wierność koledze po fachu ostatecznie go zniszczy, bo dostał kosza od zakochanej w nim dziewczyny? Czy nieślubny syn nieprzyzwoicie bogatego hrabiego odziedziczy po nim spadek? Co zrobi hrabia dowiedziawszy się o zdradzie żony? Wojna i pokój to mnóstwo takich historii rozgrywających się na przestrzeni kilkunastu lat. Jest miłość, są rodzinne perypetie, zdrady, porwania, tańce, bale, wielkie bitwy czy polowania zarówno na zwierzynę, jak i na osobnika płci przeciwnej. Dzieje się, moi drodzy, oj, dzieje się.
Oprócz tego Wojna i pokój bardzo dokładnie ukazuje tło epoki prezentując nam, jak wyglądało życie tamtych czasów, przede wszystkim życie szlachty, na której Tołstoj się skupił. Wydarzenia, o których czytamy, poświęcone są zarówno szlacheckiemu życiu naszych bohaterów, ich pasjom i namiętnością, jak i niezwykle realistycznemu przedstawieniu wojny oraz codziennego, żołnierskiego życia. Opisy historycznych wydarzeń przeplatają się więc z indywidualnymi wątkami i ówczesną codziennością. Tołstoj wiele miejsca poświęca zarówno wojskowej strategii, jak i na rozważania moralne, etyczne i filozoficzne. Jest to dzieło tak obszerne, podejmujące tak wiele tematów, jak żadna inna znana mi książka. To klasyka wciąż wznawiana, wciąż ekranizowana, z której wielu autorów czerpie inspirację, a poza tym, że to wielka literatura, jest to też po prostu cudowna, przepyszna książka, którą z przyjemnością się czyta. Tołstoj to doskonały gawędziarz.
Jedyne, co mi dostarczało trudności to język obcy obecny w dialogach i tłumaczenie w przypisach na dole, bo często musiałam skakać między tekstem a przypisami, ale po pewnym czasie tak bardzo wciągnęło mnie to wszystko, że nawet na takie niedogodności przestałam zwracać uwagę. Nie potrafię właściwie znaleźć nic, na co mogłabym ponarzekać poza głupotą niektórych bohaterów, ale to tylko sprawia, że są oni nad wyraz prawdziwi. Czytając Wojnę i pokój ma się wrażenie, że czyta się o bohaterach, którzy faktycznie istnieli i jest to zapis ich życia, a nie fikcji.
Jak widzicie jestem absolutnie oczarowana i nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za kolejne tomy i przeczytam Wojnę i pokój w całości. Potem prędko polecę obejrzeć serial od BBC. Wam — gorąco książkę polecam. Nie bójcie się, że długie, nie bójcie się, że klasyka. Przez to się płynie. Czysta przyjemność na kilka długich wieczorów.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Zakochałam się. Nie potrafię inaczej zacząć tego tekstu jak tymi właśnie słowami. Lew Tołstoj złapał mnie w swoje sidła i trzyma mocno, z przebiegłym uśmiechem podtykając pod nos inne swoje dzieła. A ja w tej chwili nawet nie mam chęci sięgać po nic innego i obecnie jestem w stanie tego rozkosznego upojenia literaturą, w którym ciągle się rozpamiętuje o przeczytanych...
więcej Pokaż mimo to