-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać30
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
Biblioteczka
2019-06-01
2019-05-29
2019-04-26
2019-04-10
2019-03-03
2019-01-01
2019-01-06
2018-12-30
2018-11-24
2018-10-24
Becky Chambers swoją debiutancką powieścią zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie i nikt specjalnie nie musiał mnie namawiać do tego, bym sięgnęła po tom drugi. Jest on zdecydowanie inny od Dalekiej drogi do małej, gniewnej planety, może trochę mniej cukierkowy, ale w jakiś sposób wciąż sprawia, że po jego przeczytaniu czujesz się lepiej. Największą zmianą, jaka zaszła, jest zmiana w składzie bohaterów, ponieważ ze starej ekipy bohaterów załogi Wędrowca towarzyszy nam tylko jedna osoba — i jest nią Lovelace.
Daleka droga do małej gniewnej planety przedstawiała nam piękną wizję świata, w której wszyscy są dla siebie mili, a różnice gatunkowe schodziły na dalszy plan. Ważne było, że jesteś osobą, a to, że zamiast kończyn miałeś macki albo twoje ciało obrastały pióra, schodziło na dalszy plan. W tak zapełnionym gatunkowo wszechświecie, jaki zaprezentowała nam Becky Chambers, pójście na kompromisy i wzajemne dopasowanie się do siebie było istotne, aby jakoś ze sobą koegzystować. Tyle że w takim stopniu, w jakim przedstawiła to autorka, jest to bardzo nierealne. To takie wyobrażenie idealnego świata, czy też idealnych ludzkich zachowań, z jakimi chcielibyśmy mieć styczność w swoim własnym życiu. I nie, wcale nie uznaję tego za wadę. Od czasu do czasu powieść, która będzie takim literackim odpowiednikiem potężnej dawki czekolady, jest po prostu potrzebna.
Jak wypada więc Wspólna Orbita Zamknięta na tle swojej poprzedniczki? Bardzo podobnie.
Akcja drugiego tomu prowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony poznajemy losy Lovelace, sztucznej inteligencji ze statku Wędrowca, a z drugiej zagłębiamy się w przeszłość Papryki. Papryka od początku była szalenie interesującą postacią i bardzo się cieszę, że Chambers zdecydowała się poświęcić jej (nawet połowicznie) książkę. Oba te wątki opowiadane są naprzemiennie i oba są równie ciekawe, z tym że ze względu na wątek Papryki już nie tak pięknie i kolorowo. Niby wciąż nie ma żadnego konfliktu i mordobicia, ale i tak dochodzimy do tego, że ludzie to gatunek skłonny do najgorszych czynów. Dzieje się to jednak bardzo delikatnie i jakby mimochodem, a nie przez głębokie rozważania na temat ludzkiej natury. Te Chambers pozostawia dla szukania własnej tożsamości, samoakceptacji i zastanawiania się, czy sztuczną inteligencję można traktować jak osobę. Wszystko wciąż utrzymane jest w tonie tolerancji i wzajemnego poszanowania, zrozumienia, a jeśli nawet ktoś błądzi, to zaraz się nawraca. Ach, gdyby w normalnym świecie wszystko też zawsze układało się tak gładko i po naszej myśli...
Bo wiecie, nawet z wątkiem Papryki, który niby tę idyllę psuje, książka Becky Chambers i tak w ostatecznym rozrachunku wypada tak samo, jak tom pierwszy — pięknie, ale i naiwnie. Może to dlatego, że wiemy, że będzie happy end, zresztą to taka konwencja, która do happy endu prowadzić musi. Paskudna przeszłość Papryki wzrusza, ale i daje pociechę tym, jak bardzo dziewczynka jest silna, odważna i jak wielkie miała szczęście. To taki przekaz: nie ważne, w jak wielkie bagno się wpakowałeś, dzięki swojej wytrwałości i sile ducha będzie lepiej. Poradzisz sobie. To coś, w co wszyscy chcemy uwierzyć, nie zastanawiając się nawet za bardzo nad tym, czy dziecko, które wcześniej zupełnie nie znało świata, jest w stanie samodzielnie w nim przetrwać. Co prawda jest instruowane co do tego, jak ma postępować, ale jednak... jest samo.
Po raz kolejny nie mam tak naprawdę na co narzekać. I nawet nie chcę. Becky Chambers skupiła się w tym tomie na czymś innym, niż kosmiczne wojaże i nie jesteśmy też tak bardzo zalewani informacjami, jak w tomie pierwszym, który jednocześnie był wprowadzający. Drugi tom teoretycznie wypada dojrzalej przez poruszaną problematykę, ale mnie bardziej odpowiadał tom pierwszy ze swoją beztroską, kosmiczną podróżą do dalekiej, gniewnej planety. Co wcale nie oznacza, że Wspólna orbita zamknięta jest gorsza. Jest po prostu inna, ale wciąż dobra i ma zalety poprzedniczki. Ponownie nie chodzi tu o akcję, lecz ważniejsze są wątki antropologiczno-filozoficzne. Czuć w tym wszystkim Ursulę Le Guin. Warto też dodać, że oba te tomy można traktować jako jednotomówki.
Serię dalej wszystkim polecam. To bardzo miła odmiana od nieustannego rozlewu krwi czy pesymistycznych wizji w fantastyce, a po przeczytaniu takiego dark fantasy, jaki ostatnio mi się trafił, Wspólna Orbita Zamknięta była jak do rany przyłóż: prostowała psychikę. I może to nie jest coś wybitnie dobrego, co zostanie z nami na długo, ale przecież nie musi. Wystarczy, że będzie miłą, sympatyczną lekturą na jeden raz. Pozostaje mi teraz cierpliwie czekać na tom trzeci.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Becky Chambers swoją debiutancką powieścią zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie i nikt specjalnie nie musiał mnie namawiać do tego, bym sięgnęła po tom drugi. Jest on zdecydowanie inny od Dalekiej drogi do małej, gniewnej planety, może trochę mniej cukierkowy, ale w jakiś sposób wciąż sprawia, że po jego przeczytaniu czujesz się lepiej. Największą zmianą, jaka zaszła,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-17
Nigdy nie wiem, jak mam oceniać debiuty. Czasami jednak trafiają się takie książki, po których w ogóle nie czuć, że jest to debiut. W przypadku Zawiści byłam święcie przekonana, że to już któraś z kolei książka autora, bo to było zbyt solidne i dopracowane, jak na debiutanta.
A jednak.
Zawiść w jednym zdaniu można scharakteryzować jako typową powieść fantasy, która absolutnie niczym się nie wyróżnia. To po prostu kolejna historia w fantastycznym świecie, opowiedziana przez następnego autora, który garściami czerpie z dorobku tego gatunku. Jeśli więc ktoś liczył na oryginalną, nowatorską fantastykę, to musi pukać do innych drzwi. Zawiść jest powieścią kierowaną do osób, których klasyczna high fantasy nie nudzi mimo tysięcy stron, które już w tym temacie przeczytali. Ewentualnie do osób, które dopiero zaczynają, ale jednak polecałabym coś lżejszego, i przede wszystkim luźniejszego na początek (pssst! Belgariada), ponieważ Zawiść traktuje się bardzo serio.
Skoro już ustaliliśmy ten najważniejszy fakt, czyli czym tak właściwie ta książka jest, to warto dodać, że pomijając schematyczność jest to powieść bardzo dobrze napisana — i przede wszystkim mocno wciągająca. Chociaż z tym wciągnięciem to może być różnie, ponieważ ja wkręciłam się dopiero wtedy, gdy przekroczyłam magiczną połowę tego opasłego tomiszcza. Początki takich serii rozpisanych na kilka tomów, gdzie każdy z tych tomów to cegła, której z powodzeniem można używać w samoobronie, zawsze bywają trudne i nikt temu nie zaprzeczy. Pierwszy tom to standardowo w dużej mierze wprowadzenie do świata i zaznajomienie się z bohaterami i relacjami, jakie ich łączą, co zwykle oznacza, że rozkręca się to powoli. Zawiść zasadniczo ma bardzo wolne tempo akcji, ale oprócz tego, że pierwszy tom jest wprowadzeniem, to autor od początku zarzuca nas tak dużą ilością królów, baronów, dziedziców, rycerzy i ludzi z pospólstwa, że zwyczajnie ciężko się połapać, kto jest kim, kto kogo lubi, a kogo nie i tak dalej. Żadnego spisu postaci, który by to ułatwił, nie ma (chociaż jest mapka. W końcu każda szanująca się fantasy powinna mieć mapkę), a oprócz ogromu bohaterów (i ich dziwnych imion do spamiętania — obowiązkowy punkt drugi, kiedy piszemy książkę fantasy), jest też duża liczba państw — i znowu trzeba zapamiętać, kto z kim i dlaczego, i kto tam w ogóle rządzi...
Kolejna istotna rzecz mogąca stanąć Wam na drodze do wciągnięcia się w Zawiść, to kilka punktów narracji. I to absolutnie nie jest wada, problem jednak tkwi w tym, że też mamy je od samego początku. Zdążymy więc poznać jednego bohatera, a tu już dostajemy narracje z punktu widzenia kolejnego, a zaraz potem następnego. To wybija z rytmu, ale potem oczywiście zupełnie nie przeszkadza.
Debiutancka powieść Johna Gwynne opowiada historię bardzo klasyczną. Będziemy wiec świadkami konfliktu dobra i zła, który rozpoczął się dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, o których pamiętają tylko nieliczni, a swój finał ma mieć na naszych oczach (oczywiście nie w tym tomie). Konflikt dotyczy dwóch bogów, a rozgrywać go mają ich czempioni powołani z żyjących obecnie ludzi. Innym słowem: będzie rzeź, ale też nie w tym tomie, chociaż nie obyło się bez kilku scen bitewnych jako żywo stawiających mi przed oczami sceny bitewne z filmowego Władcy Pierścieni. Zasadniczo duża ilość bohaterów w tym przypadku oznacza dużą liczbę zgonów. To ogromny plus, że autor nie boi się zabijać postaci, które nie są tylko bezimienną masą, ale proszę, nie oczekujcie po tych słowach drugiej Gry o Tron.
Dużą rolę w Zawiści odgrywa przyjaźń i rodzina. To bardzo miłe, zwłaszcza że w tej książce tak naprawdę tych prawdziwie złych charakterów jest mało. W większości występują tu dobrzy ludzie, którzy po prostu dali się zwieść. A zło w Zawiści jest wyjątkowo podstępne i nie od razu wiadomo, kto będzie czarnym charakterem (dość szybko staje się to jednak oczywiste, aczkolwiek autor wyłazi z siebie, żeby wcale tak nie było). Z drugiej strony słabe te czarne charaktery, ale cóż... pożyjemy, zobaczymy. To w końcu dopiero początek. Melduję też obecność sporej ilości spisków i intryg.
Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli napiszę, że w książce występuje postać młodego chłopca, który na kartach powieści będzie nam dorastał. Corban, bo to o nim mowa, zajmuje większą część Zawiści i jest dosyć ogarniętym młodzieńcem, który nie przechodzi typowo denerwujących humorów nastolatków. Z drugiej strony bardzo się boję, że wyrośnie z niego taki Gary Stu. Postacie w tej powieści na ogół po prostu są i niczym się nie wyróżniają, ale z czasem i tak zaczynamy je lubić. Do stylu Johna Gwynne też idzie się przyzwyczaić i również on niczym się nie wyróżnia. Jest porządny i solidny tak jak cała ta książka. Jedyny większy minus to sztywność Zawiści, ponieważ jest to powieść napisana bardzo na serio i brakuje jej choćby odrobiny luzu, jakieś iskry, czegokolwiek, co przerwałoby drewnianą i poważną narrację. Ale to może ja już zostałam zepsuta przez bardziej "dzisiejsze" książki...
Zawiść polecałabym więc osobom, którym nie nudzą się przemielone po raz kolejny stare rozwiązania w powieściach fantasy, i które lubią w takich powieściach utonąć bez reszty. Książka Johna Gwynne idealnie się do tego sprawdzi. To dobra rzecz, fajerwerków jednak w tym nie ma.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Nigdy nie wiem, jak mam oceniać debiuty. Czasami jednak trafiają się takie książki, po których w ogóle nie czuć, że jest to debiut. W przypadku Zawiści byłam święcie przekonana, że to już któraś z kolei książka autora, bo to było zbyt solidne i dopracowane, jak na debiutanta.
A jednak.
Zawiść w jednym zdaniu można scharakteryzować jako typową powieść fantasy, która...
2018-08-02
Przed przeczytaniem tej książki o takich rzeczach jak zespół Aspergera czy synestezja wiedziałam bardzo niewiele. To jest też powód, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po książkę Daniela Tammeta. Wiedzę najlepiej zdobywać u źródła, a któż lepiej mógłby mi o tym opowiedzieć jak nie osoba, która faktycznie tego doświadcza? No właśnie.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia to próba pokazania ludziom, którzy cierpią na te przypadłości, że mogą żyć normalnie. To też próba uświadomienia pozostałych, jak wygląda życie osób z zespołem Aspergera czy synestezją, i to próba niezwykle udana. Książka ma charakter bardzo osobisty, ponieważ Daniel Tammet w pamiętnikarski sposób opowiada nam o całym swoim życiu. Dowiemy się więc o tym, jak bardzo był wyalienowany w czasach swojego dzieciństwa, czego początkowo nie rozumiał, bo całym jego światem były liczby, jak ciężko było mu zrozumieć, że niektóre rzeczy, które robił, mogły denerwować innych, jak bardzo w jego życiu ważna jest rutyna i schemat... i wiele, wiele więcej.
Książka jest wyjątkowa z tego względu, że większość objaśnień o wyjątkowych umiejętnościach osób z zespołem Aspergera i synestezją opisywana jest z punktu widzenia osoby trzeciej. Niewiele jest relacji z pierwszej ręki. W Urodziłem się... Daniel pozwala nam wniknąć nie tylko w swój świat, ale też i umysł, wyjaśniając nam tak dokładnie, jak tylko potrafi swoje umiejętności. I zadziwia mnie to, jak doskonale wychodzi mu tłumaczenie, co i jak postrzega. W książce nie ma zbyt wielu naukowych wyjaśnień, a sam autor postarał się, by była ona jak najbardziej przystępna i by sięgnąć mógł po nią każdy. To w połączeniu z barwnym opisem życia, emocji i odczuć, jakie towarzyszyły Danielowi, daje naprawdę świetną, wartościową lekturę. Jest to niesamowita relacja, ponieważ pozwala nam zobaczyć, jak bardzo różni się nasze życie od życia osoby cierpiącej na zespół Aspergera, która jednocześnie jest sawantem i synestetą. Pozwala ją zrozumieć, spojrzeć na wszystko jego oczami, otwiera umysł i w pewien sposób uczy też tolerancyjności dla osób, które są w jakikolwiek sposób inne. Nie mogę wyjść z podziwu, jak wspaniale Daniel poradził sobie w świecie, który niczego mu nie ułatwiał. To też daje nadzieję i motywuje nawet osoby, które na żadne z tych przypadłości nie cierpią.
A co właściwie potrafi Daniel? Widzicie, może on dokonać obliczeń, których wynik można sprawdzić jedynie za pomocą komputera. Jest w stanie powiedzieć, w jaki dzień tygodnia urodził się jego rozmówca, poznając samą tylko datę. Przez synestezję widzi kolory, kształty i faktury liczb, dlatego data jego własnych urodzin jest niebieska i stąd tytuł tej książki. Dla Daniela środy zawsze są niebieskie. Nakręcono o nim film dokumentalny pt. Geniusz pamięci, który pokazuje, jak uczy się on języka islandzkiego w tydzień, po czym na żywo udziela w tym języku wywiadu. Daniel jest też osobą, która ustanowiła rekord w recytowaniu z pamięci liczby pi do 22 514 miejsc po przecinku. Przede wszystkim jednak jest on człowiekiem bardzo miłym, uprzejmym, delikatnym i łagodnym, niesamowicie empatycznym, co widać w całej tej książce.
Życie Daniela to jedno wielkie wyzwanie, ale nie poddaje się i cały czas idzie do przodu. Ujęło mnie to, ile wewnętrznej siły ma ten człowiek, ale też z jak ogromnym uczuciem wyraża się o swojej rodzinie, z jakim szacunkiem i powagą podchodzi zarówno do sfery uczuć, jak i do innych osób. To też nie przychodzi mu łatwo, ponieważ autyzm czasem utrudnia mu zrozumienie, jak inni ludzie mogą się czuć. Mimo tego stara się cały czas polepszać swoje umiejętności życia w społeczeństwie, uczyć się tego, co dla większości z nas jest naturalne. Imponuje mi ta determinacja.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia jest więc świetną okazją, żeby dowiedzieć się, jak pracuje umysł z zespołem Aspergera, a jednocześnie sawanta i synestety. A dzięki temu, że Daniel opowiada też o swoim życiu i trudnościach, które go spotykały, lektura niesamowicie wciąga, trochę też wzrusza i z pewnością pozwala nam poczuć ogromną sympatię do tak ciepłego człowieka, jakim jest Daniel. Polecam, jeśli interesuje Was taki temat.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Przed przeczytaniem tej książki o takich rzeczach jak zespół Aspergera czy synestezja wiedziałam bardzo niewiele. To jest też powód, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po książkę Daniela Tammeta. Wiedzę najlepiej zdobywać u źródła, a któż lepiej mógłby mi o tym opowiedzieć jak nie osoba, która faktycznie tego doświadcza? No właśnie.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia...
2018-09-07
Polska fantastyka to temat, w którym mam ogromne zaległości. Uwielbiam Wegnera za jego Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza, znam Wiedźmina, czytałam parę książek Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu i zaliczyłam Arivalda Jacka Piekary, i na tym moja lista się kończy. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo polskie wcale nie znaczy gorsze, a i rodzimych twórców przydałoby się wspierać. W tym miesiącu udało mi się zaznajomić z prozą Anny Kańtoch i odczucia mam podobne, jak wtedy gdy trzy lata temu trafiłam na książki Roberta M. Wegnera... to znaczy mam ochotę rzucić wszystko i natychmiast przeczytać resztę jej książek.
Diabeł na wieży to zbiór opowiadań, które łączy osoba Domenica Jordana, i jest to też początek serii z tym bohaterem. Tytułowe opowiadanie rozpoczynające zbiór z numerkiem "0" to debiutanckie opowiadanie Anny Kańtoch, które ukazało się w druku w roku 2004, w czasopiśmie Science Fiction. I czuć, że jest to debiut, ale takie właśnie debiuty życzyłabym sobie czytać: klimatyczne, z pomysłem, które potrafią przykuć uwagę i są bardzo dobrze napisane. A im dalej w te opowiadania, tym są one lepsze, mniej czuć pewną nienaturalność i sztywność w dialogach czy opisach, a do tego dochodzą wydarzenia rozgrywające się w tle.
Diabła na wieży najprościej można scharakteryzować jako Sherlocka Holmesa w świecie urban fantasy — ale nie takim naszym, współczesnym świecie, tylko bardziej okolice XVII wieku. Co ciekawe kościół i magia funkcjonują tutaj razem, ale bardziej niż z magią musimy zmagać się z siłami nadprzyrodzonymi. To z kolei sprawiło, że ciągle miałam przed oczami Van Helsinga, zarówno przez to, że kościół potrafi wysłać Domenica, by zbadał jakąś nadprzyrodzoną sprawę, jak i przez klimat czy budowę świata. Znajdziemy w nim takie rzeczy jak demony, klątwy, wilkołaki, upiory i inne cuda natury, a tajemniczymi zagadkami z nimi związanymi zajmuje się nasz równie tajemniczy bohater.
O Domenicu Jordanie wiemy bardzo niewiele, tyle tylko, co autorka zdecydowała się nam podsunąć mimochodem w ciągu tych kilku opowiadań. Tu zdanie, tam zdanie, i wyłania się z tego obraz człowieka małomównego, cynicznego i niezwykle inteligentnego, z nienagannymi manierami i obyciem wśród wyższych sfer, a jednak totalnie pozbawionego taktu i nierozumiejącego ludzi. Domenic to z zawodu lekarz, ale zamiast w żywych woli grzebać w trupach, przeprowadzając kontrowersyjne jak na te czasy sekcje zwłok. W detektywa bawi się gnany chorobliwą ciekawością… i nawet ma swoją, bardzo ubogą wersję Watsona.
Opowiadania w Diable na wieży nie są od siebie kompletnie odcięte, lecz w każdym kolejnym możemy znaleźć jakieś wzmianki z historii poprzednich. Jest to dla mnie ogromny atut, bo ja z reguły za opowiadaniami nie przepadam, a od tych nie mogłam się oderwać. Jedna historia to jedna sprawa doprowadzona do końca, chociaż im dalsze opowiadania, tym częściej oprócz głównej sprawy mamy jeszcze jakieś wydarzenia w tle. Klimat tego zbioru jest mroczniejszy, taki z lekkim dreszczykiem, a za większością spraw, które bada Domenic, stoją siły nadprzyrodzone, chociaż największą winę i tak ponosi człowiek. Bardzo podoba mi się wprowadzenie do świata świętych i rola, jako odgrywają, ponieważ w zależności od tego, kto jest patronem miasta, może on nadać jego mieszkańcom jakieś konkretne cechy — na przykład uczynić z nich jasnowidzów, żeby łatwiej było im tępić złe uczynki.
Anna Kańtoch pozostawiła mnie z ogromnym niedosytem, bo nie dość, że tych opowiadań chciałabym więcej, to niesamowicie intryguje postać samego Domenica. Ten niewielki zarys, który zaoferowała nam autorka, ogromnie pobudza apetyt. Kolejny tom z serii zapowiada się więc świetnie, nie tylko z tego powodu, że tam podobno Kańtoch zdradza więcej informacji o swoim bohaterze, ale też dlatego, że z opowiadania na opowiadanie te historie są zwyczajnie coraz lepsze.
Jeśli więc szukacie dobrej polskiej fantastyki, to Annę Kańtoch z całego serca mogę Wam polecić. Seria o Domenicu Jordanie to dobre rozwiązanie, jeśli lubicie fantastykę, powieści detektywistyczne i delikatny klimat grozy. Ja coś czuję, że w najbliższym czasie będę namiętnie wyczytywać książki tej autorki, bo pierwsze moje z nią spotkanie wypadło zaskakująco dobrze. Może nie aż tak dobrze, jak ze wspomnianym we wstępie Wegnerem, bo to trochę inny rodzaj książek, a ja jednak skłaniam się do militarnej fantasy, ale Domenic Jordan mnie kupił i zwyczajnie pragnę więcej.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Polska fantastyka to temat, w którym mam ogromne zaległości. Uwielbiam Wegnera za jego Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza, znam Wiedźmina, czytałam parę książek Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu i zaliczyłam Arivalda Jacka Piekary, i na tym moja lista się kończy. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo polskie wcale nie znaczy gorsze, a i rodzimych twórców przydałoby...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-30
Becky Chambers to kolejna już autorka, której pierwsza, debiutancka powieść została wydana metodą selfpublishingu poprzez zbiórkę na Kickstarterze. I tą powieścią jest własnie Daleka droga do małej, gniewnej planety. Kolejne części wydawane są już w normalnym, prawilnym wydawnictwie i za granicą zbierają mnóstwo dobrych opinii. Na naszym rodzimym poletku nie jest to seria specjalnie znana.
Daleką drogę do małej, gniewnej planety można uznać za przygodowo-obyczajową książkę science-fiction. Jest to space opera i zgodnie z tym, co się dowiedziałam, nietypowa space opera, bo na wskroś pacyfistyczna. Tutaj w ogóle nie ma żadnego mordobicia, toteż fani wszelkich kosmicznych, epickich rozrób mogą poczuć się mocno rozczarowani. W Dalej drodze... tak naprawdę... niewiele się dzieje, a zamiast emocjonujących opisów strzelanin, pościgów czy wojen czytamy o tym, jak nasi bohaterowie kupują mydło na targu, pracują i generalnie próbują ze sobą wytrzymać na jednym statku. Kiedy czytałam tę książkę, to miałam nieodparte wrażenie, że tak mógłby wyglądać Mass Effect, gdyby zabrać mu całą przemoc i tę sprawę z ratowaniem świata, a zostawić tylko eksplorowanie kosmosu, relacje między bohaterami i samych bohaterów z ich bogatą historią. Skojarzenie z Mass Effectem miałam z jeszcze jednego powodu: i tu, i tu ludzkość to nieistotny element na wielkiej, międzygalaktycznej szachownicy, który dopiero niedawno dołączył do wielkiej Wspólnoty Galaktycznej.
Bohaterowie w Dalekiej drodze... zajmują się budowaniem tuneli międzyprzestrzennych. To zwyczajni ludzie, do których właśnie dołącza nowa członkini załogi, mieszkanka Marsa pochodzenia ziemskiego o imieniu Rosemary. Kobieta wkracza na pokład Wędrowca jako urzędniczka tuż przed lotem dalekiego dystansu. Można pomyśleć, że jest to główna postać, ale wcale tak nie jest, ponieważ Becky Chambers skupia się na całej załodze po równo. A jest to niezwykle barwna gromadka wyrazistych charakterów, wśród których znajdziemy na przykład gadzią pilotkę Sissix, Doktora Kucharza, który pełni jednocześnie rolę pokładowego lekarza i kucharza, sztuczną inteligencję, która jest jakby pełnoprawnym członkiem załogi (Mass Effect, znowu) czy szaloną, pokręconą panią technik z nadmiarem energii. I to jest właśnie najmocniejszy element tej książki: bohaterowie wraz z relacjami między nimi i tym, co każdy z nich skrywa (a wszyscy coś skrywają). Zresztą nie powinno to nikogo dziwić, bo w sytuacji, kiedy autorka nie postawiła na akcję, musiała czymś to nadrobić. I nadrobiła: załoga Wędrowca to bardzo interesujące, złożone postacie, które oprócz własnej historii pozwalają nam poznać też historię i obyczaje własnego gatunku. Ogromnie podoba mi się też chemia, która między nimi występuje, bo od razu widać, że wszyscy znają się jak łyse konie, co często prowadzi do zabawnych scen czy dialogów.
Becky Chambers zadbała o różnorodność gatunkową i kulturową, a odkrywanie jej to kolejna zaleta tej książki. Na pokładzie naszego statku budowniczego przeważają ludzie, jednak obecni są też przedstawiciele innych ras i bardzo dba się o to, by nikt nikogo nie uraził żadnym rasistowskim tekstem. Zasadniczo cała książka napisana jest w duchu poszanowania dla obcego gatunku i kultury. Zamiast uprzedzeń jest ciekawość, a choć odmienność czasem prowadzi do kłopotliwych sytuacji, to dokłada się starań, by szybko je wyjaśnić i iść na pewne ustępstwa. W efekcie otrzymujemy świat nieco naiwny i wyidealizowany, ale za to Daleka droga... jest bardzo przyjemną, pozytywną i sympatyczną książką, która stanowi bardzo miłą odmianę do fantastyki, w której zwykle na ogół chodzi o odrąbanie komuś głowy.
A o co chodzi w Dalekiej drodze do małej, gniewnej planety? Dokładnie o to, o czym mówi tytuł: załoga Wędrowca otrzymuje zlecenie na budowę tunelu międzygalaktycznego na odległej planecie Toremich, do której trzeba najpierw dolecieć. I to tyle. Taki brak akcji i bardzo powolne tempo książki jest jedyną wadą, jaką mogłabym wskazać (no, chyba że jako wadę traktujemy też naiwność tej książki) z tym, że mi się czytało to naprawdę dobrze i przywiązałam się do załogi Wędrowca. No i to nie jest tak, że w Dalekiej drodze... w ogóle nie ma akcji, bo naszych bohaterów po drodze spotykają jakieś niewielkie przygody — nie są to jednak te przygody, na które mogliby liczyć fani mocnych doznań czy międzygalaktycznych potyczek, bo w tej książce nie ma żadnego konfliktu. Jest raczej codzienność. Szczerze, to ja bardzo chciałabym przeczytać coś takiego w klimacie fantasy.
U Becky Chambers kosmiczne tło stanowi pretekst do wrzucenia sporej ilości przemyśleń na temat człowieczeństwa czy tolerancji i przemocy. Jeśli ktoś boi się sięgać po science-fiction przez ewentualny "technologiczny bełkot", jak to ja go nazywam, to spokojnie możecie wybrać książki tej autorki, ponieważ u niej niczego takiego nie ma. Nie jest to żadna ambitna czy wysoka literatura, językowo również jest prosto, ale żywo i dynamicznie. To taka bardzo lekka książka, która z powodzeniem nadawałaby się na początek przygody z tym gatunkiem (sama jestem początkująca), zwłaszcza dla młodszych osób przez ogólny, pozytywny wydźwięk książki i brak przemocy. Daleka droga do małej, gniewnej planety jest jak taki mały, słodki puchaty szczeniaczek, na którego wspomnienie od razu jakoś tak ci milej.
Tak więc jeśli macie ochotę na lżejszą, wyidealizowaną i naiwną powieść, która kładzie nacisk na przedstawienie różnorodności gatunkowej i kulturowej w kosmosie, na postacie, między którymi jest bardzo fajna chemia, w której nie ma żadnego konfliktu, a wszyscy są dla siebie mili, to ja bardzo polecam.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Becky Chambers to kolejna już autorka, której pierwsza, debiutancka powieść została wydana metodą selfpublishingu poprzez zbiórkę na Kickstarterze. I tą powieścią jest własnie Daleka droga do małej, gniewnej planety. Kolejne części wydawane są już w normalnym, prawilnym wydawnictwie i za granicą zbierają mnóstwo dobrych opinii. Na naszym rodzimym poletku nie jest to seria...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-03
Neil Gaiman nie zaskoczył mnie swoim Oceanem na końcu drogi. Jest to dokładnie taka powieść, której mogłabym się spodziewać po tym autorze: baśniowa, groteskowa, niczym z sennych, dziecięcych koszmarów. Od razu nasuwają się skojarzenia z Koraliną, i słusznie. Wiele łączy te dwie powieści, a Ocean na końcu drogi określiłabym jako doroślejszą, poważniejszą wersję Koraliny.
W obu tych książkach bohaterem jest kilkuletnie dziecko, które odkrywa drugi, mroczny i niebezpieczny świat istniejący tuż obok i które przez ten świat jest w jakiś sposób zagrożone. W Koralinie jednak rozmiar tego zagrożenia jest znacznie mniejszy, niż w Oceanie na końcu drogi, a i potwór jest tu jakby straszniejszy. Inną, znaczną różnicą między tymi książkami jest to, że w Oceanie na końcu drogi pierwotnym bohaterem jest 47-letni mężczyzna, który po latach wraca na stare śmieci i zaczyna wspominać dziwne wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Wszystko zaczęło się od nowego lokatora, który wynajmował pokój w jego domu rodzinnym, a potem popełnił samobójstwo, budząc przy tym pradawną, mroczną istotę. Oczywiście po rodzicach nie ma co się spodziewać pomocy, tak więc nasz bezimienny bohater może się po nią zwrócić do trzech tajemniczych kobiet mieszkających na farmie na końcu drogi. Jedna z nich nazywa staw oceanem, a druga twierdzi, że pamięta naprawdę stary kraj, który wybuchł.
Ocean na końcu drogi to powieść, która wzbudziła we mnie nostalgiczne uczucia o własnym dzieciństwie. Jest ona tak naprawdę zapisem wspomnień dorosłego człowieka, który cofa się wstecz nie tylko do tajemniczych wydarzeń z tego okresu, ale też swojego dzieciństwa ogółem, co sprawiło, że i ja wróciłam myślami do swojego. Możemy tutaj poczytać takie fragmenty jak wspomnienie ojca, który zawsze ze smakiem zajadał się na śniadanie przypalonymi grzankami, a po latach wyznaje, że nigdy tak naprawdę ich nie lubił. Bohater mówi wtedy, że poczuł się tak, jakby całe jego życie opierało się na kłamstwie i w pewien sposób to stwierdzenie jest zaskakująco prawdziwe. Wszyscy w dzieciństwie w ten czy inny sposób byliśmy oszukiwani przez rodziców i nie było to przecież robione w złej wierze, ale odkrycie po latach, że było inaczej, niż nam mówiono, może człowieka zdziwić. W książce jest znacznie więcej takich wspomnień i zaczęłam się zastawiać, jak wiele autor zaczerpnął z autopsji.
Powieść Gaimana mogę interpretować na dwa sposoby. Tym pierwszym i najbardziej rzucającym się w oczy jest groteskowa opowieść o tym, jak dziecko natrafia na mroczne siły nie z tego świata i dzielnie próbuje stawić im czoła z pomocą trzech tajemniczych kobiet. Jest to opowieść dziwna, ale i pociągająca, bo autor jak zwykle czaruje słowem, tworząc niepowtarzalny, baśniowo-mroczny klimat. Potwory czają się tutaj tuż za rogiem, bo nagle okazuje się, że pod naszym nosem tkwi świat pełen przedziwnych i prastarych stworzeń, które niekoniecznie mają dobre zamiary, nawet jeśli chcą tylko zaspokajać nasze pragnienia w wyjątkowo wypaczony sposób.
Druga moja interpretacja to nieszczęśliwe dzieciństwo bezimiennego bohatera, który mógłby to wszystko sobie wymyślić, aby zapełnić pustkę i samotność tamtego okresu. Otwierające sceny opowiadają nam o tym, jak nikt nie przyszedł na jego 7 urodziny, więc jak zwykle zakopał się w książkach, które były jego jedynymi przyjaciółmi. Nie trudno ułożyć sobie w głowie tak szaleńcze, pełne niebezpieczeństw i dziwnych stworów przygody, kiedy nie ma nikogo do zabawy, rówieśnicy kompletnie cię zignorowali w tak ważnym dla ciebie dniu, a nad głową wiszą rodzinne problemy finansowe i małżeńskie, które bardzo wplatają się w niesamowitą historię bohatera. Ocean na końcu drogi byłby więc dla mnie dziecięcą próbą poradzenia sobie z takimi sprawami i wraz z bohaterem mogę się teraz zastanawiać, czy to wszystko było prawdziwe, czy też była to tylko ułuda.
Oczywiście nie chciałabym odbierać tej książce magii, po prostu takie refleksje naszły mnie podczas jej czytania. Takie powieści są jednak najlepsze: bawią, ale jednocześnie oferują coś więcej, a Gaiman jest w tym wyjątkowo dobry. Bardzo lubię jego krótkie powieści dla młodszego czytelnika, tym bardziej że styl autora po prostu pasuje do takich współczesnych baśni, jaką jest właśnie Ocean na końcu drogi. W wykonaniu tego autora zawsze przypominają mi one filmy Burtona.
Moją ulubioną powieścią Gaimana wciąż pozostaje Nigdziebądź, ale Ocean na końcu drogi absolutnie nie zawodzi i jak najbardziej warto go przeczytać. Jest to książka dokładnie taka, jaką mogłabym chcieć i na jaką liczyłam, ale w nieco doroślejszym wydaniu, niż Koralina czy też Księga Cmentarna, nawet jeśli wszystkie trzy kierowane są do młodszego odbiorcy. Jeśli ktoś chciałby zacząć przygodę z autorem od tej książki, to byłby to dobry wybór, ponieważ Ocean na końcu drogi pokazuje wszystko to, co w Gaimanie najlepsze. A jest tego dużo i zwyczajnie warto autora znać, chociaż uważam, że to jeden z tych przypadków twórczości, którą albo się lubi, albo nie i nic pomiędzy nie ma. Tak czy inaczej — polecam. :)
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Neil Gaiman nie zaskoczył mnie swoim Oceanem na końcu drogi. Jest to dokładnie taka powieść, której mogłabym się spodziewać po tym autorze: baśniowa, groteskowa, niczym z sennych, dziecięcych koszmarów. Od razu nasuwają się skojarzenia z Koraliną, i słusznie. Wiele łączy te dwie powieści, a Ocean na końcu drogi określiłabym jako doroślejszą, poważniejszą wersję Koraliny.
W...
2018-10-08
To już koniec "trylogii w pięciu tomach". Standardowo możemy przygotować się na jazdę bez trzymanki i atakujący zewsząd absurd. Przyznam, że będę tęsknić, ale jednocześnie uważam, że to był najwyższy czas na zakończenie tej serii. Bo choć wciąż można dobrze się bawić przy ostatnich dwóch tomach, to można też postawić pytanie: czy były one potrzebne?
Na początek kilka informacji technicznych. Cześć, i dzięki za ryby oraz W zasadzie niegroźna to czwarty i piąty tom serii Autostopem przez Galaktykę, które zostały wydane razem w jednym zbiorczym wydaniu od wydawnictwa Zysk i S-ka. Wydanie to prezentuje się bardzo ładnie, jest w twardej oprawie i z ilustracjami, które oddają klimat całej serii. Całość posiada pięć tomów*, natomiast we wznowieniach zostały one wydane w trzech zbiorczych. Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, możemy przejść do konkretów.
Cześć, i dzięki za ryby można potraktować jako odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Douglas Adams postanowił napisać romans. Oczywiście nie taki zwykły romans, bo musi pasować do tak zwariowanej i absurdalnej serii, jaką jest Autostopem przez Galaktykę. Akcja rozgrywa się na planecie Ziemia, która co prawda trzy tomy wcześniej została unicestwiona, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nagle znowu istnieje. Tak czy inaczej, Artur po kosmicznej tułaczce wraca do domu z Mgławicy Konia. Na swojej rodzimej planecie poznaje Fenny, która sfiksowała gdzieś w kawiarni w Rickmanswortw, to znaczy "wstała, spokojnie oświadczyła, że doznała wyjątkowego objawienia czy coś w tym stylu, lekko się zachwiała, rozejrzała błędnym wzrokiem i z krzykiem padła twarzą na leżący na stole sandwicz z jajkiem. Od tej pory dręczą ją okropne majaki, że żyje w realnym świecie, halucynuje o wielkich żółtych statkach kosmicznych, nie pomaga szpital za szpitalem". Artur jednak swoje wie, w końcu sam był świadkiem zniszczenia Ziemi, i czuje, że z Fenny łączy go dziwna więź. Chciałby więc z nią porozmawiać. Chciałby też robić z nią wiele innych rzeczy. Miłych rzeczy.
Cześć, i dzięki za ryby to tom, w którym prym wiedzie Artur. Nie jest to właściwie trudne, bo poza gościnnym występem Marvina na jedną czy dwie strony i okazjonalnymi scenami z Fordem, innych znanych postaci z serii tutaj nie ma. Bardzo nad tym ubolewam, zwłaszcza nad tym, jak zmarginalizowany został Marvin, ale z drugiej strony to miło, że autor poświęcił więcej czasu postaci, która raczej nieustannie była spychana na bok. Artur w końcu nieco się ogarnął i wziął życie w swoje ręce, a choć wciąż wiele rzeczy nie wie i nie rozumie, to przynajmniej stara się nadążyć i nie jest już tak bardzo piątym kołem u wozu.
Czwarty tom serii jest zdecydowanie najspokojniejszym i najmniej absurdalnym ze wszystkich, a jednocześnie najbardziej logicznym i spójnym. Akcja prawie w całości toczy się na Ziemi, co nieco odbiera klimat serii, gdzie w większości odbywamy szalone podróże po kosmosie i poznajemy przeróżne, technologiczne cuda. Tutaj tego nie ma, ale wciąż pozostaje satyryczny humor Adamsa, mnóstwo dziwnych sytuacji i sporo trafnych spostrzeżeń o nas samych. Poza tym możemy poznać fenomenalną historię z herbatnikami i dowiedzieć się, jaka jest Ostatnia Wiadomość od Boga do Jego Stworzenia.
Jednak pod znakiem zapytania staje zasadność napisania Cześć, i dzięki za ryby, kiedy spojrzymy na tom piąty, czyli W zasadzie niegroźną. Widzicie, ostatnia część serii kompletnie neguje wszystko to, co stało się w poprzednim tomie, zupełnie tak, jakby nigdy go nie było. To znaczy ja wiem: to jest szalona seria i takie rzeczy powinny być tu na porządku dziennym, więc z jednej strony kwituje to krótkim "aha", i czytam dalej, ale z drugiej naprawdę można zadać sobie pytanie, po co był ten tom czwarty. No, chyba że dla historii z herbatnikami. Historia z herbatnikami to majstersztyk sam w sobie i doskonale rozumiem potrzebę napisania całego tomu tylko po to, by ją opowiedzieć.
W zasadzie niegroźna wraca już na dobrze nam znane, kosmiczne tereny i znów zaczynamy tonąć w oparach absurdu. I to do tego stopnia, że kompletnie nie wiadomo, o co chodzi, bo wszystko się pomieszało i poplątało poprzez przemieszanie rzeczywistości. Doceniam pomysł, ale przez ten chaos totalny ciężko się to czyta. Zupełnie nie wiadomo, kto z kim i dlaczego, ani jaki jest sens całego tego tomu. Owszem, wciąż było kilka zabawnych sytuacji, ale większość tomu była jednak męcząca i absolutnie nie dorównuje poziomowi z tomów pierwszych. Największą przeszkodą były dla mnie sceny z Fordem, co do których miałam wrażenie, że są po prostu zapychaczem, bo choć mnóstwo było w nich akcji i dynamizmu, to były niesamowicie nużące i zanim doszliśmy do meritum, minęło sporo niepotrzebnego czasu. Mimo wszystko Douglas Adams wciąż potrafił zaskoczyć na przykład takim Elvisem Presleyem, zaserwował nam doskonałe życiowe doświadczenia Trillian, dał Sandwicz Mana i całkiem udaną końcówkę.
Czy warto więc doczytać Autostopem przez Galaktykę do końca? I tak, i nie. Niewiele Was ominie, jeśli sobie darujecie, aczkolwiek uważam, że dla tych kilku jasnych punktów warto jednak te tomy przeczytać i serię zamknąć. Najlepiej wypada oryginalna trylogia, ale mimo wszystko przez całą serię autor nie przestaje pod płaszczykiem humoru i absurdu przemycać swoich komentarzy dotyczących funkcjonowania świata. Można się przy tych tomach zrelaksować, ale jednak nie da się ukryć, że ostatnie dwa tomy Autostopem przez Galaktykę nie dorównują jakością tym pierwszym.
Przede wszystkim to już nie jest ten sam humor. Z tomu na tom robiło się coraz bardziej absurdalnie i czasem bardzo na siłę, tak więc naprawdę się cieszę, że to już koniec, bo choć serię pokochałam, to nie chciałabym się przy niej męczyć i zapamiętać ją źle, a to niestety coraz bardziej zmierzało w tym kierunku. Niemniej jednak jest to seria, którą Wam polecam, a przynajmniej te pierwsze trzy tomy. A jak nie trzy, to chociaż ten kultowy tom pierwszy. Autostopem przez Galaktykę to cudowna książka i ma wiele, wiele zalet, które w tych kontynuacjach niestety gdzieś się rozmyły.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
To już koniec "trylogii w pięciu tomach". Standardowo możemy przygotować się na jazdę bez trzymanki i atakujący zewsząd absurd. Przyznam, że będę tęsknić, ale jednocześnie uważam, że to był najwyższy czas na zakończenie tej serii. Bo choć wciąż można dobrze się bawić przy ostatnich dwóch tomach, to można też postawić pytanie: czy były one potrzebne?
Na początek kilka...
2018-10-13
Nigdy nie wiem, jak mam oceniać debiuty. Dobry zwyczaj nakazuje, żeby przymknąć oko na pewne mankamenty, a ja na ogół tak nie potrafię i podchodzę do debiutu jak do normalnej książki, choć staram się, naprawdę staram się tak bardzo nie narzekać. Czarnoskrzydły natomiast jest takim debiutem, z którym tym bardziej nie wiem, co mam zrobić. Bo z jednej strony pomysł jest całkiem niezły, a z drugiej mocno boli mnie wykonanie. Z góry przepraszam za nadmiar cytatów w tym wpisie. One po prostu mówią same za siebie.
Czarnoskrzydły to powieść Eda McDonalda, która zapoczątkowuje serię pt. Znak Kruka. Jak znam życie, będzie to trylogia, ale nigdzie nie znalazłam oficjalnej informacji, ile to ma mieć tomów. Obecnie wydane są dwa, u nas w Polsce dopiero jeden, ale już na horyzoncie wyłania się drugi. I wiecie, to jest ten typ książki, w którym świat stoi na krawędzi przepaści, wszyscy już właściwie jesteśmy jedną nogą w grobie i ze świecą szukać gdziekolwiek okruszka nadziei. To taka książka, w której bohaterem jest twardy najemnik, poznaczony tyloma bliznami, że aby jakoś poradzić sobie z życiem musi nieustannie zaglądać do kieliszka. I nie omieszka nas poinformować, że robi to dlatego, że tak mocno doświadczyło go życie. W końcu my nie musimy patrzeć, jak Nieszczęście wskrzesza cienie naszych mężów czy żon i dzieci tylko po to, by pokazać nam ich ostatnie chwile. Co my tam wiemy o zabijaniu.
Kiedy tworzy się takie dark fantasy, jak obecny tu Czarnoskrzydły (który jest bardzo, bardzo dark, tak bardzo, że tajne matematyczne wzory pisze się tu fekaliami na więziennej ścianie), trzeba mocno uważać, żeby nie przesadzić. To bardzo łatwo może się zemścić i sprawić, że książka brzmi śmiesznie, zwłaszcza kiedy pisana jest z perspektywy pierwszoosobowej. Edowi McDonaldowi właśnie to się momentami przytrafiało. Ryhalt Galharrow, czyli nasz bohater-najemnik potrafi na przykład myśleć, że "wszyscy, którzy nie przyszli ze mną, wyglądali, jakby mieli się zesrać ze strachu. Miałem nadzieję, że tego nie zrobią, chociażby dlatego, że nie zniósłbym takiego smrodu" albo nienawidzić odgłosu uderzenia pięścią w drzwi, bo "pewnego dnia sama Śmierć zbudzi mnie w taki sposób, tylko po to, aby dodać mi nieco cierpień przed zgonem. Taka już z niej suka" czy też "nikt nigdy nie chce iść do Nieszczęścia, ale czasami trzeba podążyć za śladami szczyn, które zostawia nam los". Galharrow jest więc tak bardzo twardy, że właściwie w takich momentach parodiuje sam siebie. Trochę jak Jason Statham w Agentce, który parodiował tam wszystkie inne swoje role.
Fenomenem jest dla mnie jednak wątek romansowy w tej książce. Bo tak, Czarnoskrzydły mimo tego, że jest tak bardzo dark, ma wątek romansowy i to taki, którym mogłaby się poszczycić młodzieżówka, a nie fantasy, które do młodzieżówki z pewnością nie aspiruje. Widzicie, chodzi o to, że Ryhalt Galharrow, czyli nasz zapijaczony macho do wynajęcia, był kiedyś kimś zupełnie innym i po prostu życie dało mu po mordzie, przez co skończył, gdzie skończył. A kim był? Arystokratą był. Wysoko postawionym oficerem był. I w tamtych pięknych czasach zakochał się w pewnej dziewczynie — z wzajemnością. Los jednak ich rozdzielił, ale po latach spotykają się znowu jako kompletnie inne osoby. I tutaj wkracza totalna niespójność Ryhalta Galharrowa, który normalnie tak bardzo twardy i macho, tutaj wzdycha do Ezabeth jak pierwszy lepszy po uszy zakochany podlotek, nieustannie racząc nas swoimi miłosnymi rozterkami, które krążą wokół stwierdzenia chce-ale-się-zmieniliśmy-i-ona-już-mnie-nie-kocha, przerabianego na kilka różnych sposobów ("Próbowałem przekonać samego siebie, że dla mnie także nie jest nikim więcej. Nieważne, że jest piękna, potężna i ma kręgosłup upleciony ze stalowych lin. Nieważne, że w jej towarzystwie czuję, jak coś we mnie rośnie"). Oczywiście autor znów potrafi uraczyć nas swoimi mądrościami, jak przykład "spotkania z nią były jak wyciskanie pryszcza. Dawały satysfakcję, pomimo świadomości, że przez kilka następnych dni będzie się głupio wyglądało".
Czy mogę zrzucić to wszystko tylko i wyłącznie na styl debiutanta? Sama nie wiem. Faktem jednak jest, że w dalszej części książki styl autora się poprawia, aczkolwiek wciąż potrafił wyciągnąć z rękawa jakiś błyskotliwy tekst godny tych przytoczonych wyżej. Odchodząc jednak już zupełnie od stylu, w jakim została napisana ta książka, Czarnoskrzydły ma całkiem niezły pomysł siebie. Oto bowiem mamy świat, w którym magowie tak potężni, że zwani są bogami, od stuleci toczą ze sobą wojnę. Mniej więcej osiemdziesiąt lat przed wydarzeniami w książce w wyniku starcia tych magów, tj. Królowie Głębi kontra Bezimienni, powstało tak zwane Nieszczęście, czyli wielka połać ziemi, na której nie da się żyć, która przesiąknięta jest złem i na której żyją upiorne stworzenia. Starcie to łutem szczęścia zostało wygrane przez naszą stronę barykady, a od przyszłych najazdów chroni tak zwana Maszyneria Nalla. O tym, czy ochroni i tym razem, przekonamy się w książce, ponieważ do tego najazdu dochodzi. Tytułowy Czarnoskrzydły natomiast to nazwa osób, które służą jednemu z Bezimiennych — Wroniej Stopie, i takim Czarnoskrzydłym jest Ryhalt Galharrow. Nasi bohaterowie nie są więc potężnymi pionkami na planszy, lecz raczej pomniejszymi w rękach dużo silniejszych od siebie.
Oprócz magów-bogów w książce występują też inni, pomniejsi magowie, którzy nie mają tej magii w sobie, lecz muszą ją zaczerpnąć (utkać) ze światła. Czyli tacy jakby czarnoksiężnicy, w książce nazywani Przędzarzami tudzież Prządkami. Jest też kilka ciekawych pomysłów na "stwory" czy działającą tu magię, są elementy new weird (np. kiedy Bezimienny chce skontaktować się z Ryhaltem, ze skóry na przedramieniu Czarnoskrzydłego wyszarpuje się kruk, który służy za komunikator). Widać duży wpływ Glena Cooka, nie tylko w nazewnictwie. Język jest często wulgarny, choć z drugiej strony autor próbuje silić się na poetyckość ("niebo szlochało"), co tworzy mi pewien dysonans. Czarnoskrzydłego jednak szybko się czyta, ponieważ akcja w tej książce jest bardzo dynamiczna. Nie ma tu zbyt dużo opisów tego, jak funkcjonuje świat czy wnikania w system magii. Czasem jednak ta akcja jest wręcz dramatycznie ucinana i przyśpieszana, jakby w tym właśnie momencie redaktor postanowił ukrócić fragment fabuły. Na duży plus oceniam natomiast końcówkę. Zasadniczo druga połowa książki na czele z tą końcówką podciąga ocenę książki.
Czarnoskrzydły ma ten duży atut, że pierwszy tom tej serii można z powodzeniem traktować jako standalone, zwłaszcza że drugi tom ma się dziać kilka lat później. Dodatkowo nie jest to książka długa, bo ma jakieś 350 stron, co jak na dzisiejsze standardy rozdmuchanej fantasy jest miłą odmianą. Nie powiem jednak, żeby Ed McDonald zrobił na mnie dobre pierwsze wrażenie, bo nie zrobił. Ale trochę poprawił się w miarę trwania książki, więc przydałoby się dać mu jeszcze jedną szansę i sprawdzić tom drugi. Tyle że to nie jest nic specjalnie oryginalnego. No i ten styl naprawdę nie powala, chyba że lubicie bezpretensjonalność i przekleństwa w narracji czy dialogach, które z jednej strony pasują do tak bardzo mrocznego, smutnego i pozbawionego nadziei świata, ale z drugiej... z umiarem, panie McDonald, z umiarem...
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Nigdy nie wiem, jak mam oceniać debiuty. Dobry zwyczaj nakazuje, żeby przymknąć oko na pewne mankamenty, a ja na ogół tak nie potrafię i podchodzę do debiutu jak do normalnej książki, choć staram się, naprawdę staram się tak bardzo nie narzekać. Czarnoskrzydły natomiast jest takim debiutem, z którym tym bardziej nie wiem, co mam zrobić. Bo z jednej strony pomysł jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-06
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu przedstawiać, ale żeby formalnościom stało się zadość, króciutko to zrobię. Spod pióra tego autora wyszły takie książki, jak Przygody Tomka Sawyera czy Przygody Hucka Finna, które są najsłynniejszymi jego dziełami. Przez Williama Faulknera został nazwany "ojcem amerykańskiej literatury". Jego powieści często są wznawiane i doczekały się sporej liczby ekranizacji, i to zapewne za ich sprawą znany jest szerszej publiczności. Magiczna wręcz zamiana Królewicza i Żebraka to też coś, o czym ciężko zupełnie nic nie usłyszeć. Ta historia bardzo działa na wyobraźnię, sama zaś książka to jedna z tych powieści, które z powodzeniem można polecać zarówno dużym, jak i małym.
Wszystko zaczęło się od narodzin, ponieważ w odwiecznym mieście Londynie pewnego jesiennego dnia w drugiej ćwierci szesnastego stulecia w ubogiej rodzinie nazwiskiem Canty przyszedł na świat chłopiec, którego rodzina ta wcale nie pragnęła. Tego samego dnia w bogatej rodzinie Tudorów przyszło na świat inne angielskie dziecko, gorąco upragnione przez tę rodzinę. Pragnęła go również cała Anglia i tak doń tęskniła, tak go oczekiwała, tak korne zasyłała oń modły do Boga, że gdy narodziło się wreszcie, ludzie bliscy byli radosnego szaleństwa.
Chłopcem, którego rodzina nie pragnęła, był Tom. Czekało go życie żebraka, lecz nieoczekiwanie został królem. Natomiast chłopcem urodzonym w rodzinie Tudorów był Edward. Czekało go życie króla, lecz nieoczekiwanie został żebrakiem. Jak to możliwe? Widzicie, chłopcy ci byli do siebie tak bliźniaczo podobni, że nikt nie zauważył różnicy, a wszelkie odchylenia od normy zrzucano na poczet choroby. Cała reszta to dzieło przypadku.
Królewicz i żebrak to bardzo mądra powieść, która, nawet jeśli moralizuje, to i tak jest przyjemną, wciągająca lekturą przygodową. Zamiana chłopców nie trwała długo, lecz przez te kilka dni zdążyli przeżyć mnóstwo przygód. Tom uraczy nas zabawnymi, lecz refleksyjnymi scenami z królewskiego życia, z którym zupełnie nie jest obeznany i które okazuje się wcale nie być takie cudowne, jak to sobie wyobrażał. Edward natomiast zrozumie, że w żebraczych łachmanach w jego królewskie pochodzenie mogą uwierzyć jedynie dzieci.
Twain w swojej powieści w prosty sposób przekazuje, że nie jest potrzebne szlacheckie urodzenie, by być dobrym i miłosiernym królem, a przede wszystkim dobrym człowiekiem, bo najważniejsze jest to, co ma się w sercu, a nie w kieszeni czy rodowodzie. Brak bogactwa i przepychu może dać więcej szczęścia niż jego posiadanie. W subtelny sposób piętnuje bogactwo i jasno staje po stronie biednych i uciskanych zarówno poprzez osobę Edwarda, jak i Toma. Przyszły, prawowity król na własne oczy widzi, jak wielkie jest okrucieństwo i niesprawiedliwość jego czasów, tym boleśniejsze, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że kary zadawane są za przestępstwa, których skazani nie popełnili. Z pewnością kształtuje to go jako przyszłego, lepszego i znacznie łagodniejszego władcę niż jego ojciec. Podobno w latach swoich rządów król Edward VI miał potem w zwyczaju mówić: cóż wy, szlachetny panie, wiedzieć możecie o ucisku lub cierpieniach? Wiem o tym ja i mój lud — nie wy.
Królewicz i żebrak to też powieść historyczna. Mark Twain często sięgał do kronik i opracowań, zamieszczając w książce mnóstwo przypisów, w których podawał obszerniejsze informacje na dany temat czy też odsyłał do innych źródeł. Jeśli natomiast opisywane są ceremoniały związane z koronowaniem nowego króla, autor potrafił wstawić cytaty prosto z kronik, aby jak najwierniej oddać tamtejsze realia. Królewicz i żebrak jest więc nie tylko przyjemną książką dla dużych i małych, ale też z lektury tej książki można dowiedzieć się czegoś o Anglii za czasów Henryka VIII.
Przyznaję, że nie spodziewałam się, jak bardzo spodoba mi się Królewicz i żebrak. To piękna historia, bardzo pocieszna, przyjemna i satysfakcjonująca, nawet kiedy czytałam ją nie jako dziecko, lecz osoba dorosła. Sympatię wzbudza zarówno mały król, jak i żebrak, a ich historie śledzi się z ogromnym zainteresowaniem i uśmiechem na ustach, zwłaszcza kiedy do kompletu dostajemy sprawne pióro autora. Do lektury zachęca też nowe, prześliczne wydanie z ilustracjami, którymi jestem zachwycona. Legenda natomiast głosi, że historia ta naprawdę miała miejsce, w co po prostu chce się wierzyć. Żebrak, który przez kilka dni był królem i zrezygnował, oraz Król, który przez kilka dni był żebrakiem i na własnej skórze doświadczył cierpień prostych ludzi to coś bajkowo pięknego.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu...
2018-07-27
Tom Wolfe to człowiek, który był jednym z prekursorów Nowego Dziennikarstwa, czyli stylu publicystycznego polegającego na stosowaniu technik literackich w reportażach oraz esejach. Jego książka pt. Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos zaliczana jest do absolutnej klasyki amerykańskiego reportażu. Wydana w 1979 roku książka otrzymała nagrodę dla najlepszej publikacji non-fiction. U nas pierwotnie ukazała się w 1993 roku pod tytułem S-kadra. W czerwcu natomiast wydawnictwo Agora wypuściło wznowienie tej książki pod zmienionym tytułem Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos.
W książce przenosimy się w okres Zimnej Wojny, do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy w USA wybuchła panika. Rosjanie wprowadzili na orbitę pierwszego sztucznego satelitę i Amerykanie uznali, że następnym krokiem ZSRR będzie zrzucanie z kosmosu bomb wodorowych. Wolfe opisuje nastroje panujące w tamtym czasie, desperacki wyścig kosmiczny przypominający starożytny, uświęcony pojedynek i olbrzymią propagandę, która temu wszystkiemu towarzyszyła. Przede wszystkim jednak skupia się na ludziach.
Alan Shepard to człowiek, który w ramach programu Merkury został pierwszym amerykańskim astronautą. Chuck Yeager jako pierwszy przekroczył barierę dźwięku. John Glenn to pierwszy Amerykanin, który został wysłany na orbitę Ziemi, po czym okrążył ją trzykrotnie. Joe Walker jako pierwszy osiągnął wysokość suborbitalną samolotem doświadczalnym... i wymieniać można by tak jeszcze trochę. W książce gości znaczne grono pilotów, którzy zapisali się na kartach historii, oraz astronautów, którzy rozpoczęli kosmiczny podbój. Wszyscy ci ludzie byli w czymś pierwsi, wszyscy przecierali gwiezdne szlaki, udowadniali, że niemożliwe nie istnieje. Wolfe opisuje więc nie tylko początki programów kosmicznych i powstanie NASA, lecz przede wszystkim mówi o pilotach, tych prawdziwych kowbojach, twardzielach, którzy mieli w sobie to tajemnicze coś definiujące mężczyznę z jajami. W swojej książce próbuje on odpowiedzieć na pytanie: kim byli ci ludzie, którzy codziennie ryzykowali życie oblatując samoloty eksperymentalne? Wiedząc, że w każdej chwili mogą zginąć nie ze swojej winy, lecz z winy wadliwej maszyny? Dlaczego pozwolili wystrzelić się w kosmos, podejmując z pozoru samobójczą misję (wszak nasze rakiety zawsze wybuchają)? Szaleńczy głód życia, adrenaliny i nieustanne ryzyko, codziennie pokonywanie granic i udowadnianie, że nie ma rzeczy niemożliwych, a wszystko to zgodnie z uświęconą wojskową tradycją Latania i Chlania, Chlania i Rajdowania i tak dalej — oto, co znajdziecie w tej książce.
Powiedzieć, że jest to męska lektura, to mało. Wolfe oddaje głos pilotom i astronautom, co sprawia, że wszystkie te wydarzenia widzimy z ich perspektywy, a opowiedziane są one ich językiem. Można wręcz odnieść wrażenie, że słyszymy opowieść jednego z tych asów przestworzy, który codziennie zagląda śmierci w oczy. I snuje on swoją historię na totalnym luzie, z prawdziwą nonszalancją, być może przy butelce czegoś mocniejszego w zadymionym pomieszczeniu, tylko mimochodem dając Ci znać, jaki z niego kozak — no bo przecież nie przystoi mu przechwalać się wprost. Styl narracji jest więc potoczny, swobodny, luzacki i bardzo dynamiczny, ze szczyptą ironii i sarkazmu, z dużą ilością krótkich zdań zakończonych wykrzyknikiem. Zdarzają się nudniejsze momenty, ale przez większość czasu książkę czyta się jak bardzo dobrą powieść — z tą różnicą, że ona naprawdę się wydarzyła.
Dziś taki sposób prowadzenia reportaży już nie zaskakuje, ale na tamte czasy było to bardzo nowatorskie rozwiązanie. Choćby z tego powodu warto po Najlepszych sięgnąć, jeśli interesuje Was ten typ literatury i książki, które miały na nią znaczący wpływ. Wolfe koncentruje się na wydarzeniach z codzienności swoich bohaterów, opisując detale do tego stopnia, że czytamy nawet o lewatywie. Autor poświęcił 7 lat na napisanie Najlepszych, przeprowadzając wywiady z astronautami, pilotami i ich żonami, co skutkuje bardzo rzetelnym materiałem. Jednak każdy medal ma swoją drugą stronę, więc Najlepsi to nie tylko opowieść o odwadze i szalonym pędzie na szczyt, lecz także o dramacie żon, które tylko czekały na wizytę Ponurego Przyjaciela Wdów i Sierot, i o tym, czego prawdziwy facet na głos nie powie.
To, co bardzo zwróciło moją uwagę w Najlepszych to odniesienia do powieści My Zamiatina, którą nie tak dawno miałam okazję czytać. Zawsze to miło natrafić na nawiązania do książki, którą się zna, zwłaszcza że autor tak trafnie tutaj tych odniesień używa, przedstawiając Rosjan jako wszechpotężny Integrał na czele z Głównym Konstruktorem. Oprócz tego mam teraz straszną pokusę zagrania jeszcze raz w Mass Effect, ponieważ bohater tej gry nosi nazwisko po pierwszym Amerykańskim astronaucie: Shepard. Może to nic, ale w moim przypadku to tylko rozbudza apetyt na więcej, bo kosmiczna tematyka kusi mnie teraz jeszcze mocniej i na pewno niedługo do niej wrócę. W tym miesiącu, i też od wydawnictwa Agora wyjdzie książka odsłaniająca kulisy lotu Polaka w kosmos, więc to tak jakby kontynuacja wątku, tylko z naszej, polskiej perspektywy. Warto mieć na uwadze.
Jeśli więc interesuje Was to, jak człowiek zaczął sięgać gwiazd, interesują Was pierwsze loty załogowe, lotnictwo i samoloty eksperymentalne, to jest to książka dla Was. To solidny i porządny materiał przedstawiony w ciekawy sposób, mówiący o jeszcze ciekawszych rzeczach: nie tylko o gwiezdnych podbojach, ale też przekraczaniu granic i udowadnianiu, że niemożliwe nie istnieje. I nie mogę nie skomentować tego, jak trafny tym razem wybrano tytuł, ponieważ Najlepsi naprawdę opowiadają o kowbojach. Tylko takich kosmicznych.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Tom Wolfe to człowiek, który był jednym z prekursorów Nowego Dziennikarstwa, czyli stylu publicystycznego polegającego na stosowaniu technik literackich w reportażach oraz esejach. Jego książka pt. Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos zaliczana jest do absolutnej klasyki amerykańskiego reportażu. Wydana w 1979 roku książka otrzymała nagrodę dla najlepszej publikacji...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-16
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak wyśmienitą ucztą trzeba rozkoszować się powoli.
Hyperion jest powieścią szkatułkową, w której różnorodność gatunkowa przyprawia o zawroty głowy. To nie tylko powieść science-fiction, ponieważ znajdziemy w niej i cyberpunkową powieść detektywistyczną, poezję romantyczną, horror, military sf, powieść autobiograficzną, trochę romansu, a nawet poruszającą obyczajówkę. Gdyby obedrzeć Hyperiona z otoczki sci-fi to i tak byłaby to fenomenalna książka, ponieważ trzon tej powieści stanowią niezwykle przemyślane historie bohaterów, gdzie każda z osobna mogłaby stanowić odrębną, równie fenomenalną powieść.
Wszystko to łączy osoba Dzierzby, legendarnego półboga o czerwonych oczach, który zamieszkuje Grobowce Czasu na Hyperionie. Kim właściwie jest Dzierzba? Skąd przybył i po co? Czy zwiastuje zagładę ludzkości? Nie wiadomo, chociaż książka w miarę czytania podsuwa nam kilka odpowiedzi. Wiadomo jednak, że Dzierzba jest istotą niezwykle potężną i śmiercionośną, która swoje ofiary nabija na drzewo bólu. Do niego właśnie podróżują nasi bohaterowie w ostatniej pielgrzymce przed wielką, międzygalaktyczną wojną, aby prosić go spełnienie swoich próśb. Każdy z nich ma własny bagaż doświadczeń, każdy dźwiga swój własny krzyż. Jest ich siódemka: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Szkopuł w tym, że tylko jedno zostanie wysłuchane, a reszta zginie.
Uznając, że wszyscy jadą na tym samym wózku, nasi bohaterowie gromadzą się wieczorami i zaczynają mówić o sobie. Jak już zostało wspomniane, wszystkie ich opowieści są świetne. Przedstawione są w nich zarówno tragedie osobiste, dzięki którym rozumiemy powody, przez które zdecydowali się na samobójczą wyprawę do Dzierzby, jak i te na skalę światową. Początkowo miałam wrażenie, że każda kolejna opowieść podnosi poprzeczkę coraz wyżej, ale przy końcu zaczęły mi się trochę dłużyć. Myślę jednak, że wszystko zależy od tego, w jakich książkach gustujemy: ja nigdy nie przepadałam za powieściami detektywistycznymi, kryminałami, wątkami politycznymi, i to właśnie z nimi miałam tutaj problem. Nie jest to więc absolutnie wina książki, tylko moich prywatnych gustów, a różnorodność w książce Simmonsa jest na tyle duża, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Wszystko jest przemyślane i dopięte na ostatni na guzik, a każda z historii opowiada o czymś zupełnie innym zarówno fabularnie, jak i gatunkowo. W tych historiach autor stopniowo przedstawia nam nie tylko swoich bohaterów, ale również Dzierzbę i świat przyszłości, gdzie Ziemia już nie istnieje, a ludzkość skolonizowała dziesiątki, jeśli nie setki planet.
Jestem pod absolutnym wrażeniem tego, jak pisze Dan Simmons. Jak świetnie buduje klimat, za co by się nie wziął, jak swobodnie i lekko przekazuje swoją historię, jak potrafi poruszyć, rozbawić, zaintrygować i wzbudzić grozę. Oszołomić może ogrom dorobku kulturalnego, do którego autor nawiązuje, bo takie mniej lub bardziej oczywiste odniesienia w książce pojawiają się cały czas. Takim najbardziej oczywistym jest nawiązanie do poety Johna Keatsa już w samym tytule książki, ponieważ Keats napisał niedokończony utwór zatytułowany właśnie Hyperion. W książce poeta często jest cytowany, a nawet w pewnym sensie pojawia się osobiście.
Co mnie jeszcze zachwyca to to, z jaką łatwością Dan Simmons przeskakuje z opowieści na opowieść. Nie byłoby w tym nic specjalnie zaskakującego, gdyby nie ta różnorodność, bo pisanie z równą swobodą o podróży księdza z wątpliwościami dotyczącymi własnej wiary i epickich bitwach w kosmosie z seksem w tle, o etycznych dylematach związanych z Abrahamem i wiecznie pijanym, klnącym poecie prowadzącym rozpustne życie, o głębokich rozważaniach odnośnie do poezji czy literatury i sensacyjnym pościgu za podejrzanym mordercą jest doprawdy zadziwiające. I godne podziwu.
Jedyne, co mnie troszkę rozczarowało to końcówka, której chyba nie do końca rozumiem. Byłabym naprawdę wściekła na autora, gdyby tak to zakończył, ale na szczęście jestem świadoma tego, że jest kontynuacja. Sam Hyperion natomiast jest wprowadzeniem, przedstawieniem postaci i świata, i tak naprawdę nie wyjaśnia się tu nic. Dobrym pomysłem będzie więc zaopatrzenie się od razu w drugi tom.
Warto jeszcze wspomnieć o tłumaczeniach, ponieważ w Artefaktowym wydaniu Hyperiona Dzierzba jest Dzierzbą, natomiast w starszym wydaniu w tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika bestia z Hyperiona zwie się Chyżwarem. Dokładnym tłumaczeniem jest właśnie Dzierzba (ang. shrike). Początkowo żałowałam, że nie mam tego tłumaczenia z Chyżwarem, ponieważ brzmiał mi on znacznie lepiej, ale bardzo szybko przywykłam do Dzierzby i teraz nie zamieniłabym tego tłumaczenia na drugie. W rzeczywistości natomiast Dzierzba to taki mały, ładny ptaszek z niemiłym zwyczajem nabijania żywych ofiar na cierń czy ostrą gałąź w celu późniejszego ich spożycia.
Hyperion jest książką, którą z całego serca wam polecam. Powiedzieć, że to świetna rzecz, to po prostu za mało. Jestem nim absolutnie zachwycona i to właśnie Hyperion staje się pierwszą książką science-fiction, która dołącza do grona moich ulubionych. A dzięki temu, że w Hyperionie balans pomiędzy opowieścią a nauką jest doskonale wyważony, będzie to dobry wybór na początek przygody z tym gatunkiem. Zachęcam więc gorąco do przeczytania, bo naprawdę warto.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Keigo Higashino to jeden z najlepiej sprzedających się autorów w Japonii. Jego zasięgi można porównać do Jamesa Pattersona czy Deana Kontza i te nazwiska nie padają tu przypadkowo, ponieważ Higashino ma na swoim koncie wiele kryminałów. Powieści tego autora wielokrotnie ekranizowano i jako filmy, i jako seriale. W Polsce pierwszą wydaną powieścią Higashino są Cuda za rogiem. Możecie też znaleźć film z 2017 pod tytułem Namiya Zakkaten no kiseki.
Cuda za rogiem to książka, która ma za zadanie sprawić, żebyśmy poczuli się lepiej. Spokojnie można przyrównać ją do ciepłego, mądrego i wzruszającego filmu o ludziach z problemami, którzy jakoś sobie z nimi poradzili — lepiej lub gorzej, ale przetrwali ten ciężki moment w swoim życiu. Zazwyczaj na takich filmach trzeba mieć ze sobą zapas chusteczek, bo oczy niebezpiecznie łzawią, i nie inaczej jest z tą książką. Sylwka z unserious.pl robiła kiedyś wpis o 5 książkach, których lepiej nie czytać w miejscu publicznym, i Cuda za rogiem spokojnie można dodać do tej listy.
Powieść Keigo Higashino nie należy do książek, które zachwyciłyby nas warsztatem pisarskim autora ani żadnym drugim dnem w tym, o czym autor pisał. To prosta książka, ale w tej swojej prostocie mądra i chwytająca za serce. Nie jest napisana jednym ciągiem, lecz dostajemy 5 historii o różnych ludziach, a co za tym idzie różnych rozterkach: od problemów miłosnych, przez przyszłość i wybór kariery, aż po długi i dom dziecka. Wszystkie te historie łączą się jednak ze sobą i przenikają nawzajem, i tak jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak wszystkie te opowieści prowadzą do pewnego sklepu wielobranżowego. Właścicielem sklepu jest poczciwy, samotny staruszek, który listownie udzielał porad na wszelkie problemy, o których ludzie zechcieli mu napisać.
Problemy, o których ludzie pisali w swoich listach, często dotyczyły spraw ważnych i kluczowych dla ich życia. I zawsze, ale to zawsze autor pozwala nam poznać koniec opowiedzianej historii. Czasami trzeba było wybrać między miłością a karierą, innym razem między sercem a rozsądkiem. Każda z tych spraw była na swój sposób trudna i wyjątkowa, i ta różnorodność jest dużą zaletą powieści. Dodano do niej również odrobinę realizmu magicznego, ponieważ jakimś sposobem sklep staruszka Namiya uzyskał połączenie z przyszłością i listy z przeszłości mogły trafić do przeszłości i odwrotnie. Nie jest wytłumaczone, dlaczego tak się stało — po prostu tak jest i już. Cuda za rogiem to nie jest książka, która skupiałaby się na tłumaczeniu takich rzeczy. To powieść mówiąca o emocjach i w bardzo łatwy sposób wyzwalająca te emocje w nas. Ale wiecie, czasami takie rzeczy, które powodują, że oczy nam zwilgotnieją, są po prostu potrzebne i pozwalają się oczyścić od negatywnych uczuć.
Cuda za rogiem oprócz opowiedzianych historii przekazują nam coś jeszcze, a mianowicie ile radości można czerpać z tego, że się komuś pomogło. Wystarczy zwykła rozmowa, ludzie bowiem często nie potrzebują rady, ale po prostu wymiany zdań z kimś obcym, bezstronnym, kto ich wysłucha i zada odpowiednie pytania. Często mamy też już gotową odpowiedź w głowie, ktoś po prostu musi nas o tym uświadomić i utwierdzić w przekonaniu, że jest to decyzja słuszna. I choć mogłabym się czepiać odrobiny infantylności w tym wszystkim, to szczerze mówiąc, zupełnie nie mam na to ochoty. To wartościowa, ciepła i kojąca książka, i nie chciałabym niszczyć sobie jej obrazu w głowie przez próbę jej głębszego analizowania.
Powieść Keigo Higashino jest więc świetną rzeczą do przeczytania, kiedy Wam źle. I obojętnie, czy macie cięższe chwile, czy też smutno wam przez jesienną aurę, Cuda za rogiem mogą podnieść Was na duchu. To książka, która pokazuje, że nawet z najgorszej sytuacji można znaleźć wyjście i iść do przodu. To też taka książka, która sprawi, że poczujecie się lepiej. Ze swojej strony bardzo polecam.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Keigo Higashino to jeden z najlepiej sprzedających się autorów w Japonii. Jego zasięgi można porównać do Jamesa Pattersona czy Deana Kontza i te nazwiska nie padają tu przypadkowo, ponieważ Higashino ma na swoim koncie wiele kryminałów. Powieści tego autora wielokrotnie ekranizowano i jako filmy, i jako seriale. W Polsce pierwszą wydaną powieścią Higashino są Cuda za...
więcej Pokaż mimo to