-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać12
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik1
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik7
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2018-10-27
2018-09-07
2018-07-02
Japonia to kraj, który fascynuje mnie już od dobrych kilku lat, ale dopiero nie tak dawno temu to zainteresowanie przeszło z "lubię czytać mangi/oglądać anime i sporadycznie przeczytać jakąś książkę podróżniczą" na "chcę faktycznie dowiedzieć się więcej o kulturze i historii tego kraju". Antoni Ferdynand Ossendowski też przeżył taką fascynację Krajem Kwitnącej Wiśni i na jej fali napisał kilka opowiadań opublikowanych w tomie zatytułowanym "Szkarłatny kwiat kamelii". Jak podaje wydawnictwo, obok prozy Wacława Sieroszewskiego jest to jedno z najwcześniejszych świadectw zauroczenia Japonią.
Na pewno większość z Was wie, że Japonia przez bardzo długi czas trwała w bezwzględnej izolacji. Proces otwierania jej granic zapoczątkowała wizyta komodora Matthew Perry'ego wraz z flotyllą amerykańskich statków w 1853 roku. W 1854 podpisano traktat o pokoju i przyjaźni, a w 1856 pierwszy amerykański konsul podpisał traktat handlowy, na mocy którego Japonia otworzyła niektóre swoje porty na wymianę handlową. W ciągu dwóch następnych dwóch miesięcy Japonia podpisała kolejne traktaty handlowe z głównymi, europejskimi potęgami. Okres izolacji został więc zakończony dopiero w drugiej połowie XIX wieku.* To nie jest tak dawno temu i prawdopodobnie dlatego Japonia jako ten kraj pełen egzotycznej inności i obcości fascynuje nas i dzisiaj we wcale nie mniejszym stopniu.
"Szkarłatny kwiat kamelii" jest dokładnie tym, czym myślałam, że będzie — zapisem obcokrajowca, który zauroczony tą innością próbuje przelać swoje obserwacje na papier. Ossendowski zrobił to w formie króciutkich opowiadań po kilka, kilkanaście stron. Opowiadań jest w sumie 15, a cały zbiór zamyka się w 161 stronach. I niestety bardzo widać, że są to opowiadania pisane przez kogoś, kogo Japonia oczarowała, rozkochała w sobie, i kto dostrzega tylko to, co na jej powierzchni, co jest inne i egzotyczne. W "Szkarłatnym kwiecie kamelii" pełno więc pięknych gejsz, szlachetnych, pełnych poświęcenia samurajów, odważnych cesarzy, pomocnych mnichów czy szogunów. Jest opis rytuału harakiri, opowiadanie o gejszy wiosny, tańcu miecza czy o tym, jak wielkie znaczenie dla Japończyków ma bushido. Coś można więc z tego zbiorku wyciągnąć, ale większość tych tekstów ociera się o banał — jak historia o miłości cudzoziemca i gejszy, gdzie on wyjechał, a ona została w kraju, czy nie ma żadnej puenty — jak historia o uratowaniu polskiego dziecka przez japońskiego rybaka od skończenia jako posiłek rekina.
Nie miałabym z tym może aż tak wielkiego problemu, gdyby nie to, że i styl Ossendowskiego zupełnie do mnie nie trafił. Próbuje on budować bardzo ładne, poetyckie zdania, ale w moim odczuciu są one za bardzo patetyczne i egzaltowane, co w połączeniu z brakiem sensu niektórych historii czy wspomnianych banałów wywiera bardzo złe wrażenie. Jego historie pełne są romantyzmu i nostalgii, których ja zupełnie nie odczułam, a nawet więcej — w moim przypadku poszło to w zupełnie przeciwną stronę, zwłaszcza że tego romantyzmu było tutaj naprawdę dużo, a ja zazwyczaj stronię od takich historii. Być może to nie moja wrażliwość, ale zupełnie się od tego zbioru odbiłam i też nie uważam go za dobrze napisany. Powiedziałabym wręcz, że niektóre z tych opowiadań to poziom fan fiction osoby zafascynowanej Japonią. "Szkarłatny kwiat kamelii" wywołał więc we mnie tylko frustrację.
Książkę można przeczytać jako literacką ciekawostkę z uwagi na fakt, że jest to jeden z pierwszych zapisów zauroczenia Krajem Kwitnącej Wiśni, ale żebym polecała, to nie.
*Kultura japońska, Paul Varley, s. 229-230
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Japonia to kraj, który fascynuje mnie już od dobrych kilku lat, ale dopiero nie tak dawno temu to zainteresowanie przeszło z "lubię czytać mangi/oglądać anime i sporadycznie przeczytać jakąś książkę podróżniczą" na "chcę faktycznie dowiedzieć się więcej o kulturze i historii tego kraju". Antoni Ferdynand Ossendowski też przeżył taką fascynację Krajem Kwitnącej Wiśni i na...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-04
Polska fantastyka to temat, w którym mam ogromne zaległości. Uwielbiam Wegnera za jego Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza, znam Wiedźmina, czytałam parę książek Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu i zaliczyłam Arivalda Jacka Piekary, i na tym moja lista się kończy. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo polskie wcale nie znaczy gorsze, a i rodzimych twórców przydałoby się wspierać. W tym miesiącu udało mi się zaznajomić z prozą Anny Kańtoch i odczucia mam podobne, jak wtedy gdy trzy lata temu trafiłam na książki Roberta M. Wegnera... to znaczy mam ochotę rzucić wszystko i natychmiast przeczytać resztę jej książek.
Diabeł na wieży to zbiór opowiadań, które łączy osoba Domenica Jordana, i jest to też początek serii z tym bohaterem. Tytułowe opowiadanie rozpoczynające zbiór z numerkiem "0" to debiutanckie opowiadanie Anny Kańtoch, które ukazało się w druku w roku 2004, w czasopiśmie Science Fiction. I czuć, że jest to debiut, ale takie właśnie debiuty życzyłabym sobie czytać: klimatyczne, z pomysłem, które potrafią przykuć uwagę i są bardzo dobrze napisane. A im dalej w te opowiadania, tym są one lepsze, mniej czuć pewną nienaturalność i sztywność w dialogach czy opisach, a do tego dochodzą wydarzenia rozgrywające się w tle.
Diabła na wieży najprościej można scharakteryzować jako Sherlocka Holmesa w świecie urban fantasy — ale nie takim naszym, współczesnym świecie, tylko bardziej okolice XVII wieku. Co ciekawe kościół i magia funkcjonują tutaj razem, ale bardziej niż z magią musimy zmagać się z siłami nadprzyrodzonymi. To z kolei sprawiło, że ciągle miałam przed oczami Van Helsinga, zarówno przez to, że kościół potrafi wysłać Domenica, by zbadał jakąś nadprzyrodzoną sprawę, jak i przez klimat czy budowę świata. Znajdziemy w nim takie rzeczy jak demony, klątwy, wilkołaki, upiory i inne cuda natury, a tajemniczymi zagadkami z nimi związanymi zajmuje się nasz równie tajemniczy bohater.
O Domenicu Jordanie wiemy bardzo niewiele, tyle tylko, co autorka zdecydowała się nam podsunąć mimochodem w ciągu tych kilku opowiadań. Tu zdanie, tam zdanie, i wyłania się z tego obraz człowieka małomównego, cynicznego i niezwykle inteligentnego, z nienagannymi manierami i obyciem wśród wyższych sfer, a jednak totalnie pozbawionego taktu i nierozumiejącego ludzi. Domenic to z zawodu lekarz, ale zamiast w żywych woli grzebać w trupach, przeprowadzając kontrowersyjne jak na te czasy sekcje zwłok. W detektywa bawi się gnany chorobliwą ciekawością… i nawet ma swoją, bardzo ubogą wersję Watsona.
Opowiadania w Diable na wieży nie są od siebie kompletnie odcięte, lecz w każdym kolejnym możemy znaleźć jakieś wzmianki z historii poprzednich. Jest to dla mnie ogromny atut, bo ja z reguły za opowiadaniami nie przepadam, a od tych nie mogłam się oderwać. Jedna historia to jedna sprawa doprowadzona do końca, chociaż im dalsze opowiadania, tym częściej oprócz głównej sprawy mamy jeszcze jakieś wydarzenia w tle. Klimat tego zbioru jest mroczniejszy, taki z lekkim dreszczykiem, a za większością spraw, które bada Domenic, stoją siły nadprzyrodzone, chociaż największą winę i tak ponosi człowiek. Bardzo podoba mi się wprowadzenie do świata świętych i rola, jako odgrywają, ponieważ w zależności od tego, kto jest patronem miasta, może on nadać jego mieszkańcom jakieś konkretne cechy — na przykład uczynić z nich jasnowidzów, żeby łatwiej było im tępić złe uczynki.
Anna Kańtoch pozostawiła mnie z ogromnym niedosytem, bo nie dość, że tych opowiadań chciałabym więcej, to niesamowicie intryguje postać samego Domenica. Ten niewielki zarys, który zaoferowała nam autorka, ogromnie pobudza apetyt. Kolejny tom z serii zapowiada się więc świetnie, nie tylko z tego powodu, że tam podobno Kańtoch zdradza więcej informacji o swoim bohaterze, ale też dlatego, że z opowiadania na opowiadanie te historie są zwyczajnie coraz lepsze.
Jeśli więc szukacie dobrej polskiej fantastyki, to Annę Kańtoch z całego serca mogę Wam polecić. Seria o Domenicu Jordanie to dobre rozwiązanie, jeśli lubicie fantastykę, powieści detektywistyczne i delikatny klimat grozy. Ja coś czuję, że w najbliższym czasie będę namiętnie wyczytywać książki tej autorki, bo pierwsze moje z nią spotkanie wypadło zaskakująco dobrze. Może nie aż tak dobrze, jak ze wspomnianym we wstępie Wegnerem, bo to trochę inny rodzaj książek, a ja jednak skłaniam się do militarnej fantasy, ale Domenic Jordan mnie kupił i zwyczajnie pragnę więcej.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Polska fantastyka to temat, w którym mam ogromne zaległości. Uwielbiam Wegnera za jego Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza, znam Wiedźmina, czytałam parę książek Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu i zaliczyłam Arivalda Jacka Piekary, i na tym moja lista się kończy. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, bo polskie wcale nie znaczy gorsze, a i rodzimych twórców przydałoby...
więcej Pokaż mimo to