-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyNowe „444” Macieja Siembiedy – przeczytaj zupełnie inny początek książki!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-06-01
2019-01-28
2019-01-27
2019-01-23
2018-02-16
2018-07-16
2017-10-20
"Równoumagicznienie" rozpoczyna ona podcykl o Wiedźmach, które w moim osobistym rankingu są na drugim miejscu tuż za podcyklem o Straży. W książkach tych możemy poznać jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w serii Pratchetta, a więc jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną i uwielbianą przez miliony Babcię Weatherwax.
Zaczynając czytać "Równoumagicznienie" niemal na samym początku natkniemy się na fragment, w którym autor tłumaczy nam, o czym ta książka jest. A jest to "opowieść o tym, czym jest magia i dokąd zmierza, a co ważniejsze, skąd przychodzi i po co. Przedstawiona historia nie pretenduje do odpowiedzi na wszystkie te pytania, może jednak pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego Gandalf nigdy się nie ożenił i dlaczego Merlin był mężczyzną. Jest to również opowieść o seksie, choć nie w sensie atletyczno-gimnastycznym, czy też w sensie policz wszystkie nogi i podziel przez dwa". Od siebie dodam, że jest to historia bardziej kobieca, która porusza temat równouprawnienia, ale w takim fantastycznym wydaniu, a więc równoumagicznienia. Wszyscy wszak wiedzą, że kobieta magiem zostać nie może. Zapewne wszyscy też wiedzą, że ósmy syn ósmego syna na maga jest przeznaczony. Tylko co wtedy, gdy ósmym synem ósmego syna okazuje się córka?
"Równoumagicznienie" rozpoczyna się w momencie, kiedy będący na skraju śmierci czarodziej imieniem Drum Billet przybywa do wioski Głupi Osioł, aby przekazać swoją moc rzeczonemu chłopcu. Czarodziej jednak będąc już jedną nogą w grobie nie miał czasu upewnić się co do płci dziecka i niechcący przekazał moc dziewczynce. Eskarina, w skrócie Esk, będzie musiała się więc zmierzyć z tym niechcianym prezentem w świecie, w którym żaden czarodziej o kobiecie-magu nie chce nawet słyszeć.
Esk to bardzo mądra i rezolutna dziewczynka, ale nie da się ukryć, że powieść od początku kradnie Babcia Weatherwax. To prawdziwy fenomen: ta kobieta ma taką reputację, że nikt nie ośmieli się jej sprzeciwić, a jej woli ulegnie nawet sam Śmierć. Ma trudny charakter, surowe zasady, które stosuje do wszystkich, oprócz samej siebie, niezmiennie chodzi w czerni, a do wszelkich braków w wiedzy w żaden sposób się nie przyzna. Książek nie toleruje z powodów moralnych, ponieważ słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja. Zamiast czarowania w znacznej mierze stosuje głowologię, czyli przekonywanie kogoś, że korzystamy z magii, kiedy faktycznie tego nie robimy. Nie sposób Babci nie pokochać. Po prostu się nie da.
Powieść Pratchetta jak zwykle cechuje się fantastycznym, inteligentnym humorem. Gorąco nie radzę wam czytać jego książek w komunikacji miejskiej, ponieważ ja sama tyle razy się przy niej śmiałam, że zaczynam podejrzewać, że współpasażerowie mogli mnie posądzać o problemy ze sobą (tudzież po prostu stwierdzili, że czytam wyśmienitą książkę i czym prędzej spoglądali na okładkę, żeby wiedzieć, czego mają szukać). Jednocześnie jest to spojrzenie na równouprawnienie w taki sposób, jaki to tylko Pratchett potrafi zrobić. No bo dlaczego właściwie kobiety nie mogą być magami? Gdzieś to zapisano? Nikt z czarodziejskiej braci nie potrafił udzielić odpowiedzi innej niż śmieszna wymówka albo prostego "bo tak", które ucinało wszelką, dalszą dyskusję. Z drugiej strony żaden mężczyzna nigdy nie został wiedźmą i też jest to naturalna kolej rzeczy. W powieści zderzy się więc damski pogląd na magię z tym męskim, co można przekładać i na rzeczywistość, poczytamy o naturze magii i walce o swoje prawa, a także autor wielokrotnie będzie puszczał do nas oko przy okazji licznych pytań młodej Esk, skąd właściwie biorą się dzieci. Wszystko to okraszone zostało sporą dawką humoru, satyry i wyolbrzymień — jak zawsze.
"Równoumagicznie" to jedna z pierwszych książek w serii "Świata Dysku" (ma numerek 3), od której tak właściwie można zacząć przygodę z całym cyklem. "Świat Dysku" nie trzeba czytać po kolei, bo każdy tom stanowi odrębną historię, ale warto iść w kolejności chronologicznej w zakresie podcykli, bo wtedy nie będziemy zdezorientowani w losach naszych bohaterów. Wiele osób nie poleca rozpoczynania przygody z Dyskiem od dwóch pierwszych tomów, bo można się zrazić, i ja się do tego dołączam. Zacząć można nawet od jeszcze późniejszych tomów i wziąć się na przykład za Straż (Straż! Straż!, tom 8), albo za Śmierć (Mort, tom 4), i jak już Pratchett u nas chwyci, to dopiero wtedy ewentualnie do tych pierwszych tomów wrócić.
Tak czy inaczej, gorąco polecam wam czytanie Pratchetta i gorąco polecam wam "Równoumagicznienie", bo to świetna, błyskotliwa i humorystyczna książka. No i jest tu Babcia Weatherwax, a dla niej samej warto książkę przeczytać.
- Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się przynajmniej jeździć konno.
- Co to jest słoń?
- Rodzaj borsuka - wyjaśniła Babcia.
Nie dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą znawczyni natury.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
"Równoumagicznienie" rozpoczyna ona podcykl o Wiedźmach, które w moim osobistym rankingu są na drugim miejscu tuż za podcyklem o Straży. W książkach tych możemy poznać jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w serii Pratchetta, a więc jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną i uwielbianą przez miliony Babcię Weatherwax.
Zaczynając czytać "Równoumagicznienie" niemal na...
2017-12-19
Brandon Sanderson to autor, który nieustannie mnie zaskakuje. Kiedy już myślę, że mniej więcej wiem, czego spodziewać się po jego książkach, to i tak za każdym razem dostaję coś innego, choć pewne elementy dla jego prozy są wspólne. Niemniej jednak nie ma w niej schematów i za każdym razem czeka nas nowa, wyjątkowa fabuła z oryginalnym systemem magii i postaciami, do których mimowolnie się przywiązujemy. Sanderson pisze o problemach i rozterkach zwykłych ludzi, ale w otoczce epickiej fantasy. A po skończeniu każdej jego książki pozostaje niesamowity smutek i żal, że się do tych ostatnich stron dobrnęło.
"Elantris" jest debiutem autora, ale trzeba tu zaznaczyć, że książka ta po prostu została wydana jako pierwsza. Z postscriptum na końcu książki dowiadujemy się, że kiedy autor zaczął pisać "Elantris" miał już napisanego "Zrodzonego z Mgły" i ukończył już pierwszą wersję "Drogi Królów". "Elantris" jest też pierwszą książką, w której Sanderson świadomie zawarł elementy cosmere. Jest to więc powieść ważna i przełomowa, ma ogromną rzeszę fanów, chociaż jej fabuła nie jest ani pełna porywającej akcji, ani widowiskowych bitew. Mimo tego "Elantris" hipnotyzuje rozgrywającymi się wydarzeniami — i to hipnotyzuje już od pierwszych stron.
Przede wszystkim fenomenalny jest pomysł. Zrodził się on w głowie Sandersona wtedy, kiedy pomyślał on o wizji więziennego miasta dla trędowatych zombie. I w pewnym sensie takich zombie w książce mamy — są nimi Elantryjczycy zamknięci w dawnej stolicy Arelonu, czyli w Elantris. Miasto niegdyś było potężne, olbrzymie, piękne, rozświetlone blaskiem i zachwycające przepychem. Wśród tego piękna i chwały stąpali równie piękni Elantryjczycy o skórze barwy świetlistego, bladego srebra i białych włosach. Mieli w sobie moc, która płonęła w ich oczach i wypełniała ich ruchy. Błogosławionym, niemal bogiem mógł zostać każdy, ponieważ przeobrażenie - shaod — nie wybierało i dotykało ludzi losowo, niezależnie od ich statusu społecznego. Niestety pewnego dnia dziesięć lat temu coś się zmieniło i Elantryjczycy z bogów zmienili się w przeklętych. W żywych zombie, ponieważ teoretycznie byli martwi — ich serce nie biło, ciało umierało, a ból od najmniejszego nawet stłuczenia nigdy nie ustawał. Miasto upadło.
Książka rozpoczyna się w momencie, w którym książę i następca tronu Arleonu, Raoden, zostaje przeklęty i wtrącony do "Elantris". Raoden nie jest jednak z tych, którzy łatwo poddadzą się swojemu losowi, i z miejsca zaczyna działać, by życie w tym miejscu uczynić znośniejszym. To ten typ bohatera, który zaraża innych swoim optymizmem i nigdy się nie poddaje, w każdym i wszędzie dostrzegając dobro. Równolegle z jego wątkiem obserwujemy losy Sarene, młodej księżniczki ze sprzymierzonego państwa, która przybyła do Arleonu, by wziąć ślub z Raodenem i z przykrością odkrywa, że jej małżonek umarł jeszcze zanim na dobre się nim stał. Trzecim wątkiem jest historia wysoko postawionego kapłana, Hrathena, który przeżywa kryzys wiary, a jednocześnie gorąco pragnie nawrócić mieszkańców Arleonu na swoją wiarę.
"Elantris" nie jest przepełnione akcją, jest za to książką bardzo spokojną, której fabuła rozwija się powoli, ale za to przedstawione tutaj wątki wciągają tak mocno, że nie sposób się od tej książki oderwać. Przyznam, że trochę obawiałam się tej lektury, ponieważ słyszałam mnóstwo narzekań na "Elantris", ale obawy te były zupełnie bezpodstawne. Już od samego początku intryguje nas los Elantryjczyków i gnębi nas pytanie, o co właściwie chodzi z ich przekleństwem. Raoden zaś jest na tyle sympatycznym i kochanym księciem, że nie da się nie kibicować zarówno jemu, jak i grupce, którą wokół siebie zebrał. Tym bardziej że Elantryjczycy mimowolnie wzbudzają w nas współczucie i chcemy dla nich jak najlepiej. Wątek Sarene i Hrathena wprowadza z kolei bardzo dużo polityki do książki, więc przygotujcie się, że politycznych spisków i intryg będzie tutaj mnóstwo, poczynając od naprawy państwa, a na wpływach religijnych kończąc.
Być może po tylu przeczytanych książkach Sandersona wreszcie zaczęłam być choć trochę krytyczna względem jego prozy, bo tym razem w jego powieści dostrzegłam też pewne wady. Przede wszystkim na nerwy działała mi nieco Sarene, z której Sandersonowi wyszła taka trochę Mary Sue. Księżniczka jest piękna, inteligentna i przebiegła, zna się na polityce i doskonale manipuluje ludźmi, a wszystko nieco zbyt łatwo jej idzie — przynajmniej do pewnego momentu. Sarene ma jednak też wady i nie wszytko potrafi najlepiej, a jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że trochę z nią autor przesadził. Identyczne spostrzeżenie miałam z księciem Raodenem. Wyłapałam też kilka irytujących powtórzeń w takim sensie, że autor kilka razy informuje nas o tym samym fakcie. Nie są to jednak rzeczy, które mocno wpłynęłyby na mój odbiór lektury, bo książką i tak jestem zachwycona.
Wspomnieć trzeba jeszcze o systemie magii i w tym miejscu muszę zaznaczyć, że magii w "Elantris" prawie w ogóle nie ma. Jej system opiera się na rysowanych znakach, dawnym, zapomnianym języku, którego poszczególne słowa dają określony efekt. Skąd Sanderson wziął na to pomysł? Ze sposobu, w jaki koreański i chiński oddziałują na siebie nawzajem jako pisane języki. Autor po raz kolejny udowadnia, że pomysły można czerpać absolutnie ze wszystkiego.
"Elantris" jest też bardzo pięknie wydane. Książka jest w twardej oprawie i z tasiemką, a w środku znajdziemy kolorową mapkę jako wklejkę, dowcipną przedmowę przyjaciela Sandersona (z której dowiadujemy się, że miasto pierwotnie miało nazywać się Adonis i autor kompletnie zapomniał, że jest to postać z mitologii greckiej. Po prostu słowo mu fajnie brzmiało), standardowo Ars Arcanum, a także wycięte sceny z "Elantris", ciekawe postscriptum od autora oraz krótki rozdział z Hoidem na samym końcu.
Książkę oczywiście gorąco polecam, bo to fenomenalna powieść, a samo nazwisko Sandersona gwarantuje już określoną jakość z najwyższej półki. Na koniec zacytuję fragment z przedmowy, bo Dan Wells idealnie ujął to, czego sama nie potrafiłabym przekazać: Brandon zawdzięcza dużą część swojego sukcesu — powiedzmy połowę — uporowi, by to malutkie opowieści o ludziach wewnątrz epickiej historii czyniły ją wartą czytania. (...) Brandon opowiada wielkie historie, ale ich fundamentem są te małe i osobiste. I takie właśnie jest Elantris.
Tekst opublikowany również na http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Brandon Sanderson to autor, który nieustannie mnie zaskakuje. Kiedy już myślę, że mniej więcej wiem, czego spodziewać się po jego książkach, to i tak za każdym razem dostaję coś innego, choć pewne elementy dla jego prozy są wspólne. Niemniej jednak nie ma w niej schematów i za każdym razem czeka nas nowa, wyjątkowa fabuła z oryginalnym systemem magii i postaciami, do...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-27
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona zachwycających się tą klasyczną pozycją, albo nam się nie spodoba, ale chwalić będziemy, bo na klasykę narzekać nie wypada.
Do sięgnięcia po twórczość LeGuin ostatecznie zmotywowało mnie to, że chciałam spróbować z audiobookami. Przeglądałam więc ofertę Legimi szukając jakiegoś ciekawego audiobooka i zobaczyłam Czarnoksiężnika z Archipelagu, tom, który otwiera Ziemiomorze. Ściągnęłam, zaczęłam słuchać w drodze do pracy i z pracy i... przepadłam. Do tego stopnia, że dwa razy prawie przejechałam przystanek.
Czarnoksiężnik z Archipelagu opowiada historię chłopca, który na początku swojej opowieści nosi imię Duny. Wychowuje się on pod okiem ojca kowala, ale przejęciem fachu po rodzicu kompletnie nie jest zainteresowany. Jego matka szybko odeszła z tego świata, a ciotka nie przejawiała nim żadnego zainteresowania, toteż Duny spędza dnie na włóczeniu się i psotach. Tak jest do momentu, w którym chłopiec ujawnia swój potencjał magiczny. Uczyć go zaczyna ciotka, wioskowa wiedźma, a chłopiec jest zachwycony magią i przede wszystkim władzą, jaką ta magia przed nim rozpościera. Mijają lata i Duny trafia pod opiekę pełnoprawnego, wyszkolonego maga, Ogiona, który nadaje mu jego prawdziwe imię - Ged. Chłopak wykazuje ogromny talent do magii, co jednocześnie sprawia, że jego buta, pęd do władzy i siły oraz własne poczucie wyższości tylko rosną. W końcu wpędza go to w kłopoty i Ged uwalnia Cień, czyli mroczną kreaturę nie z tego świata, która nie ustąpi, dopóki go nie dopadnie.
Książka jest fantastyczna. Ursula LeGuin w cudowny sposób snuje swoją opowieść, hipnotyzując słowem. Niesamowicie podoba mi się jej styl pisania, który potęguje wrażenie, że czytamy baśń, nie książkę fantasy. Język książki jest prosty, ale piękny, dopracowany i bogaty w szczegóły, a przy tym niezwykle oddziałujący na wyobraźnię. Sama powieść jest bardzo spokojna, wręcz senna, a jednak akcja porusza się do przodu w szybkim tempie. Autorka omija wszelkie zbędne opisy i zapychacze, w książce jest sama esencja tej historii. Przyśpieszone są też podróże, ponieważ kiedy Ged podróżuje z jakiegoś miejsca w inne, to w książce brak opisu, co jest pomiędzy punktem startu a miejscem docelowym. Bardzo podobał mi się taki zabieg, bo dzięki temu książka nie nużyła i nie trzeba było czytać o czymś nieistotnym dla fabuły. Czarnoksiężnik z Achipelagu ma tylko 240 stron, ale na jego kartach śledzimy losy Geda od dzieciństwa aż po pełnoletność, kiedy to został pełnoprawnym magiem, a potem wyrusza we własną podróż. Dodatkowo powieść jest bardzo uboga w dialogi. Głównie doświadczamy narracji i bardzo często to narrator informuje nas o słowach któregoś z bohaterów, przez co mamy wrażenie, że czytamy legendę o Gedzie.
Świat Ziemiomorza jest przesycony magią w każdym jego aspekcie. Wszystko ma swoją przyczynę, przeznaczenie, a mag instynktownie wie, gdzie należy iść i co należy zrobić. Kieruje nim tajemnicze coś, które nigdy nie dopuszcza do jego życia przypadków. Ursula LeGuin nie tłumaczy, jak w tym świecie działa magia, nie wyjaśnia zawiłości czarowania, a istotną rolę odgrywają tu jedynie imiona. Aby coś sobie podporządkować, aby coś pokonać, musimy znać prawdziwe imię tego czegoś. A poznawanie prawdziwych imion, jak i cała nauka czarnoksięstwa zajmuje wiele lat i wymaga ogromu pracy. Bardzo to fajne, że nawet jeśli Ged ma zalążki na takiego, któremu nikt nie podskoczy, to i tak musi włożyć dużo wysiłku, by swój talent oszlifować. Pojawiło się jednak w mojej głowie olbrzymie skojarzenie do książek Rowling, ponieważ w Czarnoksiężniku z Archipelagu też jest szkoła magii, która bardzo mocno przypominała mi Hogwart. Czyżby to tutaj znalazła się inspiracja dla uwielbianej Szkoły Magii i Czarodziejstwa?
Tym, co najbardziej zachwyciło mnie w książce, jest Cień, czy raczej to, co on sobą reprezentuje. Cień jako efekt buty i arogancji Geda prześladuje go pokazując wręcz, że niektóre błędy mogą się za nami ciągnąć przez całe życie. A czym w ogóle jest ten Cień? Bardzo żałuję, że nie mogę tego zdradzić, bo wyjawiłabym w ten sposób najistotniejszy element całej książki, ale szalenie podobała mi się jego koncepcja. Domyśliłam się rozwiązania, gdy byłam w 3/4 lektury, ale to absolutnie nie odebrało mi przyjemność z przeczytania końcówki. Wręcz przeciwnie, zakręciła mi się łezka w oku, bo oto wspaniała historia dobiegła końca i zakończyła się we wspaniałym stylu.
Inna rzecz, która mnie zachwyciła to wartości, jakie LeGuin przemyca w swojej książce. To nie tylko powieść fantasy, ale też historia o dorastaniu, młodzieńczym buncie, pokonaniu samego siebie i o tym, co w życiu cenne. Te przesłania potęgują baśniowość całej książki. Sam Ged przechodzi fantastyczną przemianę, pokorniejąc i... po prostu dorastając. Przez pierwszą część książki chłopiec uczy się magi, druga część to powieść drogi, podczas której Ged zdobywa nowe doświadczenia i kształtuje siebie.
Choćbym bardzo chciała się czegoś przyczepić, to po prostu nie potrafię. Książka szturmem zdobyła moje serce i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy. To fantasy filozoficzne, piękne i dopracowane w każdym calu; to powieść, nad którą trzeba się zatrzymać i poświęcić kilka chwil refleksji. Czarnoksiężnika z Archipelagu polecam więc gorąco, choć mam tą świadomość, że nie spodoba się on każdemu. Ale warto przynajmniej spróbować.
https://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-10
"Belgariada" Davida Eddingsa to seria mojego dzieciństwa. Kocham ją całym swoim sercem i całkiem niedawno ją sobie odświeżyłam. Odkryłam wtedy, że mimo upływu lat moja miłość do niej wcale nie zmalała. "Belgariada" to cykl odpowiedni zarówno dla młodych fanów fantasy, jak i dla tych dużych, o ile są oni gotowi na schematyczność i całkowicie nieambitną literaturę. Książki Eddingsa to po prostu świetna rozrywka. Mnie poprawiają one humor i choć czytałam je już dwa razy, to z chęcią przeczytam i po raz trzeci.
Żeby trochę zachęcić wypisałam 10 powodów, za które ja darzę "Belgariadę" uwielbieniem. Nie jest to seria wybitna ani oryginalna, ale za to solidna, wciągająca i idealna w tych momentach, kiedy chcemy coś lekkiego przeczytać. A jeśli jednak wciąż uważacie, że to nie dla Was, to pamiętajcie o młodszych czytelnikach fantasy, bo prawdopodobieństwo, że przypadnie im ona do gustu, jest bardzo duże. "Belgariada" to też świetna seria na początek przygody z tym gatunkiem.
No dobrze. To za co kocham "Belgariadę"?
1. Za prostotę
"Belgariada" to książka wypełniona po brzegi schematami, które każdy, kto choć trochę siedzi w fantastyce dobrze zna. Mamy więc chłopca wychowanego na wsi, nieświadomego swego pochodzenia, którego czeka wielkie przeznaczenie. Mamy drużynę pierścienia, która stopniowo się zbiera, by wyruszyć na wielką, niebezpieczną wyprawę w celu ocalenia wszystkiego. Mamy potężną magię i czarodziejów, bogów, którzy wchodzą w interakcję ze śmiertelnikami, a także proroctwo. Jest też niezwykle potężny, magiczny artefakt, który w rękach Głównego Złego spowoduje koniec świata. Wreszcie mamy jasno zarysowany obraz dobra i zła, gdzie oczywiście to dobro w końcu zwycięży. "Belgariada" to książka naprawdę prosta w założeniach, przewidywalna, jeśli chodzi o zakończenie, sporo czerpie od Tolkiena, i nie jest w żaden sposób oryginalna. Czasem jednak każdy z nas ma ochotę na taką właśnie powieść, i między innymi w tym tkwi jej urok.
2. Za przystępność, lekkość i dynamizm
David Eddings nie pisał skomplikowanym językiem, toteż książka jest bardzo lekka i przystępna w odbiorze. Jako że niektórzy błędnie mają przekonanie, że klasyka równa się archaiczny język, śpieszę wyprowadzić was z błędu: w Belgariadzie w ogóle takiego nie ma. No, chyba że akurat trafimy na część o Arendach... wtedy posypie się trochę "azaliży", ale jest to zabieg celowy i w zamierzeniu dowcipny. Z drugiej strony język dla niektórych może być wadą, bo nie jest on w żaden sposób ozdobny czy poetycki. Nie uświadczymy tutaj zbyt wielu opisów, a jak już są, to nie zanudzają; generalnie królują dialogi, przez co książkę czyta się jeszcze szybciej. Powieść nie jest także mroczna ani ciężka: ot, taka lekka i przyjemna powieść drogi.
3. Za dialogi...
...które aż skrzą od ciętego humoru i złośliwości. Bohaterowie w powieści Eddingsa nie raz i nie dwa dogryzają sobie nawzajem albo wręcz wchodzą w potyczki słowne. Na tym polu szczególnie bryluje Silk, który ma wyjątkowo cięty język i jest niezwykle sarkastyczny, co sprawia, że często ludzie mają go dość. Nasz wędrowny złodziej i akrobata potrafi najpoważniejszą sytuację zmienić w taką, z której będziemy się śmiać. Z cietęgo języka znana jest także Polgara, kobieta o niezwykle silnej osobowości, oaza rozsądku i spokoju... dopóki nie zaleziesz jej za skórę. Wtedy marny twój los.
4. Za humor
Jak może się już domyśliliście, humor w tej książce w większości spowodowany jest świetnymi dialogami. Poza tym często mamy żarty sytuacyjne lub też dowcip tyczy się samych postaci, które są na tyle barwne i zróżnicowane, że zawsze coś się w tym temacie znajdzie. Nie chcę jednak, byście nabrali przekonania, że Belgariada to komedia — to po prostu świetne, klasyczne fantasy okraszone sporą dawką humoru.
5. Za wiecznie irytującego wszystkich Silka
Silk to moja ulubiona postać w całej serii. Złośliwy, przebiegły, nonszalancki Drasanin o długim nosie, na którego punkcie ma kompleksy, a z którego wszyscy zdają się drwić. Niejednokrotnie wzbudza w nas śmiech swoimi tekstami i zachowaniem... i niejednokrotnie irytuje wszystkich wokół przez swoje dość ciężkie usposobienie. Silk dołącza do drużyny dość szybko razem z Barakiem, olbrzymim Cherekiem, i od tego momentu książka nabiera rozpędu.
6. Za Mimbratów i Asturów
Wspomniałam o nich wyżej i musiałam im poświęcić osobny punkt. Widzicie, Mimbraci i Asturowie są tak jakby wyjęci z epoki romantyzmu. Oba te narody są ze sobą skłócone od lat, a razem tworzą tak zwanych Arendów. Uwielbiają oni romantyczną i nieszczęśliwą miłość, a im bardziej jest nieszczęśliwa, tym lepiej. Toczą wielkie wojny o błahostki, a potem często nie pamiętają, o co właściwie poszło. Uwielbiają wszelki dramatyzm i porywy szlachetności, są waleczni i odważni, przy czym rozumem nie grzeszą. Z ich sposobu bycia często żartują i drwią sobie inne narody, chociaż nikt nie chce z nimi walczyć. Mimbraci to przedstawiciele typowych rycerzy, natomiast od Asturów dostajemy łuczników. Warto zaznaczyć, że Mimbraci wypowiadają się w specyficzny, archaiczny sposób, który jak ulał pasuje do ich rycerskiej osobowości.
7. Za postacie
W "Belgariadzie" mamy ich całą plejadę! Jak przystało na sztampową powieść fantasy, w naszej drużynie musi znaleźć się przedstawiciel każdego narodu, jaki autor wymyślił. Oczywiście poza tymi, którzy grają rolę złych. Postacie te są wyraziste i tak bardzo sympatyczne, że nie da się ich nie lubić. Jednocześnie każda z nich niesie cechy charakterystyczne dla swojego narodu. Dostaniemy więc rycerza, czarodzieja i czarodziejkę, szpiega, wojownika (taki wiking), poczciwego farmera, surowego, opętanego rządzą zemsty władcę koni, religijnego fanatyka, a także rozkapryszoną księżniczkę mającą obsesję na punkcie pieniędzy. A to jeszcze nie wszystko, ponieważ równie barwne i wyraziste wyszły Eddingsowi postacie drugoplanowe. Jest w czym przebierać. Drażnić może jedynie sam Garion, czyli nasz wybraniec, bo jak to dzieciak bywa irytujący i na kartach powieści nam dorasta. Podobna rzecz dzieje się z księżniczką.
8. Za zróżnicowanie kulturowe
W "Belgariadzie" nie ma żadnych elfów, krasnoludów, hobbitów i innych takich. Jedynymi stworzeniami fantastycznymi są driady. Mamy za to wiele narodów, każdy z odmienną kulturą, historią i jakąś cechą główną. Na przykład kraj zwany Sendarią ma wyjątkowo rozsądnych, praktycznych i poczciwych mieszkańców, w Drasni znajdziemy przebiegłych szpiegów, w Algarii surowych władców koni (Rohan jak się patrzy), Ulgosi to religijni fantatycy, Tolnedranie jako naród chytrych kupców sprzedaliby własną matkę, Nyissanie to banda zboczonych ćpunów, i tak dalej. Zło reprezentuje frakcja Angaraków, na którą składa się kilka krajów, a przewodzą im kapłani złego boga. Sporo tego i na początku łatwo się w tym pogubić, ale z czasem naprawdę łatwo wszystkich od siebie odróżnić.
9. Za epickość
Wszak wielka wyprawa w celu ocalenia świata musi być epicka. Nim nasza drużyna dojdzie do swojego celu, musi zaliczyć po drodze mnóstwo niebezpiecznych przygód, parę bitew, parę spotkań z królami w ich pięknych pałacach, obowiązkowo wielką, ostateczną bitwę i nawet mamy księżniczkę w nagrodę za zasługi.
10. Za kolejne pięć tomów przygody...
...ponieważ "Belgariada" ma kontynuację zwącą się Malloreon. Czyli w sumie dostajemy 10 tomów (5+5) jednej serii, podczas której spędzimy mnóstwo czasu z bohaterami, których pokochamy. Co prawda nie są to grube tomy i czas leci przy nich naprawdę szybko, ale przeczytanie tego parę dni zajmie. Czego chcieć więcej? :)
"- Azaliż świadom jesteś, Belgaracie, naszego nieszczęścia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy się do ciebie po radę.
- Cho-Hagu - zirytował się Wilk. - Mówisz, jakbyś czytał marny arendzki epos. Czy te zaisty i azaliże są naprawdę konieczne?
Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega.
- Moja wina, Belgaracie - wyjaśnił z żalem Anheg. - Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. - Korona króla zsunęła się trochę i zawisła niebezpiecznie nad uchem.
- Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu - odparł Wilk. - Nie musisz wywierać na niej wrażenia. I tak zapomni większą część tego, co mówimy."
misieczytaniepodoba.blogspot.com
"Belgariada" Davida Eddingsa to seria mojego dzieciństwa. Kocham ją całym swoim sercem i całkiem niedawno ją sobie odświeżyłam. Odkryłam wtedy, że mimo upływu lat moja miłość do niej wcale nie zmalała. "Belgariada" to cykl odpowiedni zarówno dla młodych fanów fantasy, jak i dla tych dużych, o ile są oni gotowi na schematyczność i całkowicie nieambitną literaturę. Książki...
więcej mniej Pokaż mimo to
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak wyśmienitą ucztą trzeba rozkoszować się powoli.
Hyperion jest powieścią szkatułkową, w której różnorodność gatunkowa przyprawia o zawroty głowy. To nie tylko powieść science-fiction, ponieważ znajdziemy w niej i cyberpunkową powieść detektywistyczną, poezję romantyczną, horror, military sf, powieść autobiograficzną, trochę romansu, a nawet poruszającą obyczajówkę. Gdyby obedrzeć Hyperiona z otoczki sci-fi to i tak byłaby to fenomenalna książka, ponieważ trzon tej powieści stanowią niezwykle przemyślane historie bohaterów, gdzie każda z osobna mogłaby stanowić odrębną, równie fenomenalną powieść.
Wszystko to łączy osoba Dzierzby, legendarnego półboga o czerwonych oczach, który zamieszkuje Grobowce Czasu na Hyperionie. Kim właściwie jest Dzierzba? Skąd przybył i po co? Czy zwiastuje zagładę ludzkości? Nie wiadomo, chociaż książka w miarę czytania podsuwa nam kilka odpowiedzi. Wiadomo jednak, że Dzierzba jest istotą niezwykle potężną i śmiercionośną, która swoje ofiary nabija na drzewo bólu. Do niego właśnie podróżują nasi bohaterowie w ostatniej pielgrzymce przed wielką, międzygalaktyczną wojną, aby prosić go spełnienie swoich próśb. Każdy z nich ma własny bagaż doświadczeń, każdy dźwiga swój własny krzyż. Jest ich siódemka: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Szkopuł w tym, że tylko jedno zostanie wysłuchane, a reszta zginie.
Uznając, że wszyscy jadą na tym samym wózku, nasi bohaterowie gromadzą się wieczorami i zaczynają mówić o sobie. Jak już zostało wspomniane, wszystkie ich opowieści są świetne. Przedstawione są w nich zarówno tragedie osobiste, dzięki którym rozumiemy powody, przez które zdecydowali się na samobójczą wyprawę do Dzierzby, jak i te na skalę światową. Początkowo miałam wrażenie, że każda kolejna opowieść podnosi poprzeczkę coraz wyżej, ale przy końcu zaczęły mi się trochę dłużyć. Myślę jednak, że wszystko zależy od tego, w jakich książkach gustujemy: ja nigdy nie przepadałam za powieściami detektywistycznymi, kryminałami, wątkami politycznymi, i to właśnie z nimi miałam tutaj problem. Nie jest to więc absolutnie wina książki, tylko moich prywatnych gustów, a różnorodność w książce Simmonsa jest na tyle duża, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Wszystko jest przemyślane i dopięte na ostatni na guzik, a każda z historii opowiada o czymś zupełnie innym zarówno fabularnie, jak i gatunkowo. W tych historiach autor stopniowo przedstawia nam nie tylko swoich bohaterów, ale również Dzierzbę i świat przyszłości, gdzie Ziemia już nie istnieje, a ludzkość skolonizowała dziesiątki, jeśli nie setki planet.
Jestem pod absolutnym wrażeniem tego, jak pisze Dan Simmons. Jak świetnie buduje klimat, za co by się nie wziął, jak swobodnie i lekko przekazuje swoją historię, jak potrafi poruszyć, rozbawić, zaintrygować i wzbudzić grozę. Oszołomić może ogrom dorobku kulturalnego, do którego autor nawiązuje, bo takie mniej lub bardziej oczywiste odniesienia w książce pojawiają się cały czas. Takim najbardziej oczywistym jest nawiązanie do poety Johna Keatsa już w samym tytule książki, ponieważ Keats napisał niedokończony utwór zatytułowany właśnie Hyperion. W książce poeta często jest cytowany, a nawet w pewnym sensie pojawia się osobiście.
Co mnie jeszcze zachwyca to to, z jaką łatwością Dan Simmons przeskakuje z opowieści na opowieść. Nie byłoby w tym nic specjalnie zaskakującego, gdyby nie ta różnorodność, bo pisanie z równą swobodą o podróży księdza z wątpliwościami dotyczącymi własnej wiary i epickich bitwach w kosmosie z seksem w tle, o etycznych dylematach związanych z Abrahamem i wiecznie pijanym, klnącym poecie prowadzącym rozpustne życie, o głębokich rozważaniach odnośnie do poezji czy literatury i sensacyjnym pościgu za podejrzanym mordercą jest doprawdy zadziwiające. I godne podziwu.
Jedyne, co mnie troszkę rozczarowało to końcówka, której chyba nie do końca rozumiem. Byłabym naprawdę wściekła na autora, gdyby tak to zakończył, ale na szczęście jestem świadoma tego, że jest kontynuacja. Sam Hyperion natomiast jest wprowadzeniem, przedstawieniem postaci i świata, i tak naprawdę nie wyjaśnia się tu nic. Dobrym pomysłem będzie więc zaopatrzenie się od razu w drugi tom.
Warto jeszcze wspomnieć o tłumaczeniach, ponieważ w Artefaktowym wydaniu Hyperiona Dzierzba jest Dzierzbą, natomiast w starszym wydaniu w tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika bestia z Hyperiona zwie się Chyżwarem. Dokładnym tłumaczeniem jest właśnie Dzierzba (ang. shrike). Początkowo żałowałam, że nie mam tego tłumaczenia z Chyżwarem, ponieważ brzmiał mi on znacznie lepiej, ale bardzo szybko przywykłam do Dzierzby i teraz nie zamieniłabym tego tłumaczenia na drugie. W rzeczywistości natomiast Dzierzba to taki mały, ładny ptaszek z niemiłym zwyczajem nabijania żywych ofiar na cierń czy ostrą gałąź w celu późniejszego ich spożycia.
Hyperion jest książką, którą z całego serca wam polecam. Powiedzieć, że to świetna rzecz, to po prostu za mało. Jestem nim absolutnie zachwycona i to właśnie Hyperion staje się pierwszą książką science-fiction, która dołącza do grona moich ulubionych. A dzięki temu, że w Hyperionie balans pomiędzy opowieścią a nauką jest doskonale wyważony, będzie to dobry wybór na początek przygody z tym gatunkiem. Zachęcam więc gorąco do przeczytania, bo naprawdę warto.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Hyperion jest książką, która zachwyca na wielu poziomach. Kiedy czytałam tę powieść czułam się trochę tak, jakbym doznała literackiego objawienia, a im dalej w gąszcz stron, tym bardziej zadawałam sobie pytanie: "wow, to można tak pisać"? Hyperion rzuca na czytelnika czar, dzięki któremu kolejne słowa czytamy jak zaklęci, a z drugiej strony aż żal czytać za szybko, bo tak...
więcej Pokaż mimo to