-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyNowe „444” Macieja Siembiedy – przeczytaj zupełnie inny początek książki!LubimyCzytać2
-
Artykuły„Wisława Szymborska jest najczęściej czytaną poetką w naszym kraju”. Nie chodzi o PolskęAnna Sierant10
-
Artykuły„Ślady nocy”: sztuka przetrwania wg najmłodszej autorki nominowanej do Nagrody BookeraSonia Miniewicz4
Biblioteczka
2019-06-01
2019-05-17
2019-05-10
2019-04-10
2019-03-03
2019-01-28
2019-01-27
2019-01-23
2018-12-30
2018-10-24
2018-07-23
Kirke Madeline Miller szturmem wdarła się do czytelniczego światka. Jeszcze przed premierą apetyt na tę powieść był ogromny — w końcu obiecywano nam greckie mity i epickość w jednym, na obwolucie błyszczały patetyczne hasła, a piękna okładka hipnotyzowała i wciąż zachwyca. Dział marketingu niewątpliwie stanął na wysokości zadania. I nieco zaszkodził tej powieści, ponieważ oczekiwania a rzeczywistość mocno się w przypadku Kirke rozjechały.
Zasadniczym pytaniem, na jakie należy sobie odpowiedzieć w przypadku recenzowania najnowszej książki Madeline Miller, to czym ona jest, a czym nie jest. Kirke na pewno nie jest powieścią epicką. W tej książce tak naprawdę niewiele się dzieje, a narracja prowadzona jest w bardzo spokojny, stonowany i trochę melancholijny sposób. Kirke to literatura piękna, napisana bardzo ładnym językiem, pełna zgrabnych metafor i zwykłej prozy życia. To nie jest young adult, to nie jest drugi Percy Jackson, który mitologię grecką przekształcił całkiem na swoje, ponieważ Madeline Miller wykorzystała mitologię grecką w sposób, który jak najmniej zmienia z oryginalnej treści.
Wszystkie mity, które znamy, dzieją się tutaj tak, jak dziać się powinny. Kiedy pojawia się wątek porodu Pazyfei, my od razu wiemy, że chodzi o Minotaura; kiedy na scenę wkracza Medea, nikt nie musi nam mówić, jak straszliwą zbrodnię popełniła i czego jeszcze się dopuści; kiedy poznajemy Odyseusza, nie łudzimy się, że on na tej wyspie zostanie. Miller wykorzystała ten szkielet, układając mity w odpowiedniej chronologii, a brakujące części wypełniając historią Kirke — córki Heliosa, która została wygnana z pałacu ojca na wyspę Ajaja. Na pewno ją kojarzycie, ponieważ to właśnie ona przemieniła załogę Odyseusza w świnie. W mitologii nie poświęcono jej wiele więcej miejsca, i poza tym niewielkim epizodem o Kirke już nie usłyszymy. Co się z nią działo potem? Co się z nią działo wcześniej? Dlaczego zamieniła tych ludzi w świnie? Kim była czarownica z Ajai?
Madeline Miller odpowiada na wszystkie te pytania, roztaczając przed nami opowieść o zagubionej, naiwnej i ufnej dziewczynce, która próbowała odkryć, kim właściwie jest. Kirke tkwi zawieszona pomiędzy dwoma światami, zarówno bogów, jak i śmiertelników, nie pasując w pełni do żadnego z nich. Paradoksalnie jednak sama osoba Kirke jest w tej powieści najmniej ciekawa. Kirke nigdy nie była i nie jest potężną boginią, i w jej historii tak naprawdę nie ma zbyt wiele do opowiedzenia poza nieustannym znojem, trudem i poniżeniem, co z kolei zaskakuje tym, ile wewnętrznej siły Kirke potrafi z siebie wykrzesać, by nie upaść — a jeśli już upadnie, to by znowu wstać. Wszystko jest w jej życiu wyzwaniem.
Kirke ma w sobie jednak to coś, co musi mieć każda obyczajówka, żeby utrzymać przy sobie czytelnika. I nie jestem w stanie określić, czym to coś właściwie jest. Możliwe, że dla każdej osoby jest to coś innego, dlatego dana obyczajówka jednym się spodoba, a innym nie. Mnie Kirke oczarowała — językiem, opowieścią, okrucieństwem boskiego świata i przede wszystkim spojrzeniem na mitologię, ponieważ najciekawsze w Kirke jest to, jak Miller ukazuje znane nam już mity — a robi to w sposób bardziej ludzki, pozbawiony wszelkich upiększeń, bardziej nam współczesny.
Za przykład niech posłuży Odyseusz. Miller nie przedstawia go jako triumfującego bohatera powracającego z wojny, lecz zniszczonego żołnierza, weterana z zespołem stresu pourazowego. I takich przykładów można tutaj mnożyć — to jest też coś, co mnie w Kirke najbardziej zachwyca. U Miller historia nie kończy się na chwalebnym, pięknym czynie bohatera, lecz często ma drugie dno i konsekwencje, o których wzniosłe pieśni na cześć tych bohaterów nigdy nie mówią. Pieśni nie opiewają też okrucieństwa, podstępnych sztuczek i bestialskich czynów tak, jak one naprawdę wyglądały, lecz zawsze przedstawiają je w jak najlepszym świetle, by bohater mógł błyszczeć. Miller robi zupełnie odwrotnie. Nie chodzi więc o same opowieści, bo te już wszystkie znamy — chodzi o sposób, w jaki zostały tutaj opowiedziane.
I to cała Kirke. Pięknie opowiedziana historia o kobiecie, która musi nauczyć się pewności siebie, nauczyć się walczyć z pogardą, złośliwością i bezwzględnością greckich bogów, nauczyć się znosić upokorzenia i swoją inność, słabość, i to wszystko przekuć we własną siłę. To proza życia połączona z mitami, które przedstawiono nam w zupełnie inny sposób — bardziej realistyczny, naturalny, bliższy zwykłemu człowiekowi. Zwykle jest tak, że widzimy tylko szczyt, ale ile poświęceń i wyrzeczeń ten szczyt kosztował, to już nikogo nie obchodzi. Madeline Miller obchodziło i w efekcie otrzymujemy bardzo satysfakcjonującą książkę z pozytywnym, nawet troszkę motywującym wydźwiękiem. Wszyscy bowiem mamy coś, co nas więzi, blokuje, ogranicza. Miller mówi: jeśli świat Ci nie odpowiada, to go zmień.
Książkę pozostaje mi tylko polecić, bo uważam, że warto. Nie miejcie tylko błędnego przeświadczenia, o czym ona jest, bo wtedy istnieje duże prawdopodobieństwo, że się rozczarujecie. Kirke polecam przede wszystkim fanom mitologii i powieści obyczajowych, osobom, które bardziej skupiają się na tym, jak dana historia została opowiedziana, a nie na akcji i fabule. Nie znacie mitologii — to dobrze, będziecie mieli trochę zaskoczeń. Znacie mitologię — też dobrze, spojrzycie na wszystko z innej perspektywy. Z pewnością jest to książka warta uwagi, ale nie jest to żadna petarda, jak nam obiecywano. Ale warto. No i to wydanie. :)
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Kirke Madeline Miller szturmem wdarła się do czytelniczego światka. Jeszcze przed premierą apetyt na tę powieść był ogromny — w końcu obiecywano nam greckie mity i epickość w jednym, na obwolucie błyszczały patetyczne hasła, a piękna okładka hipnotyzowała i wciąż zachwyca. Dział marketingu niewątpliwie stanął na wysokości zadania. I nieco zaszkodził tej powieści, ponieważ...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-02
Przed przeczytaniem tej książki o takich rzeczach jak zespół Aspergera czy synestezja wiedziałam bardzo niewiele. To jest też powód, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po książkę Daniela Tammeta. Wiedzę najlepiej zdobywać u źródła, a któż lepiej mógłby mi o tym opowiedzieć jak nie osoba, która faktycznie tego doświadcza? No właśnie.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia to próba pokazania ludziom, którzy cierpią na te przypadłości, że mogą żyć normalnie. To też próba uświadomienia pozostałych, jak wygląda życie osób z zespołem Aspergera czy synestezją, i to próba niezwykle udana. Książka ma charakter bardzo osobisty, ponieważ Daniel Tammet w pamiętnikarski sposób opowiada nam o całym swoim życiu. Dowiemy się więc o tym, jak bardzo był wyalienowany w czasach swojego dzieciństwa, czego początkowo nie rozumiał, bo całym jego światem były liczby, jak ciężko było mu zrozumieć, że niektóre rzeczy, które robił, mogły denerwować innych, jak bardzo w jego życiu ważna jest rutyna i schemat... i wiele, wiele więcej.
Książka jest wyjątkowa z tego względu, że większość objaśnień o wyjątkowych umiejętnościach osób z zespołem Aspergera i synestezją opisywana jest z punktu widzenia osoby trzeciej. Niewiele jest relacji z pierwszej ręki. W Urodziłem się... Daniel pozwala nam wniknąć nie tylko w swój świat, ale też i umysł, wyjaśniając nam tak dokładnie, jak tylko potrafi swoje umiejętności. I zadziwia mnie to, jak doskonale wychodzi mu tłumaczenie, co i jak postrzega. W książce nie ma zbyt wielu naukowych wyjaśnień, a sam autor postarał się, by była ona jak najbardziej przystępna i by sięgnąć mógł po nią każdy. To w połączeniu z barwnym opisem życia, emocji i odczuć, jakie towarzyszyły Danielowi, daje naprawdę świetną, wartościową lekturę. Jest to niesamowita relacja, ponieważ pozwala nam zobaczyć, jak bardzo różni się nasze życie od życia osoby cierpiącej na zespół Aspergera, która jednocześnie jest sawantem i synestetą. Pozwala ją zrozumieć, spojrzeć na wszystko jego oczami, otwiera umysł i w pewien sposób uczy też tolerancyjności dla osób, które są w jakikolwiek sposób inne. Nie mogę wyjść z podziwu, jak wspaniale Daniel poradził sobie w świecie, który niczego mu nie ułatwiał. To też daje nadzieję i motywuje nawet osoby, które na żadne z tych przypadłości nie cierpią.
A co właściwie potrafi Daniel? Widzicie, może on dokonać obliczeń, których wynik można sprawdzić jedynie za pomocą komputera. Jest w stanie powiedzieć, w jaki dzień tygodnia urodził się jego rozmówca, poznając samą tylko datę. Przez synestezję widzi kolory, kształty i faktury liczb, dlatego data jego własnych urodzin jest niebieska i stąd tytuł tej książki. Dla Daniela środy zawsze są niebieskie. Nakręcono o nim film dokumentalny pt. Geniusz pamięci, który pokazuje, jak uczy się on języka islandzkiego w tydzień, po czym na żywo udziela w tym języku wywiadu. Daniel jest też osobą, która ustanowiła rekord w recytowaniu z pamięci liczby pi do 22 514 miejsc po przecinku. Przede wszystkim jednak jest on człowiekiem bardzo miłym, uprzejmym, delikatnym i łagodnym, niesamowicie empatycznym, co widać w całej tej książce.
Życie Daniela to jedno wielkie wyzwanie, ale nie poddaje się i cały czas idzie do przodu. Ujęło mnie to, ile wewnętrznej siły ma ten człowiek, ale też z jak ogromnym uczuciem wyraża się o swojej rodzinie, z jakim szacunkiem i powagą podchodzi zarówno do sfery uczuć, jak i do innych osób. To też nie przychodzi mu łatwo, ponieważ autyzm czasem utrudnia mu zrozumienie, jak inni ludzie mogą się czuć. Mimo tego stara się cały czas polepszać swoje umiejętności życia w społeczeństwie, uczyć się tego, co dla większości z nas jest naturalne. Imponuje mi ta determinacja.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia jest więc świetną okazją, żeby dowiedzieć się, jak pracuje umysł z zespołem Aspergera, a jednocześnie sawanta i synestety. A dzięki temu, że Daniel opowiada też o swoim życiu i trudnościach, które go spotykały, lektura niesamowicie wciąga, trochę też wzrusza i z pewnością pozwala nam poczuć ogromną sympatię do tak ciepłego człowieka, jakim jest Daniel. Polecam, jeśli interesuje Was taki temat.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Przed przeczytaniem tej książki o takich rzeczach jak zespół Aspergera czy synestezja wiedziałam bardzo niewiele. To jest też powód, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po książkę Daniela Tammeta. Wiedzę najlepiej zdobywać u źródła, a któż lepiej mógłby mi o tym opowiedzieć jak nie osoba, która faktycznie tego doświadcza? No właśnie.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia...
2018-09-30
Becky Chambers to kolejna już autorka, której pierwsza, debiutancka powieść została wydana metodą selfpublishingu poprzez zbiórkę na Kickstarterze. I tą powieścią jest własnie Daleka droga do małej, gniewnej planety. Kolejne części wydawane są już w normalnym, prawilnym wydawnictwie i za granicą zbierają mnóstwo dobrych opinii. Na naszym rodzimym poletku nie jest to seria specjalnie znana.
Daleką drogę do małej, gniewnej planety można uznać za przygodowo-obyczajową książkę science-fiction. Jest to space opera i zgodnie z tym, co się dowiedziałam, nietypowa space opera, bo na wskroś pacyfistyczna. Tutaj w ogóle nie ma żadnego mordobicia, toteż fani wszelkich kosmicznych, epickich rozrób mogą poczuć się mocno rozczarowani. W Dalej drodze... tak naprawdę... niewiele się dzieje, a zamiast emocjonujących opisów strzelanin, pościgów czy wojen czytamy o tym, jak nasi bohaterowie kupują mydło na targu, pracują i generalnie próbują ze sobą wytrzymać na jednym statku. Kiedy czytałam tę książkę, to miałam nieodparte wrażenie, że tak mógłby wyglądać Mass Effect, gdyby zabrać mu całą przemoc i tę sprawę z ratowaniem świata, a zostawić tylko eksplorowanie kosmosu, relacje między bohaterami i samych bohaterów z ich bogatą historią. Skojarzenie z Mass Effectem miałam z jeszcze jednego powodu: i tu, i tu ludzkość to nieistotny element na wielkiej, międzygalaktycznej szachownicy, który dopiero niedawno dołączył do wielkiej Wspólnoty Galaktycznej.
Bohaterowie w Dalekiej drodze... zajmują się budowaniem tuneli międzyprzestrzennych. To zwyczajni ludzie, do których właśnie dołącza nowa członkini załogi, mieszkanka Marsa pochodzenia ziemskiego o imieniu Rosemary. Kobieta wkracza na pokład Wędrowca jako urzędniczka tuż przed lotem dalekiego dystansu. Można pomyśleć, że jest to główna postać, ale wcale tak nie jest, ponieważ Becky Chambers skupia się na całej załodze po równo. A jest to niezwykle barwna gromadka wyrazistych charakterów, wśród których znajdziemy na przykład gadzią pilotkę Sissix, Doktora Kucharza, który pełni jednocześnie rolę pokładowego lekarza i kucharza, sztuczną inteligencję, która jest jakby pełnoprawnym członkiem załogi (Mass Effect, znowu) czy szaloną, pokręconą panią technik z nadmiarem energii. I to jest właśnie najmocniejszy element tej książki: bohaterowie wraz z relacjami między nimi i tym, co każdy z nich skrywa (a wszyscy coś skrywają). Zresztą nie powinno to nikogo dziwić, bo w sytuacji, kiedy autorka nie postawiła na akcję, musiała czymś to nadrobić. I nadrobiła: załoga Wędrowca to bardzo interesujące, złożone postacie, które oprócz własnej historii pozwalają nam poznać też historię i obyczaje własnego gatunku. Ogromnie podoba mi się też chemia, która między nimi występuje, bo od razu widać, że wszyscy znają się jak łyse konie, co często prowadzi do zabawnych scen czy dialogów.
Becky Chambers zadbała o różnorodność gatunkową i kulturową, a odkrywanie jej to kolejna zaleta tej książki. Na pokładzie naszego statku budowniczego przeważają ludzie, jednak obecni są też przedstawiciele innych ras i bardzo dba się o to, by nikt nikogo nie uraził żadnym rasistowskim tekstem. Zasadniczo cała książka napisana jest w duchu poszanowania dla obcego gatunku i kultury. Zamiast uprzedzeń jest ciekawość, a choć odmienność czasem prowadzi do kłopotliwych sytuacji, to dokłada się starań, by szybko je wyjaśnić i iść na pewne ustępstwa. W efekcie otrzymujemy świat nieco naiwny i wyidealizowany, ale za to Daleka droga... jest bardzo przyjemną, pozytywną i sympatyczną książką, która stanowi bardzo miłą odmianę do fantastyki, w której zwykle na ogół chodzi o odrąbanie komuś głowy.
A o co chodzi w Dalekiej drodze do małej, gniewnej planety? Dokładnie o to, o czym mówi tytuł: załoga Wędrowca otrzymuje zlecenie na budowę tunelu międzygalaktycznego na odległej planecie Toremich, do której trzeba najpierw dolecieć. I to tyle. Taki brak akcji i bardzo powolne tempo książki jest jedyną wadą, jaką mogłabym wskazać (no, chyba że jako wadę traktujemy też naiwność tej książki) z tym, że mi się czytało to naprawdę dobrze i przywiązałam się do załogi Wędrowca. No i to nie jest tak, że w Dalekiej drodze... w ogóle nie ma akcji, bo naszych bohaterów po drodze spotykają jakieś niewielkie przygody — nie są to jednak te przygody, na które mogliby liczyć fani mocnych doznań czy międzygalaktycznych potyczek, bo w tej książce nie ma żadnego konfliktu. Jest raczej codzienność. Szczerze, to ja bardzo chciałabym przeczytać coś takiego w klimacie fantasy.
U Becky Chambers kosmiczne tło stanowi pretekst do wrzucenia sporej ilości przemyśleń na temat człowieczeństwa czy tolerancji i przemocy. Jeśli ktoś boi się sięgać po science-fiction przez ewentualny "technologiczny bełkot", jak to ja go nazywam, to spokojnie możecie wybrać książki tej autorki, ponieważ u niej niczego takiego nie ma. Nie jest to żadna ambitna czy wysoka literatura, językowo również jest prosto, ale żywo i dynamicznie. To taka bardzo lekka książka, która z powodzeniem nadawałaby się na początek przygody z tym gatunkiem (sama jestem początkująca), zwłaszcza dla młodszych osób przez ogólny, pozytywny wydźwięk książki i brak przemocy. Daleka droga do małej, gniewnej planety jest jak taki mały, słodki puchaty szczeniaczek, na którego wspomnienie od razu jakoś tak ci milej.
Tak więc jeśli macie ochotę na lżejszą, wyidealizowaną i naiwną powieść, która kładzie nacisk na przedstawienie różnorodności gatunkowej i kulturowej w kosmosie, na postacie, między którymi jest bardzo fajna chemia, w której nie ma żadnego konfliktu, a wszyscy są dla siebie mili, to ja bardzo polecam.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Becky Chambers to kolejna już autorka, której pierwsza, debiutancka powieść została wydana metodą selfpublishingu poprzez zbiórkę na Kickstarterze. I tą powieścią jest własnie Daleka droga do małej, gniewnej planety. Kolejne części wydawane są już w normalnym, prawilnym wydawnictwie i za granicą zbierają mnóstwo dobrych opinii. Na naszym rodzimym poletku nie jest to seria...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-03
Neil Gaiman nie zaskoczył mnie swoim Oceanem na końcu drogi. Jest to dokładnie taka powieść, której mogłabym się spodziewać po tym autorze: baśniowa, groteskowa, niczym z sennych, dziecięcych koszmarów. Od razu nasuwają się skojarzenia z Koraliną, i słusznie. Wiele łączy te dwie powieści, a Ocean na końcu drogi określiłabym jako doroślejszą, poważniejszą wersję Koraliny.
W obu tych książkach bohaterem jest kilkuletnie dziecko, które odkrywa drugi, mroczny i niebezpieczny świat istniejący tuż obok i które przez ten świat jest w jakiś sposób zagrożone. W Koralinie jednak rozmiar tego zagrożenia jest znacznie mniejszy, niż w Oceanie na końcu drogi, a i potwór jest tu jakby straszniejszy. Inną, znaczną różnicą między tymi książkami jest to, że w Oceanie na końcu drogi pierwotnym bohaterem jest 47-letni mężczyzna, który po latach wraca na stare śmieci i zaczyna wspominać dziwne wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Wszystko zaczęło się od nowego lokatora, który wynajmował pokój w jego domu rodzinnym, a potem popełnił samobójstwo, budząc przy tym pradawną, mroczną istotę. Oczywiście po rodzicach nie ma co się spodziewać pomocy, tak więc nasz bezimienny bohater może się po nią zwrócić do trzech tajemniczych kobiet mieszkających na farmie na końcu drogi. Jedna z nich nazywa staw oceanem, a druga twierdzi, że pamięta naprawdę stary kraj, który wybuchł.
Ocean na końcu drogi to powieść, która wzbudziła we mnie nostalgiczne uczucia o własnym dzieciństwie. Jest ona tak naprawdę zapisem wspomnień dorosłego człowieka, który cofa się wstecz nie tylko do tajemniczych wydarzeń z tego okresu, ale też swojego dzieciństwa ogółem, co sprawiło, że i ja wróciłam myślami do swojego. Możemy tutaj poczytać takie fragmenty jak wspomnienie ojca, który zawsze ze smakiem zajadał się na śniadanie przypalonymi grzankami, a po latach wyznaje, że nigdy tak naprawdę ich nie lubił. Bohater mówi wtedy, że poczuł się tak, jakby całe jego życie opierało się na kłamstwie i w pewien sposób to stwierdzenie jest zaskakująco prawdziwe. Wszyscy w dzieciństwie w ten czy inny sposób byliśmy oszukiwani przez rodziców i nie było to przecież robione w złej wierze, ale odkrycie po latach, że było inaczej, niż nam mówiono, może człowieka zdziwić. W książce jest znacznie więcej takich wspomnień i zaczęłam się zastawiać, jak wiele autor zaczerpnął z autopsji.
Powieść Gaimana mogę interpretować na dwa sposoby. Tym pierwszym i najbardziej rzucającym się w oczy jest groteskowa opowieść o tym, jak dziecko natrafia na mroczne siły nie z tego świata i dzielnie próbuje stawić im czoła z pomocą trzech tajemniczych kobiet. Jest to opowieść dziwna, ale i pociągająca, bo autor jak zwykle czaruje słowem, tworząc niepowtarzalny, baśniowo-mroczny klimat. Potwory czają się tutaj tuż za rogiem, bo nagle okazuje się, że pod naszym nosem tkwi świat pełen przedziwnych i prastarych stworzeń, które niekoniecznie mają dobre zamiary, nawet jeśli chcą tylko zaspokajać nasze pragnienia w wyjątkowo wypaczony sposób.
Druga moja interpretacja to nieszczęśliwe dzieciństwo bezimiennego bohatera, który mógłby to wszystko sobie wymyślić, aby zapełnić pustkę i samotność tamtego okresu. Otwierające sceny opowiadają nam o tym, jak nikt nie przyszedł na jego 7 urodziny, więc jak zwykle zakopał się w książkach, które były jego jedynymi przyjaciółmi. Nie trudno ułożyć sobie w głowie tak szaleńcze, pełne niebezpieczeństw i dziwnych stworów przygody, kiedy nie ma nikogo do zabawy, rówieśnicy kompletnie cię zignorowali w tak ważnym dla ciebie dniu, a nad głową wiszą rodzinne problemy finansowe i małżeńskie, które bardzo wplatają się w niesamowitą historię bohatera. Ocean na końcu drogi byłby więc dla mnie dziecięcą próbą poradzenia sobie z takimi sprawami i wraz z bohaterem mogę się teraz zastanawiać, czy to wszystko było prawdziwe, czy też była to tylko ułuda.
Oczywiście nie chciałabym odbierać tej książce magii, po prostu takie refleksje naszły mnie podczas jej czytania. Takie powieści są jednak najlepsze: bawią, ale jednocześnie oferują coś więcej, a Gaiman jest w tym wyjątkowo dobry. Bardzo lubię jego krótkie powieści dla młodszego czytelnika, tym bardziej że styl autora po prostu pasuje do takich współczesnych baśni, jaką jest właśnie Ocean na końcu drogi. W wykonaniu tego autora zawsze przypominają mi one filmy Burtona.
Moją ulubioną powieścią Gaimana wciąż pozostaje Nigdziebądź, ale Ocean na końcu drogi absolutnie nie zawodzi i jak najbardziej warto go przeczytać. Jest to książka dokładnie taka, jaką mogłabym chcieć i na jaką liczyłam, ale w nieco doroślejszym wydaniu, niż Koralina czy też Księga Cmentarna, nawet jeśli wszystkie trzy kierowane są do młodszego odbiorcy. Jeśli ktoś chciałby zacząć przygodę z autorem od tej książki, to byłby to dobry wybór, ponieważ Ocean na końcu drogi pokazuje wszystko to, co w Gaimanie najlepsze. A jest tego dużo i zwyczajnie warto autora znać, chociaż uważam, że to jeden z tych przypadków twórczości, którą albo się lubi, albo nie i nic pomiędzy nie ma. Tak czy inaczej — polecam. :)
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Neil Gaiman nie zaskoczył mnie swoim Oceanem na końcu drogi. Jest to dokładnie taka powieść, której mogłabym się spodziewać po tym autorze: baśniowa, groteskowa, niczym z sennych, dziecięcych koszmarów. Od razu nasuwają się skojarzenia z Koraliną, i słusznie. Wiele łączy te dwie powieści, a Ocean na końcu drogi określiłabym jako doroślejszą, poważniejszą wersję Koraliny.
W...
2018-10-03
2018-09-29
2018-09-23
2018-09-08
2018-09-04
2018-07-06
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu przedstawiać, ale żeby formalnościom stało się zadość, króciutko to zrobię. Spod pióra tego autora wyszły takie książki, jak Przygody Tomka Sawyera czy Przygody Hucka Finna, które są najsłynniejszymi jego dziełami. Przez Williama Faulknera został nazwany "ojcem amerykańskiej literatury". Jego powieści często są wznawiane i doczekały się sporej liczby ekranizacji, i to zapewne za ich sprawą znany jest szerszej publiczności. Magiczna wręcz zamiana Królewicza i Żebraka to też coś, o czym ciężko zupełnie nic nie usłyszeć. Ta historia bardzo działa na wyobraźnię, sama zaś książka to jedna z tych powieści, które z powodzeniem można polecać zarówno dużym, jak i małym.
Wszystko zaczęło się od narodzin, ponieważ w odwiecznym mieście Londynie pewnego jesiennego dnia w drugiej ćwierci szesnastego stulecia w ubogiej rodzinie nazwiskiem Canty przyszedł na świat chłopiec, którego rodzina ta wcale nie pragnęła. Tego samego dnia w bogatej rodzinie Tudorów przyszło na świat inne angielskie dziecko, gorąco upragnione przez tę rodzinę. Pragnęła go również cała Anglia i tak doń tęskniła, tak go oczekiwała, tak korne zasyłała oń modły do Boga, że gdy narodziło się wreszcie, ludzie bliscy byli radosnego szaleństwa.
Chłopcem, którego rodzina nie pragnęła, był Tom. Czekało go życie żebraka, lecz nieoczekiwanie został królem. Natomiast chłopcem urodzonym w rodzinie Tudorów był Edward. Czekało go życie króla, lecz nieoczekiwanie został żebrakiem. Jak to możliwe? Widzicie, chłopcy ci byli do siebie tak bliźniaczo podobni, że nikt nie zauważył różnicy, a wszelkie odchylenia od normy zrzucano na poczet choroby. Cała reszta to dzieło przypadku.
Królewicz i żebrak to bardzo mądra powieść, która, nawet jeśli moralizuje, to i tak jest przyjemną, wciągająca lekturą przygodową. Zamiana chłopców nie trwała długo, lecz przez te kilka dni zdążyli przeżyć mnóstwo przygód. Tom uraczy nas zabawnymi, lecz refleksyjnymi scenami z królewskiego życia, z którym zupełnie nie jest obeznany i które okazuje się wcale nie być takie cudowne, jak to sobie wyobrażał. Edward natomiast zrozumie, że w żebraczych łachmanach w jego królewskie pochodzenie mogą uwierzyć jedynie dzieci.
Twain w swojej powieści w prosty sposób przekazuje, że nie jest potrzebne szlacheckie urodzenie, by być dobrym i miłosiernym królem, a przede wszystkim dobrym człowiekiem, bo najważniejsze jest to, co ma się w sercu, a nie w kieszeni czy rodowodzie. Brak bogactwa i przepychu może dać więcej szczęścia niż jego posiadanie. W subtelny sposób piętnuje bogactwo i jasno staje po stronie biednych i uciskanych zarówno poprzez osobę Edwarda, jak i Toma. Przyszły, prawowity król na własne oczy widzi, jak wielkie jest okrucieństwo i niesprawiedliwość jego czasów, tym boleśniejsze, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że kary zadawane są za przestępstwa, których skazani nie popełnili. Z pewnością kształtuje to go jako przyszłego, lepszego i znacznie łagodniejszego władcę niż jego ojciec. Podobno w latach swoich rządów król Edward VI miał potem w zwyczaju mówić: cóż wy, szlachetny panie, wiedzieć możecie o ucisku lub cierpieniach? Wiem o tym ja i mój lud — nie wy.
Królewicz i żebrak to też powieść historyczna. Mark Twain często sięgał do kronik i opracowań, zamieszczając w książce mnóstwo przypisów, w których podawał obszerniejsze informacje na dany temat czy też odsyłał do innych źródeł. Jeśli natomiast opisywane są ceremoniały związane z koronowaniem nowego króla, autor potrafił wstawić cytaty prosto z kronik, aby jak najwierniej oddać tamtejsze realia. Królewicz i żebrak jest więc nie tylko przyjemną książką dla dużych i małych, ale też z lektury tej książki można dowiedzieć się czegoś o Anglii za czasów Henryka VIII.
Przyznaję, że nie spodziewałam się, jak bardzo spodoba mi się Królewicz i żebrak. To piękna historia, bardzo pocieszna, przyjemna i satysfakcjonująca, nawet kiedy czytałam ją nie jako dziecko, lecz osoba dorosła. Sympatię wzbudza zarówno mały król, jak i żebrak, a ich historie śledzi się z ogromnym zainteresowaniem i uśmiechem na ustach, zwłaszcza kiedy do kompletu dostajemy sprawne pióro autora. Do lektury zachęca też nowe, prześliczne wydanie z ilustracjami, którymi jestem zachwycona. Legenda natomiast głosi, że historia ta naprawdę miała miejsce, w co po prostu chce się wierzyć. Żebrak, który przez kilka dni był królem i zrezygnował, oraz Król, który przez kilka dni był żebrakiem i na własnej skórze doświadczył cierpień prostych ludzi to coś bajkowo pięknego.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
W swoim wyzwaniu z klasyką w dość nieoczekiwany sposób zawędrowałam do klasyki literatury dziecięcej. Królewicza i żebraka poznałam już wcześniej za sprawą jednej z rozlicznych ekranizacji tej powieści, nigdy natomiast nie sięgnęłam po żadną książkę Marka Twaina. A szkoda, bo jak się okazuje — warto.
Mark Twain to autor, którego prawdopodobnie nie muszę nikomu...
Becky Chambers swoją debiutancką powieścią zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie i nikt specjalnie nie musiał mnie namawiać do tego, bym sięgnęła po tom drugi. Jest on zdecydowanie inny od Dalekiej drogi do małej, gniewnej planety, może trochę mniej cukierkowy, ale w jakiś sposób wciąż sprawia, że po jego przeczytaniu czujesz się lepiej. Największą zmianą, jaka zaszła, jest zmiana w składzie bohaterów, ponieważ ze starej ekipy bohaterów załogi Wędrowca towarzyszy nam tylko jedna osoba — i jest nią Lovelace.
Daleka droga do małej gniewnej planety przedstawiała nam piękną wizję świata, w której wszyscy są dla siebie mili, a różnice gatunkowe schodziły na dalszy plan. Ważne było, że jesteś osobą, a to, że zamiast kończyn miałeś macki albo twoje ciało obrastały pióra, schodziło na dalszy plan. W tak zapełnionym gatunkowo wszechświecie, jaki zaprezentowała nam Becky Chambers, pójście na kompromisy i wzajemne dopasowanie się do siebie było istotne, aby jakoś ze sobą koegzystować. Tyle że w takim stopniu, w jakim przedstawiła to autorka, jest to bardzo nierealne. To takie wyobrażenie idealnego świata, czy też idealnych ludzkich zachowań, z jakimi chcielibyśmy mieć styczność w swoim własnym życiu. I nie, wcale nie uznaję tego za wadę. Od czasu do czasu powieść, która będzie takim literackim odpowiednikiem potężnej dawki czekolady, jest po prostu potrzebna.
Jak wypada więc Wspólna Orbita Zamknięta na tle swojej poprzedniczki? Bardzo podobnie.
Akcja drugiego tomu prowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony poznajemy losy Lovelace, sztucznej inteligencji ze statku Wędrowca, a z drugiej zagłębiamy się w przeszłość Papryki. Papryka od początku była szalenie interesującą postacią i bardzo się cieszę, że Chambers zdecydowała się poświęcić jej (nawet połowicznie) książkę. Oba te wątki opowiadane są naprzemiennie i oba są równie ciekawe, z tym że ze względu na wątek Papryki już nie tak pięknie i kolorowo. Niby wciąż nie ma żadnego konfliktu i mordobicia, ale i tak dochodzimy do tego, że ludzie to gatunek skłonny do najgorszych czynów. Dzieje się to jednak bardzo delikatnie i jakby mimochodem, a nie przez głębokie rozważania na temat ludzkiej natury. Te Chambers pozostawia dla szukania własnej tożsamości, samoakceptacji i zastanawiania się, czy sztuczną inteligencję można traktować jak osobę. Wszystko wciąż utrzymane jest w tonie tolerancji i wzajemnego poszanowania, zrozumienia, a jeśli nawet ktoś błądzi, to zaraz się nawraca. Ach, gdyby w normalnym świecie wszystko też zawsze układało się tak gładko i po naszej myśli...
Bo wiecie, nawet z wątkiem Papryki, który niby tę idyllę psuje, książka Becky Chambers i tak w ostatecznym rozrachunku wypada tak samo, jak tom pierwszy — pięknie, ale i naiwnie. Może to dlatego, że wiemy, że będzie happy end, zresztą to taka konwencja, która do happy endu prowadzić musi. Paskudna przeszłość Papryki wzrusza, ale i daje pociechę tym, jak bardzo dziewczynka jest silna, odważna i jak wielkie miała szczęście. To taki przekaz: nie ważne, w jak wielkie bagno się wpakowałeś, dzięki swojej wytrwałości i sile ducha będzie lepiej. Poradzisz sobie. To coś, w co wszyscy chcemy uwierzyć, nie zastanawiając się nawet za bardzo nad tym, czy dziecko, które wcześniej zupełnie nie znało świata, jest w stanie samodzielnie w nim przetrwać. Co prawda jest instruowane co do tego, jak ma postępować, ale jednak... jest samo.
Po raz kolejny nie mam tak naprawdę na co narzekać. I nawet nie chcę. Becky Chambers skupiła się w tym tomie na czymś innym, niż kosmiczne wojaże i nie jesteśmy też tak bardzo zalewani informacjami, jak w tomie pierwszym, który jednocześnie był wprowadzający. Drugi tom teoretycznie wypada dojrzalej przez poruszaną problematykę, ale mnie bardziej odpowiadał tom pierwszy ze swoją beztroską, kosmiczną podróżą do dalekiej, gniewnej planety. Co wcale nie oznacza, że Wspólna orbita zamknięta jest gorsza. Jest po prostu inna, ale wciąż dobra i ma zalety poprzedniczki. Ponownie nie chodzi tu o akcję, lecz ważniejsze są wątki antropologiczno-filozoficzne. Czuć w tym wszystkim Ursulę Le Guin. Warto też dodać, że oba te tomy można traktować jako jednotomówki.
Serię dalej wszystkim polecam. To bardzo miła odmiana od nieustannego rozlewu krwi czy pesymistycznych wizji w fantastyce, a po przeczytaniu takiego dark fantasy, jaki ostatnio mi się trafił, Wspólna Orbita Zamknięta była jak do rany przyłóż: prostowała psychikę. I może to nie jest coś wybitnie dobrego, co zostanie z nami na długo, ale przecież nie musi. Wystarczy, że będzie miłą, sympatyczną lekturą na jeden raz. Pozostaje mi teraz cierpliwie czekać na tom trzeci.
misieczytaniepodoba.blogspot.com
Becky Chambers swoją debiutancką powieścią zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie i nikt specjalnie nie musiał mnie namawiać do tego, bym sięgnęła po tom drugi. Jest on zdecydowanie inny od Dalekiej drogi do małej, gniewnej planety, może trochę mniej cukierkowy, ale w jakiś sposób wciąż sprawia, że po jego przeczytaniu czujesz się lepiej. Największą zmianą, jaka zaszła,...
więcej Pokaż mimo to