-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2018-06-06
2018-02-22
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie chcę przeczytać jej do końca.
Dla kogoś, kto, tak jak ja zna tylko Władcę Pierścieni i Hobbita, Silmarillion jest jednym, wielkim, brakującym elementem układanki. Autor zawarł w nim najważniejsze wydarzenia, jakie rozegrały się w jego świecie w ciągu tysięcy lat. Opisuje stworzenie Ardy i powstanie zła, które jest wpisane w historie tego świata, przekazuje, kim właściwie był Sauron, Elrond, Galadriela czy Gandalf. Obserwujemy pojawienie się elfów, ludzi i krasnoludów, widzimy, jakie przyjaźnie i niesnaski kształtowały się między nimi. Wszystko to dzieje się przed historią znaną nam z Władcy pierścieni i Hobbita, aczkolwiek ostatnia część książki, zatytułowana Pierścienie Władzy i Trzecia Era do tych powieści nawiązuje.
Ciężko jednoznacznie wyodrębnić wątek główny Silmarillionu, ponieważ tych wątków jest mnóstwo, ale gdybym miała wybrać jeden, wskazałabym na powstanie i wykradzenie Silmarilli przez Morgotha. Silmarille były trzema klejnotami, w których uwięziono światło dwóch Drzew Valinoru. Wspomnieć można jeszcze o poruszającej historii nieszczęsnych Dzieci Hurina czy miłości Berena i Luthien — obie te opowieści zostały wydane jako oddzielne książki. Obserwujemy powstawanie królestw, niesamowitych potęg zarówno elfów, jak i ludzi, a potem ich upadek, obserwujemy bratobójcze walki, zdrady, a czasem także bezsensowne rzezie. Najsmutniejszy był dla mnie upadek Numenoru, królestwa ludzi, których pycha, arogancja i strach przed śmiercią doprowadziły do tragicznego końca, ale za serce chwytał też wątek mordu elfów w Alqualondë, czyli pierwszego bratobójstwa w tolkienowskim świecie.
Zaznaczam jednak, że to tylko niewielka część tego, co w Silmarillionie można znaleźć. Ogrom wydarzeń, które autor przedstawił w swoim opus magnum potrafi oszołomić, i między innymi dlatego tej książki nie można czytać szybko. Silmarillion wymaga niesamowitego skupienia, ponieważ w gąszczu nazw krain geograficznych, mnogości bohaterów, powiązań między nimi, wydarzeń, o których czytamy, zgubić się jest bardzo łatwo. Wystarczy wyłączyć się na chwilę, i już nie wiemy, co się dzieje. To monumentalne dzieło potrafi przytłoczyć, a z drugiej strony zachwyca tym, jak dokładnie Tolkien przemyślał swój świat. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych detalach, wszystko jest bardzo piękne, ale jednocześnie niesamowicie smutne i melancholijne. Widać, że autor inspirował się wieloma innymi wierzeniami, religiami czy tradycjami, bo choćby upadek Numenoru porównać można z Atlantydą, Iluvatar to jedyny bóg, stworzenie świata przypomina to biblijne, a w historii Dzieci Hurina znaleźć można inspirację Edypem. Mimo wszystko Tolkien stworzył coś własnego, coś niesamowitego, i czytając Silmarillion ma się wrażenie, że czyta się książkę stamtąd, z tego właśnie świata, a nie z naszego, zupełnie jakby tamtejszy kronikarz spisał mitologię całej Ardy i przyniósł ją do nas. Bo to właśnie mitologię najbardziej przypomina Silmarillion; można też nazwać tę książkę swoistą biblią tolkienowskiego świata.
Wydanie tej książki jest przepiękne. Nowy Silmarillion posiada 45 ilustracji Teda Nasmitha, a całość drukowana jest na wysokiej jakości kremowym papierze. Twarda oprawa, obwoluta, tasiemka, większy format, dołączona mapka na wklejce, tablice genealogiczne, indeks osób i miejsc z krótkim ich wyjaśnieniem, czy nawet wskazówki dotyczące wymowy robią swoje. Dodatkowo to wydanie zawiera przedmowę Christophera Tolkiena, a także list Tolkiena do swego ówczesnego wydawcy. Zyskowy Silmarillion to po prostu fenomenalnie wydana książka i posiadanie jej w swojej biblioteczce to czysta przyjemność.
Silmarillion polecam więc każdemu, zwłaszcza fanom Tolkiena, którzy jeszcze tej książki nie mają za sobą. Można zacząć od niej przygodę ze Śródziemiem, ale bardziej polecałabym ją jako uzupełnienie po przeczytaniu Władcy pierścieni i Hobbita, jeśli ten świat zaciekawi Was na tyle, żebyście chcieli go pogłębić. Silmarillion zachwyca od samego początku i jestem pewna, że kiedyś jeszcze do tej książki wrócę. Śródziemie to coś, z czym ciężko rozstać się raz na zawsze. Marzy mi się teraz ekranizacja, taka na miarę tej, jaką dostał Władca Pierścieni. Kto wie, może kiedyś się jej doczekamy...?
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
NIE WSZYSCY ODPŁYNIEMY DO NIEŚMIERTELNYCH KRAIN
Nie wierzyłam, kiedy mi mówili, że Silmarillion nie jest lekturą łatwą. Byłam święcie przekonana, że przeczytam tę książkę raz dwa. Mocno przeceniłam swoje siły, a może raczej nie doceniłam tak monumentalnego dzieła, jakim jest Silmarillon. Ostatecznie czytałam tę książkę dwa miesiące i ani przez chwilę nie pomyślałam, że nie...
2018-03-16
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie rozumiałam jeszcze, jak wiele podtekstów kryje się w niektórych bajkach, mój brat wepchnął mi w rękę małą, niepozorną książeczkę z dziwnym tytułem. Były w niej krasnoludy i gobliny, trolle i elfy, magiczne pierścienie i człowiek zmieniający się w niedźwiedzia, a nawet smok! Wyobraźcie sobie tylko, jak coś takiego potrafi zadziałać na dziecięcą wyobraźnię. Na moją zadziałało bardzo i to do tego stopnia, że powypisywałam sobie z książki zagadki, którymi przerzucali się Bilbo i Gollum, po czym próbowałam zadawać je rówieśnikom w podstawówce. Oczywiście zarabiałam tylko dziwne spojrzenia z rodzaju tych "a poza tym to w domu wszyscy zdrowi?", ale to zupełnie inna historia. W każdym razie to właśnie dzięki Hobbitowi pokochałam fantastykę, która to miłość trwa po dziś dzień.
Zapewne większość z Was zna historię przedstawioną w Hobbicie w mniejszym lub większym stopniu, czy to za sprawą samej książki, czy też ekranizacji Petera Jacksona. Jednak aby formalnościom stało się zadość, na szybko przybliżę fabułę. Otóż wszystko zaczęło się w dniu, w którym czarodziej Gandalf sprowadził do mieszkającego w Shire Bilba Bagginsa wesołą ferajnę trzynastu krasnoludów. Jako że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, potrzebowali oni czternastego towarzysza do swojej wyprawy, którym miał zostać właśnie Bilbo. Prowadzący spokojne życie i nielubiący przygód hobbit nie mógłby być bardziej nietrafionym wyborem do wyprawy po smoczy skarb, jednak jak powiadał Gandalf, pan Baggins potrafi więcej, niż nam się wydaje.
Hobbit jest znacznie lżejszą powieścią zarówno pod względem klimatu, jak i narracji od późniejszego Władcy Pierścieni. Powstawał jako opowieść, którą Tolkien opowiadał swoim dzieciom i jest książką adresowaną głównie do młodszych czytelników, ale sprawdzi się doskonale również w rękach dorosłych. Przygodowa opowieść o wyprawie po skarb potrafi zauroczyć zarówno tym, jak wspaniale Tolkien opowiada swoją historię, jak również mnóstwem fantastycznych istot, które tutaj wprowadził. Jest to idealny początek na rozpoczęcie przygody z fantastyką, jak i doskonały wstęp do twórczości Tolkiena w ogóle, ponieważ Hobbit lekko i bezboleśnie wprowadza nas w ogromny i niezwykle dopracowany świat autora.
Powieść poprowadzona jest bardzo dynamicznie i, mimo że tyle się w niej dzieje, to nie jest wcale długa. Wesoła, barwna gromadka krasnoludów z hobbitem na doczepkę nie raz i nie dwa nas rozbawi, ale i w subtelny sposób spróbuje czegoś nauczyć. Bardzo przyjemnie czyta się o tym, jaką przemianę przechodzi z początku wszystkim wadzący Bilbo, by w końcu stać się kimś, bez kogo ta cała historia nie miałaby szczęśliwego zakończenia. To nie Frodo, którego rozdziały zawsze były dla mnie czymś, co najchętniej by się omijało. Bilbo jest bohaterem zabawnym, odważnym i zaradnym, z mocno zarysowanym charakterem, który doskonale odnajduje się w swojej przygodzie.
Hobbit bardzo działa na wyobraźnię nie tylko ze względu na fantastyczne istoty, ale też miejsca, które odwiedzają nasi bohaterowie oraz przygody, jakie przeżywają. Odwiedzimy więc pełną pająków Mroczną Puszczę, weźmiemy udział w wielkich bitwach, będziemy skradać się pod nosem smoka czy spływać rzeką w beczkach. Czasem jest strasznie, czasem smutno, ale przeważnie towarzyszy nam ten awanturniczy, przygodowy klimat.
Warto jeszcze wspomnieć o fenomenalnym wydaniu od Zysk i S-ka, który ostatnio rozpieszcza nas wspaniałymi wznowieniami książek Tolkiena. Hobbit wydany jest tak samo, jak Silmarillion czy Władca Pierścieni, a więc drukowany jest na wysokiej jakości kremowym papierze, ma twardą oprawę, obwolutę, tasiemkę i większy format. Na wklejkach mamy dwie mapy, no i oczywiście książka zawiera mnóstwo nie tylko kolorowych ilustracji, ale też szkiców Alana Lee. Całość robi wrażenie, a możliwość powrotu do tak ważnej dla mnie historii w tak pięknym wydaniu była ogromną przyjemnością.
Hobbit jest książką, którą polecam każdemu, niezależnie od wieku i czytelniczych upodobań. Czytałam go już po raz drugi, a za jakiś czas chętnie przeczytam i po raz trzeci, nie tylko przez względy sentymentalne, ale też dlatego, że to po prostu świetna książka. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna mojemu bratu za to, że kiedyś, kiedy nie miałam co czytać, dał mi właśnie Hobbita. Teraz ja zachęcam Was, jeśli jeszcze nie znacie tej historii: przeczytajcie ją. Polećcie młodszym, jeśli sami nie chcecie czytać albo macie ją już za sobą. Warto poszukać starszego egzemplarza w bibliotece, jak i zaopatrzyć się w to piękne, Zyskowe wydanie, które samo w sobie stanie się skarbem w Waszej biblioteczce. Można na przykład pobawić się w Golluma, gładzić okładkę i mruczeć my precious pod nosem...
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Większość z nas zapewne ma jakieś książki, które okazały się przełomowe z różnych powodów. Być może pomogły nam one w ciężkiej chwili, pozwoliły wyjść z czytelniczego zastoju, uświadomiły coś ważnego czy po prostu to dzięki nim zawdzięczamy to, że staliśmy się czytelnikami. Dla mnie taką ważną, przełomową książką jest właśnie Hobbit.
Dawno, dawno temu, kiedy nie...
2018-03-05
2017-10-20
"Równoumagicznienie" rozpoczyna ona podcykl o Wiedźmach, które w moim osobistym rankingu są na drugim miejscu tuż za podcyklem o Straży. W książkach tych możemy poznać jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w serii Pratchetta, a więc jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną i uwielbianą przez miliony Babcię Weatherwax.
Zaczynając czytać "Równoumagicznienie" niemal na samym początku natkniemy się na fragment, w którym autor tłumaczy nam, o czym ta książka jest. A jest to "opowieść o tym, czym jest magia i dokąd zmierza, a co ważniejsze, skąd przychodzi i po co. Przedstawiona historia nie pretenduje do odpowiedzi na wszystkie te pytania, może jednak pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego Gandalf nigdy się nie ożenił i dlaczego Merlin był mężczyzną. Jest to również opowieść o seksie, choć nie w sensie atletyczno-gimnastycznym, czy też w sensie policz wszystkie nogi i podziel przez dwa". Od siebie dodam, że jest to historia bardziej kobieca, która porusza temat równouprawnienia, ale w takim fantastycznym wydaniu, a więc równoumagicznienia. Wszyscy wszak wiedzą, że kobieta magiem zostać nie może. Zapewne wszyscy też wiedzą, że ósmy syn ósmego syna na maga jest przeznaczony. Tylko co wtedy, gdy ósmym synem ósmego syna okazuje się córka?
"Równoumagicznienie" rozpoczyna się w momencie, kiedy będący na skraju śmierci czarodziej imieniem Drum Billet przybywa do wioski Głupi Osioł, aby przekazać swoją moc rzeczonemu chłopcu. Czarodziej jednak będąc już jedną nogą w grobie nie miał czasu upewnić się co do płci dziecka i niechcący przekazał moc dziewczynce. Eskarina, w skrócie Esk, będzie musiała się więc zmierzyć z tym niechcianym prezentem w świecie, w którym żaden czarodziej o kobiecie-magu nie chce nawet słyszeć.
Esk to bardzo mądra i rezolutna dziewczynka, ale nie da się ukryć, że powieść od początku kradnie Babcia Weatherwax. To prawdziwy fenomen: ta kobieta ma taką reputację, że nikt nie ośmieli się jej sprzeciwić, a jej woli ulegnie nawet sam Śmierć. Ma trudny charakter, surowe zasady, które stosuje do wszystkich, oprócz samej siebie, niezmiennie chodzi w czerni, a do wszelkich braków w wiedzy w żaden sposób się nie przyzna. Książek nie toleruje z powodów moralnych, ponieważ słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja. Zamiast czarowania w znacznej mierze stosuje głowologię, czyli przekonywanie kogoś, że korzystamy z magii, kiedy faktycznie tego nie robimy. Nie sposób Babci nie pokochać. Po prostu się nie da.
Powieść Pratchetta jak zwykle cechuje się fantastycznym, inteligentnym humorem. Gorąco nie radzę wam czytać jego książek w komunikacji miejskiej, ponieważ ja sama tyle razy się przy niej śmiałam, że zaczynam podejrzewać, że współpasażerowie mogli mnie posądzać o problemy ze sobą (tudzież po prostu stwierdzili, że czytam wyśmienitą książkę i czym prędzej spoglądali na okładkę, żeby wiedzieć, czego mają szukać). Jednocześnie jest to spojrzenie na równouprawnienie w taki sposób, jaki to tylko Pratchett potrafi zrobić. No bo dlaczego właściwie kobiety nie mogą być magami? Gdzieś to zapisano? Nikt z czarodziejskiej braci nie potrafił udzielić odpowiedzi innej niż śmieszna wymówka albo prostego "bo tak", które ucinało wszelką, dalszą dyskusję. Z drugiej strony żaden mężczyzna nigdy nie został wiedźmą i też jest to naturalna kolej rzeczy. W powieści zderzy się więc damski pogląd na magię z tym męskim, co można przekładać i na rzeczywistość, poczytamy o naturze magii i walce o swoje prawa, a także autor wielokrotnie będzie puszczał do nas oko przy okazji licznych pytań młodej Esk, skąd właściwie biorą się dzieci. Wszystko to okraszone zostało sporą dawką humoru, satyry i wyolbrzymień — jak zawsze.
"Równoumagicznie" to jedna z pierwszych książek w serii "Świata Dysku" (ma numerek 3), od której tak właściwie można zacząć przygodę z całym cyklem. "Świat Dysku" nie trzeba czytać po kolei, bo każdy tom stanowi odrębną historię, ale warto iść w kolejności chronologicznej w zakresie podcykli, bo wtedy nie będziemy zdezorientowani w losach naszych bohaterów. Wiele osób nie poleca rozpoczynania przygody z Dyskiem od dwóch pierwszych tomów, bo można się zrazić, i ja się do tego dołączam. Zacząć można nawet od jeszcze późniejszych tomów i wziąć się na przykład za Straż (Straż! Straż!, tom 8), albo za Śmierć (Mort, tom 4), i jak już Pratchett u nas chwyci, to dopiero wtedy ewentualnie do tych pierwszych tomów wrócić.
Tak czy inaczej, gorąco polecam wam czytanie Pratchetta i gorąco polecam wam "Równoumagicznienie", bo to świetna, błyskotliwa i humorystyczna książka. No i jest tu Babcia Weatherwax, a dla niej samej warto książkę przeczytać.
- Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się przynajmniej jeździć konno.
- Co to jest słoń?
- Rodzaj borsuka - wyjaśniła Babcia.
Nie dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą znawczyni natury.
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com
"Równoumagicznienie" rozpoczyna ona podcykl o Wiedźmach, które w moim osobistym rankingu są na drugim miejscu tuż za podcyklem o Straży. W książkach tych możemy poznać jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w serii Pratchetta, a więc jedyną w swoim rodzaju, niezastąpioną i uwielbianą przez miliony Babcię Weatherwax.
Zaczynając czytać "Równoumagicznienie" niemal na...
2017-05-27
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona zachwycających się tą klasyczną pozycją, albo nam się nie spodoba, ale chwalić będziemy, bo na klasykę narzekać nie wypada.
Do sięgnięcia po twórczość LeGuin ostatecznie zmotywowało mnie to, że chciałam spróbować z audiobookami. Przeglądałam więc ofertę Legimi szukając jakiegoś ciekawego audiobooka i zobaczyłam Czarnoksiężnika z Archipelagu, tom, który otwiera Ziemiomorze. Ściągnęłam, zaczęłam słuchać w drodze do pracy i z pracy i... przepadłam. Do tego stopnia, że dwa razy prawie przejechałam przystanek.
Czarnoksiężnik z Archipelagu opowiada historię chłopca, który na początku swojej opowieści nosi imię Duny. Wychowuje się on pod okiem ojca kowala, ale przejęciem fachu po rodzicu kompletnie nie jest zainteresowany. Jego matka szybko odeszła z tego świata, a ciotka nie przejawiała nim żadnego zainteresowania, toteż Duny spędza dnie na włóczeniu się i psotach. Tak jest do momentu, w którym chłopiec ujawnia swój potencjał magiczny. Uczyć go zaczyna ciotka, wioskowa wiedźma, a chłopiec jest zachwycony magią i przede wszystkim władzą, jaką ta magia przed nim rozpościera. Mijają lata i Duny trafia pod opiekę pełnoprawnego, wyszkolonego maga, Ogiona, który nadaje mu jego prawdziwe imię - Ged. Chłopak wykazuje ogromny talent do magii, co jednocześnie sprawia, że jego buta, pęd do władzy i siły oraz własne poczucie wyższości tylko rosną. W końcu wpędza go to w kłopoty i Ged uwalnia Cień, czyli mroczną kreaturę nie z tego świata, która nie ustąpi, dopóki go nie dopadnie.
Książka jest fantastyczna. Ursula LeGuin w cudowny sposób snuje swoją opowieść, hipnotyzując słowem. Niesamowicie podoba mi się jej styl pisania, który potęguje wrażenie, że czytamy baśń, nie książkę fantasy. Język książki jest prosty, ale piękny, dopracowany i bogaty w szczegóły, a przy tym niezwykle oddziałujący na wyobraźnię. Sama powieść jest bardzo spokojna, wręcz senna, a jednak akcja porusza się do przodu w szybkim tempie. Autorka omija wszelkie zbędne opisy i zapychacze, w książce jest sama esencja tej historii. Przyśpieszone są też podróże, ponieważ kiedy Ged podróżuje z jakiegoś miejsca w inne, to w książce brak opisu, co jest pomiędzy punktem startu a miejscem docelowym. Bardzo podobał mi się taki zabieg, bo dzięki temu książka nie nużyła i nie trzeba było czytać o czymś nieistotnym dla fabuły. Czarnoksiężnik z Achipelagu ma tylko 240 stron, ale na jego kartach śledzimy losy Geda od dzieciństwa aż po pełnoletność, kiedy to został pełnoprawnym magiem, a potem wyrusza we własną podróż. Dodatkowo powieść jest bardzo uboga w dialogi. Głównie doświadczamy narracji i bardzo często to narrator informuje nas o słowach któregoś z bohaterów, przez co mamy wrażenie, że czytamy legendę o Gedzie.
Świat Ziemiomorza jest przesycony magią w każdym jego aspekcie. Wszystko ma swoją przyczynę, przeznaczenie, a mag instynktownie wie, gdzie należy iść i co należy zrobić. Kieruje nim tajemnicze coś, które nigdy nie dopuszcza do jego życia przypadków. Ursula LeGuin nie tłumaczy, jak w tym świecie działa magia, nie wyjaśnia zawiłości czarowania, a istotną rolę odgrywają tu jedynie imiona. Aby coś sobie podporządkować, aby coś pokonać, musimy znać prawdziwe imię tego czegoś. A poznawanie prawdziwych imion, jak i cała nauka czarnoksięstwa zajmuje wiele lat i wymaga ogromu pracy. Bardzo to fajne, że nawet jeśli Ged ma zalążki na takiego, któremu nikt nie podskoczy, to i tak musi włożyć dużo wysiłku, by swój talent oszlifować. Pojawiło się jednak w mojej głowie olbrzymie skojarzenie do książek Rowling, ponieważ w Czarnoksiężniku z Archipelagu też jest szkoła magii, która bardzo mocno przypominała mi Hogwart. Czyżby to tutaj znalazła się inspiracja dla uwielbianej Szkoły Magii i Czarodziejstwa?
Tym, co najbardziej zachwyciło mnie w książce, jest Cień, czy raczej to, co on sobą reprezentuje. Cień jako efekt buty i arogancji Geda prześladuje go pokazując wręcz, że niektóre błędy mogą się za nami ciągnąć przez całe życie. A czym w ogóle jest ten Cień? Bardzo żałuję, że nie mogę tego zdradzić, bo wyjawiłabym w ten sposób najistotniejszy element całej książki, ale szalenie podobała mi się jego koncepcja. Domyśliłam się rozwiązania, gdy byłam w 3/4 lektury, ale to absolutnie nie odebrało mi przyjemność z przeczytania końcówki. Wręcz przeciwnie, zakręciła mi się łezka w oku, bo oto wspaniała historia dobiegła końca i zakończyła się we wspaniałym stylu.
Inna rzecz, która mnie zachwyciła to wartości, jakie LeGuin przemyca w swojej książce. To nie tylko powieść fantasy, ale też historia o dorastaniu, młodzieńczym buncie, pokonaniu samego siebie i o tym, co w życiu cenne. Te przesłania potęgują baśniowość całej książki. Sam Ged przechodzi fantastyczną przemianę, pokorniejąc i... po prostu dorastając. Przez pierwszą część książki chłopiec uczy się magi, druga część to powieść drogi, podczas której Ged zdobywa nowe doświadczenia i kształtuje siebie.
Choćbym bardzo chciała się czegoś przyczepić, to po prostu nie potrafię. Książka szturmem zdobyła moje serce i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy. To fantasy filozoficzne, piękne i dopracowane w każdym calu; to powieść, nad którą trzeba się zatrzymać i poświęcić kilka chwil refleksji. Czarnoksiężnika z Archipelagu polecam więc gorąco, choć mam tą świadomość, że nie spodoba się on każdemu. Ale warto przynajmniej spróbować.
https://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Na Ziemiomorze Ursuli LeGuin od dawna miałam ochotę, ale nigdy dość czasu i samozaparcia, by ową chęć przerodzić w czyn. Ciągle pojawiały się nowe książki, spychając tę pozycję coraz bardziej w dół. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: Ziemiomorze to klasyka fantasy, a wszyscy wiemy, że z klasyką to różnie bywa. To taka rosyjska ruletka: albo się spodoba i dołączymy do grona...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-13
2017-08-03
2017-08-22
2017-08-24
2017-08-29
Zaczynając swoją przygodę z prozą Neila Gaimana wiedziałam tylko tyle, że to ten pan, który napisał wspólnie z Pratchettem "Dobry Omen". Potem z przedmowy Gaimana do "Kiksów Klawiatury" dowiedziałam się, że Ci panowie właściwie byli przyjaciółmi. Jeszcze później odkryłam, że film "Gwiezdny pył", który bardzo lubię, w istocie jest ekranizacją książki Gaimana. W efekcie coraz bardziej byłam zainteresowana zarówno osobą autora, jak i jego książkami, aż wreszcie postanowiłam coś z tym zrobić i sięgnęłam po Koralinę.
W tym miejscu mogę wam powiedzieć, że Koralina nie jest najlepszą książką na początek znajomości z twórczością Gaimana. To dobra książka i czytało mi się ją świetnie, ale oceniałam ją z wiedzą, że... no właśnie, że jest to książka docelowo przeznaczona dla młodszego czytelnika. Bogata w nowe doświadczenia mogę stwierdzić, że w ogóle nie widać w niej pełni możliwości autora. To zaledwie przystawka do głównego dania. Nie wiem, czy tym głównym daniem jest "Nigdziebądź", kiedy to dopiero moja druga książka autora, czy też w jego dorobku jest coś jeszcze lepszego ("Amerykańscy bogowie"?), ale na ten moment "Nigdziebądź" jest dla mnie posiłkiem, którego się nie zapomina. Dzięki tej książce na kilka godzin przeniosłam się do świata pełnego magii; do świata, którym się zachłysnęłam.
Akcja "Nigdziebądź" rozgrywa się w Londynie, a właściwie w dwóch Londynach: Londynie Pod oraz Londynie Nad. Ten drugi jest nam dobrze znany z autopsji, ponieważ to świat, z którym mamy do czynienia na co dzień. Londyn Pod natomiast jest przed nami ukryty; to tutaj istnieje magia, szczury porozumiewają się z ludźmi, w labiryncie żyje Bestia, a w pociągu metra swój dwór ma stary Hrabia. W Londynie Pod trzeba wyłączyć rozsądek i logikę - w tym świecie możliwe jest wszystko. Głównym bohaterem książki jest Richard, który żyje w Londynie Nad, ma własne mieszkanie, stabilną pracę w korporacji i piękną, ambitną narzeczoną, czyli wszystkie te rzeczy, które powinien posiadać przykładny, twardo stąpający po ziemi dorosły człowiek. Jednak pewnego dnia śpiesząc wraz z Jessicą na ważną kolację, napotyka na swojej drodze ranną, ściganą przez zabójców dziewczynkę imieniem Drzwi. Wbrew oburzeniu narzeczonej postanawia jej pomóc i od tej pory nudny, acz solidny świat Richarda zostaje całkowicie wywrócony do góry nogami.
"Nigdziebądź" to bardzo baśniowa historia, która jednocześnie pełna jest makabry. Za jej głównych sprawców uchodzą dwaj sadystyczni, płatni mordercy, którzy ujmują nas swoim dowcipem (albo wręcz przeciwnie) i kurtuazją. Kreacja Croupa i Vandemara to coś, co absolutnie przypadło mi do gustu, bo uwielbiam takie groteskowe postacie. Jednak nie tylko oni przykuwają naszą uwagę, bo równie fantastyczną postacią jest Markiz de Carabas, cyniczny łotr i oszust rozkochany w swoim płaszczu, który zobowiązuje się pomóc damie w opresji, a więc ją "zdeopresjować". Sam Richard jest natomiast postacią, z którą identyfikować się może każdy z nas. To człowiek zupełnie zwyczajny, który rozpaczliwie trzyma się rozsądku i próbuje przetrwać w oparach absurdu, w których nagle się znalazł. A na koniec autor stawia i jemu i nam pytanie, czy szare, nudne życie przeciętnego Kowalskiego zamknięte w ścisłych ramach narzucanych nam przez społeczeństwo to wszystko, czego powinniśmy w życiu pragnąć. Bo może jednak chodzi w nim o coś więcej?
Swoje odczucia po lekturze "Nigdziebądź" mogę tak naprawdę porównać do "Harry’ego Pottera". Z tym że pomiędzy tymi dwoma książkami jest jedna, zasadnicza różnica, a jest nim mój wiek. Kiedy zaczynałam czytać przygody o młodym czarodzieju mając te jedenaście, dwanaście lat nagle odkryłam, że w świecie dobrze mi znanym może istnieć magia. Że tuż obok mnie mogą żyć czarodzieje, trzygłowe psy, olbrzymy i smoki, że może ja też pewnego dnia dostanę list z Hogwartu. I nie chodzi mi tutaj o to, kto Pottera lubi a kto nie, kto uważa go za dobrą książkę a kto nie - chodzi mi o samo wrażenie, jakie zostało wywarte na dzieciaku z podstawówki, którego głowa nagle wypełniła się magicznymi stworzeniami i czarodziejami, którzy też chodzą do szkoły. "Nigdziebądź" sprawił, że poczułam się podobnie, z tym że tutaj odnieść mogłam się do zwykłego, szarego pracownika korporacji.
Gaiman pisze prosto, acz przewrotnie, bawiąc się słowem. Niby korzysta ze znanych motywów, ale wychodzi mu coś, co z miejsca nas oczarowuje i wciąga z siłą, której ciężko się oprzeć. Jego styl jest lekki, swobodny, pełno w nim ironii i humoru z pewną dozą groteski i makabry. Pisząc "Nigdziebądź" Neil Gaiman chciał stworzyć baśń dla dorosłych, która wywarłaby na nas takie samo wrażenie, jakie baśnie wywierają na dzieci i na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że w pełni mu się to udało. Po tej książce ja jestem całkowicie kupiona i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po więcej. Aczkolwiek mam wrażenie, że z Gaimanem jak Pratchettem: zbyt duża ilość w krótkim czasie szkodzi, i trzeba dawkować z umiarem.
Tekst został opublikowany również na https://misieczytaniepodoba.blogspot.com
Zaczynając swoją przygodę z prozą Neila Gaimana wiedziałam tylko tyle, że to ten pan, który napisał wspólnie z Pratchettem "Dobry Omen". Potem z przedmowy Gaimana do "Kiksów Klawiatury" dowiedziałam się, że Ci panowie właściwie byli przyjaciółmi. Jeszcze później odkryłam, że film "Gwiezdny pył", który bardzo lubię, w istocie jest ekranizacją książki Gaimana. W efekcie coraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-04
2017-11-10
"Belgariada" Davida Eddingsa to seria mojego dzieciństwa. Kocham ją całym swoim sercem i całkiem niedawno ją sobie odświeżyłam. Odkryłam wtedy, że mimo upływu lat moja miłość do niej wcale nie zmalała. "Belgariada" to cykl odpowiedni zarówno dla młodych fanów fantasy, jak i dla tych dużych, o ile są oni gotowi na schematyczność i całkowicie nieambitną literaturę. Książki Eddingsa to po prostu świetna rozrywka. Mnie poprawiają one humor i choć czytałam je już dwa razy, to z chęcią przeczytam i po raz trzeci.
Żeby trochę zachęcić wypisałam 10 powodów, za które ja darzę "Belgariadę" uwielbieniem. Nie jest to seria wybitna ani oryginalna, ale za to solidna, wciągająca i idealna w tych momentach, kiedy chcemy coś lekkiego przeczytać. A jeśli jednak wciąż uważacie, że to nie dla Was, to pamiętajcie o młodszych czytelnikach fantasy, bo prawdopodobieństwo, że przypadnie im ona do gustu, jest bardzo duże. "Belgariada" to też świetna seria na początek przygody z tym gatunkiem.
No dobrze. To za co kocham "Belgariadę"?
1. Za prostotę
"Belgariada" to książka wypełniona po brzegi schematami, które każdy, kto choć trochę siedzi w fantastyce dobrze zna. Mamy więc chłopca wychowanego na wsi, nieświadomego swego pochodzenia, którego czeka wielkie przeznaczenie. Mamy drużynę pierścienia, która stopniowo się zbiera, by wyruszyć na wielką, niebezpieczną wyprawę w celu ocalenia wszystkiego. Mamy potężną magię i czarodziejów, bogów, którzy wchodzą w interakcję ze śmiertelnikami, a także proroctwo. Jest też niezwykle potężny, magiczny artefakt, który w rękach Głównego Złego spowoduje koniec świata. Wreszcie mamy jasno zarysowany obraz dobra i zła, gdzie oczywiście to dobro w końcu zwycięży. "Belgariada" to książka naprawdę prosta w założeniach, przewidywalna, jeśli chodzi o zakończenie, sporo czerpie od Tolkiena, i nie jest w żaden sposób oryginalna. Czasem jednak każdy z nas ma ochotę na taką właśnie powieść, i między innymi w tym tkwi jej urok.
2. Za przystępność, lekkość i dynamizm
David Eddings nie pisał skomplikowanym językiem, toteż książka jest bardzo lekka i przystępna w odbiorze. Jako że niektórzy błędnie mają przekonanie, że klasyka równa się archaiczny język, śpieszę wyprowadzić was z błędu: w Belgariadzie w ogóle takiego nie ma. No, chyba że akurat trafimy na część o Arendach... wtedy posypie się trochę "azaliży", ale jest to zabieg celowy i w zamierzeniu dowcipny. Z drugiej strony język dla niektórych może być wadą, bo nie jest on w żaden sposób ozdobny czy poetycki. Nie uświadczymy tutaj zbyt wielu opisów, a jak już są, to nie zanudzają; generalnie królują dialogi, przez co książkę czyta się jeszcze szybciej. Powieść nie jest także mroczna ani ciężka: ot, taka lekka i przyjemna powieść drogi.
3. Za dialogi...
...które aż skrzą od ciętego humoru i złośliwości. Bohaterowie w powieści Eddingsa nie raz i nie dwa dogryzają sobie nawzajem albo wręcz wchodzą w potyczki słowne. Na tym polu szczególnie bryluje Silk, który ma wyjątkowo cięty język i jest niezwykle sarkastyczny, co sprawia, że często ludzie mają go dość. Nasz wędrowny złodziej i akrobata potrafi najpoważniejszą sytuację zmienić w taką, z której będziemy się śmiać. Z cietęgo języka znana jest także Polgara, kobieta o niezwykle silnej osobowości, oaza rozsądku i spokoju... dopóki nie zaleziesz jej za skórę. Wtedy marny twój los.
4. Za humor
Jak może się już domyśliliście, humor w tej książce w większości spowodowany jest świetnymi dialogami. Poza tym często mamy żarty sytuacyjne lub też dowcip tyczy się samych postaci, które są na tyle barwne i zróżnicowane, że zawsze coś się w tym temacie znajdzie. Nie chcę jednak, byście nabrali przekonania, że Belgariada to komedia — to po prostu świetne, klasyczne fantasy okraszone sporą dawką humoru.
5. Za wiecznie irytującego wszystkich Silka
Silk to moja ulubiona postać w całej serii. Złośliwy, przebiegły, nonszalancki Drasanin o długim nosie, na którego punkcie ma kompleksy, a z którego wszyscy zdają się drwić. Niejednokrotnie wzbudza w nas śmiech swoimi tekstami i zachowaniem... i niejednokrotnie irytuje wszystkich wokół przez swoje dość ciężkie usposobienie. Silk dołącza do drużyny dość szybko razem z Barakiem, olbrzymim Cherekiem, i od tego momentu książka nabiera rozpędu.
6. Za Mimbratów i Asturów
Wspomniałam o nich wyżej i musiałam im poświęcić osobny punkt. Widzicie, Mimbraci i Asturowie są tak jakby wyjęci z epoki romantyzmu. Oba te narody są ze sobą skłócone od lat, a razem tworzą tak zwanych Arendów. Uwielbiają oni romantyczną i nieszczęśliwą miłość, a im bardziej jest nieszczęśliwa, tym lepiej. Toczą wielkie wojny o błahostki, a potem często nie pamiętają, o co właściwie poszło. Uwielbiają wszelki dramatyzm i porywy szlachetności, są waleczni i odważni, przy czym rozumem nie grzeszą. Z ich sposobu bycia często żartują i drwią sobie inne narody, chociaż nikt nie chce z nimi walczyć. Mimbraci to przedstawiciele typowych rycerzy, natomiast od Asturów dostajemy łuczników. Warto zaznaczyć, że Mimbraci wypowiadają się w specyficzny, archaiczny sposób, który jak ulał pasuje do ich rycerskiej osobowości.
7. Za postacie
W "Belgariadzie" mamy ich całą plejadę! Jak przystało na sztampową powieść fantasy, w naszej drużynie musi znaleźć się przedstawiciel każdego narodu, jaki autor wymyślił. Oczywiście poza tymi, którzy grają rolę złych. Postacie te są wyraziste i tak bardzo sympatyczne, że nie da się ich nie lubić. Jednocześnie każda z nich niesie cechy charakterystyczne dla swojego narodu. Dostaniemy więc rycerza, czarodzieja i czarodziejkę, szpiega, wojownika (taki wiking), poczciwego farmera, surowego, opętanego rządzą zemsty władcę koni, religijnego fanatyka, a także rozkapryszoną księżniczkę mającą obsesję na punkcie pieniędzy. A to jeszcze nie wszystko, ponieważ równie barwne i wyraziste wyszły Eddingsowi postacie drugoplanowe. Jest w czym przebierać. Drażnić może jedynie sam Garion, czyli nasz wybraniec, bo jak to dzieciak bywa irytujący i na kartach powieści nam dorasta. Podobna rzecz dzieje się z księżniczką.
8. Za zróżnicowanie kulturowe
W "Belgariadzie" nie ma żadnych elfów, krasnoludów, hobbitów i innych takich. Jedynymi stworzeniami fantastycznymi są driady. Mamy za to wiele narodów, każdy z odmienną kulturą, historią i jakąś cechą główną. Na przykład kraj zwany Sendarią ma wyjątkowo rozsądnych, praktycznych i poczciwych mieszkańców, w Drasni znajdziemy przebiegłych szpiegów, w Algarii surowych władców koni (Rohan jak się patrzy), Ulgosi to religijni fantatycy, Tolnedranie jako naród chytrych kupców sprzedaliby własną matkę, Nyissanie to banda zboczonych ćpunów, i tak dalej. Zło reprezentuje frakcja Angaraków, na którą składa się kilka krajów, a przewodzą im kapłani złego boga. Sporo tego i na początku łatwo się w tym pogubić, ale z czasem naprawdę łatwo wszystkich od siebie odróżnić.
9. Za epickość
Wszak wielka wyprawa w celu ocalenia świata musi być epicka. Nim nasza drużyna dojdzie do swojego celu, musi zaliczyć po drodze mnóstwo niebezpiecznych przygód, parę bitew, parę spotkań z królami w ich pięknych pałacach, obowiązkowo wielką, ostateczną bitwę i nawet mamy księżniczkę w nagrodę za zasługi.
10. Za kolejne pięć tomów przygody...
...ponieważ "Belgariada" ma kontynuację zwącą się Malloreon. Czyli w sumie dostajemy 10 tomów (5+5) jednej serii, podczas której spędzimy mnóstwo czasu z bohaterami, których pokochamy. Co prawda nie są to grube tomy i czas leci przy nich naprawdę szybko, ale przeczytanie tego parę dni zajmie. Czego chcieć więcej? :)
"- Azaliż świadom jesteś, Belgaracie, naszego nieszczęścia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy się do ciebie po radę.
- Cho-Hagu - zirytował się Wilk. - Mówisz, jakbyś czytał marny arendzki epos. Czy te zaisty i azaliże są naprawdę konieczne?
Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega.
- Moja wina, Belgaracie - wyjaśnił z żalem Anheg. - Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. - Korona króla zsunęła się trochę i zawisła niebezpiecznie nad uchem.
- Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu - odparł Wilk. - Nie musisz wywierać na niej wrażenia. I tak zapomni większą część tego, co mówimy."
misieczytaniepodoba.blogspot.com
"Belgariada" Davida Eddingsa to seria mojego dzieciństwa. Kocham ją całym swoim sercem i całkiem niedawno ją sobie odświeżyłam. Odkryłam wtedy, że mimo upływu lat moja miłość do niej wcale nie zmalała. "Belgariada" to cykl odpowiedni zarówno dla młodych fanów fantasy, jak i dla tych dużych, o ile są oni gotowi na schematyczność i całkowicie nieambitną literaturę. Książki...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-06
2017-12-10
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność bycia wkręconym. No chyba, że nie jesteście tak bardzo naiwni, jak ja i od razu podczas czytania wyczujecie, że coś jest nie tak. Mnie czerwona lampka zapaliła się dopiero pod koniec książki, kiedy Goldman wciągnął w to wszystko Stephena Kinga. W tekście są oznaczone spoilery.
Narzeczona księcia to powieść, która prawdopodobnie bardziej jest znana za sprawą ekranizacji z 1987, w której główne role grali młodziutka Robin Wright oraz Cary Elwes. Goldmana natomiast możecie znać za sprawą scenariuszy do takich filmów jak Maratończyk, O jeden most za daleko, Wszyscy ludzie prezydenta czy Butch Cassidy i Sundance Kid (za te dwa ostatnie został nagrodzony Oscarem). Jego dwie najsłynniejsze powieści to Maratończyk oraz Narzeczona księcia. A czymże jest rzeczona Narzeczona księcia? Po okładce i tytule można pomyśleć, że jest to kiepskie romansidło. Patrząc na wydawnictwo, które postanowiło książkę wznowić, czyli wydawnictwo Jaguar specjalizujące się w młodzieżówkach, można pomyśleć, że jest to książka dla młodzieży. Nic z tych rzeczy. William Goldman napisał bowiem pastisz powieści przygodowych i fantasy, a przy tym klasyczną, awanturniczą powieść i historię romantyczną w jednym.
Zanim jednak w ogóle dojdziemy do tej powieści, trzeba najpierw przebrnąć przez bardzo długie wstępy Goldmana. Książkę czytałam na czytniku i właściwa jej część zaczyna się od 14%. Aż kusi i skręca, żeby te wstępy pominąć, nie róbcie tego jednak. Sama się na nie denerwowałam, sama z rezygnacją patrzyłam na wolno ubywające strony i piszę to z całą świadomością tego, że mogą być nudnawe. Wstępy są jednak istotne, jeśli chcecie zrozumieć dowcip... no i mnie na przykład w pewnym momencie wciągnęły tak bardzo, że prawie przejechałam przystanek. Autor potrafi ciekawie opowiadać nawet o bzdurach, a w tym przypadku rozwodzi się o tym, jak powstawała ta książka, jakie perypetie przeżywał w związku z kręceniem filmu, jak to S. Morgenstern napisał oryginalną wersję tej powieści, a on ją tylko skraca, aby była bardziej przyjazna dla czytelnika, czy też prostu podaje urywki ze swojego życia.
Kiedy natomiast dojdziemy już do mięsistej treści... oj, dzieje się, moi drodzy. Historia ma miejsce w krainie Floren, miejscu położonym pomiędzy przyszłymi państwami: Szwecją i Niemcami. Było to jeszcze przed powstaniem Europy, lecz po powstaniu Paryża; przed wynalezieniem makijażu, ale po zaprojektowaniu dżinsów. Buttercup jest przeuroczą, lecz kapryśną, humorzastą panną ze skrytym pod warstwą brudu potencjałem na zostanie najpiękniejszą kobietą w swoim stuleciu. Westley natomiast to jej zabójczo przystojny parobek, który daje sobą pomiatać na prawo i lewo, każde żądanie Buttercup kwitując nieodmiennie prostym "jak każesz". Los chciał, że ta dwójka zapałała do siebie miłością tak silną i czystą, że nic, dosłownie nic nie było w stanie ich rozłączyć. A dużo ludzi próbowało, ba! Nawet śmierć okazała się nieskuteczna.
Narzeczona księcia zawiera w sobie naprawdę urokliwą, porywającą i zabawną historię, o ile trafi do Was ten typ humoru. Tutaj wszystko niby jest na poważnie, ale jednak nie jest, a Goldman wyolbrzymia i przejaskrawia każde wydarzenie i każdego bohatera do granic możliwości. Jeśli Fezzik ma być silny, to jest silny aż do przesady, a przy okazji wielki i głupi, co kojarzy nam się ze stereotypowym opisem osiłka. Jeśli Inigo Montoya chce się zemścić, to mści się całym sobą, całe życie poświęcając na doskonalenie szermierczej sztuki. Buttercup jest szalenie piękna, ale przy okazji beznadziejnie głupia. A Westley... Westley to chodzący ideał.
Głównym zadaniem powieści jest to, żeby czytelnika bawić. Autor przedstawia nam konkretną, awanturniczą przygodę od punktu A do punktu B i koniec. Nie jest to książka, która skupiałaby się na psychice bohaterów i ich rozwoju osobistym. Absolutnie nie jest to też książka, którą należy brać na serio. Sporo sytuacji jest tutaj absurdalnych, więc jeśli lubicie absurd w książkach, powieści Pratchetta czy Douglasa Adamsa, to jest to powieść, na którą powinniście zwrócić uwagę. Osobiście jestem zachwycona poczuciem humoru Goldmana i tym, jak bardzo pokręconą i uroczą historię napisał. Najbardziej jednak podoba mi się jego literacki dowcip i to, że się na niego złapałam. I wiecie, są takie książki, które czyta się dla misternej fabuły, pięknego języka czy wartościowego przekazu. Narzeczoną Księcia warto przeczytać dla formy i tylko po to, żeby dać się wkręcić.
Z RECENZJI WYCIĘTE SPOILERY, ZNAJDZIECIE JE NA BLOGU :)
Książkę gorąco polecam osobom, które lubią absurdalne rozwiązania, brak powagi w powieściach i akcję prowadzoną półżartem, półserio. Narzeczona księcia to specyficzna książka, którą albo się pokocha, albo nie. Sporo zależy od tego, czy odpowiada Wam taki humor. Znajdziecie tutaj wielką miłość, porwania, spiski, zemstę i wiele, wiele więcej. I koniecznie sprawdźcie sobie potem, o co chodzi z tym żartem. Wtedy zupełnie inaczej spojrzycie na całą książkę. :)
http://misieczytaniepodoba.blogspot.com/
William Goldman to straszny dowcipniś. Od 45 lat wkręca czytelników i jeśli popatrzy się na lwią część wpisów o tej książce, to od razu widać, że robi to z powodzeniem. Narzeczona księcia jest więc przykładem takiej książki, o której lepiej nie wiedzieć nic przed jej czytaniem — a przynajmniej lepiej nie szukać o niej niczego w internecie, bo zepsujecie sobie przyjemność...
więcej Pokaż mimo to