-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel12
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2015-08
2015-12-23
Wszystkie jasne miejsca Jennifer Niven zainteresowała mnie na długi czas przed polską premierą, gdy trafiła na zagraniczny rynek książki. All the bright places miałam w rękach, gdy przebywałam w Anglii i długi czas zastanawiałam się nad kupnem brytyjskiego wydania. Niedługo potem dotarła do mnie informacja, że ta niezwykle interesująca powieść pani Niven zostanie wydana w Polsce, a radości nie było końca. Kiedy w końcu książka znalazła się w moich rękach, czym prędzej zapragnęłam ją przeczytać, a gdy rozpoczęłam lekturę już na początku poczułam zawód. Niestety, sytuacja aż do samego końca nie uległa poprawie i w mojej ocenie Wszystkie jasne miejsca wypadła słabo.
Za pewne zadajecie sobie teraz pytanie: dlaczego? Przecież książka ma bardzo wysokie oceny i krążą o niej w większości pozytywne opinie. Otóż od samego początku miałam mieszane uczucia związane z głównym bohaterem. Denerwował mnie trochę swoją osobowością, wymuszonym wyluzowaniem w sytuacjach poważnych lub stresujących, swoimi dziwnymi metamorfozami, które miały jakieś głębsze znaczenie, ale dla mnie były trochę sztuczne i płytkie. Sceptycznie odnosiłam się też do tego bohatera w jego relacji z Violet, kiedy zamieniał się w doświadczonego przez życie chłopaka, coś w stylu „wujek dobra rada”. Zdaję sobie z tego sprawę, że pani Niven poprzez zachowanie Fincha chciała przekazać coś większego, głębszego i poważniejszego – z perspektywy czasu wiem, co – ale wykonanie tego nie należy do najmocniejszych stron i po prostu nie kupiłam tej postaci, jej filozofii i spojrzenia na świat. W mojej ocenie Finch jest bohaterem papierowym i trochę przerysowanym. Momentami obawiałam się, że zamieni się w bohatera podobnego niektórymi cechami do Suttera z powieści Cudowne tu i teraz. Na szczęście sytuacja wygląda trochę lepiej w przypadku Violet, którą nawet polubiłam i która wydała mi się najciekawszą postacią w książce.
Pewne zastrzeżenia mam też do akcji powieści. Autorka w niektórych momentach zalewa Czytelnika krótkimi opisami wielu czynności, które nie mają dużego znaczenia dla całej historii. Mnogość tych czynności momentami sprawiała, że nie działo się nic interesującego i wciągającego. Niestety od początku miałam trudności z wciągnięciem się w akcję. Czasami po prostu usypiała mnie. Oprócz tego w opisie zapowiadane są podróże do najróżniejszych miejsc. Nie odczułam tego w ogóle – owszem, bohaterowie podróżują tu i tam, ale miałam silne wrażenie, że nie stanowi to tak ważnej części powieści.
Oprócz tego w pewnym momencie akcja zaczęła być przewidywalna. Gdzieś w połowie powieści przewidziałam dalszy rozwój wydarzeń i to, co stanie się na samym końcu. Wiem też, że autorka chciała punkt kulminacyjny uczynić szokującym, zaskakującym, wbijającym w fotel, ale tego też niestety nie kupiłam. Myślę, że sposób przekazania tego był po prostu kiepski, a reakcje i zachowanie ludzi nie bardzo mi do tego pasowały.
Na całe szczęście Wszystkie jasne miejsca nie jest książką złożoną z samych minusów. Największym plusem powieści jest poruszenie tematu depresji, który jest tematem bardzo ważnym, a często lekceważonym i pomijanym. Autorka na samym końcu wyjaśnia okoliczności powstania książki, dzieląc się też własnymi doświadczeniami. Traktuje ten temat bardzo poważnie, ponieważ na samym końcu możecie znaleźć numery telefonów do instytucji i ośrodków, które udzielają pomocy. Jennifer Niven zwraca też uwagę na przypinanie ludziom łatek, ocenianie ich i osądzanie bez znajomości ich historii i sytuacji. Każdy z nas może wynieść z tego bardzo cenną lekcję. Cieszę się, że te tematy znalazły swoje miejsce w książce. Styl i język też stanowią plus książki, ponieważ są dostosowane do młodego czytelnika. Oprócz tego podobała mi się akcja po punkcie kulminacyjnym. Osobiście właśnie tę część – praktycznie sam koniec, gdy napięcie opada – uważam za najbardziej wzruszającą i ciekawą. Dopiero tutaj zaczęłam żywić względem tej historii jakieś uczucia.
Do Wszystkich jasnych miejsc podeszłam bardzo pozytywnie. Zachęcał mnie opis, kiełkujące przeczucie niesamowitej przygody, a nawet krótka rekomendacja Guardian Jeśli szukasz książki na miarę Gwiazd naszych wina – to jest to. Myślę, że byłaby to naprawdę świetna książka, gdyby wykonanie było lepsze. Za największe minusy uważam sposób ukazania Fincha oraz akcję. Gdyby nie fakt, że oba te elementy stanowią ponad połowę powieści, mogłabym podnieść trochę ocenę. Domyślam się (patrząc też na oceny), że dla większości Czytelników Wszystkie jasne miejsca była powieścią wzruszającą, poruszającą, zaskakującą, piękną i wciągającą. Żałuję, że nie była ona taka dla mnie. Na szczęście ważne lekcje wypływające z historii Fincha i Violet zostaną ze mną mimo wszystko.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/01/211-wszystkie-jasne-miejsca-jennifer.html
Wszystkie jasne miejsca Jennifer Niven zainteresowała mnie na długi czas przed polską premierą, gdy trafiła na zagraniczny rynek książki. All the bright places miałam w rękach, gdy przebywałam w Anglii i długi czas zastanawiałam się nad kupnem brytyjskiego wydania. Niedługo potem dotarła do mnie informacja, że ta niezwykle interesująca powieść pani Niven zostanie wydana w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-27
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim opowiadaniu.
Piosenkarka, która udaje kogoś innego, aby uciec przed swoim dotychczasowym życiem; kucharz z zagadkową przeszłością i dziewczyna, która chce jak najszybciej uciec z rodzinnego miasteczka; adoptowana córka świętego Mikołaja, a także młodociany przestępca, który ma możliwość zrehabilitowania się to tylko początek tego, co możecie spotkać w zbiorze opowiadań Podaruj mi miłość. Od momentu pojawienia się tej książki w sklepach bardzo chciałam dostać ją w swoje ręce i poznać każde opowiadanie po kolei. W każdym szukałam klimatu świąt Bożego Narodzenia, w każdym szukałam jakiejś magii.
Ucieszyłam się, że autorką, która rozpoczyna lekturę Podaruj mi miłość jest Rainbow Rowell. Po przeczytaniu Eleonory i Parka oraz Fangirl to właśnie na nią najbardziej czekałam i przyznam, że oczekiwałam czegoś zaskakującego oraz oryginalnego. Niestety ku mojemu zaskoczeniu opowiadanie Północ nie okazało się niczym przebojowym. Owszem, miło było spotkać charakterystyczny styl Rainbow Rowell i wiedzieć, że to faktycznie ona, ale miałam wrażenie, że to opowiadanie było taką powtórką z Fangirl. Miało ono w sobie bardziej sylwestrową niż bożonarodzeniową magię, a i nie działo się w nim również nic szczególnego. Niespodziewanie sytuację naprawiła opowiadaniem Dama i lis Kelly Link. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z twórczością tej autorki, toteż zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Tymczasem fantastyczny motyw, klimat i ciekawy, nietypowy pomysł sprawiły, że opowiadanie tej autorki zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nie ukrywam, że jest ono specyficzne i nie każdemu przypadnie do gustu, ale mnie osobiście wciągnęło i zauroczyło. Matt de la Peña opowiadaniem Anioły na śniegu przenosi Czytelnika do świata młodego chłopaka, który musi mocno walczyć o swoje marzenia po utracie bliskiej osoby. W tym opowiadaniu klimat świąt dało się czuć, ale nie tak mocno. Poza tym momentami nie podobało mi się postępowanie bohatera, a i samo zakończenie pozostawiło pewien niedosyt. Nie oznacza to jednak, że opowiadanie było złe – wręcz przeciwnie, ponieważ należy do tych, które lubię i wspominam bardzo miło.
Trudne do oceny okazało się dla mnie opowiadanie Jenny Han Gwiazda Polarna wskaże ci drogę, ponieważ pomysł na to opowiadanie był rewelacyjny (najbardziej podobał mi się motyw adopcji głównej bohaterki przez świętego Mikołaja), ale wykonanie już niezupełnie. Natty momentami trochę mnie irytowała, jej zachowanie nieszczególnie przypadło mi do gustu, a samo zakończenie było dla mnie trochę nijakie. Na szczęście bez dwóch zdań opowiadanie tej autorki ma w sobie mnóstwo świątecznego klimatu. Następnie przyszła kolej na opowiadanie Stephanie Perkins o którym słyszałam mnóstwo pozytywnych rzeczy na długo przed przeczytaniem, czyli Cud Charliego Browna. Bez dwóch zdań to opowiadanie uważam za najlepsze z całego zbioru, ponieważ jest bardzo ciepłe, ma ciekawy, przyjemny klimat, wciąga i powaliło mnie swoim urokiem. Bardzo polubiłam głównych bohaterów, akcja nie była nudna, a i jej rozwój był interesujący, ponieważ zaczęło się od czegoś, co samą mnie trochę zaskoczyło. Do tego opowiadania powracałam wiele razy w przerwie między następnymi. Niestety dwa kolejne opowiadania trochę ostudziły mój entuzjazm. David Levithan w opowiadaniu Kryzysowy Mikołaj nie zaprezentował nic, czego nie spotkałam wcześniej w jego stylu i sposobie kreacji bohaterów po przeczytaniu Will Grayson, Will Grayson. Sam pomysł może i był ciekawy, ale nie zachwycił mnie trochę szablonowy sposób przedstawienia go. Właściwie momentami miałam wrażenie, że raz pisze John Green, raz David Levithan. Z kolei Krampuslauf Holly Black jest dla mnie trudną do oceny zagadką. Autorka miała fajny pomysł, ale rozwój wydarzeń momentami trochę mnie dziwił. W dodatku nagłe wejście fantastyki trochę nie pasowało mi do całokształtu.
Do opowiadania Gayle Forman Coś ty narobiła, Sophie Roth? podeszłam bardzo sceptycznie, mając na uwadze pozytywne doświadczenia związane z twórczością tej autorki, jak i negatywne. Na szczęście krótka historia tytułowej bohaterki okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać. Minus stanowi zbyt szybkie, nagłe, trochę niespodziewane zakończenie, które nie pasowało mi do całego opowiadania utrzymanego w jednym, przyjemnym tempie. Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myry McEntire było fajne do pewnego momentu. Historia głównego bohatera jest ciekawa, ale gdy autorka przechodzi do najważniejszej rzeczy, miałam wrażenie, że wszystko jest trochę sztuczne i lekko naciągane. Poza tym wątek miłosny wydawał mi się nienaturalny, zbyt wyidealizowany, ale nie ukrywam, że w czasie czytania tego opowiadania naprawdę śmiałam się do łez. Ogólnie oceniam je pozytywnie. Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White oraz Gwiazda Betlejemska Ally Carter bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Klimat świąt był w nich mocno wyczuwalny, a i historie bohaterów bardzo mi się podobały. W tym pierwszym spotykamy się z Marią i Benem, których łączy praca w Christmas Café. Motyw z szóstym zmysłem dotyczącym gotowania był dla mnie strzałem w dziesiątkę, z kolei Ally Carter funduje Czytelnikom naprawdę zwariowaną przygodę prosto z Islandii. Pomysł był naprawdę trafiony, a rozwój wydarzeń sprawia, że opowiadanie ani na chwilę nie jest nudne. Z niecierpliwością czekałam na opowiadanie Laini Taylor, która wita Czytelnika tajemniczym tytułem Dziewczyna, która obudziła Śniącego. Autorkę tę bardzo cenię za Córkę dymu i kości, ale w tym razem uważam, że tworząc opowiadanie do Podaruj mi miłość za mocno kierowała się swoją bogatą wyobraźnią. Niestety nie ma ono w sobie nic ze świątecznego klimatu i w sumie czytało mi się go dosyć ciężko. Akcja niespecjalnie porywa, chociaż pomysł był ciekawy.
Jeśli szukacie książki, dzięki której poczujecie klimat świąt i będziecie mogli przenieść się do takiego świata, myślę, że Podaruj mi miłość spełni swoje zdanie. Zbiór składa się z naprawdę różnych opowiadań. Każdy znajdzie innych faworytów, każdy odszuka w nich inne przesłania. Cieszę się, że wiele opowiadań zaprezentowało naprawdę wysoki poziom. Dzięki Podaruj mi miłość odkryłam autorów, których nigdy wcześniej nie spotkałam, a których twórczość od tego momentu bardzo mnie zaciekawiła. Na ten wyjątkowy czas gorąco polecam Wam tę pozycję.
Północ Rainbow Rowell – 6/10, Dama i lis Kelly Link – 8/10, Anioły na śniegu Matt de la Peña – 7/10, Gwiazda Polarna wskaże ci drogę Jenny Han – 6/10, Cud Charliego Browna Stephanie Perkins – 9/10, Kryzysowy Mikołaj David Levithan – 5/10, Krampuslauf Holly Black – 6/10, Coś ty narobiła, Sophie Roth? Gayle Forman – 7/10, Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myra McEntire – 6/10, Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White – 8/10, Gwiazda Betlejemska Ally Carter – 7/10, Dziewczyna, która obudziła Śniącego Laini Taylor – 5/10
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/210-podaruj-mi-miosc-stephanie-perkins.html
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-13
Klucz Ziemi został odnaleziony. Endgame trwa, a koniec zbliża się wielkimi krokami.
Z dwunastki uczestników pozostało tylko dziewięcioro. Trwa zacięta walka z czasem. Świat paraliżuje wiadomość o Abbadonie, komecie, która zbliża się do Ziemi i która może spowodować zagładę. Aisling Kopp wierzy w to, że Endgame można zatrzymać; Hilal ibn Isa al-Salt jako Aksum jest w posiadaniu pewnego sekretu, który może ocalić ludzkość; Sarah Alopay walczy z demonami przeszłości, które nawiedzają ją od czasu zdobycia Klucza Ziemi, a Shari Chopra jest świadkiem spełniania się najgorszych wizji. Trwa nie tylko walka o zwycięstwo, ale również o rozwikłanie zagadki Endgame.
Endgame. Wezwanie zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Po małych problemach związanych z wciągnięciem się w historię zaczęłam żyć w świecie bohaterów i z ogromnym zainteresowaniem chłonęłam kolejne wydarzenia. Zakończenie sprawiło, że nie mogłam doczekać się drugiej części, ale w końcu nadszedł czas premiery i piękne wydanie Klucza Niebios znalazło się w moich rękach. Jak więc wypadła kontynuacja Wezwania?
Podobnie jak w przypadku pierwszej części nie mogłam na początku wciągnąć się w historię. Naprawdę cudownie było kolejny raz wejść do tego samego świata i spotkać się z tymi samymi bohaterami (niestety w mniejszym składzie), ale akcja była dosyć wolna, niekoniecznie ciekawa i rozwijała się bardzo powoli. Na szczęście ten stan zmienia się po kilkudziesięciu stronach i Klucz Niebios porwał mnie do swojego świata tak jak Wezwanie. Pod względem akcji Klucz Niebios na kolejnych stronach wypada naprawdę dobrze. Jest to książka, w której są momenty spokojne, chwile do zastanowienia się, rozwikłania zagadek i namyślenia, ale są także momenty pełne wartkiej akcji, kiedy oderwanie się od książki jest bardzo trudne. Najbardziej zaskakiwały mnie nagłe, niespodziewane zwroty akcji, które zupełnie zmieniały sytuację bohaterów. Właściwie każda strona była kolejną zagadką i nawet nie próbowałam przewidzieć, co może zdarzyć się później, ponieważ wiedziałam, że autorzy i tak zaplanowali to zupełnie inaczej.
Klucz Niebios jest też książką dosyć brutalną. Walki są tutaj na porządku dziennym, wszędzie są ofiary, a pisarze nie oszczędzają Czytelnika i serwują bardzo szczegółowe, dokładne opisy wymierzonych ciosów, ran i obrażeń. Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach przez całą książkę.
Czytanie tekstu pozbawionego akapitów nie stanowiło dla mnie już większego problemu. Czasami jedynie gubiłam się w tekście, nie wiedząc, czy jest to opis myśli, czy wypowiedź bohatera. Na ten malutki minusik patrzę jednak z przymrużeniem oka, ponieważ nie stanowił on dużej przeszkody w rozumieniu tekstu i sytuacji. Dzięki temu zabiegowi oraz dzięki obrazkom dołączonym do książki wokół Klucza Niebios tworzy się aura tajemniczości, która bardzo pasowała mi do tej serii. Owej tajemniczości sprzyja również bardzo prosty, wręcz surowy język, który nie skupia się aż tak na przekazywaniu emocji i rozterek bohaterów, a na ważnych dla sytuacji faktach.
A skoro wspomniałam o tajemniczości, to warto powiedzieć co nie co o klimacie. Uważam, że w tej części – i w całej serii – klimat odgrywa bardzo ważną rolę. Autorzy zabierają Czytelnika w podróż po starożytnym świecie, po bardzo starych, historycznych miejscach, o których na pewno duża część z nas nie ma pojęcia. Tworzą przy tym niesamowity klimat, który pozwala lepiej wyobrazić sobie te miejsca, lepiej wczuć się w sytuację bohaterów i zrozumieć funkcjonowanie Endgame. Jak dla mnie klimat świetnie spełnił swoją rolę i między innymi ze względu na niego bardzo lubię całą serię.
Autorzy zaskoczyli mnie również tym, że w tej części bardziej skupili się na losach bohaterów, którzy w Wezwaniu nie pojawiali się aż tak często. Zaskoczenie to traktuję jednak trochę sceptycznie, ponieważ przez to zostają odsunięci bohaterowie, których najbardziej lubiłam w pierwszej części. Nie uważam więc tego ani za plus, ani za minus.
Na plus natomiast zasługuje zakończenie, które sprawiło, że przez pewien czas trwałam w ogromnym szoku i zdziwieniu. Ostatnie strony Klucza Niebios czytałam w bardzo szybkim tempie i w napięciu, bowiem akcja sprawiała, że oderwanie się od książki w tym momencie było po prostu niemożliwe. Z kolei później… później zastanawiałam się, jak autorzy wybrną z tej sytuacji, którą postanowili zaserwować bohaterom. Naprawdę nie wiem (i nawet nie próbuję sobie wyobrażać) co będzie działo się w trzeciej części po takim zakończeniu. Pozostaje mi tylko cierpliwie czekać na kolejną część.
Klucz Niebios nie uważam ani za lepszą część, ani za gorszą od Wezwania. Myślę, że poziomem dorównuje pierwszemu tomowi. Jest tak samo wciągająca, tajemnicza, intrygująca i zaskakująca. Jeśli podobała się Wam pierwsza część, ta również powinna przypaść Wam do gustu, a może nawet okazać się troszkę lepszą. Dla mnie osobiście Klucz Niebios jest na tym samym poziomie co Wezwanie i absolutnie nie uważam tego za minus. Wręcz cieszę się, że kontynuacja nie okazała się słabsza, jak to jest w wielu przypadkach. Teraz naprawdę nie mogę doczekać się trzeciej części i nie mam pojęcia, co zrobię do tego czasu, aby zapełnić pustkę po Kluczu Niebios.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/209-endgame-klucz-niebios-james-frey.html
Klucz Ziemi został odnaleziony. Endgame trwa, a koniec zbliża się wielkimi krokami.
Z dwunastki uczestników pozostało tylko dziewięcioro. Trwa zacięta walka z czasem. Świat paraliżuje wiadomość o Abbadonie, komecie, która zbliża się do Ziemi i która może spowodować zagładę. Aisling Kopp wierzy w to, że Endgame można zatrzymać; Hilal ibn Isa al-Salt jako Aksum jest w...
2015-11-17
Przeszłość prześladuję Lisę od kilku lat. Chciała odciąć się od niej i rozpocząć nowe życie, a pomogli jej w tym przyjaciele i rodzina. Niestety spokój nie trwa wiecznie. Groźby, listy, zdjęcia i włamania stają się codziennością dziewczyny, a ona sama musi w końcu położyć im kres. Nigdy nie przypuszczałaby, że w walce z przeszłością pomoże jej Tristan, profesor psychologii, z którym połączy ją niesamowite uczucie, a także wspólne tajemnice.
Całkiem niedawno miałam okazję poznać Toxic, czyli drugi tom serii Zatraceni. Część ta była w mojej ocenie przeciętna, momentami nawet słaba i miała kilka poważnych minusów, ale nie skreśliłam jej całkowicie. Trzecia część zapowiadała się lepiej, więc chętnie sięgnęłam po nią, z nadzieją, że zaprezentuje lepszy poziom niż swoja poprzedniczka. I faktycznie po części tak było – Wstyd miała w sobie trochę minusów i słabych stron, ale w porównaniu do poprzedniej części wypadła lepiej.
Przede wszystkim Wstyd cechuje ogromna lekkość. Jest to książka, którą można przeczytać w ekspresowym tempie, w przerwie między cięższymi, poważniejszymi książkami. Tak jak w poprzedniej części, tutaj również możecie spotkać się z wyolbrzymieniem i również czuć je od samego początku. Autorka wyolbrzymia emocje targające bohaterami (czyli od obojętności po namiętność), wyolbrzymia problem (który, moim zdaniem, można było potraktować trochę poważniej) i wyolbrzymia pewne sytuacje, które nie mają specjalnego znaczenia dla całości.
To, co najbardziej rzuciło mi się w oczy i negatywnie podziałało na ocenę to schematyczna akcja. Nie chodzi mi tu nawet o szablonowy układ wydarzeń, ale o fakt, że cała książka składa się z kilku elementów powtarzanych aż do samego końca – pogróżki, strach, wieczór spędzony u Tristana, powrót do siebie i zajęcia. Potem znów pogróżki, strach, wieczór spędzony u Tristana, powrót do siebie i zajęcia. Następnie są pogróżki… I tak w kółko. Czegoś takiego nie zauważyłam w drugiej części i nie ukrywam, że trochę mnie to zaskoczyło – niestety negatywnie.
Po przeczytaniu Toxic nie oczekiwałam świetnej kreacji postaci. Bohaterowie Wstydu – podobnie jak w poprzedniej części – byli szablonowi i papierowi. Nie mają żadnych cech, które składałyby się na ich oryginalną osobowość. I w sumie mnie to ani nie zdziwiło, ani nie zdenerwowało. Ich życie jest momentami jak z bajki, wszystko się świetnie układa, są bogaci, pozwalają sobie na wszystko, organizują wystawne bale i mają mnóstwo kontaktów z wpływowymi ludźmi. To wszystko sprawia, że w książce nie ma realistyczności, a problem poruszany w książce staje się błahostką, która wypełnia czas między namiętnymi scenami.
W czym w takim razie Wstyd była lepsza od Toxic? Zdecydowanie bardziej podobał mi się pomysł na książkę. Tamten moim zdaniem był nie do końca dopracowany, było w nim za dużo sztucznego tragizmu i dramatyzmu. Tutaj historia Lisy ma jakieś konkretne podłoże, które też nie zawsze jest spójne, ale sensowniejsze, a zachowanie bohaterów w obliczu tej sytuacji jest trochę logiczniejsze. Czytając Toxic miałam wrażenie, że postępowanie postaci czasami jest niezgodne z zasadami zdrowego rozsądku, a tutaj na szczęście tak nie było.
Język powieści jest prosty, nieskomplikowany, styl lekki, co sprawia, że książkę można szybko przeczytać. Tak jak wspomniałam na początku – jest ona fajną odskocznią od poważniejszych książek, zwłaszcza wtedy, gdy chcemy przeczytać coś lekkiego, niezobowiązującego.
Fanką Zatraconych nie jestem, ale ostatnią część wspominam całkiem przyjemnie. Była lepsza od poprzedniczki, ale nie aż tak, aby mnie zachwycić. Wstyd pozwoliła oderwać mi się od rzeczywistości, wciągnęła mnie i pozwoliła miło spędzić czas. Niestety w historii Lisy i Tristana nie dopatrzyłam się żadnego przesłania lub morału, ale nie uważam tego za jakiś potworny minus. Pozostaje mi polecić Wam Wstyd jako fajną, przyjemną lekturę, która pozwoli Wam przyjemnie spędzić czas w przerwie między cięższymi, poważniejszymi książkami.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/11/205-wstyd-rachel-van-dyken.html
Przeszłość prześladuję Lisę od kilku lat. Chciała odciąć się od niej i rozpocząć nowe życie, a pomogli jej w tym przyjaciele i rodzina. Niestety spokój nie trwa wiecznie. Groźby, listy, zdjęcia i włamania stają się codziennością dziewczyny, a ona sama musi w końcu położyć im kres. Nigdy nie przypuszczałaby, że w walce z przeszłością pomoże jej Tristan, profesor psychologii,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-20
Gabe miał przed sobą wielką karierę. Jedna błędna decyzja wystarczyła, aby całkowicie zniszczyć jego dotychczasowy świat i odebrać największe szczęście. Teraz ukrywa się przed swoją przeszłością, a z problemami radzi sobie szukając pocieszenia w ramionach różnych dziewczyn. Czas dzieli między studia, pojedyncze przygody i dom opieki. Tam też krzyżują się drogi Gabe’a i Saylor. On jest dla niej wielką zagadką, ona dla niego uosobieniem niewinności. Te dwa światy zderzają się ze sobą, chociaż nigdy nie powinny.
Kiedy pierwszy raz parę lat temu usłyszałam o gatunku takim jak New Adult, z radością pomyślałam, że bardzo się z nim polubię. Młodzieżówki są przyjemne, ale do pewnego momentu. Radość niestety zamieniła się w ogromny zawód, bo wraz z kolejną powieścią NA spotykałam się z tymi samymi schematami i minusami. Mimo to każdy opis w jakiś sposób zachęca do sięgnięcia, a nadzieja na dobrą lekturę towarzyszyła przy każdej kolejnej książce. Opis Toxic również zachęcił mnie do sięgnięcia po książkę pani Rachel Van Dyken. Jak wypadło nasze spotkanie?
To, czego najbardziej nie lubię w książkach New Adult, to wyolbrzymienie. Wyolbrzymione są emocje, sytuacje i reakcje. Wszystko to robione jest w celu stworzenia odpowiedniego klimatu i napięcia, pokazania tragizmu historii i emocji, jakie targają bohaterami. Nie kupuję tego. W Toxic to wyolbrzymienie czuje się już od samego początku i – niestety – trwa ono do samego końca. Z opisu można wywnioskować, że zapowiada się ciekawa historia o tajemnicach i złożonej, burzliwej przeszłości, a tymczasem otrzymujemy prostą historyjkę o banalnej fabule, którą można rozpracować zaledwie po kilku rozdziałach. Poczucie beznadziejności, zrezygnowanie, pesymizm – to wszystko jest narzucone przez autorkę, ale nie stworzone, no i przede wszystkim porządnie wyolbrzymione.
Kilkanaście pierwszych stron w mojej ocenie wypadało bardzo, bardzo słabo. Dialogi, które w zamyśle miały być ciekawe i błyskotliwe wcale takimi nie były. Sytuacja miała być zabawna i lekka i może faktycznie byłaby właśnie taka, gdyby wszystko nie wydawało się takie sztuczne i wymuszone.
Bohaterowie też nie zrobili dobrego pierwszego wrażenia, zwłaszcza główny bohater, ale nie chodzi jedynie o pierwsze wrażenie, a o całość. Byli szablonowi i papierowi. On – niebezpieczny, groźny, arogancki. Sypia z wieloma dziewczynami, jeździ na motocyklu i jest wytatuowany, ale – ale! – dla niej porzuca swoją maskę i pokazuje, że jest też troskliwy i opiekuńczy. Żadna nie jest w stanie mu się oprzeć. Natomiast ona to grzeczna dziewczynka z dobrymi stopniami. Uosobienie dobra i niewinności. Nie interesuje się takimi niebezpiecznymi typkami, ale on zwrócił jej uwagę. Ktoś zna taki schemat? Nie byłoby tak źle, gdyby bohaterowie nie byli papierowi. Oprócz szablonowości trzeba zmierzyć się też właśnie z tym problemem. Bohaterowie po prostu… są. Chodzą, mówią, działają, ale nic sobą nie reprezentują, nie mają swoich własnych cech charakteru, nie wyróżniają się niczym szczególnym, a na domiar złego tworzą grupę jednakowych postaci, których odróżniają jedynie imię i płeć. Nic poza tym. Zagadką były dla mnie niektóre reakcje bohaterów w różnych sytuacjach. Trochę dziwne, nie na miejscu i trudne do odgadnięcia. Za pewne miały służyć stworzeniu odpowiedniego „klimatu” w książce, a ponieważ to się nie udało, zaliczam je do minusów. Wszystko idealnie się łączy, bohaterowie są bogaci, więc nie ma dla nich wielu przeszkód, postacie są wyidealizowane, ale bez najmniejszej iskierki życia. Wykazują się jedynie skrajną naiwnością i głupotą.
W celu pogorszenia sytuacji Gabe’a (wcześniej wspomniany tragizm) autorka wprowadza wątek ojca chłopaka, który podążą jego śladem. Wprowadza gdzieś w jednej czwartej książki i kończy w ekspresowym tempie. Miałam wrażenie, że wątek ten został wrzucony do historii tylko po to, aby zapełnić dziurę, zapchać lukę w fabule, bo nie było nic ciekawszego. Z perspektywy czasu wydaje się to po prostu śmieszne i głupie. Takie nie do końca przemyślane działania wpływają tylko negatywnie na książkę.
Wielki sekret, jak wspomniałam gdzieś na początku, bardzo łatwo można odkryć samemu i nie trzeba się specjalnie długo nad tym zastanawiać. Autorka jedynie mile zaskoczyła mnie historią zbudowaną wokół niego, która też była trochę sztuczna, ale w jakiś sposób potrafi wywołać w Czytelniku emocje, zwłaszcza pod sam koniec. Nie jest to duży plus, ale zawsze coś. Poza tym Toxic czyta się naprawdę szybko. Styl autorki właściwie nie powala na kolana (śmiało mogę powiedzieć, że warsztat pisarski jest słaby), ale umożliwia szybkie czytanie i oderwanie się od rzeczywistości.
Toxic nie mogę dodać do grona świetnych książek. Nie mogę dodać jej nawet do grona dobrych czy ciekawych. Jest przeciętna, a momentami słaba. Szkoda, bo zapowiadało się ciekawie. Nie oznacza to, że odradzam Wam czytanie tej książki. Jeśli macie ochotę przeczytać coś lekkiego i nieskomplikowanego, Toxic w tym wypadku będzie dobrym wyborem. Jeśli natomiast oczekujecie cudów, łez, emocji i wielkiej miłości, radziłabym Wam zastanowić się wtedy nad czytaniem akurat tej książki.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/06/185-toxic-rachel-van-dyken.html
Gabe miał przed sobą wielką karierę. Jedna błędna decyzja wystarczyła, aby całkowicie zniszczyć jego dotychczasowy świat i odebrać największe szczęście. Teraz ukrywa się przed swoją przeszłością, a z problemami radzi sobie szukając pocieszenia w ramionach różnych dziewczyn. Czas dzieli między studia, pojedyncze przygody i dom opieki. Tam też krzyżują się drogi Gabe’a i...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-04-12
Mara Dyer myślała, że może uciec od przeszłości. Myliła się.
Sprawy przybierają bardzo nieciekawego obrotu. To, co Mara kiedyś uznawała za pewne i bezpieczne teraz wcale takie nie jest. Przeszłość zagraża nie tylko jej, ale również rodzinie dziewczyny i Noahowi. Zagrożenie jest realne i niszczy psychicznie nastolatkę. Oto druga część historii Mary Dyer.
Ten, kto czytał pierwszą część, na pewno dobrze pamięta ciekawe i pozostawiające wiele pytań zakończenie. Mara Dyer. Tajemnica była dla mnie lekturą znośną – czasami denerwującą, banalną i przewidywalną, ale w większej mierze odprężającą, a nawet niekiedy przyjemną. Dzięki właśnie temu zakończeniu obiecałam sobie, że sięgnę po drugą część. Jeszcze przed przeczytaniem słyszałam dużo pochlebnych opinii na temat kontynuacji i śmiało mogę powiedzieć, że z paroma się zgadzam, ale nie ze wszystkimi.
Podczas czytania pierwszego tomu najbardziej ubolewałam nad tym, że świetny, mroczny wątek paranormalny został zesłany na bok na rzecz szablonowości i sztuczności. Jakże wielka była moja radość, gdy w Przemianie było zupełnie inaczej! Tym razem autorka wzięła sobie za cel wywołanie gęsiej skórki u Czytelników i uważam, że wyszło jej to całkiem dobrze. Michelle Hodkin zatarła granice między fikcją a rzeczywistością i sprawiła, że wiele razy zastanawiałam się, czy to kolejne halucynacje Mary, czy też prawda. Do historii dołączyło kilku nowych bohaterów, czasem równie przerażających co sam pomysł na książkę (z niepokojem myślę teraz dokładnie o jednej postaci).
Ponad to autorka w paru kwestiach postanowiła zrezygnować ze schematyczności – w paru, bo niestety nie we wszystkich. Kilka rzeczy mimo wszystko da się zgadnąć samemu i wyprzedzić bieg zdarzeń, ale parę razy faktycznie zostałam zaskoczona przez autorkę, co natychmiast wpłynęło pozytywnie na ocenę Przemiany. Akcja stała się dynamiczniejsza, ciekawsza i wciągająca, ale niestety bohaterowie dalej pozostali szablonowi i ta kropla schematyczności czasami robiła zamieszanie w pozytywnych stronach książki.
Nie wiem, czy zaskoczę Was, mówiąc, że to już tyle plusów kontynuacji Mary Dyer – tylko dwa, ale jakże mocne w porównaniu do pierwszej części. Co zatem, oprócz wcześniej wspomnianych szablonowych bohaterów, wypadło źle?
Michelle Hodkin postanowiła wprowadzić do powieści wątek babci Mary Dyer. Co kilka rozdziałów trafiamy na wspomnienia z Indii, w których równie często jest mrocznie i niebezpiecznie. Jest to ciekawa odskocznia od amerykańskiego klimatu i współczesności, ale niestety nie wiem czemu ten zabieg miał służyć. Z tych krótkich rozdziałów nie dowiedziałam się nic, co pozwoliłoby mi zrozumieć Marę, znaleźć przyczynę jej problemów, rozwiązać zagadkę zawalenia się szpitala, itp. Do końca książki miałam nadzieję, że obecność tych rozdziałów jakoś się wyjaśni, ale tak niestety nie było. Być może odpowiedź znajdę w trzeciej części, ale jak na razie takie niedokończenie sprawy nie odbiło się dobrze na ocenie książki.
Poza tym ciągle mam ogromny problem z narracją. Nie mogę się do niej przyzwyczaić, bo wydaje mi się niedopracowana i banalna. Mara Dyer to typowa nastoletnia bohaterka paranormalnych romansów, dlatego trudno czyta mi się książkę, kiedy ona jest narratorką powieści. Nie jest przeszkodą uniemożliwiającą czytanie Przemiany, ale liczyłam, że wraz z tyloma plusami pozytywnie zmieni się również styl i narracja.
Ostatnim minusem kontynuacji Mary Dyer jest beznadziejne zakończenie – i nie chodzi tu o to, czy coś potoczyło się po mojej myśli, czy też nie, ale o pójście na łatwiznę. Poczułam się dziwnie oszukana przez autorkę. Najpierw urzekła mnie mrocznym klimatem, niebezpieczeństwem i paranormalnym wątkiem, następnie wciągnęła do książki, a pod sam koniec wszystko zepsuła tandetną końcówką. O ile zakończenie pierwszej części zachęcało do sięgnięcia po kolejny tom, tak tutaj niekoniecznie tak jest – może dlatego, że było naprawdę dobrze, a przy zakończeniu wszystko uległo zmianie.
Mara Dyer. Przemiana okazała się dobrą kontynuacją. Uważam, że jest lepsza od poprzedniczki, podniosła poziom serii i ma więcej do zaoferowania niż Tajemnica. Nieprzekonanych do Przemiany zachęcam do sięgnięcia po tę część – sama parę miesięcy temu odrobinę zawiodłam się pierwszą częścią, ale druga pokazała, że autorka faktycznie ma pomysł na trylogię. Myślę, że pomimo zakończenia sięgnę po trzecią część. Przemiana dała nadzieję na to, że czytam jedną z całkiem dobrych serii.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/04/178-mara-dyer-przemiana-michelle-hodkin.html
Mara Dyer myślała, że może uciec od przeszłości. Myliła się.
Sprawy przybierają bardzo nieciekawego obrotu. To, co Mara kiedyś uznawała za pewne i bezpieczne teraz wcale takie nie jest. Przeszłość zagraża nie tylko jej, ale również rodzinie dziewczyny i Noahowi. Zagrożenie jest realne i niszczy psychicznie nastolatkę. Oto druga część historii Mary Dyer.
Ten, kto czytał...
2015-12-07
Na kilka dni przed premierą książki miałam przyjemność obejrzeć w kinie film z koncertu Eda Sheerana Jumpers for goalposts: live at Wembley Stadium. Koncert i to, co podczas niego zaprezentował Ed pokazały jego prawdziwe umiejętności, talent i naturę tego sławnego piosenkarza. Zaczęłam podziwiać jego postawę, zachowanie i twórczość, dlatego też nie mogłam doczekać się momentu, kiedy jego autobiografia trafi w moje ręce. W końcu nadszedł ten dzień, a ja czym prędzej zabrałam się za czytanie i poznawanie losów Eda, podążającym tym samym jego drogą od małego dziecka, aż po ten moment, czyli światową sławę.
Na pewno nie spodziewałam się tego, że Ed Sheeran. Graficzna podróż będzie książką tak dużych rozmiarów. Od początku zakochana byłam w kolorze okładki, a największą ciekawość wzbudzała we mnie owa zapowiedziana w tytule grafika. O ile okładka jest niepozorna i minimalistyczna, tak w środku zaatakowały mnie feeria kolorów, rysunki w różnych stylach i mnóstwo zdjęć. Autobiografia Eda nie jest tylko podróżą przez jego życie i karierę, ale również piękną podróżą przez świetnie wykonane rysunki oraz zdjęcia.
Pod względem graficznym zostałam bardzo przyjemnie zaskoczona. Myślę, że Phillip Butah wykonał kawał dobrej roboty, ponieważ nie trzyma się tylko jednego stylu, a pokazuje Eda i jego życie w naprawdę różnych formach. Są więc szybkie szkice ołówkiem, rysunki czarno-białe i kolorowe. Różna jest też forma przedstawienia muzyka, co świetnie ukazuje ogromny artystyczny talent współautora tej książki. Oprócz tego autobiografia poprzetykana jest najróżniejszymi zdjęciami Eda: z koncertów, z wolnych chwil i z ważnych wydarzeń. Sprawia to, że Ed jest bliższy Czytelnikowi jeszcze bardziej niż za pomocą samych słów.
Sam tekst czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Napisany jest lekkim, prostym językiem i dużą, wygodną dla oczu czcionką, co umożliwia szybkie czytanie. Poza tym przez tekst przebija się charakter Eda. Zaskoczyła mnie jego bezpośredniość i taka prosta szczerość płynąca z jego słów.
Ale najbardziej zaskakujące są losy piosenkarza. Nieraz jego opowieści sprawiały, że zaczynałam zastanawiać się, czy to ten sam uroczy, cichutki Ed. Tak jak sam tytuł wskazuje, jest to bardzo długa podróż przez jego życie z najróżniejszymi zwrotami. Nie ukrywam, że czasami z ogromnym zdziwieniem (a jednocześnie podziwem) czytałam to, co postanowił przekazać nam autor. Z autobiografii można dowiedzieć się o tym, jak Ed zaczął uczyć się gry na instrumencie w dzieciństwie, jak do tego doszło, jak wyglądały jego początki, pierwsze koncerty, wzloty i upadki… Pod tym względem Graficzna podróż również bardzo miło mnie zaskoczyła, a czas przy niej spędzony był czasem świetnie wykorzystanym.
Ed Sheeran. Graficzna podróż to naprawdę piękna historia jednego z najbardziej popularnych piosenkarzy tych czasów. Jest dobrze napisana i wzbogacona o świetnie wykonane rysunki i ciekawe zdjęcia. Takie wydanie autobiografii Eda bardzo przypadło mi do gustu. Czyta się ją naprawdę dobrze, a dodatkową frajdę sprawiają rysunki Phillipa, które chyba nigdy mi się nie znudzą. Graficzną podróż uważam za jedną z lepszych, bardzo wciągających pozycji. Jest to książka obowiązkowa dla fanów Sheerana, a dla zainteresowanych twórczością tego piosenkarza może być to bardzo dobry sposób na zapoznanie się z Edem i jego twórczością.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/208-ed-sheeran-graficzna-podroz-ed.html
Na kilka dni przed premierą książki miałam przyjemność obejrzeć w kinie film z koncertu Eda Sheerana Jumpers for goalposts: live at Wembley Stadium. Koncert i to, co podczas niego zaprezentował Ed pokazały jego prawdziwe umiejętności, talent i naturę tego sławnego piosenkarza. Zaczęłam podziwiać jego postawę, zachowanie i twórczość, dlatego też nie mogłam doczekać się...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-07
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze strony ich samych. Inni muszą działać, aby powstrzymać ludzi i zapewnić tym delikatnym istotom bezpieczeństwo.
Tymczasem Meg Corbyn dalej walczy z uzależnieniem od euforii, stałym elementem związanym z wygłaszaniem przepowiedni. Z każdym kolejnym cięciem igra ze śmiercią, ale jej wizje są dla Dziedzińca jedyną szansą na rozwiązanie konfliktu. Na domiar złego wrogowie Innych za Atlantikiem rosną w siłę, a działania fanatycznego ruchu w Thaisii zaczynają zagrażać Dziedzińcowi.
Oczekiwanie na Srebrzyste wizje było długie i bolesne. Po wrażeniach, jakie zapewniła pierwsza część – Pisane szkarłatem – i po lekkim niedosycie z powodu drugiej części – Morderstwo wron – moja ciekawość była naprawdę ogromna. Mimo to ciekawość była połączona z lekkim niepokojem, ponieważ podobnie nie mogłam doczekać się drugiego tomu Innych, który niestety nie do końca spełnił moje oczekiwania. Do Srebrzystych wizji podeszłam więc sceptycznie i… tym razem się nie zawiodłam.
Chyba przy każdej recenzji kontynuacji jakiejś książki (rzecz jasna ulubionej) będę powtarzać, że uwielbiam ten moment, kiedy kolejny raz mogę wejść do tego dobrze znanego mi świata, spotkać kolejny raz tych samych ukochanych bohaterów i poczuć się jak w domu. Tak samo było w przypadku Srebrzystych wizji, z tą różnicą, że to uczucie jest silniejsze, ponieważ świat wykreowany przez Anne Bishop jest po prostu genialny. Właśnie za to pokochałam Innych. Jestem pełna podziwu dla autorki z tego powodu. Świat, który stworzyła w Innych, nie jest wyidealizowany, nie jest tylko dobry i piękny, ale skrywa mnóstwo różnych sekretów i niebezpieczeństw. Mimo to wśród bohaterów i właśnie w tym miejscu – na Dziedzińcu w Lakeside – czuję się jak w domu i śmiało mogę powiedzieć, że gdybym miała wybrać książkowy świat, w którym mogłabym zamieszkać, wybór padłby na Dziedziniec. Dlaczego tak jest? Myślę, że to z powodu dobrego pomysłu na powieść. Terra indigena to gatunek zmiennokształtnych, który podporządkował sobie ludzi. Sprawują władzę na świecie, a każdy konflikt z nimi może skończyć się tragicznie dla rodzaju ludzkiego. Wątek ten wprowadza do świata wykreowanego przez autorkę nutkę tajemniczości i niebezpieczeństwa, a to z kolei sprawia, że książka naprawdę pochłania Czytelnika.
W tej części w oczy rzuciło mi się zachowanie bohaterów. Już wcześniej, bo podczas czytania drugiego tomu, zauważyłam tę ciekawą rzecz, aczkolwiek dopiero teraz mogłam przyjrzeć się jej lepiej i, no cóż… zachwycić nią! Otóż, jak już może wiecie, naturalna postać terra indigena to postać zwierzęca, jednak nauczyli się oni przybierać ludzką formę. Anne Bishop zachwyciła mnie tym, że nawet w ludzkiej formie mieszkańców Dziedzińca widać cechy drapieżnych zwierząt, co świetnie ujawnia się w ich stosunku do Meg. Taki mały detal sprawia, że historia stworzona przez autorkę nie jest płytka, sztuczna i byle jaka. Jest za to logiczna, momentami realistyczna w swej nierealistyczności i sensowna. To zachowanie terra indigena w ich ludzkiej formie wiele razy odpowiada za humor, a muszę dodać, że podczas czytania Srebrzystych wizji czasami naprawdę omal nie popłakałam się ze śmiechu.
W recenzji Pisane szkarłatem zachwycałam się punktem kulminacyjnym i akcją, z kolei w recenzji Morderstwa wron trochę narzekałam na niezbyt dynamiczną akcję i słaby punkt kulminacyjny. Zastanawia Was pewnie, jak wygląda ta sytuacja w Srebrzystych wizjach. Otóż… lokuje się ona dosłownie między pierwszą, a drugą częścią. Pod względem akcji Srebrzyste wizje nie dorównywały pierwszej części, ale była ona zdecydowanie lepsza od drugiej – podobnie jak z punkt kulminacyjny. W pierwszym tomie punkt kulminacyjny był bardzo dynamiczny i wciągający, w drugiej zaś powolny i spokojny, a w trzeciej – najpierw dynamiczny, później wolny. Trzecia część dalej nie dorównuje pierwszej, ale cieszy mnie fakt, że była lepsza od drugiej.
A skoro mowa o akcji, to pozwólcie, że powiem o niej troszkę więcej. Faktycznie, jest lepsza niż ta w drugim tomie, ale nie skupia się ona na wartkich wydarzeniach pełnych grozy (chociaż takie też tam są, oczywiście), a na różnego rodzaju spiskach i tajemnicach. Tym razem dużą rolę odgrywa fanatyczny ruch założony przez ludzi, którego działania skierowane są przeciwko terra indigena. W związku z tym ruchem autorka przygotowała dużo różnych intryg, z którymi będą musieli zmierzyć się przyjaciele Meg. Byłam pozytywnie zaskoczona rozwojem akcji oraz kierunkiem niektórych wątków. Anne Bishop chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać.
Jeśli więc zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po trzecią część Innych, z całą mocą odpowiadam, że warto. Srebrzyste wizje pozytywnie mnie zaskoczyły i chociaż wciąż nie dorównują pierwszej części, to uważam ten tom za naprawdę dobry i lepszy od poprzedniego. Jeśli natomiast jeszcze nie mieliście okazji przeczytać Pisane szkarłatem, radzę Wam jak najszybciej nadrobić zaległości. Ta seria jest moim małym odkryciem 2013 roku, kontynuowana w roku 2014, aż do teraz i jeszcze dłużej. Z całego serca polecam ją wszystkim, którzy chcą przeczytać dobrą serię z świetną akcją, genialnymi bohaterami, całą masą intryg i niebezpieczeństw i z naprawdę dobrze wykreowanym, oryginalnym światem. Srebrzyste wizje uważam za dobrą część, która pozostawia duże pole do popisu czwartej części. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/207-srebrzyste-wizje-anne-bishop.html
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-23
Jest rok 1913. Malka i jej rodzina uciekają z ogarniętej porewolucyjnym szałem Rosji. Udają się do Ameryki Północnej, aby tam zacząć nowe, lepsze życie. Dążenie ku polepszeniu warunków zostaje jednak szybko przerwane przez wypadek Malki. Mała, okaleczona dziewczynka zostaje porzucona przez rodzinę, ale wkrótce zostaje przygarnięta przez rodzinę włoskich lodziarzy. Zmuszona do ciężkiej pracy i surowo wychowana Malka momentalnie uczy się zaradności i sprytu.
Szybko przybiera nowe imię, a jako nastolatka zakochuje się w Albercie, młodym radykale. Wyrusza z nim w podróż po Ameryce, gdzie uczy się przetrwania w czasach prohibicji i wojen gangów. Podróż ta kształtuje również jej charakter – Malka przeradza się w silną kobietę, w Lillian Dunkle, bizneswoman stojącą na czele lodowego imperium.
Nad sięgnięciem po Królową lodów z Orchard Street nie zastanawiałam się długo. Przyciągnął mnie opis, a przede wszystkim czas akcji, ponieważ uwielbiam powieści z akcją osadzoną na początku XX wieku i w czasie II wojny światowej. Królowa lodów z Orchard Street spełniła to ważne dla mnie kryterium, a dodatkowo swoim ciekawym opisem obiecywała niesamowitą przygodę. I tak oto powieść Susan Jane Gilman znalazła się w moich rękach, a ja z ogromną ciekawością zaczęłam pochłaniać historię Malki. Powiem Wam, że… drobne minusy drobnymi minusami, ale po zakończeniu przygody z tą powieścią poczułam niewyobrażalny smutek i zapragnęłam jeszcze raz wrócić do świata Lillian.
Jednak na samym początku nie było tak kolorowo. Początek pierwszego rozdziału był trochę chaotyczny. Autorka chciała za dużo w nim pokazać – teraźniejszość, sytuację bohaterki, potem przenosi Czytelnika do przeszłości, tam nakreśla sytuację bohaterów, gdzie są, jak się tam znaleźli… Działo się bardzo dużo rzeczy naraz, wszystko trochę za szybko i opisanie niedbale, więc moje pierwsze wrażenie nie było zbyt pozytywne. Przestraszyła mnie też długość rozdziałów (co ogólnie uważam za minus książki, bo rozdziały były stanowczo za długie) i brakowało mi przypisów, w których objaśnione byłyby znaczenia obcych słów. Brak tego drugiego szczególnie mocno odczułam w kolejnych rozdziałach, kiedy pojawia się więcej słówek wymagających tłumaczenia, i uważam, że książka straciła na tym całkiem sporo uroku. Przez brak tłumaczenia wiele dialogów nie miało dla mnie pełnego sensu. Później, na całe szczęście, jest coraz lepiej, jednak i na te lepsze momenty trzeba trochę poczekać. Sytuacja poprawia się dopiero w trzecim rozdziale, czyli po siedemdziesięciu stronach. Wtedy historia, na którą czekałam, rusza pełną parą.
Najbardziej w Królowej lodów z Orchard Street podobało mi się to, że cała książka jest podróżą przez najróżniejsze ważne i mniej ważne dla Ameryki Północnej czasy oraz wydarzenia. Autorka wiernie oddała sytuację w kraju na przestrzeni lat, jest więc ukazany rozwój miast na początku XX wieku, sytuacja dzieci w wieku Malki, które musiały pracować, epidemia polio, I wojna światowa, kryzys, epidemia hiszpanki, II wojna światowa i wiele, wiele innych. Tworzy to jedyny w swoim rodzaju klimat i sprawia, że Czytelnik jest świadkiem dorastania Malki, która z małego, ubogiego dziecka z Rosji staje się poszukującą szczęścia imigrantką, potem porzuconą, okaleczoną dziewczynką, następnie młodą, zakochaną damą, a na końcu prawdziwą bizneswoman. Jest to również podróż przez jej życie i możliwość towarzyszenia jej przez wszystkie etapy jej życia. Podobało mi się, że autorka nie idealizuje życia Lillian. Raz komplikowała je, raz sprawiała, że wszystko wydawało się proste i łatwe. Sprawiło to, że niezwykle przywiązałam się do tej postaci i trudno mi było rozstać się z nią na samym końcu.
Historia Malki – czyli Lillian – jest przeplatana z wydarzeniami z teraźniejszości. O ile długie fragmenty rozdziałów opisujące wydarzenia z jej dzieciństwa i młodości bardzo mi się podobały, to niestety nie było tak w przypadku fragmentów dotyczących aktualnych wydarzeń. Wrażenie to było najsilniejsze na samym początku, kiedy między kilkuletnią Malką a dojrzałą Lillian była ogromny różnica. Staje się ono słabsze wraz z kolejnymi rozdziałami i z kolejnymi zmianami w życiu Lillian, jednak nie ukrywam, że pewne zniechęcenie do tych fragmentów z teraźniejszości pozostało.
Wspomnę jeszcze krótko o bohaterach i języku. Właściwie z bohaterami mam pewien problem, ponieważ nie są oni ani papierowi, ani oryginalni. Na pewno w postępowaniu i w charakterze Malki dostrzegłam pewne ciekawe cechy (na przykład spryt, zaradność, momentami nawet cwaniactwo), ale czasami główna bohaterka wydawała mi się lekko szablonowa. Podobnie było z pozostałymi postaciami. Mimo wszystko nie uważam tego za minus, bo przywiązałam się do nich i zatęskniłam za bohaterami zaraz po tym, jak skończyłam czytać Królową lodów z Orchard Street. Nie są oni po prostu skomplikowani. Książka napisana jest lekkim stylem i prostym językiem, co sprawia, że te sześćset stron można przeczytać w całkiem przyzwoitym tempie.
Czy polecam Królową lodów z Orchard Street? Jak najbardziej! Uważam, że historia Malki – czy też Lillian – jest niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju podróżą. Owszem, było kilka minusów, ale nie przyćmiły one blasku tej piękniej powieści i nie stanowiły dla mnie osobiście dużej przeszkody. Jeśli chcecie przeczytać niebanalną książkę, która wciągnie Was do swojego świata i zapewni jedyne w swoim rodzaju wrażenia, Królowa lodów z Orchard Street jest świetnym wyborem. Mnie ta powieść oczarowała i naprawdę cieszę się, że mogłam ją przeczytać.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/11/206-krolowa-lodow-z-orchard-street.html
Jest rok 1913. Malka i jej rodzina uciekają z ogarniętej porewolucyjnym szałem Rosji. Udają się do Ameryki Północnej, aby tam zacząć nowe, lepsze życie. Dążenie ku polepszeniu warunków zostaje jednak szybko przerwane przez wypadek Malki. Mała, okaleczona dziewczynka zostaje porzucona przez rodzinę, ale wkrótce zostaje przygarnięta przez rodzinę włoskich lodziarzy. Zmuszona...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-14
Życie Magnusa Chase’a wcale nie jest łatwe. Przed dwoma laty w dziwnych okolicznościach zginęła jego matka i od tamtej pory nastoletni chłopak żyje samotnie na ulicach Bostonu. Przetrwał dzięki sprytowi i inteligencji, a także pomocy dwóch bezdomnych, którzy stali się dla niego najlepszymi przyjaciółmi.
Pewnego dnia jego życie komplikuje się jeszcze bardziej. Wuj Randolph, z którym Magnus przez długi czas nie miał kontaktu, nagle usiłuje go odnaleźć. Kiedy próbuje przechytrzyć wuja, wpada prosto w jego ręce. Wtedy Randolph zaczyna opowiadać mu o nordyckiej mitologii i wielkim dziedzictwie Magnusa – zaginionej od tysięcy lat broni.
Opowieści o bogach Asgardu, Ragnaröku i wilkach budzą w Magnusie jakieś wspomnienia. Elementy układanki zaczynają składać się w logiczną całość. Nie ma jednak czasu na myślenie o tym wszystkim. Świat zostaje zaatakowany przez ogniste olbrzymy i Magnus musi wybrać między własnym bezpieczeństwem a życiem niewinnych ludzi.
Rick Riordan to autor cieszący się dużą sławą wśród Czytelników dzięki serii Percy Jackson i bogowie olimpijscy, której nie miałam okazji czytać. Przygodę z jego twórczością miałam rozpocząć od nowej serii Magnus Chase i bogowie Asgardu. Mitologia nordycka zawsze była w kręgu moich zainteresowań, dlatego po przeczytaniu opisu pierwszego tomu wiedziałam, że tę książkę na pewno muszę przeczytać. Znając ogólny zachwyt Percym Jacksonem i mając na pierwszym planie mitologię nordycką moje oczekiwania względem Miecza lata były całkiem spore. Śmiało mogę powiedzieć, że większość z nich zostało spełnionych, ale nie wszystkie.
Początek był dla mnie… trudny. Nie powiem, aby Miecz lata wciągnął mnie do swojego świata od pierwszej strony. Właściwie do momentu, w którym Magnus znalazł się w magicznym, nordyckim świecie czytanie szło mi bardzo opornie. Dopiero wtedy, czyli mniej więcej po pięćdziesięciu stronach, coś drgnęło i zaczęło robić się fajnie.
Podobało mi się to, że przygoda z Mieczem lata to podróż po całej mitologii, po wielu jej światach i poznawanie jej w sposób lekki, zabawny i przyjemny. Rick Riordan zadbał o to, aby i najważniejsi, i ci mniej istotni bogowie, zjawiska i zwyczaje zostały dokładnie przedstawione Czytelnikowi. Towarzyszy temu świetny klimat, który bardzo cenię sobie w książkach. Autor nie ograniczył akcji do jednego miejsca, ale pozwalał Czytelnikowi podróżować po wielu niebezpiecznych światach i poznawać ich uroki (a także pułapki). Dzięki temu w książce coś się dzieje. Akcja nie zatrzymuje się i gdzieś w ¼ książki wciągnęłam się w historię Magnusa i jego przyjaciół. Patrząc na objętość Miecza lata jeszcze przed rozpoczęciem czytania miałam ogromną nadzieję, że w tej książce dużo będzie się działo i nie zawiodłam się w tej kwestii.
Rick Riordan posługuje się bardzo prostym, lekkim językiem dostosowanym do młodego odbiorcy, dlatego po jego powieści mogą sięgać zarówno młodsi jak i starsi Czytelnicy. Autor ma też niebywałą zdolność do tworzenia napięcia i jasnej, dynamicznej akcji, czego nie potrafią wszyscy pisarze. Dzięki temu akcja nie jest zagmatwana i nie panuje w niej chaos. Bohaterowie są całkiem dobrze wykreowani. Do ich zachowania nie wdarła się szablonowość, a w kreacjach nie wyczułam papierowości. Najbardziej chyba polubiłam elfa, Sam i T.J.-a, chociaż myślę, że w każdej postaci znalazłabym jakieś ulubione cechy. Wpływa to też pozytywnie na wizerunek świata przedstawionego, który jest sensowny, ciekawy, dziwny, zabawny, a momentami naprawdę niebezpieczny.
Pomimo tych wszystkich plusów podczas czytania Miecza lata znalazłam dwa drobne minusy. Nie mają one dużego wpływu na ocenę, ale zagmatwały one trochę mój odbiór tej lektury. Pierwszym z nich jest humor. Ucieszyłam się z jego obecności, ale nie zawsze dobrze spełniał swoje zadanie. Problem autora w kwestii humoru polega na tym, że tam, gdzie chciał być zabawny, żart wychodził sztucznie i był trochę wymuszony, a tam, gdzie autor zupełnie nie starał się o rozbawienie Czytelnika, wychodziło to właśnie najlepiej. Kilku żartów w ogóle nie kupiłam, a z innych kolei czasami śmiałam się do łez i są ona dla mnie jakby wizytówką tej serii. Drugi minus jest trochę związany z humorem, a na myśli mam tytuły rozdziałów. O ile tytuł pierwszego rozdziału był dla mnie zabawny, tak kolejne już niekoniecznie. Myślę, że autor zbyt mocno starał się być zabawny.
Mimo wszystko Miecz lata uważam za naprawdę dobrą, wciągającą książkę. Rick Riordan bardzo fajnie przedstawił nordycką mitologię i widać, że mocno przyłożył się do tego. W jej rozumieniu pomagał słowniczek pojęć na końcu książki, spis wszystkich dziewięciu światów i wytłumaczenie poszczególnych znaków. Bohaterowie są barwni i świetnie wykreowani, akcja mknie do przodu i wciąga aż do samego epilogu, jest również humor i lekkość, która pozwala wejść do świata Magnusa i zostać tam do końca. Po takiej dawce wrażeń jestem naprawdę ciekawa dalszych losów bohaterów, dlatego chętnie sięgnę po kolejne części tej serii. Wam gorąco ją polecam. Jeśli szukacie przygód (w dużej mierze tych ryzykownych) i oderwania od rzeczywistości (dosłownie) to Miecz lata idealnie spełni swoje zadanie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/11/204-miecz-lata-rick-riordan.html
Życie Magnusa Chase’a wcale nie jest łatwe. Przed dwoma laty w dziwnych okolicznościach zginęła jego matka i od tamtej pory nastoletni chłopak żyje samotnie na ulicach Bostonu. Przetrwał dzięki sprytowi i inteligencji, a także pomocy dwóch bezdomnych, którzy stali się dla niego najlepszymi przyjaciółmi.
Pewnego dnia jego życie komplikuje się jeszcze bardziej. Wuj Randolph,...
2015-10-12
Życie Mercy nie przypomina tego sprzed niedawna. Dawniej nie miała do czynienia z magią, przez ciotkę była uważana za gorszą i niepotrzebną, a zamiast spędzać czas na lekcjach magii organizowała wycieczki kłamców. Teraz spoczywają na niej odpowiedzialne zadania kotwiczącej i głowy klanu. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że jest w ciąży, a jej siostra bliźniaczka zdradziła ją i tkwi zawieszona pomiędzy światami. Savannah na tych atrakcjach jednak nie poprzestaje, ponieważ nagle w mieście pojawia się matka Mercy, od lat uważana za zmarłą. Ile jeszcze sekretów skrywa jej rodzina?
Ród, czyli pierwsza część serii Wiedźmy z Savannah, w mojej ocenie wypadł słabo. Za najważniejsze minusy uważałam kiepsko skonstruowaną akcję, jej tempo oraz szablonowe, papierowe postacie, których postępowanie często było nieprzemyślane i głupiutkie. Mimo to postanowiłam dać szansę drugiej części – głównie dlatego, że seria ma niesamowity klimat, a po części też z małej ciekawości. Czy drugi tom wypadł lepiej od pierwszego? I tak, i nie. Większość minusów pozostała dalej taka sama, ale jedna rzecz zmieniła się na dobre i to o tyle, aby podnieść ocenę Źródła.
Skoro wspomniałam o plusach to będę kontynuować ten przyjemny wątek przez najbliższy akapit. Ową rzeczą, która uległa pozytywnej zmianie, jest akcja. Odniosłam wrażenie, że w porównaniu do pierwszej części dzieje się więcej rzeczy. Akcja jest dynamiczniejsza i momentami wciągała mnie na tyle, że chętnie przechodziłam do kolejnego rozdziału. Poza tym przez całą powieść obecny jest niezmiennie ten sam intrygujący klimat, na który zwróciłam uwagę w recenzji poprzedniego tomu. Rodzina Taylorów ma w sobie coś takiego, co zmusiło mnie do sięgnięcia po kontynuację, pomimo tego, że Ród do najlepszych książek nie należał.
Na tym jednak muszę skończyć wymienianie plusów, ponieważ reszta pozostaje taka sama. Zaledwie kilka linijek wcześniej wspomniałam o tym, że akcja momentami mnie wciągała. Tak jak i w pierwszej części, tak i teraz autor ciągle ma problem z tempem akcji. To, co powinno zaskoczyć Czytelnika, jest ujawniane już w opisie, a potem na samym początku książki. Nie ma elementu zaskoczenia. Poza tym niektóre zwroty akcji (jak chociażby obecność Emmeta i to, co z niej wynikało) były moim zdaniem robione na siłę, zupełnie niepotrzebne i sztuczne – „byleby coś się działo”. Akcja powieści pędzi bardzo szybko, a po chwili hamuje z piskiem i książka staje się nudna aż do kolejnego takiego przyspieszenia.
Bohaterowie wciąż są bez wyrazu, papierowi i schematyczni. Gdybym miała wybrać swoją ulubioną postać w Źródle, byłoby to trochę trudne zadanie, ponieważ takiej nie mam – nie dlatego, że wszystkie są takie super i przyjemne, a dlatego, że jedna jest podobna do drugiej, z tą różnicą, że wyglądają inaczej i mają inne imiona. Nie było w nich nic charakterystycznego i oryginalnego.
Sytuację ratuje fakt, że Źródło – podobnie jak Ród - czyta się całkiem szybko, dlatego jest dobrą odskocznią od cięższych, poważniejszych książek.
Czy polecam Źródło? Jeśli podobał się Wam Ród, myślę, że drugą część polubicie jeszcze bardziej. Jest lepsza niż pierwsza i widać w niej poprawę autora. Mimo to dwa pierwsze tomy Wiedźm z Savannah dalej pozostają dla mnie niedopracowane i pozostaje mi czekać na moment, kiedy bohaterowie ożyją na kartach książki, a tempo akcji nie będzie takie niepewne, niezdecydowane. Doceniam jednak poprawy, które widać w Źródle i cieszę się, że tak właśnie się stało.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/11/203-zrodo-jd-horn.html
Życie Mercy nie przypomina tego sprzed niedawna. Dawniej nie miała do czynienia z magią, przez ciotkę była uważana za gorszą i niepotrzebną, a zamiast spędzać czas na lekcjach magii organizowała wycieczki kłamców. Teraz spoczywają na niej odpowiedzialne zadania kotwiczącej i głowy klanu. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że jest w ciąży, a jej siostra bliźniaczka zdradziła...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-31
2015-01-30
Mijają trzy lata od tragicznego wypadku, w którym Mia straciła rodziców i młodszego braciszka. Po wielu miesiącach rehabilitacji i układania życia na nowo bez najbliższych osób, Mia staje na własne nogi i podbija świat jako młoda wiolonczelistka – ale bez Adama. Tych dwoje, których kiedyś połączyło cudowne uczucie, żyje teraz na dwóch końcach Ameryki. Mia spełniła swoje marzenia związane ze szkołą Julliard i karierą wiolonczelistki, z kolei Adam prowadzi życie rockmana i lidera Shooting Star. Wydawać by się mogło, że tych dwoje już nigdy się nie spotkają, ale pewnego dnia los daje im kolejną szansę.
Po zakończeniu Zostań, jeśli kochasz sięgnięcie po kolejną część było po prostu obowiązkiem. Sama zastanawiałam się, co będzie dalej z Mią i z jej życiem, jak będzie ono teraz wyglądało i jak będzie trzymać się sama główna bohaterka. Zostań, jeśli kochasz przeczytałam na fali filmowego zamieszania i choć miło wspominam tę krótką powieść, miała ona kilka minusów. A co z Wróć, jeśli pamiętasz? Czy drugi tom okazał się lepszy od drugiego?
Niestety – nie. Nie chcę ostudzać Waszego entuzjazmu już na początku, ale kontynuacja wypadła całkiem słabo w porównaniu z pierwszą częścią. Przede wszystkim dopiero tutaj mogłam wyraźnie zauważyć, że Gayle Forman wcale nie pisze tak dobrze, jak wydawało mi się podczas czytania Zostań, jeśli kochasz, a przecież poprzedniczka w mojej ocenie miała przyzwoity poziom.
Poza tym w drugiej części wystąpiło połączenie, jakiego po prostu nie cierpię – narracja z punktu widzenia chłopaka pisana przez kobietę, w dodatku w pierwszej osobie. Po pierwsze: zdziwiło mnie to, że przez cały czas narratorem jest Adam. Nie wiem, czy uważać to za minus, czy nie, bo przez ten zabieg, przez brak Mii w roli narratorki, książka straciła swój klimat. Tym razem przyglądamy się głównie życiu Adama. Wróć, jeśli pamiętasz została całkowicie pozbawiona niesamowitego klimatu z Zostań, jeśli kochasz. Po drugie: pani Forman uwielbia kłaść nacisk na emocje, których… praktycznie w ogóle podczas czytania nie czułam. O ile w Zostań, jeśli kochasz faktycznie wzruszyłam się w paru momentach, tak w Wróć, jeśli pamiętasz każdy wybuch emocji bohaterów kwitowałam zdziwieniem. Oprócz tego gdy Adam rozpływał się nad Mią, opowiadał o tym, jak się rozstali, jak to wszystko przeżywał, to wychodził z tego taki okropny cukier. Wszędzie było słodko!
Sam Adam w tej części był postacią tak inną od swojego wcielenia z pierwszej części, że z trudem znosiłam jego obecność. Nie dlatego, że ma problemy z emocjami, jest nerwowy, na swój sposób dziwny, etc. (w drugim tomie znajdziecie mnóstwo powodów jego zmiany), tylko dlatego, że w ogóle nie przypomina tamtego chłopaka, w którym zakochała się Mia, a którego obdarzyłam sympatią. Na domiar złego to samo jest z Mią – tamta bohaterka gdzieś zniknęła, a zamiast niej pojawiła się inna, dziwniejsza Mia. Może wyglądało to tak przez kiepską narrację?
Tutaj, tak jak w poprzedniej części, co drugi rozdział cofamy się w czasie i zaglądamy do przeszłości Adama i Mii. Szczerze powiedziawszy, nie znalazłam tam nic ciekawego. O ile w przypadku Zostań, jeśli kochasz dodawało to powieści atrakcyjności, tak tutaj tylko wydłużało akcję. Powód rozstania Mii z Adamem też nie należał do szalenie interesujących. Był właściwie błahy i głupi, ale to pozostawiam Waszej ocenie.
Taki sam pozostaje tylko styl autorki, wciąż lekki, młodzieżowy, nieskomplikowany i przyjemny. Cała reszta niestety ulega pogorszeniu, z bohaterami, akcją, narracją i punktem kulminacyjnym na czele. Jestem niestety zawiedziona kontynuacją.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/02/168-wroc-jesli-pamietasz-gayle-forman.html
Mijają trzy lata od tragicznego wypadku, w którym Mia straciła rodziców i młodszego braciszka. Po wielu miesiącach rehabilitacji i układania życia na nowo bez najbliższych osób, Mia staje na własne nogi i podbija świat jako młoda wiolonczelistka – ale bez Adama. Tych dwoje, których kiedyś połączyło cudowne uczucie, żyje teraz na dwóch końcach Ameryki. Mia spełniła swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-22
Pięć lat temu Wren została trzy razy postrzelona w klatkę piersiową. Po 178 minutach wróciła. Jako restart jest lepsza, szybsza i mocniejsza, odważniejsza, posiada zdolności samoleczenia, a ze względu na czas, w którym była martwa, jest niemal pozbawiona emocji. Przede wszystkim nie jest sama, bo takich jak ona – młodych ludzi, który powrócili do życia – jest więcej. Wren 178 jest najbardziej martwym restartem w Republice Teksasu, dlatego idealnie sprawuje się jako żołnierz Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji. Dzięki wszystkim umiejętnościom zostaje trenerem nowych restartów, ale jej ostatni nowicjusz okazuje się najsłabszym, bo Callum 22 jest praktycznie człowiekiem. Jego nieposłuszność może doprowadzić do poważnych kłopotów.
Czytając opis tej powieści nie mogłam doczekać się poznania całej historii. Intrygował mnie świat, który autorka zarysowała w opisie, zastanawiałam się też dlaczego Wren została postrzelona (zamordowana jako dwunastolatka), jak objawia się jej wyjątkowość, jak wygląda jej rzeczywistość… było tyle czynników wzbudzających ogromną ciekawość, że nie pozostało mi nic innego, jak zacząć czytać Restart. Niestety zawiodłam się już na początku, a koniec wszystkich zawodów nastał wraz z końcem lektury.
Historia rozpoczyna się dynamiczną akcją, ale przywitał mnie kiepski styl autorki, który już na początku zapowiadał, że będzie to pełna emocji historyjka dla nastolatek. Właśnie ten charakterystyczny dla młodzieżowych autorek nacisk na emocje bohaterki sprawił, że Restart stracił w mojej ocenie całkiem sporo już na pierwszych stronach, bo – uwierzcie – nie chciałam czytać kolejnej romantycznej historii o walecznej, heroicznej dziewczynie, która mimo swego ostrego charakterku i totalnej oziębłości zakochuje się w chłopaku. Wren ponoć miała być twarda, wyłączona z wszelkim emocji i tego właśnie oczekiwałam. Ale nie dostałam.
Z każdą kolejną stroną mimo wszystko bardziej zagłębiałam się w świat stworzony przez autorkę, lecz wciąż nie poznałam odpowiedzi na najważniejsze pytania. Naprawdę chciałam wiedzieć, jak doszło do tragedii, która spotkała Wren, co dzieje się z dorosłymi restartami, jak to wszystko funkcjonuje, ale… niewiele się dowiedziałam. Jeśli już autorka podawała jakieś informacje o Wren, to wplatała je między bezsensowne dialogi i nie przykładała wagi do przekazania ich. Przez to Wren i każdy inny bohater wydawał mi się sztuczny, papierowy i schematyczny. Właściwie żadna postać Restartu nie była ani ciekawa, ani oryginalna.
Na słabą ocenę Restartu wpłynął przesłodzony wątek miłosny, który z odważnej i pozbawionej uczuć Wren zrobił chodzący, rozmarzony, wzdychający kisiel. Callum co prawda jest uroczy i nie mam nic przeciwko jego obecności w książce (i w życiu Wren), ale to, jak autorka zmieniła Wren pod jego wpływem już nie podobało mi się tak bardzo – nie dlatego, że nie lubię wątków miłosnych (uwielbiam je, ale nie we wszystkich książkach i z umiarem), ale dlatego, że większość fabuły zaczęła obracać się wokół tego jedynego tematu, czyli uczucia tych dwojga, zapominając o najważniejszych elementach.
Akcja książki w pewnym momencie zaczyna kuleć. O ile w pierwszej części jest jako tako wartka i trochę wciągająca, tak w drugiej części ustępuje wzdychaniu do Calluma i wewnętrznej walce bohaterki (która słabo wypadła) i sprawiało to, że często zmuszałam się do czytania.
Wszystko to składa się na główny problem Restartu, który polega na niewykorzystaniu świetnego pomysłu. Motyw z restartami, którzy w swoje imię mają wpisany czas bycia martwym był strzałem w dziesiątkę. Równie dobrze autorka wymyśliła sobie uczynienie ich żołnierzami KROP-u i miała dobry pomysł na świat przedstawiony. Wszystko jednak zepchnęła na drugi plan, kiedy do powieści doszedł Callum, a wraz z nim wątek miłosny. Poza tym przerażała mnie ogromna ilość naprawdę głupiutkich błędów w druku, które są ważne, biorąc pod uwagę pierwszoosobową narrację. Często natykałam się na męskie formy czasownika wtedy, kiedy mówiła Wren, zamiast na żeńskie.
Oczywiście są też plusy Restartu, jednak bardzo małe w porównaniu do wszystkich minusów, które wyłapałam podczas czytania. Restart czyta się naprawdę szybko. Jest to lekka, krótka młodzieżówka, niestety bez żadnych wartości odżywczych dla umysłu. Jeśli macie ochotę na lekką książkę na jeden wieczór, Restart będzie dobrym wyborem. Poza tym pierwsza część powieści w porównaniu do drugiej była ciekawa, więc za nią też muszę dać plusa.
Reasumując, Restart uważam za pozycję bardzo przeciętną. Nie porwała mnie, nie wciągnęła do swojego świata, a zamiast tego okazała się do bólu szablonowa. Papierowe postacie, schematyczna akcja i niedopracowanie wielu elementów nie plasują Restartu w grupie dobrych, przyjemnych książek, a co dopiero w grupie ulubionych. Czasu spędzonego z Restartem nie uważam za zmarnowany, ale powieść nie zachwyciła mnie i nie wiem, czy sięgnę po kontynuację.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/202-restart-amy-tintera.html
Pięć lat temu Wren została trzy razy postrzelona w klatkę piersiową. Po 178 minutach wróciła. Jako restart jest lepsza, szybsza i mocniejsza, odważniejsza, posiada zdolności samoleczenia, a ze względu na czas, w którym była martwa, jest niemal pozbawiona emocji. Przede wszystkim nie jest sama, bo takich jak ona – młodych ludzi, który powrócili do życia – jest więcej. Wren...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-14
Sześćdziesięcioletnia Marianne postanawia popełnić samobójstwo, rzucając się z paryskiego Pont Neuf do wody. Los jednak chce inaczej. Uratowana kobieta trafia do szpitala, gdzie kolejny raz myśli nad swoim życiem, decyzjami i wyborami. Ukojeniem dla Marianne staje się rustykalny kafelek z malowidłem przedstawiającym port w Bretanii z łodzią o nazwie „Mariann”. Kobieta, która nie ma już nic do stracenia, postanawia poszukać swojego miejsca na ziemi i udaje się właśnie tam. Niezwykła podróż i pobyt w Bretanii zmienią życie Marianne na zawsze.
Nina George – wbrew negatywnym opiniom większości – zachwyciła mnie powieścią Lawendowy pokój. Historia Jeana Perdu zachwyciła mnie tak bardzo, że sięgnięcie po Księżyc nad Bretanią było dla mnie obowiązkiem. Pomimo zachwytu Lawendowym pokojem do Księżyca nad Bretanią podeszłam bardzo sceptycznie.
Historia zaczęła się bardzo energicznie od najważniejszego dla głównej bohaterki momentu, czyli decyzji o samobójstwie. Chociaż autorka w ciekawy sposób rozpoczęła akcję książki, nie powaliła mnie ona na kolana. Właściwie przez kolejne strony historii Marianne przypatrywałam się z przymrużeniem oka. Sytuacja na szczęście zmieniła się, kiedy bohatera postanowiła wyruszyć do Bretanii, pozostawiając daleko za sobą stare życie. Wtedy poczułam, że w rękach naprawdę trzymam książkę Niny George, że to ona ją napisała i że kolejne strony będą samą poezją.
Autorka w umiejętny sposób nakreśliła sytuację bohaterki w domu i w relacji z mężem. Jest to bardzo ważny dla całej historii element. Od niego zaczynają się najważniejsze decyzje Marianne i pierwsze czyny, które na zawsze mają zmienić jej życie. Dzięki temu, że Nina George z taką łatwością i lekkością przedstawiła dosyć przykrą historię Marianne, pod koniec książki świetnie widać wszystkie zmiany, które zaszły w życiu bohaterki.
Przejdźmy do bohaterów. Powiem tak – pokochałam ich wszystkich. Gdybym miała wybrać swoją ulubioną postać, byłby to wybór bardzo trudny i nie do końca szczery, ponieważ każda z postaci zachwyciła mnie w równym stopniu. Nie wiedziałam, że Nina George potrafi wykreować i powołać do życia tylu ciekawych bohaterów naraz. Łatwo się domyślić, że wachlarz postaci w tej powieści jest całkiem spory. Mało tego, autorka nie skupia się tylko na ludziach w wieku Marianne (czyli sześćdziesiąt lat i w górę), ale do historii wprowadza również młodych, którzy dostają cenne nauki od nowych znajomych bohaterki. Pani George włożyła dużo miłości do swoich bohaterów, ponieważ żaden z nich nie jest ani papierowy, ani schematyczny. Każda postać to osobna historia, zestaw różnych cech charakteru, wad i zalet. Również każda z tych postaci odegra bardzo ważną rolę w przemianie Marianne.
Księżyc nad Bretanią to także piękna historia miłosna. W tym wypadku Nina George postanowiła nie ograniczać się i swoim Czytelnikom zafundowała nie jeden, a kilka wątków miłosnych. Nie jest ich przesadnie dużo, a każdy zasługuje na uwagę i chwilę refleksji. Tym sposobem autorka pokazuje, że nigdy nie jest za późno, aby wybrać dobrze, zakochać się, znaleźć drugą połówkę i być szczęśliwym.
Równie ważnym elementem książki jest miejsce akcji. Nina George wykonała kawał dobrej pracy, tworząc w powieści piękny, urzekający klimat Bretanii. Na pięknych opisach morza, lasów i Kerdruc jednak się nie kończy, ponieważ autorka zadała sobie dużo pracy i sięgnęła aż do bretońskich legend, podań, wierzeń, przesądów, historii, kuchni, świąt, zwyczajów, mody, języka (bardzo ważny element), stylu bycia i nastawienia do innych. Dzięki temu ta historia jest żywa i prawdziwa. Dodatkowo Czytelnik podczas czytania ma świetną lekcję wiedzy o Bretanii.
Są tylko dwa małe minusy, na które zwróciłam uwagę podczas czytania. Pierwszym z nich jest gubienie się w historii – kilka razy były takie momenty, w których nagłe przeskoki czasie sprawiały, że gubiłam się w wydarzeniach. Na szczęście nie były to duże odstępy czasowe, a jedynie takie, po których łatwo można było odnaleźć właściwy wątek. Drugim minusem powieści jest fakt, że momentami wszystko układało się zbyt idealnie. Tak jak w przypadku przeskoków nie było takich chwil wiele, ale odniosłam takie wrażenie i nie mogłam się go pozbyć.
Historia Marianne i jej decyzja, aby popełnić samobójstwo pokazuje, że zmian w swoim życiu można dokonać w każdej chwili. Nieważne, czy masz dwadzieścia, czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat – jeśli czujesz potrzebę natychmiastowych zmian, jeśli czujesz się źle w swoim życiu, weź się do pracy i dokonaj tego. Podróż Marianne i jej życie w Bretanii to tylko jeden z wielu sposobów na odmienienie swojego życia. Autorka pokazuje również, że duży wpływ na nasze szczęście ma środowisko, w którym żyjemy. To, w którym tkwiła Marianne wcześniej i to, w którym znalazła się później, to dwa różne światy, dwie różne bajki.
Księżyc nad Bretanią to książka piękna. Jest pełna radości i uśmiechu, zabawy i pozytywnej energii, ale momentami smutna i zmuszająca do myślenia. Jeśli tak jak Marianne chcecie coś zmienić w swoim życiu, zacznijcie tego dokonywać od przeczytania Księżyca nad Bretanią. Ta powieść na pewno dokona w Waszej postawie wielu pozytywnych zmian i zwróci Waszą uwagę na rzeczy, które być może wcześniej pomijaliście.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/201-ksiezyc-nad-bretania-nina-george.html
Sześćdziesięcioletnia Marianne postanawia popełnić samobójstwo, rzucając się z paryskiego Pont Neuf do wody. Los jednak chce inaczej. Uratowana kobieta trafia do szpitala, gdzie kolejny raz myśli nad swoim życiem, decyzjami i wyborami. Ukojeniem dla Marianne staje się rustykalny kafelek z malowidłem przedstawiającym port w Bretanii z łodzią o nazwie „Mariann”. Kobieta,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-01
Zarówno Callie jak i Kayden mają coś do ukrycia. On całe swoje cierpienie chowa pod maską wyluzowanego sportowca, do którego lgną dziewczyny, z kolei ona uważana jest za dziwaczkę i przez to cierpi na brak znajomych. Każde z nich inaczej radzi sobie ze swoim bólem, o którą wiedzą nieliczni.
Kayden nigdy nie zwracał uwagę na Callie, którą tak jak inni uważał za dziwaczkę. Okazuje się, że trafiają do tego samego college’u. Wtedy Kayden postanawia poznać bliżej dziewczynę, która odmieniła jego los. Im bliżej ją poznaje, tym częściej odnosi wrażenie, że Callie potrzebuje ocalenia – tak, jak ona sama ocaliła go pewnej nocy.
Kiedy patrzę na egzemplarz Przypadków Callie i Kaydena czuję do tej książki pewną wdzięczność. Po przeczytaniu tuzina poważniejszych lektur, które niekoniecznie spełniły moje oczekiwania, potrzebowałam czegoś prostego, lekkiego i z widocznym, mocno zaakcentowanym wątkiem miłosnym. Gdy ujrzałam zapowiedź powieści pani Sorensen poczułam, że ta książka może idealnie spełnić się w tej roli.
Tak jak myślałam, Przypadki Callie i Kaydena to książka lekka pod wieloma względami. Lekki jest język powieści i styl autorki, które pozwoliły mi przeczytać całą książkę w jeden dzień. Oprócz tego powieść wciąga od pierwszych stron, więc połączenie tych trzech rzeczy gwarantuje ekspresowe czytanie. Pomimo wielu ważnych wydarzeń i trudnych kwestii lekka jest też fabuła książki – trudno jest mi nazwać ją schematyczną, bo nie odniosłam takiego wrażenia, ale wszystko idzie w swoim równym tempie, autorka lekko przechodzi z jednego punktu do drugiego, a momentami nawet trochę słabo skupia się na istotnych kwestiach. Nie przeszkadzało mi to jednak podczas czytania książki, ponieważ w zamyśle Przypadki Callie i Kaydena miała być właśnie taką lekką książką.
Jeśli szukacie powieści, w której wątek miłosny i relacje bohaterów będą grały główną rolę, to ta książka jest strzałem w dziesiątkę. Wcześniej wspominany wątek miłosny nie jest przesłodzony, chociaż momentami robiło się słodko. Autorka mimo to nie przesadza, więc całość prezentuje się naprawdę dobrze. Sytuacja Callie i Kaydena często komplikowana jest przez pewne osoby z ich środowiska, więc oprócz wątku miłosnego mamy do czynienia z różnymi problemami bohaterów.
Nie obyło się też bez minusów, które miały wpływ na końcową ocenę książki. Lekkość powieści jest jak najbardziej w porządku, ale zawiodłam się trochę w kwestii bohaterów, ponieważ autorka stworzyła postacie trochę schematyczne. Nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, jak w przypadku innych książek (kiedy to szablonowość bohaterów jest czasami gwoździem do trumny dla oceny książki), ale miałam nadzieję, że autorka trochę bardziej się wysili. Stworzyła na tyle fajną, mądrą i romantyczną historię, że moje oczekiwania względem bohaterów były troszkę większe. Nie są to złe postacie, aczkolwiek do ich postępowania i stylu bycia momentami wkradał się schemat.
Zakończenie wcisnęło mnie w fotel. Ten nagły zwrot akcji był mocnym elementem zaskoczenia i przyznam, że nie oczekiwałam takiego obrotu zdarzeń. Autorka mocno zapunktowała sobie tym u mnie. W tym wypadku sięgnięcie po kontynuację jest obowiązkiem i naprawdę nie mogę się jej doczekać. Jestem ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów po tym, co stało się na końcu.
Przypadki Callie i Kaydena to dobra książka – lekka, wciągająca, przyjemna i zaskakująca. Jeśli szukacie romantycznej historii, która oderwie Was od rzeczywistości i zapewni dobre wrażenia, ta książka będzie bardzo dobrym wyborem. Właśnie tego szukałam i to otrzymałam. Teraz pozostaje mi czekać na drugą część – na razie mogę tylko zgadywać, jak rozwinie się dalsza akcja. Polecam!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/200-przypadki-callie-i-kaydena-jessica.html
Zarówno Callie jak i Kayden mają coś do ukrycia. On całe swoje cierpienie chowa pod maską wyluzowanego sportowca, do którego lgną dziewczyny, z kolei ona uważana jest za dziwaczkę i przez to cierpi na brak znajomych. Każde z nich inaczej radzi sobie ze swoim bólem, o którą wiedzą nieliczni.
Kayden nigdy nie zwracał uwagę na Callie, którą tak jak inni uważał za dziwaczkę....
2015-09-20
Porządku między ludzkim światem a magicznym strzeże granica pilnowana i utrzymywana przez potężne rody wiedźm. W pięknym miasteczku Savannah funkcję tę pełni najpotężniejszy ród na południu USA – Taylorowie. Gdy głowa rodziny, a zarazem kotwicząca umiera w tajemniczych okolicznościach, trzeba jak najszybciej wybrać nowego lidera. Magia wskazuje Mercy Taylor. Problem polega na tym, że Mercy jako jedyna z rodu nigdy nie dysponowała magicznymi mocami. Co się za tym kryje? Jak należy odczytywać ten niespodziewany wybór? Jak zareaguje siostra bliźniaczka Mercy, która całe życie przygotowywała się do pełnienia roli kotwiczącej? I dlaczego narzeczony jej siostry nie może oderwać wzroku od Mercy?
Po ujrzeniu zapowiedzi Rodu odniosłam wrażenie, że pierwsza część serii Wiedźmy z Savannah ukazuje się w trochę złym momencie. Podczas gdy rynek wydawniczy pęka w szwach od popularnych ostatnio powieści New Adult i Young Adult, rzadziej sięga się po paranormalne romanse. A tu takie zaskoczenie. Coś w tej okładce i opisie mocno mnie urzekło (może użycie słów southern gotic, które od razu skojarzyły mi się z muzyką) – na tyle mocno, że postanowiłam dać szansę historii Mercy, a oprócz tego miałam nadzieję, że będzie to całkiem dobra książka. Poważnie – taką miałam nadzieję.
Pomyliłam się.
Zasadniczy i największy błąd Rodu tkwi w akcji. Nie pomyślcie, że jej nie ma, bo akcja owszem, jest, ale nie ta właściwa. Opis ujawnia najważniejszy wątek w książce, czyli wybranie niedoświadczonej, pozbawionej mocy Mercy na kotwiczącą. Od razu uznałam to za minus, bo, kurczę, biorąc pod uwagę całokształt jest to jedyna najciekawsza rzecz w książce i główna część fabuły, która powinna stanowić element zaskoczenia.
Muszę przyczepić się także to budowy akcji, która, delikatnie mówiąc, była beznadziejna. Wcześniej wspomniany najważniejszy wątek jest poruszany dopiero w połowie książki. Co dzieje się przez ten czas? Akcja na szczęście nie stoi w miejscu, ale nie jest porywająca. Główna bohaterka jeździ to tu, to tam, pakuje się w kłopoty, wychodzi z nich, obraża się, przeprasza, zakochuje i odkochuje… Dzieje się mnóstwo rzeczy, które nie są bardzo ważne. Niektóre mają jakiś tam mały wpływ na życie Mercy i najważniejsze sprawy, ale zdecydowana większość to czynności, które nie mają swojego odzwierciedlenia w akcji właściwej. Budowa akcji i ułożenie zdarzeń wypadły bardzo słabo. Dodatkowo kilka momentów było tak absurdalnych, dziwnych i nieprzemyślanych, że momentami na poważnie zastanawiałam się, co autor miał na myśli, wpadając na takie durne pomysły. Punkt kulminacyjny pod względem głupoty wygrał.
Kreacja postaci pozostawia wiele do życzenia. Zacznijmy od Mercy. Mercy to typowa główna bohaterka paranormalnego romansu. Jej „heroizm” widać najlepiej w głupich decyzjach i lekkomyślnych działaniach. Autor chciał uczynić z niej zahartowaną, odważną i ciekawą postać, ale skończyło się tylko na wyobrażeniach. Koniec końców Mercy okazała się bardzo papierową i szablonową bohaterką. Sytuacja wygląda podobnie w przypadku pozostałych postaci. Tak naprawdę jedyną interesującą bohaterką była Matka Jilo, która wypadła całkiem ciekawie. Reszta była do bólu papierowa i schematyczna.
Na szczęście są dwa całkiem mocne plusy, które w jakiś sposób podniosły i tak niską ocenę Rodu. Dużą rolę odegrał mroczny, intrygujący klimat książki, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Świetnie komponował się z historią i sprawiał, że dzięki niemu dotarłam do końca książki. Wykreowanie świata przedstawionego i zaplanowanie akcji wypadło słabo, ale klimat świetnie spełnił swoją rolę. Drugim plusem Rodu jest bardzo lekki styl autora i prosty język. Książkę czyta się w ekspresowym tempie, dlatego jest dobrą lekturą dla oderwania od rzeczywistości.
Ród w mojej ocenie jest pozycją słabą i mocno niedopracowaną. Najbardziej zawiodła mnie akcja, która kręci się wokół jednego, wymienionego w opisie wątku. Liczyłam na doprowadzenie sprawy do końca lub ciekawy obrót zdarzeń, tymczasem dostałam kilka głupiutkich, schematycznych zwrotów akcji, papierowe postacie, denerwującą główną bohaterkę, a wszystko to otoczone fajnym klimatem, który w tym wypadku trochę się zmarnował. Ród uważam za odskocznię od poważniejszych i lepszych książek. Jeśli oczekujecie porywającej historii i dobrej lektury, możecie się zawieść, natomiast jeśli chcecie przeczytać lekką książkę, która nie wymaga myślenia i zaangażowania emocjonalnego, pierwsza część przygód Mercy spełni to zadanie. Niska ocena Rodu nie oznacza, że rezygnuję z kontynuowania serii. Chętnie sięgnę po drugą część, aby przekonać się, czy autor poprawił to, co w pierwszym tomie wypadło słabo.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/199-rod-jd-horn.html
Porządku między ludzkim światem a magicznym strzeże granica pilnowana i utrzymywana przez potężne rody wiedźm. W pięknym miasteczku Savannah funkcję tę pełni najpotężniejszy ród na południu USA – Taylorowie. Gdy głowa rodziny, a zarazem kotwicząca umiera w tajemniczych okolicznościach, trzeba jak najszybciej wybrać nowego lidera. Magia wskazuje Mercy Taylor. Problem polega...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-30
2015-09-25
Alfie Deyes to popularny brytyjski vloger, który na YouTube zamieszcza wideorelacje z codziennego życia. Książka bez sensu to jego zaproszenie do wspólnego, kreatywnego wypełnienia jej stron. Dlaczego „wspólnego”? Ponieważ to Alfie ją zaczął, a Ty możesz ją dokończyć.
Zaczęło się od Zniszcz ten dziennik Keri Smith. Później nastąpił wysyp podobnych „dzieł” do kreatywnego (lub nie) niszczenia. Czytałam o nich skrajnie różne opinie – od tych wychwalających pod niebiosa za ciekawe pomysły i interesujące wykonanie, aż po negatywne, których autorzy zastanawiali się nad sensem takich książek „do destrukcji”. Jak sam tytuł wskazuje, Książka bez sensu wcale go nie ma, a choć niektóre zadania były całkiem przyjemne i pomysłowe, sama zastanawiam się nad całkowitym sensem dzieła Alfiego Deyesa – nie tylko z nazwy.
Książka bez sensu podzielona jest na kilka kategorii zadań: na te, które można zrobić natychmiast, których wykonanie zajmuje trochę czasu i wymaga kreatywności, które wymagają myślenia i aktywności oraz na takie, które wykonuje się w tydzień lub miesiąc, a nawet dłużej. Niestety znalazły się i takie, które moim zdaniem są nieprzemyślane i byle jakie. Sądzę, że miały być one ciekawym, nieszablonowym i zaskakującym elementem, a wyszło z tego… no cóż… to, co wyszło.
Przykład? Znajdź pięć różnic na dwóch obrazkach. Takie zadania wykonują dzieci w kolorowankach lub magazynach poświęconych ich grupie wiekowej. Różnice te przy okazji są mało zaskakujące i banalne, a strony poświęcone tej zagadce nie mają do wykonania żadnego innego, ciekawszego zadania (chyba że ktoś chce pokolorować morze, plażę i całe molo Brighton Pier), nie wspominając już o tym, że na końcu podane jest rozwiązanie. To samo tyczy się wykreślanki i łączenia kropek. Nieprzemyślane i głupie wydało mi się również poświęcenie strony na napisanie jakiejś tajemnicy (chyba od tego są tajemnice, żeby nie dzielić się nimi z wszystkimi osobami, a tylko z wybranymi?), liczenie podanych liter w tekście, używanie jednej strony jako papieru toaletowego czy dorysowanie kobiecie i mężczyźnie genitaliów. Kilka z zadań otwarcie mówiąc było po prostu obrzydliwych.
Zadania te są również mało kreatywne. Myśląc o Książce bez sensu i jej chwytliwym tytule wyobrażałam sobie, że będzie to ten rodzaj zabawy, w której bezsens można zamienić w kreatywność i zabawę. Wypisywanie pięciu słów, które najlepiej mnie opisują, nie wydaje się szczególnie interesującym zadaniem, podobnie jak wypisywanie ulubionych rzeczy typu książka, piosenka, kolor, youtuber, przyjaciel (?), blogger itd., biorąc pod uwagę, że cały czas poznaje się nowe książki i piosenki, więc po pewnym czasie zmieniają się te ulubione.
Mimo tych całkiem sporych minusów, jakie ma Książka bez sensu, znalazłam kilka ciekawych zadań, które wymagają zaangażowania i wyobraźni. Interesujące jest układanie nowej historii z nagłówków gazet, tworzenie listy gości na swoje wymarzone przyjęcie, wyklejanie twarzy z fragmentów zdjęć z gazet (znów gazety), rysowanie komiksu o swoim tygodniu, ułożenie nowej piosenki z pięciu fragmentów innych utworów lub tzw. „strony bez sensu”, które czytelnik może wypełniać tak, jak chce. Niestety w całej książce takich zadań jest zaledwie kilka, co mocno wpływa na jej atrakcyjność i ocenę całości.
Książka bez sensu cechuje się tym, że w większości naprawdę jest bez sensu – i to nie w takim słowa znaczeniu, jak wspomniałam wcześniej, czyli bezsensowności, którą można zamienić w coś kreatywnego. Została stworzona na fali podobnych hitów do kreślenia, pisania i niszczenia. Wiele z zadań było mało oryginalnych, a podejrzewam nawet, że niektóre większość z nas robiła z ciekawości w dzieciństwie, bo w łapki grał chyba każdy z nas. Niewiele również wymagało od czytelnika kreatywności, a większość opierała się na zasadzie: zaznacz, kiedy zobaczysz…, napisz, jak chciałbyś…, pokoloruj, dorysuj, zakreśl…. Miałam wrażenie, że kilka z nich po prostu powtarza się z innych tego typu książek. Czy Książka bez sensu jest złym wyborem? Jeśli ktoś lubi takie zabawy, to z pewnością trafi w jego gust, ale jeśli oczekujecie wielkiej zabawy i elementów zaskoczenia, może Was trochę zawieść. Jak dla mnie powtórka z zabawy momentami była przyjemna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/09/198-ksiazka-bez-sensu-alfie-deyes.html
Alfie Deyes to popularny brytyjski vloger, który na YouTube zamieszcza wideorelacje z codziennego życia. Książka bez sensu to jego zaproszenie do wspólnego, kreatywnego wypełnienia jej stron. Dlaczego „wspólnego”? Ponieważ to Alfie ją zaczął, a Ty możesz ją dokończyć.
Zaczęło się od Zniszcz ten dziennik Keri Smith. Później nastąpił wysyp podobnych „dzieł” do kreatywnego...
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście przygoda Allyson okazała się nie tylko przyjemna, ale i wciągająca i naprawdę ciekawa.
Całość zapowiada się na krótką, romantyczną historyjkę, której koniec być może jest łatwy do przewidzenia. Tego najbardziej się obawiałam. Ku mojemu zaskoczeniu historia Allyson nie była tak banalna, jak może się na początku wydawać. Najbardziej podobało mi się to, że podczas podróży głównej bohaterki i Willema faktycznie dużo się dzieje. Jest dużo przygód, jest też romans, ale na szczęście nieprzesłodzony i nie w zbyt dużej dawce, są też zaskakujące zwroty akcji, których w ogóle się nie spodziewałam. Sama podróż Allyson jest urozmaicona, co bez wątpienia wpływa na atrakcyjność książki i sprawiło, że mocno wkręciłam się w jej historię. Do tych plusów śmiało można dodać fakt, że powieść napisania jest prościutkim językiem i lekkim stylem, co czyni z niej idealną lekturę na jeden wieczór. Zapada przy tym w pamięć, więc relaks i pozytywne wrażenia są gwarantowane.
Podobało mi się również to, że Allyson nie jest papierową postacią. Tyczy się to też Willema. Wachlarz postaci nie jest duży, ale widać, że pani Forman skupiła się na swoich bohaterach i uczyniła z nich ciekawe osoby. To pozytywne wrażenie w kwestii bohaterów nie dotyczy tylko najważniejszej dwójki – czyli Allyson i Willema – ale także bohaterów drugoplanowych. Najbardziej zaciekawiła mnie matka głównej bohaterki, która ma swoje pięć minut w książce i która odgrywa ważną rolę w procesie przemiany Allyson. Pod tym względem byłam bardzo zadowolona.
Warto też wspomnieć troszkę o romansie w powieści. Jeśli szukacie książki, w której wątek miłosny będzie obecny, aczkolwiek nie w przesłodzonej ilości, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Cała historia bowiem opiera się na romansie i zauroczeniu, ale nie występuje on w przyprawiającej o mdłości ilości. Właściwie nagły zwrot akcji w połowie książki nie tylko bardzo mnie zaskoczył, ale też wprowadził do powieści nutkę niepewności i tajemniczości, przez co romans na chwilę odszedł na drugi plan. Bardzo podobało mi się to, że autorka nie przesadziła z wątkiem miłosnym.
Ten jeden dzień jest lekturą tak lekką, przyjemną i wciągającą, że nie odnalazłam w niej żadnego większego minusa, który zaważyłby na ocenie powieści. Jedynie przez pewien czas bardzo sceptycznie podchodziłam do tej nagłej zmiany, która z początku troszkę wytrąciła mnie z tego zachwytu powieścią. Momentami z ostrożnością obserwowałam postępowanie głównej bohaterki, a kilku rzeczy domyśliłam się sama. Tylko raz autorka skusiła się na szablonowe rozwiązanie sytuacji, ale nie uważam tego za ogromny minus. Później jednak wszystko wróciło do normy i powieść ponownie zaczęła mnie wciągać.
Zakończenie historii Allyson bez wątpienia zmusza do sięgnięcia po drugą część. Uczynię to z przyjemnością, bo książka przypadła mi do gustu, pozwoliła mi oderwać się od rzeczywistości i zapewniła pozytywne wrażenia. Jestem bardzo ciekawa dalszych losów bohaterki. Jeśli więc szukacie przyjemnej, relaksującej powieści z nutką romansu, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Urzeka swoją prostotą, a przy tym naprawdę wciąga. Myślę, że podróż Allyson może zainspirować niejednego Czytelnika. Ten jeden dzień należy do tego rodzaju książek, po których człowiek uśmiecha się do siebie i ma chęć odkrywania świata.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/01/212-ten-jeden-dzien-gayle-forman.html
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście...
więcej Pokaż mimo to