-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel17
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik272
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2015-08
2016-01-14
2015-12-27
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim opowiadaniu.
Piosenkarka, która udaje kogoś innego, aby uciec przed swoim dotychczasowym życiem; kucharz z zagadkową przeszłością i dziewczyna, która chce jak najszybciej uciec z rodzinnego miasteczka; adoptowana córka świętego Mikołaja, a także młodociany przestępca, który ma możliwość zrehabilitowania się to tylko początek tego, co możecie spotkać w zbiorze opowiadań Podaruj mi miłość. Od momentu pojawienia się tej książki w sklepach bardzo chciałam dostać ją w swoje ręce i poznać każde opowiadanie po kolei. W każdym szukałam klimatu świąt Bożego Narodzenia, w każdym szukałam jakiejś magii.
Ucieszyłam się, że autorką, która rozpoczyna lekturę Podaruj mi miłość jest Rainbow Rowell. Po przeczytaniu Eleonory i Parka oraz Fangirl to właśnie na nią najbardziej czekałam i przyznam, że oczekiwałam czegoś zaskakującego oraz oryginalnego. Niestety ku mojemu zaskoczeniu opowiadanie Północ nie okazało się niczym przebojowym. Owszem, miło było spotkać charakterystyczny styl Rainbow Rowell i wiedzieć, że to faktycznie ona, ale miałam wrażenie, że to opowiadanie było taką powtórką z Fangirl. Miało ono w sobie bardziej sylwestrową niż bożonarodzeniową magię, a i nie działo się w nim również nic szczególnego. Niespodziewanie sytuację naprawiła opowiadaniem Dama i lis Kelly Link. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z twórczością tej autorki, toteż zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Tymczasem fantastyczny motyw, klimat i ciekawy, nietypowy pomysł sprawiły, że opowiadanie tej autorki zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nie ukrywam, że jest ono specyficzne i nie każdemu przypadnie do gustu, ale mnie osobiście wciągnęło i zauroczyło. Matt de la Peña opowiadaniem Anioły na śniegu przenosi Czytelnika do świata młodego chłopaka, który musi mocno walczyć o swoje marzenia po utracie bliskiej osoby. W tym opowiadaniu klimat świąt dało się czuć, ale nie tak mocno. Poza tym momentami nie podobało mi się postępowanie bohatera, a i samo zakończenie pozostawiło pewien niedosyt. Nie oznacza to jednak, że opowiadanie było złe – wręcz przeciwnie, ponieważ należy do tych, które lubię i wspominam bardzo miło.
Trudne do oceny okazało się dla mnie opowiadanie Jenny Han Gwiazda Polarna wskaże ci drogę, ponieważ pomysł na to opowiadanie był rewelacyjny (najbardziej podobał mi się motyw adopcji głównej bohaterki przez świętego Mikołaja), ale wykonanie już niezupełnie. Natty momentami trochę mnie irytowała, jej zachowanie nieszczególnie przypadło mi do gustu, a samo zakończenie było dla mnie trochę nijakie. Na szczęście bez dwóch zdań opowiadanie tej autorki ma w sobie mnóstwo świątecznego klimatu. Następnie przyszła kolej na opowiadanie Stephanie Perkins o którym słyszałam mnóstwo pozytywnych rzeczy na długo przed przeczytaniem, czyli Cud Charliego Browna. Bez dwóch zdań to opowiadanie uważam za najlepsze z całego zbioru, ponieważ jest bardzo ciepłe, ma ciekawy, przyjemny klimat, wciąga i powaliło mnie swoim urokiem. Bardzo polubiłam głównych bohaterów, akcja nie była nudna, a i jej rozwój był interesujący, ponieważ zaczęło się od czegoś, co samą mnie trochę zaskoczyło. Do tego opowiadania powracałam wiele razy w przerwie między następnymi. Niestety dwa kolejne opowiadania trochę ostudziły mój entuzjazm. David Levithan w opowiadaniu Kryzysowy Mikołaj nie zaprezentował nic, czego nie spotkałam wcześniej w jego stylu i sposobie kreacji bohaterów po przeczytaniu Will Grayson, Will Grayson. Sam pomysł może i był ciekawy, ale nie zachwycił mnie trochę szablonowy sposób przedstawienia go. Właściwie momentami miałam wrażenie, że raz pisze John Green, raz David Levithan. Z kolei Krampuslauf Holly Black jest dla mnie trudną do oceny zagadką. Autorka miała fajny pomysł, ale rozwój wydarzeń momentami trochę mnie dziwił. W dodatku nagłe wejście fantastyki trochę nie pasowało mi do całokształtu.
Do opowiadania Gayle Forman Coś ty narobiła, Sophie Roth? podeszłam bardzo sceptycznie, mając na uwadze pozytywne doświadczenia związane z twórczością tej autorki, jak i negatywne. Na szczęście krótka historia tytułowej bohaterki okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać. Minus stanowi zbyt szybkie, nagłe, trochę niespodziewane zakończenie, które nie pasowało mi do całego opowiadania utrzymanego w jednym, przyjemnym tempie. Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myry McEntire było fajne do pewnego momentu. Historia głównego bohatera jest ciekawa, ale gdy autorka przechodzi do najważniejszej rzeczy, miałam wrażenie, że wszystko jest trochę sztuczne i lekko naciągane. Poza tym wątek miłosny wydawał mi się nienaturalny, zbyt wyidealizowany, ale nie ukrywam, że w czasie czytania tego opowiadania naprawdę śmiałam się do łez. Ogólnie oceniam je pozytywnie. Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White oraz Gwiazda Betlejemska Ally Carter bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Klimat świąt był w nich mocno wyczuwalny, a i historie bohaterów bardzo mi się podobały. W tym pierwszym spotykamy się z Marią i Benem, których łączy praca w Christmas Café. Motyw z szóstym zmysłem dotyczącym gotowania był dla mnie strzałem w dziesiątkę, z kolei Ally Carter funduje Czytelnikom naprawdę zwariowaną przygodę prosto z Islandii. Pomysł był naprawdę trafiony, a rozwój wydarzeń sprawia, że opowiadanie ani na chwilę nie jest nudne. Z niecierpliwością czekałam na opowiadanie Laini Taylor, która wita Czytelnika tajemniczym tytułem Dziewczyna, która obudziła Śniącego. Autorkę tę bardzo cenię za Córkę dymu i kości, ale w tym razem uważam, że tworząc opowiadanie do Podaruj mi miłość za mocno kierowała się swoją bogatą wyobraźnią. Niestety nie ma ono w sobie nic ze świątecznego klimatu i w sumie czytało mi się go dosyć ciężko. Akcja niespecjalnie porywa, chociaż pomysł był ciekawy.
Jeśli szukacie książki, dzięki której poczujecie klimat świąt i będziecie mogli przenieść się do takiego świata, myślę, że Podaruj mi miłość spełni swoje zdanie. Zbiór składa się z naprawdę różnych opowiadań. Każdy znajdzie innych faworytów, każdy odszuka w nich inne przesłania. Cieszę się, że wiele opowiadań zaprezentowało naprawdę wysoki poziom. Dzięki Podaruj mi miłość odkryłam autorów, których nigdy wcześniej nie spotkałam, a których twórczość od tego momentu bardzo mnie zaciekawiła. Na ten wyjątkowy czas gorąco polecam Wam tę pozycję.
Północ Rainbow Rowell – 6/10, Dama i lis Kelly Link – 8/10, Anioły na śniegu Matt de la Peña – 7/10, Gwiazda Polarna wskaże ci drogę Jenny Han – 6/10, Cud Charliego Browna Stephanie Perkins – 9/10, Kryzysowy Mikołaj David Levithan – 5/10, Krampuslauf Holly Black – 6/10, Coś ty narobiła, Sophie Roth? Gayle Forman – 7/10, Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myra McEntire – 6/10, Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White – 8/10, Gwiazda Betlejemska Ally Carter – 7/10, Dziewczyna, która obudziła Śniącego Laini Taylor – 5/10
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/210-podaruj-mi-miosc-stephanie-perkins.html
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-20
Violet wie, że to, co robi jej matka, jest okrutne, wstrętne i straszne. Ale tak to jest, kiedy nie jest się urodzonym w bogatej rodzinie, nie ma się majątku i żadnych wizji na przyszłość, a to szczególnie przeszkadza matce Violet. Dlatego zaczyna oszukiwać. Udaje, że potrafi rozmawiać z duchami, że jest medium i jest w stanie pomóc zrozpaczonym żałobnikom w pogodzeniu się ze śmiercią bliskich osób.
Violet nie wierzy w duchy, ale… duchy wierzą w nią. Dziewczyna wcale nie chce tego daru, tym bardziej, że nie potrafi nad nim zapanować. Niestety duchy tak łatwo jej nie opuszczą, w szczególności jeden, który domaga się odkrycia prawdy. Wszyscy myślą, że jego śmierć była zwykłym wypadkiem.
Alyxandrę Harvey znam z Kronik rodu Drake’ów. Trzy części, które przeczytałam, wywarły na mnie dobre wrażenie i zapisały się w pamięci, chociaż nie były powalające. Do tej pory mam z nimi same miłe wspomnienia. Sięgnięcie po Córkę medium było po części obowiązkiem. Byłam ciekawa, jak Alyxandra Harvey poradzi sobie w innej tematyce, bo teraz postanowiła przenieść się do świata duchów. Niestety, nie wszystko poszło dobrze i czas spędzony przy Córce medium uważam za stracony.
Zacznę od tego, że książka została bardzo słabo napisana. Często miałam wrażenie, że tworzyła ją nastolatka z kiepskim warsztatem pisarskim, która zadarcie nosa przez bohaterkę do góry uważa za niesamowicie wielki przejaw dum, siły i determinacji (uprzednio bohaterka musi porządnie zastanowić się, czy wykonać ten gest), dlatego jeśli Colin, Elizabeth lub Xavier widzieli, że Violet zadziera nos do góry, oznaczało to, że są w poważnych tarapatach, a cięta riposta dziewczyny na zawsze zmieni ich życie. I to chyba normalnie, że kamienie w domu błyszczą jak perły, prawda?
Wyolbrzymienie, przesada i nacisk na nieważne dla treści rzeczy to cechy zarówno kiepskich paranormalnych romansów, jak i samej Córki medium, która po prostu została źle napisana. Autorka nie skupia się na zagadce śmierci Roweny, a jedynie na marnych opisach nijakiej akcji i otoczenia. Wszystko to nie wywołuje w czytelniku żadnych emocji. Ponad to autorka nie zostawia żadnego pola do popisu dla wyobraźni czytających. Wszystko opisuje dokładnie – rękawiczki z perełkami na nadgarstkach, kolory sukien, wystrój wnętrz… Na dłuższą metę jest to bardzo, bardzo nudne. Rzecz jasna trzeba czytelnikowi zaznaczyć kształt pomieszczenia lub podsunąć jakieś obrazy, ale nie tak dokładnie. Gdyby jeszcze było to jakoś ciekawie napisane, to pół biedy, nie zwracałabym na to uwagi, ale zdania wciśnięte byle jak między wypowiedzi w pewnym momencie zaczęły mnie denerwować.
Sama Violet to ten tym bohaterki, której humor zmienia się x-razy na minutę. Raz jest skromna i cichutka, za chwilę twarda i uparta, a później bardzo dziewczęca i elegancka. Pani Harvey chciała w tej jednej postaci upchnąć milion cech klasycznej nastolatki i udało się jej to (a świadczy o tym moje negatywne nastawienie do Violet), ale efekt końcowy był po prostu irytujący, wkurzający i kiepski.
Oprócz tego autorka chyba bardzo lubi epitet „urękawiczona dłoń”, bo można się na niego natknąć co kilka stron.
Byłabym wyjątkowo niedobrą miłośniczką XIX wieku, gdybym nie powiedziała o tym, co najbardziej mnie denerwowało. Pani Harvey chyba nie do końca miała pojęcie o XIX-wiecznej rzeczywistości. Czasami miałam ochotę krzyknąć „Ale przecież tak się wtedy nie zachowywało”, lecz powstrzymywałam się, bo nie przyniosłoby to żadnego efektu, a jedynie sprowadziłoby na mnie zaciekawiony wzrok rodziców. Autorka chyba trochę mało wie o XIX-wiecznej etykiecie (nie, żebym ja dużo wiedziałam, ale przeczytałam kilka świetnych książek i obejrzałam sporo dobrych filmów). Było to tak widoczne, że aż kłuło w oczy.
Papierowe postacie to kolejna negatywna cecha Córki medium. Alyxandra Harvey w ogóle nie wysiliła się tworząc bohaterów. Po pierwsze: skorzystała z do bólu znanego schematu, po drugie: nie dodała nic od siebie, po trzecie: sprawiła, że stały się jeszcze bardziej irytujące i denerwujące niż przewiduje schemat (w szczególności Violet i jej psiapsiółka Elizabeth).
Samo wydawnictwo miało problemy z imieniem jednego z wielu obiektów westchnień Elizabeth, bo jest mała różnica między „Fryderykiem” a „Frederikiem”.
Jak wspomniałam wcześniej, autorka korzysta ze schematu. Chyba bardzo go lubi, bo w ogóle nie dała nic od siebie. Rozumiem, że 2011 rok to jeszcze czas schematycznych książek (koniec mody na schemat, ale wciąż można było spotkać takie książki na rynku wydawniczym). Miałam nadzieję, że pani Harvey zaprezentuje czytelnikom coś więcej niż oklepany szablon, ale chyba moje oczekiwania były zbyt wygórowane. A szkoda. Tak więc już na początku książki dowiecie się, co będzie działo się później i jak potoczą się losy Violet.
Dobra, dobra, były też plusy. Czasami odezwały się we mnie jakieś uczucia – raz było mi żal Violet, drugim razem cieszyłam się jak głupia, ale tak ogólnie całą książkę przeczytałam z trudem. Ponad to ucieszyłam się, że autorka postanowiła wybrać XIX wiek. Ale to tyle z dobrych stron.
Czy polecam? To zależy komu. Córka medium spodoba się czytelnikom zaczynającym przygodę z nałogowym czytaniem i paranormalnymi romansami. Za to ci, którzy oczekują czegoś więcej od książki, zawiodą się, bo jest ona napisana banalnie i bez żadnych rewelacji. Ja osobiście zawiodłam się.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/05/116-corka-medium-alyxandra-harvey.html
Violet wie, że to, co robi jej matka, jest okrutne, wstrętne i straszne. Ale tak to jest, kiedy nie jest się urodzonym w bogatej rodzinie, nie ma się majątku i żadnych wizji na przyszłość, a to szczególnie przeszkadza matce Violet. Dlatego zaczyna oszukiwać. Udaje, że potrafi rozmawiać z duchami, że jest medium i jest w stanie pomóc zrozpaczonym żałobnikom w pogodzeniu się...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-02
2011-07-31
Świat aniołów, do którego wprowadza nas L.A.Weatherly, jest inny niż ten tak dobrze nam znany, gdzie boskie stworzenia niosą ze sobą wyłącznie dobroć, miłość i pomoc. W tej jakże barwnej, pięknej i niezwykle bogatej powieści anioły to bestie, pragnące wyłącznie przejąć władzę nad ludzką rasą.
Wśród nich znajduje się Willow - nastolatka nie mająca do końca pojęcia kim tak właściwie jest. Jej styl bycia i zainteresowania są nietypowe, ma nadnaturalne zdolności - przepowiada przyszłoś, z czego słynie w szkole. Dziewczyna stworzona przez autorkę jest dzielna i silna, nie boi się walki, ciągłego uciekania. A pomaga jej chłopak, który miał za zadanie zlikwidowanie Willow. Jak to często bywa: rodzi się między nimi silne uczucie. Muszę wyrazić swój podziw dla pani Weatcherly za niezwykle piękne i cudowne wyrażanie uczuć oraz wyrażanie miłości.
Trudne wybory, ogromne stawki, z każdej strony zagrożenie. Wiele wylanych łez, idealne odzwierciedlanie emocji przez czytelnika. Ogromne poświęcenie, jedyna w swoim rodzaju miłość dwóch sprzecznych światów. To wszystko (i znacznie więcej) jest w tej powieści.
Świat aniołów, do którego wprowadza nas L.A.Weatherly, jest inny niż ten tak dobrze nam znany, gdzie boskie stworzenia niosą ze sobą wyłącznie dobroć, miłość i pomoc. W tej jakże barwnej, pięknej i niezwykle bogatej powieści anioły to bestie, pragnące wyłącznie przejąć władzę nad ludzką rasą.
Wśród nich znajduje się Willow - nastolatka nie mająca do końca pojęcia kim tak...
2012-03-04
2012-04-05
2012-05-02
Bu.
Słoneczne, wakacyjne dni normalna, przeciętna rodzina spędza w domku nad jeziorem. Wszystko zapowiada się idealnie i kolorowo; dwie siostry mają swój wspólny język i zainteresowania, rodzice odpoczywają, czerpiąc korzyści z wolnego, każdy dobrze dogaduje się z drugą osobą, nie ma żadnych napięć czy kłótni.
No… Może poza jedną.
Rodzinną sielankę przerywa ostra wymiana zdań. Przypadkowe wyjawienie tajemnicy doprowadza do sprzeczki, a co za tym idzie – zepsucia miłej atmosfery. Ukochana siostra Vanessy znika, wychodzi zła z ogrodu, by przez chwilę pobyć z własnymi myślami sam na sam. Nikt nie myślał, że to ostatnie ich rodzinne spotkanie. Wszyscy spodziewali się tego, że Justine za chwilę wróci do domu, gniew przejdzie i znów relacje powrócą do normy.
Zamiast niej przychodzą złe wiadomości.
Dziewczyna nie żyje.
Tak oto rozpoczyna się cała historia. Młodsza siostra czuje, że Justine nie powiedziała jej wszystkiego. Stara się na własną rękę dowiedzieć prawdy, nawet jeśli miałaby ryzykować życiem. Podczas „kryminalnego” śledztwa wiele rzeczy zmienia się w życiu siedemnastolatki. Zbyt wiele, jak na krótkie wakacje.
Syrena kusiła mnie od dawna, ściślej mówiąc – odkąd została wydana. Sięgnęłam po nią, gdyż sam pomysł napisania powieści o syrenach wydał mi się bardzo oryginalny jak na te czasy. W tłumie książek o aniołach, wampirach, medium czy duchach, potwory morskie i zagadki skrywane w falach oceanu to coś naprawdę wartego uwagi.
Początek jednak nie okazał się fenomenalny. Lecz rzadko które książki porywają od pierwszych stron. Vanessa przedstawiła nam wtedy braci z sąsiedztwa, Simona i Caleba, ich wspólnie spędzone chwile i wypadek siostry. Po tym wszystkim opisała swoje emocje po pogrzebie Justine; to, jak nie potrafiła uronić ani jednej łzy, atmosferę panującą w domu i tą straszliwą pustkę po ukochanej osobie.
Akcja rozkręca się. I po tych kilkudziesięciu stronach książka zaczyna naprawdę wciągać.
Co mi się nie podobało?
W sumie to nie było jakichś wielkich wad, które psułyby mi czytanie. Może nikiedy jedno zdarzenie za szybko następowało po drugim, a w kluczowych momentach autorka nie skupiała się na przekazie. Lecz to tylko tyle. Więc żadnych zastrzeżeń.
Co mi się podobało?
O, i tu mogę wymieniać. Przede wszystkim: bohaterowie. Każdy z nich to zupełnie inny charakter. Vanessa była nieśmiała i strachliwa, za to Simon potrafił zachować zimną krew. Paige z początku była roztrzepaną dziewczyną, która lubi dużo mówić, ale im szybciej nadchodził koniec, tym ona nieco zmniejszała swój temperament. Zara to istna królowa wredoty, zwłaszcza w stosunku do siostry i naszej głównej bohaterki. Lecz najbardziej polubiłam Betty. Ta kobieta była genialna – niewidoma staruszka z nadnaturalnymi zdolnościami.
Ponad to spodobał mi się styl pani Rayburn – pisze ona w sposób bardzo prosty, lekki, język jest łatwy, a całość dobrze się czyta.
Okładka również robi swoje; mroczna, zagadkowa, w barwach morskiej wody.
Podsumowanie
Polecam każdemu, kto chce się oderwać od rzeczywistości. Syreny nie są wcale takie miłe i dobre jak w bajkach. Tutaj jest ukazana ich mroczniejsza strona. Ciekawa akcja i świetnie wykreowany świat tworzą naprawdę świetną książkę.
Pozycja na półce mile widziana, ale nie obowiązkowa
7/10
Bu.
Słoneczne, wakacyjne dni normalna, przeciętna rodzina spędza w domku nad jeziorem. Wszystko zapowiada się idealnie i kolorowo; dwie siostry mają swój wspólny język i zainteresowania, rodzice odpoczywają, czerpiąc korzyści z wolnego, każdy dobrze dogaduje się z drugą osobą, nie ma żadnych napięć czy kłótni.
No… Może poza jedną.
Rodzinną sielankę przerywa ostra wymiana...
2012-05-24
2012-07-15
2012-07-24
2012-08-17
Niektóre sekrety nie powinny być zachowywane...
Na początku zadam podstawowe pytanie: co skłoniło mnie do przeczytania tejże książki? Otóż… sama nie wiem i szczerze powiedziawszy zastanawiałam się nad tym dosyć długo. Być może na moją decyzję wpłynęła opinia przyjaciół, którzy wtykali mi powieść pani Stolarz do ręki za każdym razem, gdy kończyłam inną książkę. W ten oto sposób we wakacje zaczęłam czytać Dotyk. Śmiertelny sekret i zaraz na początku przygody z tą pozycją zapragnęłam, aby historia nastoletniej Camelii jak najszybciej skończyła się.
Dziewczyna uczęszcza do jednego z amerykańskich liceów, uczy się w miarę dobrze, relacje z rodzicami są nienaganne, a do tego posiada wymarzoną, wprost idealną pracę. Trzy miesiące wcześniej omal nie zginęła pod kołami samochodu koleżanki, ale z pomocą przybył jej tajemniczy chłopak, który uratował ją przed zderzakiem pojazdu. Nieznajomy po chwili znika i zostawia zszokowaną Camelię na asfalcie.
Tak zaczyna się cała książka.
Przebrnęłam przez pierwsze strony w miarę szybko, lecz wkrótce po rozpoczęciu Dotyku jedna rzecz zwróciła na mnie uwagę – tradycyjny schemat, który aż kłuje w oczy czytelnika zaznajomionego z wieloma powieściami. Główna bohaterka jest idealna i nie posiada żadnych wad, ma najlepszą przyjaciółkę; potrzepaną, zwariowaną dziewczynę, udzielającą dobrych rad (w tej roli Kimmie), koleguje się z nimi chłopak (Wes), który, o dziwo, wcale nie chce przebywać w towarzystwie kumpli, lecz wybiera skromne grono dziewcząt, a do tego mamy również kilku bohaterów drugoplanowych, także idealnych. Zapomniałam jeszcze o tym tajemniczym chłopcu. Tak jak głosi schemat, zapowiedziany wcześniej Ben jest nowym uczniem w szkole Camelii. Nic nowego.
Na starcie książka dostała ode mnie minusa, a raczej nie książka, tylko autorka. Laurie Faria Stolarz w ogóle nie wysiliła się i wybrała najłatwiejszą drogę. Ta wada może nie byłaby tak tępiona przeze mnie, gdyby pani Stolarz wymyśliła coś interesującego i innego. Podobnie została zbudowana powieść Bekki Fitzpatrick "Szeptem", lecz schemat przykrył wspaniały romans między głównymi bohaterami, tajemnice oraz różnobarwne i oryginalne postacie.
W tym wypadku Camelia, jej były chłopak Matt, rodzice dziewczyny, Kimmie, Wes i Ben są zbyt piękni, mimo różnych charakterów - tacy sami, papierowi i… dziwni, bez żadnego blasku. Takie miałam odczucia, czytając Dotyk.
Drugą rzeczą, która nie wpłynęła pozytywnie na ocenę tej pozycji jest zupełny brak większych opisów otoczenia i przemyśleń bohaterki. Oczywiście zdarzało się, że Camelia coś tam pomyślała sobie i podzieliła się z nami swoimi wewnętrznymi rozterkami, ale było tego naprawdę mało. Rozczarowałam się przy pierwszym pocałunku Camelii i Bena. Zwykle w innych książkach autorki poświęcają nawet trzy strony na ten pierwszy wyraz miłości, dogłębnie opisują szalejące myśli bohaterek i ich emocje buzujące wewnątrz, co naprawdę podoba mi się i pozwala doskonale sobie to wyobrazić, z kolei pani Stolarz zajęło to… linijkę? Tak, dosłownie linijkę. Randka też nie zasłynęła niczym szczególnym, a ten cały Ben… Autorka chciała z niego zrobić idealnego chłopaka, w którym zakochują się dziewczyny, coś na miarę Patcha ("Szeptem"), Willa (cykl "Diabelskie maszyny"), Jace’a (cykl "Dary anioła") lub Gabriela ("Wizje w mroku"). Miał być tajemniczy, arogancki, jeździł na motorze, ocalił dziewczynę i cały czas na nią czuwał, lecz w efekcie końcowym powstała następna nudna postać, nie wnosząca nic do całokształtu.
Czas na trzecią wadę.
Między rozdziałami przeplatają się listy człowieka, który śledzi Camelię, podsyła jej prezenty, zdjęcia zrobione bohaterce z ukrycia i nawet włamuje się do jej domu. Ktoś mi kiedyś mówił, że strasznie bał się, czytając pogróżki, a mnie one po prostu rozśmieszyły, zwłaszcza wtedy, kiedy prześladowca nazywał Camelię suką i zdzirą. Zdarzało się, że z nudów przysypiałam nad książką albo zaczynałam myśleć o czymś innym. Nie skupiałam się na przekazie, bo nie było warto.
Po czwarte: brutalność owego prześladowcy również sprawiła, że chciało mi się śmiać. Laurie Faria Stolarz powinna poświęcić drugie tyle stron w książce na rozkręcenie akcji i nadanie tajemniczości niektórym sprawom. W połowie Dotyku zorientowałam się, kto śledzi Camelię, lecz sceny z przetrzymywaniem jej i zazdrością trochę nie wyszły autorce. Tutaj także chciała stworzyć klimat, sprawić, że cierpienie Camelii miało nas ująć za serce i wycisnąć łzy oraz zmusić nas do myślenia, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji, lecz… nie udało się. Z przykrością stawiam czwarty minus.
Chyba każdy się domyślił, kto przyszedł z pomocą.
Parę słów o okładce.
„Nie oceniaj książki po okładce”. No tak, wzięłam sobie te słowa do serca i sprawdziły się – okładka cudowna, ale wnętrze marne. Wiele autorek nie pogardziłoby tak cudowną okładką, bo, muszę przyznać, robi wrażenie i przykuwa oko czytelnika.
Podsumowując: Dotyk. Śmiertelny sekret rozczarował mnie. Nieraz mam tak, że chcę już przeczytać drugą część, lecz w tym wypadku nie muszę i nie chcę, bo nic nie zyskam czytając kontynuację. Odczuwam, że Laurie Faria Stolarz chyba chciała napisać tą książkę na siłę lub miała ochotę coś stworzyć, ale nie wiedziała nawet co i zupełnie nie przygotowała się do projektu. Liczyłam, że powieść będzie miała ponad trzysta stron, może nawet czterysta, w końcu ociera się o kryminał, a zagadki tego typu zwykle są trudne do rozwiązania, lecz historia Camelii trwała przez zaledwie dwieście siedemdziesiąt dwie strony z dużą czcionką i krótkimi rozdziałami.
Komu mogę polecić tą pozycję? Na pewno czytelnikom, którzy dopiero zaczynają przygodę z książkami z gatunku paranormal romance. Ja także zaczynałam od podobnych. Myślę, że będzie to dobry start dla nich i idealne wprowadzenie do innego świata powieści.
Niektóre sekrety nie powinny być zachowywane...
Na początku zadam podstawowe pytanie: co skłoniło mnie do przeczytania tejże książki? Otóż… sama nie wiem i szczerze powiedziawszy zastanawiałam się nad tym dosyć długo. Być może na moją decyzję wpłynęła opinia przyjaciół, którzy wtykali mi powieść pani Stolarz do ręki za każdym razem, gdy kończyłam inną książkę. W ten oto...
2012-12-06
Do zapoznania się z niezwykłą historią Anny zachęcił mnie opis i w jakimś niewielkim stopniu również okładka. Tytuł wydał mi się zbyt banalny – w końcu wiele rzeczy w powieściach z gatunku paranormal romance jest magiczne, począwszy od zwykłych kamieni, poprzez biżuterię aż do różnych miejsc, dlatego „magiczna gondola” w mojej głowie brzmiało prosto i nieciekawie. Mimo to kolejną rzeczą, która sprawiła, że sięgnęłam po tą książkę, były pozytywne recenzje wielu czytelników. Skoro większość z nich zachwala powieść pani Völler, czemu miałabym nie spróbować? Przecież nic nie stracę.
Tak więc, kierowana wyżej wymienionymi argumentami, postanowiłam przenieść się do XV-wiecznej Wenecji, która od zawsze mnie interesowała.
W prologu spotykamy się z listem, ale nie byle jakim, tylko z przeszłości. Stwierdziłam, że to całkiem pomysłowy wstęp, dlatego przeczytałam go napełniona pozytywnymi emocjami i przeszłam do początku pierwszej części. Była późna godzina, wobec tego powtarzałam sobie, że „przeczytam tylko pierwszy rozdział i idę spać”. Czytałam, czytałam i czytałam… aż tu nagle okazało się, że wcale nie ma rozdziału pierwszego, ani drugiego, tym bardziej trzeciego… Pierwszą rzeczą, która najbardziej rzuca się w oczy, to właśnie brak podziału na rozdziały. Nie uważam tego za minus książki, ale przyznam, że zdziwiło mnie to. Cała powieść podzielona jest na cztery duże części mające od stu do stu pięćdziesięciu stron.
Kilka minut później w "Magicznej gondoli" pojawia się zapowiedziany wcześniej młody mężczyzna. Bez bicia przyznam się, że jego postać niezwykle mnie zainteresowała, chociaż na początku jego zachowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Irytowało mnie ciągłe powtarzanie „Nie mogę ci tego powiedzieć”. Do tego przejdę za chwilę.
Akcja nabiera rozpędu, Anna przenosi się do Wenecji z XV wieku i dopiero wtedy wszystko nabiera kolorów. No dobrze – jednak nie wszystko. Pierwszym minusem "Magicznej gondoli" są… bohaterowie. O tak, właśnie oni. Skoro to tak zachwalana pozycja, liczyłam na gamę najróżniejszych charakterów, a okazało się, że są bardzo… papierowi. Jeden jest podobny do drugiego. U żadnego z nich nie dostrzegłam żadnych wad czy zalet, każdy zachowywał się tak samo, nikt nie miał wyraźnie zarysowanego charakteru. Dowiedziałam się tylko, że Matylda lubi rządzić Klaryssą, z kolei Klaryssa dosyć często kłamie, do tego Sebastiano nic nie może wyjaśnić Annie, gdyż najważniejsze rzeczy wyjaśniające jej sytuację stanowią jego tajemnicę zawodową i tak w kółko. Nie podobało mi się to.
Kolejnym minusem "Magicznej gondoli" jest naiwność i bezgraniczna ufność Anny ludziom, których ledwie zna. Dziewczyna ni stąd, ni zowąd ląduje w XV wieku i… nic. Owszem, jest zszokowana, nie wie co się dzieje ani w jaki sposób dostała się tutaj (pięćset lat wstecz!), ale na tym jej zmartwienia się kończą. Po prostu godzi się na dzielenie ciasnego łóżka z Klaryssą w domu Matyldy i czekanie na Sebastiana, aż on po nią wróci. Podsłuchuje również rozmowę Sebastiana i Bartolomea, dowiadując się, że jakiś tam Trevisan jest bardzo ważny i trzeba go chronić, dlatego rusza na bal organizowany przez wcześniej wspomnianego człowieka, nie mając pojęcia w jakim celu. W dodatku ma przy sobie kocią maskę, którą ciągle nosi przy sobie, chociaż nie wie po co. Nie wiem jak wy, ale ja na jej miejscu żądałabym sensownych wyjaśnień, bez żadnych tajemnic i owijania w bawełnę. W końcu cofanie się pół wieku do tyłu nie zdarza się każdemu.
Ostatnim minusem powieści Evy Völler jest banalny wątek miłosny. Sama historia siedemnastolatki wciąga na tyle, że chemię między dwoma głównymi bohaterami można było z łatwością pominąć. Nie mówię, że był zły, ale brakowało w nim tego, co często wywołuje motylki w brzuchu (a może tylko ja tego nie odczułam?).
Teraz przejdę do plusów, znacznie przyjemniejszej części oceniania.
Pierwszym z nich jest obraz XV-wiecznej Wenecji. Opisane przez autorkę uliczki, zabytki (przynajmniej na dzień dzisiejszy, wcześniej to były normalne budynki), ludzie, moda i zachowanie były tak realne, że wyobrażałam sobie, iż w tej chwili właśnie tam się znajduję. Ponad to dla urozmaicenia zostały użyte włoskie zwroty (każdy z nich wytłumaczony), co dodało tekstowi blasku, a całej historii autentyczności.
Drugim plusem jest niezwykle łatwy język autorki i lekki styl, dzięki czemu każdą część wręcz „połykało się”. Duże litery też robią swoje. Czyta się naprawdę szybko, przyjemnie i bez problemów. Francuskie słowa, wcześniej wspomniane włoskie zwroty i inne rzeczy dotąd nieznane czytelnikowi wyjaśniono w przypisach. Za organizację plusik.
Ostatnim plusem "Magicznej gondoli" jest akcja, która ani na moment nie zatrzymywała się w miejscu. Widać, że pani Völler wszystko dokładnie zaplanowała, bo ciągle coś się działo. I bardzo dobrze. Dzięki temu nie można było oderwać się od książki. Między innymi w ten sposób w ciągu czterech dni zdążyłam przeczytać całą powieść.
Podsumowując:
Nie mówię, że "Magiczna gondola" jest zła. Po prostu, tak samo jak każda inna powieść, ma swoje wady i zalety. Liczyłam na coś fenomenalnego, powalającego, lecz moje oczekiwania były wygórowane. W zamian za to dostałam ciekawą przygodę i lekcję historii, a także parę cennych uwag co do kłamania i oszukiwania. Czas spędzony z powieścią pani Völler upłynął mi niezwykle przyjemnie. "Magiczna gondola" jest warta polecenia, chociażby ze względu na akcję i piękny obraz XV-wiecznej Wenecji.
7/10
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2012/12/015-piecset-lat-wstecz-eva-voller.html
Do zapoznania się z niezwykłą historią Anny zachęcił mnie opis i w jakimś niewielkim stopniu również okładka. Tytuł wydał mi się zbyt banalny – w końcu wiele rzeczy w powieściach z gatunku paranormal romance jest magiczne, począwszy od zwykłych kamieni, poprzez biżuterię aż do różnych miejsc, dlatego „magiczna gondola” w mojej głowie brzmiało prosto i nieciekawie. Mimo to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście przygoda Allyson okazała się nie tylko przyjemna, ale i wciągająca i naprawdę ciekawa.
Całość zapowiada się na krótką, romantyczną historyjkę, której koniec być może jest łatwy do przewidzenia. Tego najbardziej się obawiałam. Ku mojemu zaskoczeniu historia Allyson nie była tak banalna, jak może się na początku wydawać. Najbardziej podobało mi się to, że podczas podróży głównej bohaterki i Willema faktycznie dużo się dzieje. Jest dużo przygód, jest też romans, ale na szczęście nieprzesłodzony i nie w zbyt dużej dawce, są też zaskakujące zwroty akcji, których w ogóle się nie spodziewałam. Sama podróż Allyson jest urozmaicona, co bez wątpienia wpływa na atrakcyjność książki i sprawiło, że mocno wkręciłam się w jej historię. Do tych plusów śmiało można dodać fakt, że powieść napisania jest prościutkim językiem i lekkim stylem, co czyni z niej idealną lekturę na jeden wieczór. Zapada przy tym w pamięć, więc relaks i pozytywne wrażenia są gwarantowane.
Podobało mi się również to, że Allyson nie jest papierową postacią. Tyczy się to też Willema. Wachlarz postaci nie jest duży, ale widać, że pani Forman skupiła się na swoich bohaterach i uczyniła z nich ciekawe osoby. To pozytywne wrażenie w kwestii bohaterów nie dotyczy tylko najważniejszej dwójki – czyli Allyson i Willema – ale także bohaterów drugoplanowych. Najbardziej zaciekawiła mnie matka głównej bohaterki, która ma swoje pięć minut w książce i która odgrywa ważną rolę w procesie przemiany Allyson. Pod tym względem byłam bardzo zadowolona.
Warto też wspomnieć troszkę o romansie w powieści. Jeśli szukacie książki, w której wątek miłosny będzie obecny, aczkolwiek nie w przesłodzonej ilości, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Cała historia bowiem opiera się na romansie i zauroczeniu, ale nie występuje on w przyprawiającej o mdłości ilości. Właściwie nagły zwrot akcji w połowie książki nie tylko bardzo mnie zaskoczył, ale też wprowadził do powieści nutkę niepewności i tajemniczości, przez co romans na chwilę odszedł na drugi plan. Bardzo podobało mi się to, że autorka nie przesadziła z wątkiem miłosnym.
Ten jeden dzień jest lekturą tak lekką, przyjemną i wciągającą, że nie odnalazłam w niej żadnego większego minusa, który zaważyłby na ocenie powieści. Jedynie przez pewien czas bardzo sceptycznie podchodziłam do tej nagłej zmiany, która z początku troszkę wytrąciła mnie z tego zachwytu powieścią. Momentami z ostrożnością obserwowałam postępowanie głównej bohaterki, a kilku rzeczy domyśliłam się sama. Tylko raz autorka skusiła się na szablonowe rozwiązanie sytuacji, ale nie uważam tego za ogromny minus. Później jednak wszystko wróciło do normy i powieść ponownie zaczęła mnie wciągać.
Zakończenie historii Allyson bez wątpienia zmusza do sięgnięcia po drugą część. Uczynię to z przyjemnością, bo książka przypadła mi do gustu, pozwoliła mi oderwać się od rzeczywistości i zapewniła pozytywne wrażenia. Jestem bardzo ciekawa dalszych losów bohaterki. Jeśli więc szukacie przyjemnej, relaksującej powieści z nutką romansu, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Urzeka swoją prostotą, a przy tym naprawdę wciąga. Myślę, że podróż Allyson może zainspirować niejednego Czytelnika. Ten jeden dzień należy do tego rodzaju książek, po których człowiek uśmiecha się do siebie i ma chęć odkrywania świata.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/01/212-ten-jeden-dzien-gayle-forman.html
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście...
więcej Pokaż mimo to