-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-09
2016-09-04
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej Georgii, gdzie miał pomagać w codziennych zajęciach. Fascynował ją, ale odrzucał swoją oschłością. Mimo wielu zakazów Georgia zbliżyła się do niego. I to właśnie na zawsze zmieniło jej życie.
Zapowiedź Prawa Mojżesza wzbudziła we mnie bardzo wiele różnych emocji. Najpierw pojawiło się zdziwienie związane z tytułem, który – trzeba przyznać – jest dość ciekawy i oryginalny. Później z kolei kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce; z jednej strony bałam się, że będzie to słaba młodzieżówka z przesłodzonym i wyidealizowanym wątkiem miłosnym, z drugiej strony nie wiedziałam nic więcej o tej powieści, oprócz tego, że główny bohater został znaleziony w koszu. To właściwie zamykało sprawę. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po Prawo Mojżesza, czego absolutnie nie żałuję, bo co jak co, ale takiego czegoś w ogóle się nie spodziewałam.
Początki jednak nie były łatwe. Prolog niewiele mi powiedział, czułam w nim trochę sztuczności i bałam się, że autorka zbyt wiele w nim obiecuje. Później było ciekawiej, chociaż książka wciągnęła mnie do swojego świata dopiero dużo dalej. Niemniej jednak autorka bardzo przyjemnie i fajnie wprowadza Czytelnika do świata Georgii i Mojżesza, który jest bardzo swojski, piękny, kolorowy i ciepły, ale nie brak w nim odcieni szarości, smutku i odrzucenia. Właściwie początek, czyli pierwszych kilka rozdziałów, przypominało mi opowieść – ciekawą, wciągającą, bardzo lekką, która ma w sobie trochę poezji i płynności. Ostrożność w moich uczuciach względem tej książki trwała do połowy powieści, czyli do momentu zakończenia pierwszej części i rozpoczęcia drugiej. Wtedy całkowicie przepadłam w tej historii.
Na pewno nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób rozwinie tę historię. Nic, ale to nic nie obudziło we mnie żadnych podejrzeń, nie kazało zgadywać, co się stanie, jak potoczą się losy bohaterów, jak to wpłynie na ich życie… Każda kolejna strona była jeszcze ciekawsza, a kiedy wszystkie wątki zaczęły idealnie się dopełniać i zazębiać, byłam tak zaskoczona i zszokowana, że resztę pochłonęłam w bardzo, ale to bardzo szybkim tempie. Właściwie to, co mówi opis, jest zaledwie malutkim wstępem do tego wszystkiego, co dzieje się w książce i nie dziwię się, dlaczego jest on taki oszczędny – najmniejszy szczegół zdradzony jeszcze przed lekturą powieści mógłby odebrać przyjemność z poznawania jej, a uwierzcie mi, że warto ją poznać.
To, czego bałam się najbardziej, czyli przesłodzony i wyidealizowany wątek miłosny, okazało się piękną, romantyczną, trochę trudną, ale wzruszającą opowieścią o miłości. Historia Georgii i Mojżesza nie była ani trochę schematyczna i oklepana, a to dlatego, że autorka włożyła w nią mnóstwo uczucia i emocji, tchnęła w nią życie i sprawiła, że sama zaczęłam nią żyć. Wraz z nią autorka porusza temat odrzucenia przez środowisko, nieakceptacji i braku zrozumienia osoby, która tego zrozumienia potrzebowała jak najwięcej. Bohaterowie nie są papierowymi postaciami bez życia, a osobami z krwi i kości, które mają wady i zalety, żywymi i ciekawymi, które pod wpływem wydarzeń zmieniają się, przechodzą swoje wewnętrzne metamorfozy. Ta dynamika postaci sprawia, że historia zyskuje na realności i dowodzi, że Amy Harmon jest utalentowaną pisarką.
Na kilka pozytywnych słów zasługuje również jedyny w swoim rodzaju klimat powieści. Czytelnik wcale nie trafia w sam środek życia ucznia i nastolatka, nie śledzi losów bohaterów w szkole, chociaż kilka momentów właśnie tam ma swoją akcję, ale obserwuje postaci poza tym wszystkim. Spodobało mi się bardzo klimatyczne miejsce akcji, czyli duża farma. Czytelnik otoczony jest płynącą zewsząd swojskością, towarzystwem koni i poczuciem wolności. Spodobało mi się, jak plastycznie i ciekawie Amy Harmon oddała ten właśnie klimat. Przeplata się od z drugim, zupełnie innym klimatem, który pochodzi ze świata Mojżesza – mrocznym, intrygującym, fascynującym, a momentami nawet przerażającym, a to z kolei wiąże się z bardzo interesującym wątkiem dotyczącym tego bohatera, którego również kompletnie się nie spodziewałam, zważywszy na gatunek powieści. Autorka nie poprzestaje na tym, bo w historię Mojżesza i Georgii włącza jeszcze wątek kryminalny, którego rozwiązanie dość mocno mnie zaskoczyło. Wszystko to zebrane w całość sprawiło, że całkowicie przepadłam w świecie przedstawionym, a niektóre momenty z powieści zapisały się w mojej pamięci bardzo mocno.
Autorkę muszę również docenić za sposób poprowadzenia narracji pierwszoosobowej z punktu widzenia Mojżesza. Zawsze mam duże obawy, gdy pisarki piszą z perspektywy chłopaka, gdyż często ta narracja jest przesłodzona, zbyt emocjonalna i wychodzi nienaturalnie. Autorki, które pochwaliłam za ten element – za sukces w tej dziedzinie – mogę policzyć na palcach jednej ręki. Amy Harmon na szczęście właśnie do nich należy. W narracji Mojżesza ani razu nie spotkałam się z wyolbrzymieniami, przesadną emocjonalnością i słodyczą, a muszę zaznaczyć, że ten bohater dość często na dłuższy czas przejmuje stery w powieści, wobec czego nieumiejętne poprowadzenie narracji przez autorkę mogłoby być fatalne w skutkach dla całej historii.
Jedynym, ale dość poważnym minusem Prawa Mojżesza jest zakończenie. Cała historia jest bardzo wzruszająca – jest to pierwsza książka, nad którą od bardzo dawna uroniłam łzę, a nawet dwie – a pomysłowość Amy Harmon bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, w jaki sposób książka się kończy. Na miejscu autorki całkowicie zrezygnowałabym z ostatniego rozdziału. Dlaczego? Bo jasno zamyka on historię i nie daje Czytelnikowi możliwości puszczenia wodzy wyobraźni. Ponad to przedostatni rozdział kończy się w bardzo jasny, wzruszający sposób, który nie zostawia żadnych wątpliwości, a jednocześnie pozwala Czytelnikowi snuć swoje wizje i takie zakończenie byłoby moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Byłam zafascynowana, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału. Nie mogę powiedzieć, że jest on zły, bo absolutnie nie jest, ale klimatem dość mocno odbiega od całej historii, co trochę zniszczyło nastrój. Ale to nie jest żaden powód, aby nie sięgnąć po tę książkę!
Prawo Mojżesza to książka tak piękna, że mogłabym o niej mówić dniami i nocami, choć wątpię, aby słowa mogły wyrazić mój zachwyt. Nad tą książką trzeba posiedzieć, pomyśleć, podenerwować się, zachwycić się, zapłakać i zaśmiać. Historia Georgii i Mojżesza wdarła się do mojego świata i chyba przez długi czas w nim zostanie. Takiej książki po prostu szukałam od dawna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/228-prawo-mojzesza-amy-harmon.html
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej...
2016-08-22
2016-07-06
2016-06
2016-03-25
Jude jest buntowniczką zabiegającą o uwagę matki. Ta skryta romantyczka w swoim życiu podejmuje wiele złych decyzji, których skutki musi ponieść. Noah, jej brat bliźniak, jest nieśmiały i delikatny. Żyje z przeświadczeniem, że nie spełnia oczekiwań ojca, lecz z matką łączy go silna więź. Kiedyś Jude oddała Nohaowi słońce, gwiazdy, ocean i drzewa – teraz oddałaby absolutnie wszystko, aby było tak, jak dawniej.
Oddam ci słońce intrygowała mnie od dnia premiery. Co prawda nie odczułam wyższej konieczności sięgnięcia po tę książkę, ale pamiętałam o niej i czekałam na odpowiedni moment. Bez wahania przyznam, że oczekiwałam czegoś innego. Byłam wręcz przekonana, że będzie to powieść o relacji brata i siostry i właściwie na tym moje przewidywania się kończyły. Ciekawość natomiast budziło we mnie to, co znajdę na kartach lektury oprócz zasygnalizowanego już na początku tematu rodzeństwa. I nie spodziewałam się, że znajdę tak dużo.
Jednym z najciekawszych elementów powieści jest narracja, która szczególnie zwróciła moja uwagę. Historia bowiem pokazywana jest z dwóch perspektyw – brata i siostry – ale rozdziały przedstawiane z punktu widzenia Noaha ukazują sytuację rodzeństwa w wieku 13 lat, a te z punktu widzenia Jude ich losy w wieku lat 16. Jest to bardzo ciekawy zabieg, ponieważ dzięki temu Czytelnik jest świadkiem wydarzeń z przeszłości, które zmieniały życie rodzeństwa, a jednocześnie uczestniczy w wydarzeniach w teraźniejszości. Im więcej stron powieści za nami, tym lepiej można zaobserwować proces wskakiwania elementów układanki na swoje miejsce. Dzięki temu można bez innych, zbędnych zabiegów łatwiej poznać i zrozumieć losy rodzeństwa, a co za tym idzie – dowiedzieć się, dlaczego i jak ich relacje zmieniają się na przestrzeni trzech lat. Dodatkowo obie narracje indywidualizowane są w bardzo ciekawy sposób. Noah i Jude obracają się w świecie sztuki, co dodatkowo skradło moje serce i bardzo podobało mi się to, że autorka kładzie na to nacisk (zwłaszcza w narracji Noaha).
A skoro mowa o sztuce, to jest ona drugim elementem, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. W swoim życiu przeczytałam kilka książek, w których przewijał się motyw sztuki, ale nigdy nie był on tak dobrze rozbudowany i nie stanowił motywu przewodniego. Wydarzenia w Oddam ci słońce właściwie toczą się wokół sztuki, sztuka jest tym, co dzieli i łączy, co rani i pociesza. Pani Nelson spisała się w tej kwestii na medal i myślę, że osiągnęła to, co chciała.
Kilka pozytywnych słów mogę powiedzieć też o postaciach, gdyż należą oni do mocnych stron książki. Spośród dwójki rodzeństwa najbardziej polubiłam Jude. Podobało mi się to, w jaki sposób przechodzi metamorfozę, jak zmienia się na przestrzeni kilku lat, a jednak wciąż zachowuje pewne charakterystyczne cechy (ukazujące się między innymi w relacji z bratem). Miała swoje wady, miała zalety, jest postacią ciekawą i barwną. To samo tyczy się jej brata, chociaż do niego zapałałam mniejszą sympatią. Nie zmienia to faktu, że tak jak Jude, on także należy do dobrze wykreowanych postaci o własnym charakterze i własnej osobowości, która również przechodzi zmianę. W książce nie brakuje też innych, ciekawych postaci drugoplanowych. Spośród wszystkich moje serce skradł pewien Anglik i duch, ale nic więcej Wam nie zdradzę!
Jak wspomniałam wcześniej, oczywistym było to, że Oddam ci słońce to powieść o rodzeństwie. Nie wiedziałam jednak, co jeszcze mogłaby ta książka przedstawiać, dlatego dużym i miłym dla mnie zaskoczeniem był pomysł na fabułę oraz akcja. W powieści dużo się dzieje. Historia pewnego wydarzenia po kilku latach okazuje się zawiła i nie do końca tak jasna, jak wydawała się na początku. Prywatne śledztwa, dążenie do prawdy, drobne kłamstwa wyrastające do poziomu dużych sekretów, walka z samym sobą i poszukiwanie sposobu na pogodzenie się to najważniejsze elementy fabuły. Akcja powieści z każdą stroną staje się coraz ciekawsza, coraz więcej się dzieje, dlatego sam punkt kulminacyjny jest bardzo ciekawy. W tej kwestii Oddam ci słońce znów zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie.
Ale były też drobne minusy. Jestem niezbyt entuzjastycznie nastawiona do długich rozdziałów, a tutaj niestety były one całkiem spore – właściwie nie spotkałam się jeszcze z książką, która miałaby tak długie rozdziały. Ponad to wraz z ostatnimi stronami, już po punkcie kulminacyjnym, bardzo dłużyło mi się zakończenie. W porównaniu do całości było dla mnie zbyt schematyczne, zbyt szablonowe, długie i momentami nużące, ale wciąż piękne.
Oddam ci słońce to powieść z pięknym przesłaniem. Udowadnia, że życie w zgodzie z własnym sumieniem jest podstawą, a przebaczenie ma ogromną siłę. Pokazuje też, że jeśli się coś kocha, nigdy się z tego nie zrezygnuje. Autorka wnikliwie przedstawia relację rodzeństwa, które w swoim życiu musi odnaleźć prawdę, a wraz z prawdą spokój. Dla mnie osobiście jest to jedna z piękniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam, z dobrym warsztatem pisarskim Jandy Nelson, ciekawymi postaciami, wciągającą akcją i uniwersalnymi przesłaniami.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/219-oddam-ci-sonce-jandy-nelson.html
Jude jest buntowniczką zabiegającą o uwagę matki. Ta skryta romantyczka w swoim życiu podejmuje wiele złych decyzji, których skutki musi ponieść. Noah, jej brat bliźniak, jest nieśmiały i delikatny. Żyje z przeświadczeniem, że nie spełnia oczekiwań ojca, lecz z matką łączy go silna więź. Kiedyś Jude oddała Nohaowi słońce, gwiazdy, ocean i drzewa – teraz oddałaby absolutnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-09
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach zastanawiałam się, czy ta krótka, zaledwie trzystustronicowa historia wciągnie mnie, jak wielu innych Czytelników, czy też uczyni niezadowoloną, zawiedzioną czytelniczką. Jeśli wciągnie, to czym zachwyci (oprócz okładki)? Jeśli nie, to czym odrzuci? Pytania stale się mnożyły, sceptycznie podejście nie malało nawet podczas czytania tej książki, aż w końcu dotarłam do końca i poznałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Całkiem ciekawy prolog nakreśla nam motywy zapowiedzianej w opisie podróży Avy w przeszłość. Przybliża też samą bohaterkę oraz jej sytuację, jako dziewczyny ze skrzydłami, którą ludzie uważają za anioła lub boski znak. Następnie wraz z bohaterką lądujemy na początku XX wieku we Francji, gdzie Ava zaczyna snuć historię o swojej prababce, jej losach, o losach swojej babci w Ameryce, o historii matki… Wszystko to trwa całkiem długo, ponieważ zajmuje ponad sto stron, a – jak wspomniałam wcześniej – książka ma ich zaledwie trzysta. Pomimo tego, że książkę czytało mi się całkiem przyjemnie, a niektóre rzeczy, o których wspomnę w następnych akapitach, mocno mnie zaskakiwały, cały czas zadawałam sobie pytanie: kiedy autorka w końcu przejdzie do sedna sprawy? Co prawda im bliżej czasów współczesnych Avie, tym ciekawiej, ale to oczekiwanie na główną bohaterkę trochę mnie nużyło. I wiecie co? To oczekiwanie naprawdę się opłaciło, a doceniłam je dopiero wiele stron później, gdy wszystkie elementy układanki, tak starannie przygotowywane i opisywane przez autorkę, wskakują na swoje miejsce i tworzą jedyny, niepowtarzalny świat, w którym żyje główna bohaterka. Naprawdę, z ręką na sercu mówię Wam – nie zrażajcie się długim wstępem. To wszystko jest tak zaplanowane, że potem będziecie zaskoczeni do potęgi entej.
Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że powieść pani Walton wymyka się spod wszelkich szablonów i schematów. Właściwie aż do samego końca nie wiedziałam, czego mam się spodziewać na kolejnych stronach. Każdy rozdział był zagadką, każda postać zaskakiwała w inny sposób, każdą pokochałam na inny sposób i każda była do bólu oryginalna i charakterystyczna. Pani Walton poprzez swoich bohaterów i ich losy potwierdza najprawdziwsze prawdy o ludziach. Do tego dochodzi wszechobecna groteska, baśniowość i realizm magiczny, który stanowi codzienny, normalny porządek dnia – przecież to nic dziwnego dla matki Avy, że córka ma skrzydła. Spodziewajcie się bardzo dziwnych elementów dnia codziennego bohaterów, a także równie nietypowych zwrotów akcji. Właściwie nie cała akcja, a niektóre, wybrane wydarzenia są tutaj najistotniejsze. Jeśli więc spodziewacie się logicznej, wartkiej akcji, to musicie odłożyć te oczekiwania na bok.
Zaskakujący jest również obraz rodziny Avy – rodziny szalenie oryginalnej i ciekawej, nietypowej i dziwnej, ale też spowitej smutkiem, który każdy z członków chowa w swoim sercu i o którym zwykle się nie mówi. Niektórym na samym końcu udaje się odnaleźć szczęście, niektórym nie. Rozwiązania ich problemów często są bardzo proste, a w tej niesamowitej prostocie można odnaleźć bardzo ważne mądrości i morały, które autorka chce przekazać swoim Czytelnikom. Dzięki nim zwraca uwagę na kwestie stanowiące istotne elementy życia człowieka. Bez wątpienia Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to książka bardzo mądra.
O powieści Leslye Walton mogłabym pisać przez długi, długi czas, wychwalając ją pod niebiosa za jej geniusz, nieszablonowość i oryginalność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że historia Avy jest na tyle osobliwa – jak sugeruje sam tytuł – że nie każdemu może przypaść ona do gustu. Bardzo sceptyczne podejście sprawiło, że zauważenie pewnych zalet było zdecydowanie łatwiejsze, niż gdybym nastawiła się pozytywnie. Jak powszechnie wiadomo, ilu Czytelników, tyle opinii, dlatego podczas sięgania po książkę radziłabym zachować lekką ostrożność.
Sam punkt kulminacyjny i koniec były dla mnie szokiem. W tym całym zaskakiwaniu Czytelnika i nieszablonowości nie wiedziałam, że autorka tak wciśnie mnie w fotel na ostatnich stronach. Po próbach przemyślenia zakończenia książki wciąż stoję w tym samym miejscu i śmiem nawet twierdzić, że jest ono dla mnie sporą zagadką. I chyba długo nią pozostanie, a przynajmniej do czasu kiedy dorwę jakiegoś Czytelnika tej powieści i przedyskutuję z nim ten nagły zwrot.
Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to historia, w której groteska oraz realizm magiczny przeplatają się non stop i tworzą zwykłą, normalną codzienność bohaterki. Każda postać tej nieszablonowej, pięknej książki jest oryginalna i każda zmaga się ze swoją przeszłością, a ślad tej przeszłości widać w ich życiu na co dzień. Duchy, przepowiednie, pióra, złamane serce to zaledwie początek tego, co czeka na Was na stronach powieści. Wciąż tkwię w głębokim szoku po zakończeniu powieści i chyba nie chcę jeszcze z niego wychodzić, bo im dłużej w nim pozostanę, tym dłużej będę w świecie Avy – w lat 50-tych XX wieku, baśniowym, magicznym i w całym swoim smutku naprawdę pięknym.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/218-osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-29
2016-01-31
Do kontynuacji ulubionych powieści podchodzę zwykle z entuzjazmem, ale często entuzjazmowi towarzyszy lekki sceptycyzm. Wiele razy zdarzało się tak, że druga część nie dorównywała swoim poziomem pierwszej. Na wieść, że Ten jeden rok to historia opowiedziana z perspektywy Willema, opisująca jego życie podczas roku poszukiwania Allyson, sceptyczne podejście stało się jeszcze poważniejsze. Słyszałam nawet, że kontynuacja jest słabsza od pierwszego tomu. Obawy jednej okazały się niesłuszne, ponieważ Ten jeden rok tak bardzo mnie pochłonęła, że nie zauważyłam nawet, kiedy przeczytałam całą powieść.
Ogromny sceptycyzm odnosił się głównie do narracji powieści. Nie lubię, gdy w powieściach młodzieżowych (zwłaszcza w romansach) autorka pisze w pierwszej osobie z perspektywy mężczyzny. Bardzo często wychodzi to kiepsko, jest dużo cukru, roztkliwiania się nad rzeczami mało ważnymi, a nacisk na emocje jest momentami wręcz nienaturalny. Wielkim zaskoczeniem w związki z tym było dla mnie obserwowanie, jak Gayle Forman świetnie radzi sobie w tego typu narracji. Willema bardzo polubiłam w pierwszej części, dlatego cieszę się, że autorka nie przesadziła i nie zepsuła sprawy jak w Wróć, jeślipamiętasz, gdzie narracja z puntu widzenia mężczyzny wyszła jej fatalnie. Należy dodać, że choć cała powieść jest pisana z punktu widzenia Willema, to autorka ani razu nie sprawiła, żebym odczuwała jakiś spadek formy podczas czytania. Willem wobec tego jest prawdziwym facetem, nie targają nim wyolbrzymione emocje, nie ma przesłodzenia, nie ma też przesady. Właśnie to uważam za jeden z największych plusów tej kontynuacji.
Pond to książka napisana jest bardzo lekkim stylem i prostym językiem, wręcz trochę banalnym. W innym przypadku przyczepiłabym się do tej banalności, ale biorąc pod uwagę ilość różnych wydarzeń i mnogość bohaterów nie stawiam tu żadnego minusa. Śmiało mogę rzec, że ta prostota jest bardzo przyjemna i czyni z książki lekką, przyjemną powieść, którą czyta się w błyskawicznym tempie.
Kolejnym ważnym elementem powieści jest podróż, w jaką autorka zabiera Czytelnika. Jestem wręcz zachwycona sposobem wykonania i dbałością o najmniejsze szczegóły, bowiem podróż Willema również nie należy do banalnych wypadów. Pani Forman bardzo mocno przyłożyła się do opiów miejsc, które odwiedził Willem, do opisu zwyczajów, do języka (wtrącając najróżniejsze zwroty z języka holenderskiego, hiszpańskiego, hindi, francuskiego, hebrajskiego). Tych miejsc nie jest aż tak wiele, ale stanowią one bardzo ważne przystanki w jego życiowej drodze – w drodze poznawania siebie. Bardzo podobało mi się, jak autorka wiernie oddała klimat tych miejsc, a naprawdę niewielu autorów potrafi tak zrobić.
Myślę, że autorka poprawiła się też w kwestii kreowania bohaterów. Oprócz podróży i poszukiwania Gayle Forman zwraca również uwagę na rodzinę Willema, jej losy i aktualną sytuację. Nie jest to też taka banalna, prosta rzecz, a historia, które zainteresowała mnie swoją mnie swoją nietypowością i oryginalnością. Stanowi osobny wątek, bardzo ważny w życiu głównego bohatera. Sami bohaterowie są wykreowani w sposób ciekawy. Ci drugoplanowi zostali troszkę pominięci przez autorkę, ale pierwszoplanowi są przedstawieni w interesujący sposób. Przede wszystkim dużo dowiadujemy się o Willemie, dlatego też mocno emocjonalnie związałam się z tym bohaterem. Jego przygody, podróże i historia były tak ciekawe, że absolutnie nie odczuwałam braku Allyson w tej powieści. Pani Forman wszystko tak sprytnie rozplanowała, że książkę czyta się naprawdę przyjemnie.
Oprócz tego Ten jeden rok jest powieścią, która daje bardzo ciekawe odpowiedzi na pytanie, czy naszym światem rządzą wypadki. Odpowiedź ta kształtuje się na przestrzeni całej powieści i dzięki temu bardzo dobrze można zauważyć metamorfozę Willema. Nie jest to płytka powieść bez wartości odżywczych dla mózgu, a mądra historia z mnóstwem morałów, co odróżnia ją trochę od Tego jednego dnia, nie gdzie odnalazłam tak solidnej, filozoficznej płaszczyzny.
Po zakończeniu lektury poczułam lekką tęsknotę za całą historią Willema. Ten jeden rok to nie tylko powieść o losach młodego mężczyzny, który poszukuje siebie i próbuje odnaleźć dziewczynę, która zmieniła go prawdopodobnie na zawsze, ale jest to także piękna podróż po świecie. Udowadnia ona, że niektórzy ludzie spotykani na naszej drodze mogą mieć ogromny wpływ na nasze życie. Tę część – mimo różnych zdań, przeważnie tych negatywnych – osobiście uważam za lepszą od pierwszej. Jeśli spodobał się Wam pierwszy tom, drugi będzie uzupełnieniem dobrze znanej Wam historii. Natomiast jeśli ciągle wahacie się nad przeczytaniem drugiej części, radzę Wam trochę zaryzykować i przekonać się samemu. Dla mnie ta historia okazała się jedną z lepszych, jakie czytałam.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/02/214-ten-jeden-rok-gayle-forman.html
Do kontynuacji ulubionych powieści podchodzę zwykle z entuzjazmem, ale często entuzjazmowi towarzyszy lekki sceptycyzm. Wiele razy zdarzało się tak, że druga część nie dorównywała swoim poziomem pierwszej. Na wieść, że Ten jeden rok to historia opowiedziana z perspektywy Willema, opisująca jego życie podczas roku poszukiwania Allyson, sceptyczne podejście stało się jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-07
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze strony ich samych. Inni muszą działać, aby powstrzymać ludzi i zapewnić tym delikatnym istotom bezpieczeństwo.
Tymczasem Meg Corbyn dalej walczy z uzależnieniem od euforii, stałym elementem związanym z wygłaszaniem przepowiedni. Z każdym kolejnym cięciem igra ze śmiercią, ale jej wizje są dla Dziedzińca jedyną szansą na rozwiązanie konfliktu. Na domiar złego wrogowie Innych za Atlantikiem rosną w siłę, a działania fanatycznego ruchu w Thaisii zaczynają zagrażać Dziedzińcowi.
Oczekiwanie na Srebrzyste wizje było długie i bolesne. Po wrażeniach, jakie zapewniła pierwsza część – Pisane szkarłatem – i po lekkim niedosycie z powodu drugiej części – Morderstwo wron – moja ciekawość była naprawdę ogromna. Mimo to ciekawość była połączona z lekkim niepokojem, ponieważ podobnie nie mogłam doczekać się drugiego tomu Innych, który niestety nie do końca spełnił moje oczekiwania. Do Srebrzystych wizji podeszłam więc sceptycznie i… tym razem się nie zawiodłam.
Chyba przy każdej recenzji kontynuacji jakiejś książki (rzecz jasna ulubionej) będę powtarzać, że uwielbiam ten moment, kiedy kolejny raz mogę wejść do tego dobrze znanego mi świata, spotkać kolejny raz tych samych ukochanych bohaterów i poczuć się jak w domu. Tak samo było w przypadku Srebrzystych wizji, z tą różnicą, że to uczucie jest silniejsze, ponieważ świat wykreowany przez Anne Bishop jest po prostu genialny. Właśnie za to pokochałam Innych. Jestem pełna podziwu dla autorki z tego powodu. Świat, który stworzyła w Innych, nie jest wyidealizowany, nie jest tylko dobry i piękny, ale skrywa mnóstwo różnych sekretów i niebezpieczeństw. Mimo to wśród bohaterów i właśnie w tym miejscu – na Dziedzińcu w Lakeside – czuję się jak w domu i śmiało mogę powiedzieć, że gdybym miała wybrać książkowy świat, w którym mogłabym zamieszkać, wybór padłby na Dziedziniec. Dlaczego tak jest? Myślę, że to z powodu dobrego pomysłu na powieść. Terra indigena to gatunek zmiennokształtnych, który podporządkował sobie ludzi. Sprawują władzę na świecie, a każdy konflikt z nimi może skończyć się tragicznie dla rodzaju ludzkiego. Wątek ten wprowadza do świata wykreowanego przez autorkę nutkę tajemniczości i niebezpieczeństwa, a to z kolei sprawia, że książka naprawdę pochłania Czytelnika.
W tej części w oczy rzuciło mi się zachowanie bohaterów. Już wcześniej, bo podczas czytania drugiego tomu, zauważyłam tę ciekawą rzecz, aczkolwiek dopiero teraz mogłam przyjrzeć się jej lepiej i, no cóż… zachwycić nią! Otóż, jak już może wiecie, naturalna postać terra indigena to postać zwierzęca, jednak nauczyli się oni przybierać ludzką formę. Anne Bishop zachwyciła mnie tym, że nawet w ludzkiej formie mieszkańców Dziedzińca widać cechy drapieżnych zwierząt, co świetnie ujawnia się w ich stosunku do Meg. Taki mały detal sprawia, że historia stworzona przez autorkę nie jest płytka, sztuczna i byle jaka. Jest za to logiczna, momentami realistyczna w swej nierealistyczności i sensowna. To zachowanie terra indigena w ich ludzkiej formie wiele razy odpowiada za humor, a muszę dodać, że podczas czytania Srebrzystych wizji czasami naprawdę omal nie popłakałam się ze śmiechu.
W recenzji Pisane szkarłatem zachwycałam się punktem kulminacyjnym i akcją, z kolei w recenzji Morderstwa wron trochę narzekałam na niezbyt dynamiczną akcję i słaby punkt kulminacyjny. Zastanawia Was pewnie, jak wygląda ta sytuacja w Srebrzystych wizjach. Otóż… lokuje się ona dosłownie między pierwszą, a drugą częścią. Pod względem akcji Srebrzyste wizje nie dorównywały pierwszej części, ale była ona zdecydowanie lepsza od drugiej – podobnie jak z punkt kulminacyjny. W pierwszym tomie punkt kulminacyjny był bardzo dynamiczny i wciągający, w drugiej zaś powolny i spokojny, a w trzeciej – najpierw dynamiczny, później wolny. Trzecia część dalej nie dorównuje pierwszej, ale cieszy mnie fakt, że była lepsza od drugiej.
A skoro mowa o akcji, to pozwólcie, że powiem o niej troszkę więcej. Faktycznie, jest lepsza niż ta w drugim tomie, ale nie skupia się ona na wartkich wydarzeniach pełnych grozy (chociaż takie też tam są, oczywiście), a na różnego rodzaju spiskach i tajemnicach. Tym razem dużą rolę odgrywa fanatyczny ruch założony przez ludzi, którego działania skierowane są przeciwko terra indigena. W związku z tym ruchem autorka przygotowała dużo różnych intryg, z którymi będą musieli zmierzyć się przyjaciele Meg. Byłam pozytywnie zaskoczona rozwojem akcji oraz kierunkiem niektórych wątków. Anne Bishop chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać.
Jeśli więc zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po trzecią część Innych, z całą mocą odpowiadam, że warto. Srebrzyste wizje pozytywnie mnie zaskoczyły i chociaż wciąż nie dorównują pierwszej części, to uważam ten tom za naprawdę dobry i lepszy od poprzedniego. Jeśli natomiast jeszcze nie mieliście okazji przeczytać Pisane szkarłatem, radzę Wam jak najszybciej nadrobić zaległości. Ta seria jest moim małym odkryciem 2013 roku, kontynuowana w roku 2014, aż do teraz i jeszcze dłużej. Z całego serca polecam ją wszystkim, którzy chcą przeczytać dobrą serię z świetną akcją, genialnymi bohaterami, całą masą intryg i niebezpieczeństw i z naprawdę dobrze wykreowanym, oryginalnym światem. Srebrzyste wizje uważam za dobrą część, która pozostawia duże pole do popisu czwartej części. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/207-srebrzyste-wizje-anne-bishop.html
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-14
Sześćdziesięcioletnia Marianne postanawia popełnić samobójstwo, rzucając się z paryskiego Pont Neuf do wody. Los jednak chce inaczej. Uratowana kobieta trafia do szpitala, gdzie kolejny raz myśli nad swoim życiem, decyzjami i wyborami. Ukojeniem dla Marianne staje się rustykalny kafelek z malowidłem przedstawiającym port w Bretanii z łodzią o nazwie „Mariann”. Kobieta, która nie ma już nic do stracenia, postanawia poszukać swojego miejsca na ziemi i udaje się właśnie tam. Niezwykła podróż i pobyt w Bretanii zmienią życie Marianne na zawsze.
Nina George – wbrew negatywnym opiniom większości – zachwyciła mnie powieścią Lawendowy pokój. Historia Jeana Perdu zachwyciła mnie tak bardzo, że sięgnięcie po Księżyc nad Bretanią było dla mnie obowiązkiem. Pomimo zachwytu Lawendowym pokojem do Księżyca nad Bretanią podeszłam bardzo sceptycznie.
Historia zaczęła się bardzo energicznie od najważniejszego dla głównej bohaterki momentu, czyli decyzji o samobójstwie. Chociaż autorka w ciekawy sposób rozpoczęła akcję książki, nie powaliła mnie ona na kolana. Właściwie przez kolejne strony historii Marianne przypatrywałam się z przymrużeniem oka. Sytuacja na szczęście zmieniła się, kiedy bohatera postanowiła wyruszyć do Bretanii, pozostawiając daleko za sobą stare życie. Wtedy poczułam, że w rękach naprawdę trzymam książkę Niny George, że to ona ją napisała i że kolejne strony będą samą poezją.
Autorka w umiejętny sposób nakreśliła sytuację bohaterki w domu i w relacji z mężem. Jest to bardzo ważny dla całej historii element. Od niego zaczynają się najważniejsze decyzje Marianne i pierwsze czyny, które na zawsze mają zmienić jej życie. Dzięki temu, że Nina George z taką łatwością i lekkością przedstawiła dosyć przykrą historię Marianne, pod koniec książki świetnie widać wszystkie zmiany, które zaszły w życiu bohaterki.
Przejdźmy do bohaterów. Powiem tak – pokochałam ich wszystkich. Gdybym miała wybrać swoją ulubioną postać, byłby to wybór bardzo trudny i nie do końca szczery, ponieważ każda z postaci zachwyciła mnie w równym stopniu. Nie wiedziałam, że Nina George potrafi wykreować i powołać do życia tylu ciekawych bohaterów naraz. Łatwo się domyślić, że wachlarz postaci w tej powieści jest całkiem spory. Mało tego, autorka nie skupia się tylko na ludziach w wieku Marianne (czyli sześćdziesiąt lat i w górę), ale do historii wprowadza również młodych, którzy dostają cenne nauki od nowych znajomych bohaterki. Pani George włożyła dużo miłości do swoich bohaterów, ponieważ żaden z nich nie jest ani papierowy, ani schematyczny. Każda postać to osobna historia, zestaw różnych cech charakteru, wad i zalet. Również każda z tych postaci odegra bardzo ważną rolę w przemianie Marianne.
Księżyc nad Bretanią to także piękna historia miłosna. W tym wypadku Nina George postanowiła nie ograniczać się i swoim Czytelnikom zafundowała nie jeden, a kilka wątków miłosnych. Nie jest ich przesadnie dużo, a każdy zasługuje na uwagę i chwilę refleksji. Tym sposobem autorka pokazuje, że nigdy nie jest za późno, aby wybrać dobrze, zakochać się, znaleźć drugą połówkę i być szczęśliwym.
Równie ważnym elementem książki jest miejsce akcji. Nina George wykonała kawał dobrej pracy, tworząc w powieści piękny, urzekający klimat Bretanii. Na pięknych opisach morza, lasów i Kerdruc jednak się nie kończy, ponieważ autorka zadała sobie dużo pracy i sięgnęła aż do bretońskich legend, podań, wierzeń, przesądów, historii, kuchni, świąt, zwyczajów, mody, języka (bardzo ważny element), stylu bycia i nastawienia do innych. Dzięki temu ta historia jest żywa i prawdziwa. Dodatkowo Czytelnik podczas czytania ma świetną lekcję wiedzy o Bretanii.
Są tylko dwa małe minusy, na które zwróciłam uwagę podczas czytania. Pierwszym z nich jest gubienie się w historii – kilka razy były takie momenty, w których nagłe przeskoki czasie sprawiały, że gubiłam się w wydarzeniach. Na szczęście nie były to duże odstępy czasowe, a jedynie takie, po których łatwo można było odnaleźć właściwy wątek. Drugim minusem powieści jest fakt, że momentami wszystko układało się zbyt idealnie. Tak jak w przypadku przeskoków nie było takich chwil wiele, ale odniosłam takie wrażenie i nie mogłam się go pozbyć.
Historia Marianne i jej decyzja, aby popełnić samobójstwo pokazuje, że zmian w swoim życiu można dokonać w każdej chwili. Nieważne, czy masz dwadzieścia, czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat – jeśli czujesz potrzebę natychmiastowych zmian, jeśli czujesz się źle w swoim życiu, weź się do pracy i dokonaj tego. Podróż Marianne i jej życie w Bretanii to tylko jeden z wielu sposobów na odmienienie swojego życia. Autorka pokazuje również, że duży wpływ na nasze szczęście ma środowisko, w którym żyjemy. To, w którym tkwiła Marianne wcześniej i to, w którym znalazła się później, to dwa różne światy, dwie różne bajki.
Księżyc nad Bretanią to książka piękna. Jest pełna radości i uśmiechu, zabawy i pozytywnej energii, ale momentami smutna i zmuszająca do myślenia. Jeśli tak jak Marianne chcecie coś zmienić w swoim życiu, zacznijcie tego dokonywać od przeczytania Księżyca nad Bretanią. Ta powieść na pewno dokona w Waszej postawie wielu pozytywnych zmian i zwróci Waszą uwagę na rzeczy, które być może wcześniej pomijaliście.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/201-ksiezyc-nad-bretania-nina-george.html
Sześćdziesięcioletnia Marianne postanawia popełnić samobójstwo, rzucając się z paryskiego Pont Neuf do wody. Los jednak chce inaczej. Uratowana kobieta trafia do szpitala, gdzie kolejny raz myśli nad swoim życiem, decyzjami i wyborami. Ukojeniem dla Marianne staje się rustykalny kafelek z malowidłem przedstawiającym port w Bretanii z łodzią o nazwie „Mariann”. Kobieta,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-22
Cath i Wren to siostry bliźniaczki podobne do siebie jak ogień i woda. Wren lubi towarzystwo, zakrapiane imprezy i chce w życiu spróbować wszystkiego, z kolei Cath woli zamykać się w swoim pokoju i jako jedna z wielu fanek twórczości Gemmy T. Leslie pisać fanfiki o jej bohaterach. Chociaż w sumie Cath teraz też ma swoich fanów, biorąc pod uwagę jej ogromną popularność w Internecie.
Nagle drogi Cath i Wren się rozchodzą. Zaczynają się studia, a Wren nie chce już mieszkać z Cath. Chce za to poznać nowych ludzi i dać siostrze taką samą możliwość. Cath musi stawić czoła rzeczywistości. Na szczęście (lub nie) w jej życiu pojawią się ludzie, którzy na zawsze zmienią jej spojrzenie na świat.
Eleonora i Park Rainbow Rowell była dla mnie naprawdę miłym zaskoczeniem. Zostałam oczarowana klimatem lat osiemdziesiątych, bardzo polubiłam bohaterów, a także warsztat pisarski autorki i ciekawy pomysł na fabułę. Po skończeniu tej książki wiedziałam, że w przyszłości chętnie sięgnę po kolejne powieści pani Rowell. Na kolejną nie trzeba było długo czekać. Oto przed Państwem Fangirl – historia, która wydaje się (i w sumie po części jest) prosta, lekka i taka „młodzieżowa”, ale oprócz tego jest bardzo dojrzała, wciągająca i przekazuje naprawdę ważne lekcje.
Samą autorkę uwielbiam za to, że nie idealizuje postaci, o czym wspominałam już w recenzji jej poprzedniej książki. W przypadku Fangirl również nie spotkałam się z żadną idealizacją i sztucznością bohaterów, za co jestem ogromnie wdzięczna autorce. Bohaterowie Fangirl to postacie do bólu żywe, interesujące i prawdziwe; takie, o których mogłabym dużo napisać, a i tak ciągle miałabym wrażenie, że coś pominęłam. To nadało historii realności i sprawiło, że czytanie książki było jeszcze ciekawsze, bo Czytelnik nie tylko poznaje losy Cath, ale poznaje także każdą z osób, która pojawia się w życiu głównej bohaterki. Cath i Wren, chociaż są bliźniaczkami, bardzo się od siebie różnią. Wren to ta przebojowa dziewczyna, której nawiązywanie nowych relacji przychodzi bardzo łatwo, z kolei Cath lubi zamykać się w swoim książkowym i pisarskim świecie. Jest tu też Reagan, współlokatorka Cath, którą nie od razu polubiłam, ale gdzieś w połowie powieści zapałałam do niej ogromną sympatią. Reagan to bardzo konkretna i bezpośrednia bohaterka. Pojawia się też Nick, postać o dwóch twarzach, oraz Levi, którego z pośród wszystkich bohaterów polubiłam najbardziej ze względu na jego charakter. Chociaż wachlarz postaci nie jest duży, to ich interesujące kreacje całkowicie wystarczają, aby nadać powieści przyjemnego klimatu i namieszać w życiu Cath. I przyznam Wam, że jeszcze nigdy nie spotkałam bohaterki, z którą byłabym tak bardzo podobna charakterem. Co chwilę zaskakiwało mnie to, jak wiele obaw, lęków, myśli i spostrzeżeń łączy mnie z Cath, co było chyba największą nowością, od kiedy nałogowo zaczęłam czytać książki. Cath to taka moja książkowa siostra bliźniaczka. Pani Rowell ma niesamowity dar do tworzenia postaci.
Autorka nie byłaby sobą, gdyby akcja powieści toczyła się tylko wokół książek i pisania fanfików. Podobnie jak w Eleonorze i Parku, tak i tutaj istnieją problemy, z którymi musi zmierzyć się Cath. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, co autorka przygotowała dla Czytelników, ponieważ wpływa to mocno na osobowość Cath i na jej relacje z ludźmi. Widać też wyraźnie załamanie w relacji Cath i Wren, to odsunięcie się jednej siostry od drugiej, co także wpłynęło mocno na główną bohaterkę. A potem równie dobrze widać metamorfozę Cath, która następuje dzięki wsparciu przyjaciół.
Oczarował mnie też delikatny, spokojny i piękny wątek miłosny; chyba taki, o którym marzy z pewnością spora część Czytelniczek. Nie był on sztuczny i wciśnięty do powieści na siłę, ale bardzo naturalny i żywy – nie stanowił suchej, idealnej relacji między bohaterami, a był najprawdziwszym funkcjonującym związkiem, opierającym się na wsparciu, szczerości, miłości i poznawaniu.
Między rozdziałami występują fragmenty fanfika Cath oraz „oryginalnej” wersji przygód Simona Snowa autorstwa Gemmy T. Leslie. Jest to fajny dodatek do historii, ponieważ autorka pokazuje czym dokładnie tak bardzo zachwyciła się Cath, że postanowiła pisać fanfik. Oprócz tego Czytelnik śledzi fragmenty prawdziwej wersji historii Simona Snowa i może zauważyć spore różnice między wyobrażeniem Gemmy T. Leslie a wyobrażeniem Cath. Świat głównej bohaterki to w głównej mierze pisanie, ale też aktywny udział w fandomach, kontakt z jej własnymi fanami i tworzenie nowej wersji serii. Warto chyba wspomnieć, że Simon Snow i jego przygody mocno przypominają losy Harry’ego Pottera. Mam wrażenie, że Rainbow Rowell to nawiązanie uczyniła specjalnie, aczkolwiek nie wiem, czy jest to plus powieści, czy też minus.
Niestety powtórzyła się sytuacja z Eleonory i Parka, a mianowicie… słabe zakończenie. Wydaje mi się, że zakończenia są najsłabszą stroną Rainbow Rowell. Tym razem autorka na szczęście nie niszczy czegoś dla samego aktu niszczenia i komplikowania powieści, a nie zamyka jednego wątku, na którego zakończenie niecierpliwie czekałam. Z pewnością chciała je zostawić otwarte, tak, żeby Czytelnik sam mógł dopisać swoje, ale nie uważam, aby było to dobre rozwiązanie. Zastanawiałam się jak Rainbow Rowell postanowiła zakończyć pewną kwestię, a tu takie zaskoczenie… Na szczęście przyczepiam się tylko do jednego wątku, bo całość została przyjemnie zakończona.
Fangirl określiłabym słowem „przebojowa”. Jest w niej więcej humoru, lekkości, często też radości i szaleństwa (co może się wydać dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że Cath jest bardzo cichą i spokojną osobą). Bez wątpienia jest też naładowana pozytywną energią i opowiada o nas – książkoholikach. Już sam pomysł na fabułę jest przebojowy. Fangirl to również książka o książkach, o tym, jak niektóre powieści (zwłaszcza serie) mogą stać się dla nas całym światem, a z pewnością wielu z nas takie ma. Pokazuje też jak pewne relacje na nas wpływają i że największą inspiracją dla każdego z nas powinno być już samo życie. Myślę, że Fangirl jest powieścią dojrzalszą od Eleonory i Parka. Polecam ją każdemu, kto chce przeczytać lekką, ale mocno wciągającą i niebanalną książkę. A także obowiązkowo wszystkim, którzy należą do fandomów!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/08/194-fangirl-rainbow-rowell.html
Cath i Wren to siostry bliźniaczki podobne do siebie jak ogień i woda. Wren lubi towarzystwo, zakrapiane imprezy i chce w życiu spróbować wszystkiego, z kolei Cath woli zamykać się w swoim pokoju i jako jedna z wielu fanek twórczości Gemmy T. Leslie pisać fanfiki o jej bohaterach. Chociaż w sumie Cath teraz też ma swoich fanów, biorąc pod uwagę jej ogromną popularność w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-19
Mieszkańcy Norty dzielą się na dwie grupy: Srebrnych i Czerwonych. Srebrni obdarzeni są niezwykłymi mocami, mieszkają blisko zamku królewskiego, piastują wysokie urzędy i są najbogatszymi mieszkańcami. Z kolei Czerwoni to tania siła robocza, ludzie umierający z głodu, złodzieje i żołnierze przymusowo wysyłani na toczącą się od ponad stu lat wojnę. Taki właśnie los czeka siedemnastoletnią Mare Barrow, która zajmuje się kradzieżą i robi wszystko, aby nie trafić do wojska. Wtedy też zaczynają się prawdziwe kłopoty. Ta pół-Czerwona i pół-Srebrna dziewczyna trafia na królewski dwór jako służąca i tam odkrywa swoją niebezpieczną moc.
Po powieści takie jak Czerwona królowa sięgam coraz rzadziej. Być może dlatego, że mam za sobą wiele książek podobnych do niej: nastoletnia dziewczyna, zwykle pochodząca z biednej rodziny, nagle odkrywa w sobie niesamowite dary i postanawia rozpocząć wielką rewolucję. W tle rozgrywają się różne dramaty, jest też jakiś romans i trochę schematu. Jednak powieść Victorii Aveyard miała w sobie coś, co mnie urzekło i sprawiło, że sięgnęłam po Czerwoną królową. I choć miała parę drobnych minusów, w jakiś sposób mnie oczarowała i wciągnęła.
Najbardziej w Czerwonej królowej spodobała mi się akcja, która jest obecna w książce cały czas. Ciągle coś się dzieje, ciągle dochodzi do walk i potyczek, na każdym kroku knuje się intrygi, wychodzą na jaw sekrety, które zmieniają obraz rzeczywistości, a wszystko to sprawia, że trudno oderwać się od książki. Za to właśnie najbardziej lubię paranormalne romanse i literaturę Young Adult – akcja mknie do przodu, jest dynamiczna i ciekawa. Styl autorki i pierwszoosobowa narracja, do której podeszłam bardzo sceptycznie, okazały się świetnym połączeniem z wartką akcją, ponieważ swoją prostotą i lekkością dodawały dynamiki. Ani się obejrzałam, a skończyłam czytać Czerwoną królową i poczułam się z tym źle.
A skoro mowa o przywiązaniu do historii, to przez całą książkę z miłym zaskoczeniem obserwowałam w jaki sposób autorka tworzy ciekawą społeczność w Norcie. Czytelnik poznaje też Srebrnych arystokratów pochodzących ze szlachetnych domów, ich kulturę i zwyczaje, Srebrnych kupców i rodzinę królewską. Dużym kontrastem jest świat biednych Czerwonych żyjących w nędzy. Taka rzeczywistość sprawiła, że współczułam Mare nie tylko życia w ubogiej wiosce, ale także jej sytuacji po trafieniu na dwór królewski, ponieważ w świecie Srebrnych każdy może zdradzić każdego, trudno tam o zaufanie i sprzymierzeńców, a diamentowe ściany kryją wiele mrocznych sekretów.
Bohaterowie są całkiem dobrą stroną Czerwonej królowej, ale nie aż tak mocną, ponieważ są trochę szablonowi. O dziwo pierwszy raz nie uważam tego za aż tak wielki minus. Pomimo swojej szablonowości postacie na szczęście nie są papierowe i wyróżniają się mocnymi osobowościami. Mare to typowa bohaterka paranormalnych romansów – silna, odważna wojowniczka, która dąży do rewolucji i zmiany w wielkim świecie. Jest również wyjątkowa, inna od wszystkich, ale o tym dowiecie się sięgając po Czerwoną królową. To wyróżnienie głównej bohaterki i nacisk na jej wyjątkowość uczyniły z Mare trochę szablonową postać, ale nie aż tak bardzo. Polubiłam tę postać i jestem ciekawa jej dalszych losów. Książę Cal i książę Maven różnili się od siebie charakterami, a różnice te były mocno widoczne, co uczyniło z nich nie tylko interesujące rodzeństwo, ale także ciekawe postacie, co do których zamiarów do końca nie byłam pewna. Kilka razy zaskoczyli mnie swoimi decyzjami i działaniami, ale o tym można naprawdę długo pisać. Szablonowość widać również w zachowaniu króla Tyberiasza i królowej Elary, a także w zachowaniu rewolucjonistów. Jak wspomniałam wcześniej – nie jest to duży minus, zważywszy na to, że osobowości wszystkich postaci są mocne, a bohaterowie nie są papierowi.
Autorka nie pozostawia historii pustej i tworzy ciekawy kontekst historyczny. Nakreśla sytuację panującą od kilkuset lat w Norcie i miejscach sąsiadujących z nią, wyjaśnia przyczyny wojny i powody kierujące Szkarłatną Gwardią, jednak w mojej ocenie pani Aveyard nie skupiła się na tym wystarczająco mocno. Zbyt mało poświęciła temu uwagi, przez co w połowie książki zapomniałam, między kim a kim toczy się wojna i o co, a najbardziej zastanawiały mnie przyczyny powstania Nowej Ery, których nie wyjaśniła. Nie wpływa to jednak negatywnie na brutalny obraz stworzonego przez nią świata.
Punkt kulminacyjny Czerwonej królowej to „akcja na akcji”. Dzieje się wiele rzeczy naraz, (niekoniecznie dobrych dla bohaterów), przewaga się odwraca, spiski znajdują właśnie tu rozwiązanie, a kłamstwom dworu nie ma końca. Ostatnie strony powieści Victorii Aveyard były prawdziwą bombą – taką, po której sięgnięcie po kontynuację jest dla mnie obowiązkiem. Widać tu też trochę wcześniej wspomnianą szablonowość, która aż tak nie razi w oczy. Autorka przygotowała naprawę niezłą końcówkę, ale do ostatniej strony myślałam, że porządnie zaskoczy Czytelnika. Zaskoczyła mnie raz (bardzo pozytywnie), lecz w mojej ocenie w stosunku do całej książki było to trochę za mało.
Czerwoną królową uważam za bardzo dobrą pozycję. Ma kilka drobnych minusów, ale jeśli szukacie powieści, która mocno Was wciągnie i zapewni niesamowite wrażenia, sięgnijcie po historię Mare. Większość elementów świetnie współgra ze sobą w powieści, a mam nadzieję, że to, co trochę obniżyło i tak mocną ocenę Czerwonej królowej, w drugiej części będzie jeszcze mniej odczuwalne. Gorąco polecam Wam Czerwoną królową – dawno nie czytałam tak wciągającej, pełnej powieści akcji, która porwałaby mnie już na samym początku i długo nie wypuszczała ze swojego świata.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/07/189-czerwona-krolowa-victoria-aveyard.html
Mieszkańcy Norty dzielą się na dwie grupy: Srebrnych i Czerwonych. Srebrni obdarzeni są niezwykłymi mocami, mieszkają blisko zamku królewskiego, piastują wysokie urzędy i są najbogatszymi mieszkańcami. Z kolei Czerwoni to tania siła robocza, ludzie umierający z głodu, złodzieje i żołnierze przymusowo wysyłani na toczącą się od ponad stu lat wojnę. Taki właśnie los czeka...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-03
Cal kiedyś miał przyjaciół, cudowne dzieciństwo spędzone właśnie z nimi, wspólne plany na przyszłość i tajemnice. W pewnym momencie to wszystko przepadło i nadszedł czas podjęcia poważnych decyzji. Tak oto zaczął studiować na uniwersytecie tysiące kilometrów od rodzinnego domu. Doznaje szoku, gdy spotyka tam Nicole – przyjaciółkę z dzieciństwa, która kilka lat temu nagle zniknęła z jego życia. Wkrótce jednak okazuje się, że… to wcale nie jest Nicole. Wygląda tak jak ona, ale w ogóle nie przypomina grzecznej, nieśmiałej, ułożonej dziewczyny z małego miasteczka. Nyelle korzysta z życia, jest radosna i szokuje swoimi zwariowanymi pomysłami. Cal musi dowiedzieć się, co stało się w przeszłości, przypomnieć sobie wieczór, w którym był świadkiem rodzinnej awantury, i to, kim naprawdę jest ta dziewczyna.
O poprzedniej serii pani Donovan – Oddechy – przeczytałam bardzo dużo dobrych opinii. Zdarzały się też te mniej pochlebne, które kazały patrzeć na trylogię trochę sceptycznie. Tak właśnie podeszłam do Co, jeśli…. Opowieść o Nicole miała być moim pierwszym spotkaniem z twórczością tej autorki. Po części nie mogłam się go doczekać (może dlatego, że opis jest interesujący, a okładka przykuwająca oko swoją prostotą), a z drugiej strony byłam bardzo ostrożna.
Nie oczekiwałam fajerwerków i cudów. Wręcz przeciwnie – obawiałam się schematycznej historyjki z nijakimi postaciami, o prostej fabule i z wyolbrzymionymi emocjami, którą będę chciała jak najszybciej skończyć i mieć za sobą. Mam za sobą kilka podobnych książek, które zapowiadały się na cudowne, a okazały się do bólu szablonowe i po prostu głupie. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy Co, jeśli… wciągnęła mnie do swojego świata od pierwszej strony i nie wypuściła aż do ostatniej. I tak sobie myślę, że już jakiś czas po skończeniu czytania dalej nie chce z niego wypuścić.
Na samym początku wystraszyłam się narracji, bowiem Rebecca Donovan postanowiła pisać w pierwszej osobie z perspektywy męskiego bohatera, Cala. Do takiego połączenia za każdym razem podchodzę nieufnie, ponieważ w wielu książkach wypada ono bardzo, bardzo słabo. Autorki lubią kłaść nacisk na emocje, co w połączeniu z taką narracją często przerysowuje bohatera i nadaje mu sztuczności. Z przyjemnością zauważyłam (i śledziłam uważnie przez całą książkę), że pani Donovan pisanie w takiej formie wychodzi naprawdę dobrze. Cal nie był sztucznym, przerysowanym, targanym tysiącem najróżniejszych emocji chłopcem, a facetem z krwi i kości, który stara się zrozumieć skomplikowaną dziewczynę. Nie był wyidealizowany, a wręcz przeciwnie – w stu procentach naturalny. Przyznawał się do swoich głupich myśli, czasami zdarzało mu się palnąć jakąś głupotę, miał swoje wady i zalety i ciekawe cechy charakteru. Był po prostu sobą i to czyniło z niego interesującą, jedyną w swoim rodzaju postać. Rebecca Donovan uniknęła przerysowywania postaci i chwała jej za to.
Podobnie było w przypadku Nyelle. Na początku przypominała mi trochę Alaskę, bohaterkę książki Johna Greena, ale po kilku kolejnych stronach zaczęła zaskakiwać mnie swoją dziwnością. Chyba nigdy nie spotkałam bohaterki tak dziwnej, kreatywnej, szalonej, trudnej do zrozumienia i złożonej. Jej nietypowa kreacja sprawiała, że z rozdziału na rozdział Co, jeśli… ciekawiła i wciągała mnie jeszcze bardziej, bo za wszelką cenę chciałam dowiedzieć się, dlaczego Nyelle jest właśnie taka… inna. Czasami z rezerwą podchodziłam do jej kolejnych pomysłów i tego, co przygotowała autorka, często też zastanawiałam się, czy pani Donovan najnormalniej w świecie nie przesadza z „oryginalnością” Nyelle, ale na samym końcu wszystko utworzyło logiczną całość, dzięki czemu obraz tej postaci stał się mocniejszy, lepszy i prawdziwy.
Pani Donovan na szczęście nie skupiła się tylko na głównych postaciach. Równie ciekawie pokazała Rae, Erica, Richelle i wiele innych drugoplanowych postaci, które niestety często zostają pominięte i zyskują papierowe, szablonowe osobowości. Pod tym względem Rebecca Donovan spisała się dobrze.
Wcześniej wspominana narracja nie tylko zapulsowała wykreowaniem dobrych postaci, ale i niezwykłą lekkością i prostotą. To w połączeniu z trudnym tematem pozwoliło szybko czytać i poznawać książkę, bo Co, jeśli… naprawdę wciąga. Tajemnice, niedomówienia oraz chwilowe powroty bohaterów do przeszłości i wspomnień dodatkowo nie pozwalają oderwać się od powieści. Byłam tym mile zaskoczona.
Akcja powieści idzie w swoim tempie. Rozwijała się dosyć wolno, a nawet zbyt wolno, przez co początek był dla mnie nudny. Potem odrobinę przyspiesza, aby w pewnym momencie zwolnić, zaskoczyć w paru miejscach Czytelnika, a na koniec znów przyspieszyć. Pozwala złożyć w całość fakty oraz wspomnienia i samemu dotrzeć do prawdy. Mimo że szablonowość nie daje się mocno we znaki w tej powieści, udało mi się domyślić paru rzeczy, które zostały słabo ukryte, jednak do samego końca zastanawiałam się kim naprawdę jest Nyelle. Tutaj autorka miło mnie zaskoczyła.
Historia Cala i jego przyjaciół jest według mnie bardzo dobra, ale miała dwa minusy. Pierwszym z nich jest na pewno długi wstęp. Po drugie: pani Donovan miała świetny pomysł na książkę, ale słabo ukryła pewne szczegóły, które przy czujności podczas czytania łatwo mogą wyjść na jaw i pomóc przewidzieć koniec. Mimo że są to rzeczy o niewielkim znaczeniu dla całości, trochę odbijają się w i tak mocnej ocenie powieści.
Co, jeśli… to książka… piękna. Jeśli miałabym określić ją jednym słowem, to właśnie tym, bo naprawdę jest piękna. Jej piękno polega na ukazaniu życia w poruszający sposób; życia, które zmienia się bez wpływu na to, czy chcemy jakichkolwiek zmian, czy nie; życia, które, biegnie, posuwa się do przodu i nie pozwala cofnąć czasu. Jest w tej historii i w tym obrazie trochę tragizmu, a historia Nicole i Cala jest na to świetnym dowodem. Co jeśli… oprócz tego wzrusza i chwyta za serce. Nie wylałam przy niej łez, ale wiele razy czułam ucisk w sercu, głęboki żal wynikający z sytuacji bohaterów i tego, co się działo, a także zrozumienie, bo chyba większość z nas wie, jak to jest patrzeć na naszą przeszłość z perspektywy czasu. Z powieści pani Donovan można wyciągnąć kilka ważnych lekcji. Dla mnie takimi najważniejszymi to nie bać się życia, nie żyć według oczekiwań innych i cenić swoją przyjaźń, która czasami jest silniejsza od upływającego czasu. Nie chcę zdradzać Wam innych ważnych lekcji wyciągniętych z Co, jeśli…, bo mogę Wam zepsuć tym lekturę. Pozostaje mi tylko mocno zachęcić Was to sięgnięcia po tę książkę. Mam nadzieję, że Was też tak wciągnie, zauroczy i zostanie z Wami na długi czas. Jest to jedna z tych książek, do których będę wiele razy chętnie wracać – zwłaszcza do niesamowitej paczki przyjaciół, której obraz na zawsze pozostanie w moim sercu.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/07/186-co-jesli-rebecca-donovan.html
Cal kiedyś miał przyjaciół, cudowne dzieciństwo spędzone właśnie z nimi, wspólne plany na przyszłość i tajemnice. W pewnym momencie to wszystko przepadło i nadszedł czas podjęcia poważnych decyzji. Tak oto zaczął studiować na uniwersytecie tysiące kilometrów od rodzinnego domu. Doznaje szoku, gdy spotyka tam Nicole – przyjaciółkę z dzieciństwa, która kilka lat temu nagle...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-10
Lidce cudem udało się uciec przed współlokatorką-psychopatką, która wielką miłością obdarzyła ostre kuchenne przyrządy. I tak trafiła do akademika, poznając ludzi, którzy stali się jej przyjaciółmi. Czesław próbuje zmierzyć się ze swoją orientacją seksualną, bezpośrednia i silna Szoszana z zakochaniem, a Piernik pierwszy raz znajduje się w świecie innym od swojego przytulnego, bezpiecznego domu i rodziny. Do tego dochodzi przebojowy Nieboski, trzech Ukraińców, tajemniczy Wallenrod, a także parę innych osób, które zrobią małe zamieszanie w już i tak pokręconym życiu Lidki. Przed wszystkimi bohaterami stają ich własne demony, poważne decyzje i odpowiedzialność za swoje czyny.
Jeśli opis już na samym początku przyciągnął Was tak jak mnie, to bardzo się z tego cieszę. Jeśli jednak pomyśleliście „To nie dla mnie, idę dalej”, to pozwólcie mi zatrzymać Was tutaj na chwilę, dosłownie na kilka akapitów, abym mogła opowiedzieć Wam trochę o tej niepozornej, nierzucającej się w oczy książce, która na przestrzeni trzech dni zrobiła w moim życiu niezłe przemeblowanie. Jeśli nazwisko Autorki nic Wam nie mówi, a nie chcecie tracić czasu na debiuty, to tym bardziej chcę Was tutaj zatrzymać, bo przechodząc obojętnie obok tej książki możecie stracić możliwość przeżycia niesamowitej przygody w polskich realiach i wynieść z niej kilka naprawdę ważnych lekcji, które zostaną z Wami być może do końca życia.
Do Piromanów podeszłam bardzo ostrożnie, niepewnie i nieufnie. Z przymrużeniem oka przeczytałam wstęp i pierwszy rozdział, a po kilkudziesięciu minutach nagle znalazłam się w rozdziale czwartym, zdążyłam zaprzyjaźnić z Lidką, poznać jej interesujących, barwnych znajomych i znaleźć swoje miejsce w jej zakręconym świecie. To wszystko stało się tak szybko, że wprost nie mogłam uwierzyć, iż Piromani tak bardzo mnie pochłonęła i wciągnęła. Chwilę później w ruch poszły zakreślacz i ołówek, dzięki którym zaznaczałam swoje ulubione fragmenty i złote myśli, a w każdym rozdziale pojawiło się takich kilka.
Zastanawia Was pewnie, co sprawiło, że tak szybko przepadłam w świecie głównej bohaterki. Odpowiedź na to pytanie można znaleźć w kilku czynnikach. Po pierwsze: styl. Jeśli mam czegoś zazdrościć Autorce, to właśnie stylu i wyobraźni. Książka napisana jest z taką niesamowitą lekkością, że bez żadnych problemów i sprzeciwów na samym początku przepłynęłam przez pierwsze cztery rozdziały. Im dalej, tym lżej, ciekawiej i lepiej. Nie jest to męcząca, pierwszoosobowa narracja z denerwującą bohaterką w roli głównej, która robi problemy ze wszystkiego, tylko lekka, przyjemna i wciągająca opowieść, którą po prostu się pochłania i ciągle chce więcej. Po tych wszystkich słabych debiutanckich powieściach, a nawet książkach „sławniejszych” polskich pisarzy, zaczęłam zastanawiać się, dlaczego Polacy piszą tak kiepsko. Pani Emilia za pomocą Piromanów natychmiast zmieniła moje zdanie. Oto nareszcie trzymałam w rękach książkę polskiego autora, którą szukałam całe wieki! Lekka, szalenie ciekawa, interesująca, wciągająca, przyjemnie napisana, realistyczna, a jednocześnie w wielu momentach cudownie absurdalna.
Po drugie: język, a konkretnie podwórkowa łacina. Jeśli jesteście wrażliwi na punkcie przekleństw w książkach, to tutaj może być mały problem, ale jeśli nie macie nic przeciwko przeklinaniu, z zaskoczeniem zauważycie, jak wcześniej wspomniana podwórkowa łacina idealnie pasuje do wielu, wielu momentów w Piromanach. Świetnie pasowała do stylu życia Lidki, jej przyjaciół i środowiska, w którym się znajdowała. Mało tego – przekleństwa w najodpowiedniejszych momentach często odpowiadały za komizm wielu sytuacji i doprowadzały do śmiechu.
Po trzecie: świat przedstawiony. Akcja powieści dzieje się w Poznaniu. Nigdy nie sądziłam, że któreś polskie miasto będzie idealnym tłem powieści, a tu kolejny raz zostałam zaskoczona! Mówiąc „świat przedstawiony” nie mam na myśli tylko miasta, ale i akademik, wszystkie miejsca, do których Lidia wybiera się z przyjaciółmi, a nawet Kraków, do którego nieraz podróżuje. W tym świecie przedstawionym dochodzi do wielu realistycznych, a jednocześnie absurdalnych sytuacji i właśnie między innymi za to tak bardzo pokochałam Piromanów. To, co przytrafia się Lidce i jej znajomym z jednej strony jest normalne, a z drugiej strony niesamowicie dziwne i pokręcone. Patrząc na ich studenckie życie zastanawiałam się, czy i mój czas spędzony na studiach będzie również tak urozmaicony jak Lidki.
Czwartą mocną stroną Piromanów są bohaterowie. Autorka skupia się na losach głównej bohaterki, ale nie omija postaci drugoplanowych. O Lidce mogę pisać wiele dobrych rzeczy. Przede wszystkim bardzo się z nią utożsamiłam. Z zaskoczeniem zauważyłam, że mam takie same problemy jak ona, czasami czuję się zupełnie tak samo i nie wiem, co z tym robić. Postawa Lidki i jej poczynania dawały mi na to odpowiedź. Sam jej charakter sprawił, że bardzo ją polubiłam i gdybym miała się kiedyś spotkać z taką Lidką, myślę, że dobrze bym się z nią dogadywała.
A skoro mowa o drugoplanowych postaciach, to warto wspomnieć o trzech, które szczególnie mocno pokochałam. Szoszana to dziewczyna, która nie boi się mocnych, ostrych słów i jest gotowa bronić nimi swoich przyjaciół, a wychodzi jej to po prostu perfekcyjnie. Nieboski najbardziej spodobał mi się dzięki jego relacji z Lidką, która opierała się na przyjacielskiej ironii i przedrzeźnianiu. Kirył ze swoim dworskim językiem niejednokrotnie powalał mnie na łopatki w zabawnych momentach, a także wiele razy udowadniał, że jest naprawdę dobrym przyjacielem. Chciałabym powiedzieć Wam jeszcze dużo dobrych rzeczy o Judycie, Kalinie, Danielu, Pierniku, Szoszo i Czesławie, ale nie chcę psuć Wam przyjemności z własnego poznawania bohaterów, jeśli zdecydujecie się sięgnąć po tę książkę. Brakowało mi jedynie lepszego przedstawienia Piekielskiego i Anki, których bardzo chętnie poznałabym bliżej.
Zaskakujące jest również to, jak Autorka buduje powieść. W Piromanach panuje chaos – ale chaos kontrolowany, specjalnie zrobiony, a jednocześnie dyktowany przez Panią Emilię, która stopniowo ujawnia różne fakty z życia Lidki. Na samym początku dziwiłam się, dlaczego niektóre pojedyncze „hasła” są ot tak rzucone i niewyjaśnione, ale już na kolejnych stronach lub w kolejnych rozdziałach Autorka rozwijała myśl i poszerzała życiorys głównej bohaterki o kolejne wydarzenia. To sprawiało, że Piromanów czytałam szybciej i chętniej, a jednocześnie wolno, bo nie chciałam z tego świata wychodzić tak szybko.
Tak zachwalam Piromanów, zachwalam i zachwalam, ale… O czym właściwie jest ta książka? Wiemy jedynie tyle, że Lidii udało się uciec od przerażającej współlokatorki, że ma swoich przyjaciół, życie wymyka jej się spod kontroli, wkracza poważnie w dorosłość… Tak, to prawda, a odpowiedź na to pytanie jest jedna: to książka o młodości, zagubieniu, poszukiwaniu miłości, o życiu i decyzjach. Trudno jest mi powiedzieć o czym konkretnie, bo w książce bardzo dużo się dzieje i jest to bez wątpienia jej atut. Mamy dużo śmiesznych scen, które potrafią poprawić humor, jest też kilka takich, kiedy zaczyna się myśleć o życiu, a również takie, które sami dobrze znamy. Pojawia się wątek walk na Ukrainie i studiujących w Polsce Ukraińców, jest też dużo zabawy w klubach i na imprezach w akademiku, ale są też momenty załamania i zrezygnowania. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie i każdy wyniesie inną lekcję. Dla mnie głównym morałem tej historii jest to, aby nie bać się prosić o pomoc, bo to nie świadczy o naszej słabości, a o poszukiwaniu właściwej drogi. Jest to też powieść o depresji wśród młodych ludzi, kiedy dochodzi do kolizji rzeczy, których się od nas wymaga z tymi, które chcemy robić oraz tymi, na które pozwala nam często trudna rzeczywistość.
Jeśli przekonałam Was do przeczytania Piromanów, bardzo, bardzo się z tego cieszę. Jeśli jeszcze nie, może powinniście zaryzykować i przekonać się sami. Piromani to jedna z tych książek, którą mogłabym zabrać na koniec świata lub na bezludną wyspę, czytać codziennie po kilka razy, a i tak zawsze znalazłabym w niej coś nowego, ciekawego i wartego zapamiętania. Cieszę się, że wśród tych książek, które znaczą dla mnie bardzo wiele, będę mogła postawić również Piromanów.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/06/183-piromani-emilia-teofila-nowak.html
Lidce cudem udało się uciec przed współlokatorką-psychopatką, która wielką miłością obdarzyła ostre kuchenne przyrządy. I tak trafiła do akademika, poznając ludzi, którzy stali się jej przyjaciółmi. Czesław próbuje zmierzyć się ze swoją orientacją seksualną, bezpośrednia i silna Szoszana z zakochaniem, a Piernik pierwszy raz znajduje się w świecie innym od swojego...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-19
Dzień dwudziestych drugich urodzin nie jest szczęśliwy dla Sydney. Myślała, że czeka ją niesamowita niespodzianka, a tymczasem okazało się zupełnie inaczej. Kiedy już myślała, że nie ma dokąd pójść, zjawia się Ridge i jego przyjaciele – ten Ridge, który co wieczór gra na gitarze i czaruje swoimi melodiami Sydney.
Chłopak próbuje pokonać blokadę twórczą, która nie pozwala mu pisać piosenek, aż nagle w jego życiu pojawia się Sydney, która ma dar do tworzenia tekstów. Wspólna praca bardzo zbliży do siebie tę dwójkę, ale rodzące się między nimi uczucie napotka wiele przeszkód i nie wiadomo, czy zdoła je pokonać.
Colleen Hoover wparowała do mojego życia wtedy, gdy sięgnęłam po Hopeless. Po przeczytaniu tej powieści pani Hoover stała się jedną z moich ulubionych autorek. Po Hopeless przyszła pora na Pułapkę uczuć, dalej na Losing hope i Szukając Kopciuszka, ale zapowiedź Maybe someday poruszyła mnie jakoś szczególnie. Na kilka dni przed premierą ciągle natykałam się na reklamy, a kiedy Maybe someday trafiła w moje ręce i przeczytałam pierwszy rozdział, zaczęłam obawiać się, że bardzo pozytywne nastawienie do tej książki wywołała dobra reklama i od tej pory do lektury podeszłam bardzo sceptycznie. Uwierzcie mi, nie warto było zamartwiać się, że Maybe someday okaże się złym wyborem!
Autorka zaskakuje Czytelnika już na samym początku. Z krótkiej informacji na pierwszej stronie dowiadujemy się, że Maybe someday jest książkowo-muzycznym eksperymentem, co bardzo mnie zaciekawiło i jednocześnie ucieszyło, bo muzyka to (po książkach) mój drugi nałóg. Następnie, zaledwie kilka stron później, autorka zaskakuje Czytelnika po raz drugi. Tym razem zaskoczyła mnie na tyle mocno, że długo nie mogłam przyzwyczaić się do jej pomysłu, a oprócz tego narodziły się kolejne obawy.
Fabuła książki wydaje się banalna – on gra na gitarze, ale jego muzyce brakuje słów. Ona z kolei tworzy niesamowite teksty piosenek. Łączy ich muzyka, a później uczucie, które narodzi się w trakcie wspólnej pracy. Wszystko to brzmi prosto, przyjemnie, trochę szablonowo, ale tak wcale nie jest, ponieważ chodzi o coś więcej. Zadziwia mnie to, jak z taką lekkością można podjąć w książce dosyć trudne tematy. To samo było w przypadku Hopeless i Szukając Kopciuszka – zapowiada się na zwykły romans między nastolatkami, a dostajemy oprócz tego wzruszającą historię o utraconej nadziei, odzyskaniu wiary w siebie i miłości. Byłoby to prawdziwą zbrodnią mola książkowego, gdybym zdradziła Wam, co tym razem przygotowała Colleen Hoover, ale powiem tylko tyle: bądźcie pewni, że Colleen Hoover naprawdę Was zaskoczy.
Główni bohaterowie są dobrze wykreowanymi postaciami. Sydney to bohaterka o silnym charakterze, którą bardzo polubiłam za błyskotliwość, inteligencję, wrażliwość i delikatność. Z kolei Ridge oczarował mnie swoją mądrością i ogromną lojalnością, która jest jego wielką zaletą, ale również pewnym problemem… W gronie dobrze wykreowanych postaci znajduje się też Maggie, która jest lekkim przeciwieństwem Sydney, a którą również w jakimś stopniu polubiłam. Niestety postacie drugoplanowe nie miały tyle szczęścia, ponieważ Colleen Hoover postanowiła nie skupiać się na nich tak bardzo. Warren często przypominał mi Daniela z Szukając Kopciuszka, a Tori wkurzała mnie swoją szablonowością (to samo tyczy się Huntera). Na szczęście temperament i charakter Bridgette trochę przyćmił te papierowe postacie, przez co ich wady związane ze schematycznością nie rzucały się tak bardzo w czy. Trzeba jednak przyznać, że postacie tworzone przez Collen Hoover są bardzo dla niej charakterystyczne, co w kolejnych książkach może stać się już trochę nudne.
Książkowo-muzyczny eksperyment w mojej opinii wypadł całkiem dobrze. Nie słuchałam muzyki stworzonej do Maybe someday w trakcie czytania ani w przewie między rozdziałami, ponieważ byłam zajęta pochłanianiem tej książki. Jedno trzeba przyznać – muzyka jest bardzo przyjemna i natychmiast przypomina o Maybe someday i historii Ridge’a oraz Sydney. Samą książkę przeczytałam w ekspresowym tempie. Nie sądziłam, że wciągnie mnie aż tak! Wystarczyły dwa dni, aby Maybe someday była za mną. Po przeczytaniu ostatnich słów poczułam ogromny smutek, bo nie sądziłam, że tak szybko przyjdzie mi rozstać się z tą powieścią. Była zdecydowanie za krótka!
Naprawdę trudno jest mi powstrzymać wszystkie emocje, które wywołała we mnie ta książka. Po jej przeczytaniu zaczęłam zwracać uwagę na to, co pokazała Colleen Hoover w Maybe someday. Myślę, że historia Ridge’a i Sydney bardzo dobrze uczy wrażliwości – ale w jaki sposób, o tym dowiecie się, sięgając po Maybe someday. Myślę, że jest to jedna z lepszych książek, jakie do tej pory przeczytałam w tym roku, urocza, przyjemna, piękna, wciągająca i taka, do której na pewno jeszcze wrócę.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/05/180-maybe-someday-colleen-hoover.html
Dzień dwudziestych drugich urodzin nie jest szczęśliwy dla Sydney. Myślała, że czeka ją niesamowita niespodzianka, a tymczasem okazało się zupełnie inaczej. Kiedy już myślała, że nie ma dokąd pójść, zjawia się Ridge i jego przyjaciele – ten Ridge, który co wieczór gra na gitarze i czaruje swoimi melodiami Sydney.
Chłopak próbuje pokonać blokadę twórczą, która nie pozwala...
2015-04-20
2015-04-03
Ona jest dziwna i wyśmiewana przez ludzi. On – cichy i spokojny, ale zawsze czujny. Jej życie to pasmo problemów, zaś jego życie to ciepły dom i kochająca rodzina. Połączy ich miłość do muzyki i komiksów oraz długie rozmowy. Oto historia tocząca się podczas jednego roku szkolnego – historia pięknej pierwszej miłości, która, mimo że nie miała szansy przetrwać, i tak zaistniała.
O Eleonorze i Parku można było usłyszeć na długo przed premierą. Recenzje, reklamy, cytaty, zdjęcia, a apetyt na książkę rósł. Większość Czytelników zachwalała książkę i zachwycała się nią, a często zdarza się tak, że im głośniejsza reklama wokół powieści, tym większe zaskoczenie, gdy wcale nie spełnia ona naszych oczekiwań. Muszę jednak przyznać, że od Eleonory i Parka już od samego początku czułam jakieś pozytywne wibracje. Czy i mnie porwała ta powieść?
Pierwsze, co najbardziej zaskoczyło mnie w powieści, to czas akcji przypadający na lata osiemdziesiąte XX-wieku. Już po kilku pierwszych stronach można zauważyć ten charakterystyczny old school i poczuć niesamowity klimat tej dekady, który natychmiast mnie urzekł i jeszcze mocniej przyciągnął do książki – o wiele mocniej niż do tej pory robiły to wszelkie reklamy i recenzje. Miałam wrażenie, że trzymam w rękach trochę inną wersję Charlie’ego Stephena Chbosky’ego, z tą różnicą, że akcja Eleonory i Parka toczy się kilka lat wcześniej. Ale mniejsza o porównania z innymi książkami – ach, ten klimat! Ach, te lata osiemdziesiąte! Ta muzyka, moda… Zdałam sobie sprawę z tego, że dawno żadna powieść nie zauroczyła mnie tak bardzo już na samym początku. Eleonorze i Parkowi świetnie się to udało.
Dwójka głównych bohaterów to bardzo ciekawa para. Już po opisie widać, że będą to dosyć oryginalne, nietypowe postacie. Bałam się, że z tymi swoimi oryginalnymi cechami mogą być przerysowani, co niestety zdarzało się już innemu młodzieżowemu autorowi, Johnowi Greenowi. Pierwsze spotkanie z Eleonorą było dla mnie… szokiem. I nie był to szok wywołany tym, że Eleonora jest dziewczyną grubszą, ale zaskakującym faktem, że Rainbow Rowell w ogóle nie idealizuje bohaterów – zarówno pod względem wyglądu, jak i charakteru. Miałam wrażenie, że Eleonora i Park to postacie do bólu żywe; takie, które można wyciągnąć ze stron powieści, umieścić w naszym świecie i pozwolić im żyć wśród nas. Eleonora w swoim krótkim życiu przeszła całkiem dużo i bardzo często podczas czytania powieści łapałam się na tym, że współczuję jej. Sytuacja rodzinna dziewczyny jest ciężka, atmosfera nie do wytrzymania, a jej wcale nie pasuje żyć z zamkniętymi ustami i oczami, jakby nic złego nie działo się pod ich dachem. To czyniło z Eleonory dziewczynę bardzo wrażliwą, zakompleksioną i czasami wybuchową. Z kolei Park… O rany, kochany Park… Czy jakiś mądry autor lub błyskotliwy Czytelnik wymyśli kiedyś lekarstwo przeciw zakochiwaniu się w książkowych bohaterach? Bardzo proszę, potrzebuję go! Parka nie od razu obdarzyłam sympatią – dopiero później, gdy jego relacja z Eleonorą rozwija się, zauważyłam, że coraz mocniej przywiązuję się do tej postaci. Wydaje mi się, że i Park, i Eleonora bardzo dużo nauczyli się od siebie nawzajem.
Styl Rainbow Rowell to poezja, bajka, kraina mlekiem i miodem płynąca… Cały urok warsztatu pisarskiego tej autorki tkwi w niesamowitej, przyjemnej prostocie. Pani Rowell nie chce na siłę być oryginalną i nieszablonową, nie przesadza używając Bóg wie jakiego słownictwa i niewiadomo jak złożonych zdań. Urzeka samą lekkością.
Ale wiecie jaki jest największy minus tej pięknej książki? Zakończenie! I nie chodzi o to, że uważam je za złe i głupie, bo było smutne, ale o to, że tym razem pani Rowell na siłę starała się coś skomplikować (a przed chwilą pisałam o tym, że pod względem warsztatu pisarskiego autorka nie chce być na siłę oryginalną…). Eleonora i Park i tak w wielu momentach wzrusza i zmusza do myślenia, a takie niszczenie dla samego niszczenia wydało mi się strasznie naciągane…
Mimo tego jednego, małego, głupiutkiego minusika Eleonora i Park to bez wątpienia jedna z tych książek, do których będę bardzo często wracać. Ma w sobie coś takiego, co chwyta za serce i nie pozwala nawet na chwilę oderwać się od książki. Dawno nie miałam takiej powieści w dłoniach. Fenomen tej książki składa się z niesamowitych, żywych bohaterów, cudownego klimatu lat osiemdziesiątych i lekkiego, prostego stylu autorki. Tylko tyle wystarczyło, abym całkowicie zakochała się w tej książce. Oprócz tego Eleonora i Park kieruje uwagę czytelnika na kwestię wyśmiewania się z innych i oceniania ludzi, daje bardzo ważną lekcję na ten temat, a każdy z nas powinien taką odbyć – najlepiej z Eleonorą i Parkiem.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/04/177-eleonora-i-park-rainbow-rowell.html
Ona jest dziwna i wyśmiewana przez ludzi. On – cichy i spokojny, ale zawsze czujny. Jej życie to pasmo problemów, zaś jego życie to ciepły dom i kochająca rodzina. Połączy ich miłość do muzyki i komiksów oraz długie rozmowy. Oto historia tocząca się podczas jednego roku szkolnego – historia pięknej pierwszej miłości, która, mimo że nie miała szansy przetrwać, i tak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość pogrzebania demonów przeszłości pozwoliła mu wycisz się i zapomnieć o tamtym Dawidzie jako nastolatku pełnym gniewu. Sukces, który odniósł w życiu i miłość, którą spotkał nadały jego życiu jeszcze większy sens. Dlaczego więc w jednej chwili porzucił wszystko, zostawił Millie i zniknął, zostawiając to, do czego tak długo dążył?
O premierze Pieśni Dawida nie trzeba było mówić mi dwa razy – szybki rzut okiem na okładkę i skojarzenie tytułów sprawiło, że z miejsca, w jednej chwili, w jednym momencie zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. To był po prostu mój obowiązek po tym, jak Prawo Mojżesza złamało mi serce i sprawiło, że całkowicie przepadłam w tamtej historii. Tym razem jednak powrót do świata stworzonego przez Amy Harmon miał być trochę inny, bo autorka skierowała naszą uwagę na losy drugiego, równie ważnego bohatera, który w życiu Mojżesza odegrał bardzo ważną rolę – Dawida Taggerta.
Podobnie jak w przypadku Prawa Mojżesza, tak i tutaj początki nie były najłatwiejsze. Mimo że wiedziałam, na co stać autorkę i czego mogę się po niej spodziewać, wraz z pierwszymi stronami powieści towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to jednak nie ta historia, że to nie ten klimat, że będzie gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej. Znów miałam niepokojące wrażenie, że świetnie zapowiadająca się Pieśń Dawida okaże się słabym romansidełkiem z nurtu New Adult i że mocno mnie zawiedzie. Halo, czyż nie tak samo było z Prawem Mojżesza? Nie wiem, skąd wynikały te bardzo dziwne uczucia, ale na szczęście okazały się one głupiutkie i nic nie warte, bo Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką. Nie zmienia to jednak faktu, że na początku faktycznie trudno było mi odnaleźć się w tej historii. Bardzo tęskniłam za bohaterami z Prawa Mojżesza i nie mogłam się przyzwyczaić, że to nie im będzie głównie poświęcona uwaga.
Na pochwałę zaskakuje sposób przedstawienia historii, który pozytywnie mnie zaskoczył. Wynika to za pewne z sytuacji, w której bohaterowie znajdują się na początku. Rozdziały podzielone są na te przedstawiające wydarzenia z teraźniejszości, jak i na te ukazujące wydarzenia z przeszłości. W każdym z nich czas płynie inaczej, gdyż w teraźniejszości akcja trwa zaledwie kilka dni, zaś w przeszłości znacznie dłużej. Autorka całą historię odkrywa przed Czytelnikami powoli, nie zalewając go zbyt wieloma informacjami, a ukazując je w odpowiednim czasie oraz w odpowiednim tempie.
Bardzo obawiałam się zmiany klimatu powieści, która wynikała ze zmiany głównych bohaterów i miejsca akcji – być może dlatego kilka pierwszych rozdziałów czytało mi się dość ciężko i powoli. Na całe szczęście po kilkunastu stronach odprężyłam się i z zaskoczeniem zauważyłam, że jest świetnie. Stało się tak zapewne dlatego że autorka nie wrzuca Czytelnika w sam środek życia Dawida, a powolutku przybliża jego historię i aktualną sytuację, jednocześnie przypominając najważniejsze fakty z jego życia, o których dowiedzieliśmy się w Prawie Mojżesza.
Do mocnych stron autorki należą również bohaterowie, których wykreowała w bardzo staranny, ciekawy sposób. Najważniejsza jest jednak ich dynamika, czyli zmiany, które przechodzą pod wpływem różnych zdarzeń. W Dawidzie tę zmianę widać bardzo wyraźnie. Tamten gniewny nastolatek, który rzucił się z pięściami na Mojżesza po wymówieniu imienia jego siostry prawie w ogóle nie przypomina dojrzałego mężczyzny, który pokonał wiele przeszkód w życiu, walcząc przy tym nie tylko w sposób fizyczny. Millie z kolei zaskoczyła mnie wewnętrzną siłą, którą na pierwszy rzut oka w ogóle po niej nie widać. Wiąże się to z jej historią, która bardzo mnie wzruszyła, a także z tym, że bohaterka jest niewidoma, przez co musiała nauczyć się radzić sobie z pewnymi rzeczami, aby móc funkcjonować normalnie. Amy Harmon cenię za to, że nie pozostawia żadnego bohatera bez przeszłości. Ani jedna postać pełniąca ważną rolę w powieści nie jest człowiekiem bez swojej własnej historii. Każdy skądś przyszedł, każdy ma swój bagaż doświadczeń, każdy ma swoją przeszłość i o tym wszystkim autorka bardzo mocno pamięta, starając się przybliżyć najważniejsze informacje Czytelnikowi. Pokazuje, że absolutnie każdy człowiek ma swój akord, swój dźwięk – swoją pieśń.
Zaskakujący jest również rozwój akcji oraz sama historia. Nagłe zniknięcie Dawida obudziło więcej pytań niż można było przypuszczać, a odpowiedzi na nie można znaleźć tylko wtedy, gdy pozna się całą jego historię. Jednocześnie na kartach Pieśni Dawida autorka opowiada przepiękną historię o miłości, która nie kieruje się samym pożądaniem, jak to najczęściej bywa w powieściach z tego gatunku, a przede wszystkim ogromną troską i pragnieniem opiekowania się kimś, kogo kocha się najmocniej na świecie.
O ile w przypadku Prawa Mojżesza końcówka trochę mnie zawiodła (chociaż książka i tak pozostaje moim małym odkryciem tego roku), tak w Pieśni Dawida dość długo próbowałam ją zrozumieć. Bez wątpienia takie zakończenie książki wprowadziło do całej historii mocną nutę nostalgii, melancholii i smutku, ale również ukazało nieuchronny upływ czasu. Uczyniło to całą powieść trochę smutną, ale przede wszystkim piękną, bo prawdziwą.
Prawo Mojżesza opowiadało o ogromnej sile przebaczenia, miłości i nieakceptacji. Pieśń Dawida to z kolei opowieść o walce, którą każdy człowiek codziennie odbywa sam, stawiając czoła mniejszym lub większym wyzwaniom. To również opowieść o byciu prawdziwym wojownikiem i o tym, że każdy z nas, każdy wojownik, zasługuje na troskę, opiekę i miłość – czasami trzeba na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć dookoła siebie. Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/229-premierowo-piesn-dawida-amy-harmon.html
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość...
więcej Pokaż mimo to