-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-10
2016-10
2016-10
2016-10
2016-09
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość pogrzebania demonów przeszłości pozwoliła mu wycisz się i zapomnieć o tamtym Dawidzie jako nastolatku pełnym gniewu. Sukces, który odniósł w życiu i miłość, którą spotkał nadały jego życiu jeszcze większy sens. Dlaczego więc w jednej chwili porzucił wszystko, zostawił Millie i zniknął, zostawiając to, do czego tak długo dążył?
O premierze Pieśni Dawida nie trzeba było mówić mi dwa razy – szybki rzut okiem na okładkę i skojarzenie tytułów sprawiło, że z miejsca, w jednej chwili, w jednym momencie zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. To był po prostu mój obowiązek po tym, jak Prawo Mojżesza złamało mi serce i sprawiło, że całkowicie przepadłam w tamtej historii. Tym razem jednak powrót do świata stworzonego przez Amy Harmon miał być trochę inny, bo autorka skierowała naszą uwagę na losy drugiego, równie ważnego bohatera, który w życiu Mojżesza odegrał bardzo ważną rolę – Dawida Taggerta.
Podobnie jak w przypadku Prawa Mojżesza, tak i tutaj początki nie były najłatwiejsze. Mimo że wiedziałam, na co stać autorkę i czego mogę się po niej spodziewać, wraz z pierwszymi stronami powieści towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to jednak nie ta historia, że to nie ten klimat, że będzie gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej. Znów miałam niepokojące wrażenie, że świetnie zapowiadająca się Pieśń Dawida okaże się słabym romansidełkiem z nurtu New Adult i że mocno mnie zawiedzie. Halo, czyż nie tak samo było z Prawem Mojżesza? Nie wiem, skąd wynikały te bardzo dziwne uczucia, ale na szczęście okazały się one głupiutkie i nic nie warte, bo Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką. Nie zmienia to jednak faktu, że na początku faktycznie trudno było mi odnaleźć się w tej historii. Bardzo tęskniłam za bohaterami z Prawa Mojżesza i nie mogłam się przyzwyczaić, że to nie im będzie głównie poświęcona uwaga.
Na pochwałę zaskakuje sposób przedstawienia historii, który pozytywnie mnie zaskoczył. Wynika to za pewne z sytuacji, w której bohaterowie znajdują się na początku. Rozdziały podzielone są na te przedstawiające wydarzenia z teraźniejszości, jak i na te ukazujące wydarzenia z przeszłości. W każdym z nich czas płynie inaczej, gdyż w teraźniejszości akcja trwa zaledwie kilka dni, zaś w przeszłości znacznie dłużej. Autorka całą historię odkrywa przed Czytelnikami powoli, nie zalewając go zbyt wieloma informacjami, a ukazując je w odpowiednim czasie oraz w odpowiednim tempie.
Bardzo obawiałam się zmiany klimatu powieści, która wynikała ze zmiany głównych bohaterów i miejsca akcji – być może dlatego kilka pierwszych rozdziałów czytało mi się dość ciężko i powoli. Na całe szczęście po kilkunastu stronach odprężyłam się i z zaskoczeniem zauważyłam, że jest świetnie. Stało się tak zapewne dlatego że autorka nie wrzuca Czytelnika w sam środek życia Dawida, a powolutku przybliża jego historię i aktualną sytuację, jednocześnie przypominając najważniejsze fakty z jego życia, o których dowiedzieliśmy się w Prawie Mojżesza.
Do mocnych stron autorki należą również bohaterowie, których wykreowała w bardzo staranny, ciekawy sposób. Najważniejsza jest jednak ich dynamika, czyli zmiany, które przechodzą pod wpływem różnych zdarzeń. W Dawidzie tę zmianę widać bardzo wyraźnie. Tamten gniewny nastolatek, który rzucił się z pięściami na Mojżesza po wymówieniu imienia jego siostry prawie w ogóle nie przypomina dojrzałego mężczyzny, który pokonał wiele przeszkód w życiu, walcząc przy tym nie tylko w sposób fizyczny. Millie z kolei zaskoczyła mnie wewnętrzną siłą, którą na pierwszy rzut oka w ogóle po niej nie widać. Wiąże się to z jej historią, która bardzo mnie wzruszyła, a także z tym, że bohaterka jest niewidoma, przez co musiała nauczyć się radzić sobie z pewnymi rzeczami, aby móc funkcjonować normalnie. Amy Harmon cenię za to, że nie pozostawia żadnego bohatera bez przeszłości. Ani jedna postać pełniąca ważną rolę w powieści nie jest człowiekiem bez swojej własnej historii. Każdy skądś przyszedł, każdy ma swój bagaż doświadczeń, każdy ma swoją przeszłość i o tym wszystkim autorka bardzo mocno pamięta, starając się przybliżyć najważniejsze informacje Czytelnikowi. Pokazuje, że absolutnie każdy człowiek ma swój akord, swój dźwięk – swoją pieśń.
Zaskakujący jest również rozwój akcji oraz sama historia. Nagłe zniknięcie Dawida obudziło więcej pytań niż można było przypuszczać, a odpowiedzi na nie można znaleźć tylko wtedy, gdy pozna się całą jego historię. Jednocześnie na kartach Pieśni Dawida autorka opowiada przepiękną historię o miłości, która nie kieruje się samym pożądaniem, jak to najczęściej bywa w powieściach z tego gatunku, a przede wszystkim ogromną troską i pragnieniem opiekowania się kimś, kogo kocha się najmocniej na świecie.
O ile w przypadku Prawa Mojżesza końcówka trochę mnie zawiodła (chociaż książka i tak pozostaje moim małym odkryciem tego roku), tak w Pieśni Dawida dość długo próbowałam ją zrozumieć. Bez wątpienia takie zakończenie książki wprowadziło do całej historii mocną nutę nostalgii, melancholii i smutku, ale również ukazało nieuchronny upływ czasu. Uczyniło to całą powieść trochę smutną, ale przede wszystkim piękną, bo prawdziwą.
Prawo Mojżesza opowiadało o ogromnej sile przebaczenia, miłości i nieakceptacji. Pieśń Dawida to z kolei opowieść o walce, którą każdy człowiek codziennie odbywa sam, stawiając czoła mniejszym lub większym wyzwaniom. To również opowieść o byciu prawdziwym wojownikiem i o tym, że każdy z nas, każdy wojownik, zasługuje na troskę, opiekę i miłość – czasami trzeba na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć dookoła siebie. Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/229-premierowo-piesn-dawida-amy-harmon.html
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-04
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej Georgii, gdzie miał pomagać w codziennych zajęciach. Fascynował ją, ale odrzucał swoją oschłością. Mimo wielu zakazów Georgia zbliżyła się do niego. I to właśnie na zawsze zmieniło jej życie.
Zapowiedź Prawa Mojżesza wzbudziła we mnie bardzo wiele różnych emocji. Najpierw pojawiło się zdziwienie związane z tytułem, który – trzeba przyznać – jest dość ciekawy i oryginalny. Później z kolei kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce; z jednej strony bałam się, że będzie to słaba młodzieżówka z przesłodzonym i wyidealizowanym wątkiem miłosnym, z drugiej strony nie wiedziałam nic więcej o tej powieści, oprócz tego, że główny bohater został znaleziony w koszu. To właściwie zamykało sprawę. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po Prawo Mojżesza, czego absolutnie nie żałuję, bo co jak co, ale takiego czegoś w ogóle się nie spodziewałam.
Początki jednak nie były łatwe. Prolog niewiele mi powiedział, czułam w nim trochę sztuczności i bałam się, że autorka zbyt wiele w nim obiecuje. Później było ciekawiej, chociaż książka wciągnęła mnie do swojego świata dopiero dużo dalej. Niemniej jednak autorka bardzo przyjemnie i fajnie wprowadza Czytelnika do świata Georgii i Mojżesza, który jest bardzo swojski, piękny, kolorowy i ciepły, ale nie brak w nim odcieni szarości, smutku i odrzucenia. Właściwie początek, czyli pierwszych kilka rozdziałów, przypominało mi opowieść – ciekawą, wciągającą, bardzo lekką, która ma w sobie trochę poezji i płynności. Ostrożność w moich uczuciach względem tej książki trwała do połowy powieści, czyli do momentu zakończenia pierwszej części i rozpoczęcia drugiej. Wtedy całkowicie przepadłam w tej historii.
Na pewno nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób rozwinie tę historię. Nic, ale to nic nie obudziło we mnie żadnych podejrzeń, nie kazało zgadywać, co się stanie, jak potoczą się losy bohaterów, jak to wpłynie na ich życie… Każda kolejna strona była jeszcze ciekawsza, a kiedy wszystkie wątki zaczęły idealnie się dopełniać i zazębiać, byłam tak zaskoczona i zszokowana, że resztę pochłonęłam w bardzo, ale to bardzo szybkim tempie. Właściwie to, co mówi opis, jest zaledwie malutkim wstępem do tego wszystkiego, co dzieje się w książce i nie dziwię się, dlaczego jest on taki oszczędny – najmniejszy szczegół zdradzony jeszcze przed lekturą powieści mógłby odebrać przyjemność z poznawania jej, a uwierzcie mi, że warto ją poznać.
To, czego bałam się najbardziej, czyli przesłodzony i wyidealizowany wątek miłosny, okazało się piękną, romantyczną, trochę trudną, ale wzruszającą opowieścią o miłości. Historia Georgii i Mojżesza nie była ani trochę schematyczna i oklepana, a to dlatego, że autorka włożyła w nią mnóstwo uczucia i emocji, tchnęła w nią życie i sprawiła, że sama zaczęłam nią żyć. Wraz z nią autorka porusza temat odrzucenia przez środowisko, nieakceptacji i braku zrozumienia osoby, która tego zrozumienia potrzebowała jak najwięcej. Bohaterowie nie są papierowymi postaciami bez życia, a osobami z krwi i kości, które mają wady i zalety, żywymi i ciekawymi, które pod wpływem wydarzeń zmieniają się, przechodzą swoje wewnętrzne metamorfozy. Ta dynamika postaci sprawia, że historia zyskuje na realności i dowodzi, że Amy Harmon jest utalentowaną pisarką.
Na kilka pozytywnych słów zasługuje również jedyny w swoim rodzaju klimat powieści. Czytelnik wcale nie trafia w sam środek życia ucznia i nastolatka, nie śledzi losów bohaterów w szkole, chociaż kilka momentów właśnie tam ma swoją akcję, ale obserwuje postaci poza tym wszystkim. Spodobało mi się bardzo klimatyczne miejsce akcji, czyli duża farma. Czytelnik otoczony jest płynącą zewsząd swojskością, towarzystwem koni i poczuciem wolności. Spodobało mi się, jak plastycznie i ciekawie Amy Harmon oddała ten właśnie klimat. Przeplata się od z drugim, zupełnie innym klimatem, który pochodzi ze świata Mojżesza – mrocznym, intrygującym, fascynującym, a momentami nawet przerażającym, a to z kolei wiąże się z bardzo interesującym wątkiem dotyczącym tego bohatera, którego również kompletnie się nie spodziewałam, zważywszy na gatunek powieści. Autorka nie poprzestaje na tym, bo w historię Mojżesza i Georgii włącza jeszcze wątek kryminalny, którego rozwiązanie dość mocno mnie zaskoczyło. Wszystko to zebrane w całość sprawiło, że całkowicie przepadłam w świecie przedstawionym, a niektóre momenty z powieści zapisały się w mojej pamięci bardzo mocno.
Autorkę muszę również docenić za sposób poprowadzenia narracji pierwszoosobowej z punktu widzenia Mojżesza. Zawsze mam duże obawy, gdy pisarki piszą z perspektywy chłopaka, gdyż często ta narracja jest przesłodzona, zbyt emocjonalna i wychodzi nienaturalnie. Autorki, które pochwaliłam za ten element – za sukces w tej dziedzinie – mogę policzyć na palcach jednej ręki. Amy Harmon na szczęście właśnie do nich należy. W narracji Mojżesza ani razu nie spotkałam się z wyolbrzymieniami, przesadną emocjonalnością i słodyczą, a muszę zaznaczyć, że ten bohater dość często na dłuższy czas przejmuje stery w powieści, wobec czego nieumiejętne poprowadzenie narracji przez autorkę mogłoby być fatalne w skutkach dla całej historii.
Jedynym, ale dość poważnym minusem Prawa Mojżesza jest zakończenie. Cała historia jest bardzo wzruszająca – jest to pierwsza książka, nad którą od bardzo dawna uroniłam łzę, a nawet dwie – a pomysłowość Amy Harmon bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, w jaki sposób książka się kończy. Na miejscu autorki całkowicie zrezygnowałabym z ostatniego rozdziału. Dlaczego? Bo jasno zamyka on historię i nie daje Czytelnikowi możliwości puszczenia wodzy wyobraźni. Ponad to przedostatni rozdział kończy się w bardzo jasny, wzruszający sposób, który nie zostawia żadnych wątpliwości, a jednocześnie pozwala Czytelnikowi snuć swoje wizje i takie zakończenie byłoby moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Byłam zafascynowana, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału. Nie mogę powiedzieć, że jest on zły, bo absolutnie nie jest, ale klimatem dość mocno odbiega od całej historii, co trochę zniszczyło nastrój. Ale to nie jest żaden powód, aby nie sięgnąć po tę książkę!
Prawo Mojżesza to książka tak piękna, że mogłabym o niej mówić dniami i nocami, choć wątpię, aby słowa mogły wyrazić mój zachwyt. Nad tą książką trzeba posiedzieć, pomyśleć, podenerwować się, zachwycić się, zapłakać i zaśmiać. Historia Georgii i Mojżesza wdarła się do mojego świata i chyba przez długi czas w nim zostanie. Takiej książki po prostu szukałam od dawna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/228-prawo-mojzesza-amy-harmon.html
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej...
2016-09-11
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów polskiej muzyki rockowej ostatnich lat. Traktuje nie tylko o tym, co dzieje się na scenie, ale i poza nią. Dowiesz się z niej m.in., dlaczego Kuba Kawalec przestał trenować boks, czy Paweł Małaszyński jest prawdziwym buntownikiem, dlaczego Tymon Tymański coraz częściej narzeka, czy Krzysztof Grabowski jest malkontentem… A przede wszystkim – przeczytasz o prawdziwej pasji, czyli muzyce, która stanowi inspirację do życia.” (opis książki).
Z muzyką rockową związana jestem od dziecka. Mając zaledwie pięć, sześć lat już razem ze starszym bratem słuchałam takich zespołów jak Rammstein, Muse czy Franz Ferdinand. Wraz z upływem kolejnych lat mój gust trochę się zmieniał, ponieważ później przyszły czasy starego rocka (Pink Floyd, Led Zeppelin, Rainbow, Deep Purple), a w ostatnim czasie całkowicie zafascynowała mnie polska scena rockowa. Zawsze jednak pozostawałam w tym gatunku muzycznym, ponieważ w nim czuję się najlepiej. Kuba Kawalec, Michał Wiraszko, Krzysztof Grabowski i Maciej Wasio – widząc te imiona i nazwiska wiedziałam, że nie mogę przegapić tej książki! Koncerty to genialna rzecz, ale możliwość poznania ulubionych muzyków od tej strony całkowicie mnie kupiła.
Zacznijmy od tego, że Rock & Talk to zbiór wywiadów, a wiadomo, że jeśli jest wywiad, to są i pytania. W rozmowach Martyny Walczak z gwiazdami to właśnie one najbardziej mi się spodobały. Były bardzo konkretne, a jednocześnie nie ograniczały się co do jednego tematu i pozwalały na rozbudowanie swojej wypowiedzi. Ciekawe również było zadawanie tych samych pytań kilku muzykom, między innymi dotyczących talent show. W ten sposób Czytelnik może poznać różne stanowiska gwiazd oraz ich spojrzenie na podobne kwestie. Nie ukrywam, że w trakcie lektury Rock & Talk zostałam zaskoczona niejedną odpowiedzią. Dowodzi to temu, że jednak nie do końca znałam swoich ulubionych muzyków.
Rozmowy autorki z muzykami są pełne swobody. Nie ma sztywności, nie ma nieprzyjemnych, krępujących pytań, a jest za to dużo śmiechu i całkowitego wyluzowania. Ta swoboda w rozmowach sprawia, że Czytelnik może poznać swoich ulubionych muzyków od prywatnej strony, ale nie tej nachalnej, która budzi później plotki i fałsze. Każdy sam decyduje, ile i jakie informacje chce przekazać, co jest absolutnie szanowane. Nie ma tutaj żadnego drążenia i natarczywego dopytywania o szczegóły, gmerania w przeszłości i doszukiwania się dziury w całym. To całkowicie obudziło moje zaufanie do autorki.
Książka ta traktuje przede wszystkim o muzyce. Jeśli więc jesteście zainteresowani procesem powstawania utworów, historiami związanymi z niektórymi piosenkami, sceną muzyczną od tej drugiej strony, która na chwilę pozwala zajrzeć nam za kulisy, nagrywaniem płyt i pracą związaną z tym wszystkim, koncertami, twórczą niemocą i weną oraz inspiracjami, ta pozycja jest idealna. Muzyka łączy ludzi, więc dowiecie się również o relacjach muzyków z innymi rockowymi gwiazdami, przyjaźniach, o ich wspólnych przeżyciach i projektach oraz o początkach, które nie zawsze były łatwe.
Wielu muzyków, z którymi przeprowadzono wywiad w tej książce, również dla mnie jest ogromną inspiracją. Ich muzyka towarzyszy mi każdego dnia i buduje moją rzeczywistość. Widząc zapowiedź tej książki miałam w głowie wspomnienia wszystkich koncertów, na jakich byłam i natychmiast zapragnęłam dowiedzieć się więcej o ludziach, których uwielbiam i podziwiam. Jednocześnie chylę czoła przed Martyną Walczak za pracę, którą włożyła w powstanie tej książki, bo domyślam się, ile czasu zajął proces tworzenia. Zdaję sobie również sprawę z tego, ile radości mogła przynieść możliwość przeprowadzenia takiego wywiadu!
Jeśli jesteście zakręceni na punkcie rocka, koniecznie sięgnijcie po Rock & Talk. Bardzo cieszy mnie to, że w Polsce mamy tylu wspaniałych muzyków, którzy swoją twórczością chcą przekazać konkretne rzeczy. Wywiady są bardzo ciekawe, wciągające, a odpowiedzi gwiazd nieraz wywoływały u mnie uśmiech na twarzy. Całość prezentuje się fantastycznie. A samej autorce należą się brawa!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/227-premierowo-rock-talk-martyna-walczak.html
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów...
2016-08-15
2016-08-09
2016-08-01
2016-07-18
Największą zagadką dla Echo Emerson jest wieczór, podczas którego na zawsze zmieniło się jej życie. Z wesołej, lubianej i popularnej dziewczyny o wielkim talencie zmieniła się w outsiderkę z bliznami na rękach. Na terapii u szkolnego psychologa poznaje Noaha: chłopak o złej sławie, skrywającego pod maską obojętności i wyluzowania swoje problemy, którym chce stawić czoła za wszelką cenę.
Ich krótkie spotkanie przerodzi się w znajomość, która postawi przed Echo ważne pytanie: ile jest w stanie zaryzykować dla chłopaka będącego w stanie pokazać jej, czym jest prawdziwa miłość?
Sięgając po powieść Katie McGarry nie oczekiwałam wiele – czułam i byłam pewna, że pod zagadkowym opisem nakreślającym sytuację Echo kryje się jeden z licznych romansów, w którym obiecujący wątek owiany aurą tajemniczości może nie spełnić moich oczekiwań. Prawda jednak była taka, że pomiędzy „cięższymi” powieściami potrzebowałam lekkiej, niezobowiązującej historii, która pozwoli mi oderwać się od rzeczywistości. Ku memu zaskoczeniu tam, gdzie nie oczekiwałam wiele, autorka pokazała swoje możliwości, a z kolei wątki, o które niespecjalnie się martwiłam, wypadły nie do końca tak, jak sobie je wyobrażałam.
Warto jednak zacząć od pozytywnych elementów powieści, czyli tych, które najbardziej mnie zaskoczyły. Mając za sobą wiele podobnych romansów, gdzie potencjał nie został wykorzystany tak jak trzeba, byłam pewna, że wspomniane w opisie problemy Echo i Noaha okażą się kiepsko rozwiniętymi wątkami, jedynie napomkniętymi gdzieś między scenami do bólu słodkimi od unoszącej się w powietrzu miłości. Tutaj zostałam bardzo, bardzo mile zaskoczona. Po pierwsze: owe tragiczne wydarzenia nie są opisywane już na pierwszych stronach, a opowiadane bardzo powoli, w swoim tempie i odkrywane z każdą kolejną stroną. Po drugie: to powolne tempo odpowiedzialne jest za budowanie właściwego napięcia i nastroju w powieści. Z tym faktem wiąże się również punk trzeci, czyli to, że autorka w dosyć nieprzewidywalnych momentach zaskakuje Czytelnika kolejnymi odkryciami bohaterów. Konsekwencje wydarzeń z przeszłości towarzyszą im praktycznie cały czas, ale powieść nie skupia się tylko na rozwiązywaniu problemu, ale również na składaniu pojedynczych elementów przeszłości w całość. Koniec końców w punkcie kulminacyjnym byłam pozytywnie zaskoczona obrazem, który autorka tworzyła przez całą powieść. Problemy Echo i Noaha nie okazały się banalnymi opowiastkami, a historiami, które wywoływały wzruszenie, złość, smutek i wiele innych emocji. Uważam, że Katie McGarry świetne podołała temu zadaniu.
Drugą mocną stroną powieści jest nieszablonowe zakończenie, które na szczęście nie ociekało słodyczą. Właściwie taki obrót spraw i końcowe decyzje bohaterów zaskoczyły mnie – rzecz jasna pozytywnie. Byłam zadowolona z tego, że autorka nie poszła na łatwiznę, a faktycznie ciekawie i nieszablonowo zakończyła historię bohaterów. Dobre zakończenie utkwiło w mojej pamięci, a co za tym idzie – sprawia, że miło wspominam tę książkę.
Niestety nie obyło się również bez minusów, w dodatku w miejscu, gdzie najmniej się ich spodziewałam. Sięgając po Przekroczyć granice byłam pewna, że wątek miłosny będzie stanowił dobrą i mocną stronę powieści. Zdziwiłam się więc, gdy nie do końca spasowała mi relacja Echo i Noaha, która moim zdaniem rozwijała się zbyt szybko i momentami wydawała się bardzo sztuczna oraz przesłodzona. Nie kupowałam tego. Podobało mi się wszystko, co działo się do momentu nagłego rozwoju znajomości tej dwójki – później obserwowaniu poczynań bohaterów towarzyszyło mi niezadowolenie.
Postacie również nie należą do najmocniejszych stron. O ile podobała mi się metamorfoza Echo, jej przemiana i zachowanie w niektórych sytuacjach, tak do Noaha – typowego bad boya – podchodziłam bardzo sceptycznie. Doceniałam jego działania zmierzające ku rozwiązaniu jego własnych, prywatnych problemów, ale nie ukrywam, że głównie nie podobała mi się aura wokół tej postaci stworzona przez autorkę.
W tym miejscu pojawił się również zaskakujący element, który od samego początku nie przypadł mi do gustu. Pomijam papierowość i nijakość drugoplanowych postaci (zawsze – z nielicznymi wyjątkami – ubolewam nad tym faktem w tego typu literaturze), ale dużo bardziej uderzyła we mnie dziwna hierarchia, którą wyznaczało miejsce przy stoliku w szkolnej stołówce. Nie był to ledwie zauważalny podział na różne grupy między uczniami, a po prostu nienaturalny, sztuczny wyznacznik poziomu popularności i szacunku. Zachowanie niektórych bohaterów było przy tym równie głupie i sztuczne.
Pomimo tych minusów Przekroczyć granice okazała się powieścią całkiem przyjemną i ciekawą. Losy bohaterów są złożone i interesujące, ale mimo to książka nie traci swojej odprężającej lekkości, dlatego można ją pochłonąć w krótkim czasie. Moim zdaniem autorka poradziła sobie dobrze. Dla wymagającego Czytelnika historia Noaha i Echo może okazać się trochę słaba, jednak jeśli szukacie czegoś lekkiego, ale wciągającego, Przekroczyć granice będzie dobrym wyborem.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/07/223-przekroczyc-granice-katie-mcgarry.html
Największą zagadką dla Echo Emerson jest wieczór, podczas którego na zawsze zmieniło się jej życie. Z wesołej, lubianej i popularnej dziewczyny o wielkim talencie zmieniła się w outsiderkę z bliznami na rękach. Na terapii u szkolnego psychologa poznaje Noaha: chłopak o złej sławie, skrywającego pod maską obojętności i wyluzowania swoje problemy, którym chce stawić czoła za...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-18
2016-06
Pocztówkowo idealna wyspa Jar to nie tylko świetnie miejsce dla turystów i wczasowiczów. W tym miejscu toczy się również zwykłe życie mieszkańców pięknej wyspy i tam też splatają się losy trzech dziewcząt kończących naukę w liceum. Pomimo młodego wieku każda z nich na swój sposób poznała już gorycz zawodu: zdradę zaufania, okrucieństwo i karygodne traktowanie. Zrealizowanie swojego planu zemsty w pojedynkę jest bardzo trudne, ale w trójkę o wiele łatwiej. Wtedy wszystko jest możliwe.
Już od samego początku, czyli szybkiego rzutu okiem na okładkę i równie szybkiego zapoznania się z opisem, można odnieść wrażenie, że Ból za ból jest książką lekką, a mimo swojej tematyki również prostą – w sam raz na wakacje czy odpoczynek od cięższych lektur. Z takim właśnie nastawieniem i z ogromną ciekawością sięgnęłam po powieść Jenny Han i Siobhan Vivian, bo co jak co, ale byłam bardzo zaintrygowana pomysłem autorek oraz rozwojem akcji. Nie przygotowałam się jednak na to, że prostota może zamienić się w bylejakość, a obiecująca odstresowanie i relaks książka – w kilkudniowe ciągłe załamywanie rąk.
Warto jednak najpierw zaznaczyć, że nie od samego początku było źle. Właściwie to kilka pierwszych rozdziałów, w których poznajemy główne bohaterki – Mary, Kat i Lillię – są bardzo ciekawe i całkiem przyjemnie napisane. Wiąże się to również z faktem, że autorki bardzo fajnie ukazują życie dziewcząt i zgrabnie wprowadzają Czytelnika do stworzonego przez nie świata. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że już od pierwszych stron poczułam przyjemny klimat końca lata, na myśl przyszły wakacyjne wspomnienia, a wszystko to dzięki ładnemu opisowi miejsca akcji, czyli intrygującej wyspy Jar.
Niestety później mijały kolejne strony, przechodziłam z rozdziału do rozdziału, ale nic się nie działo. Parę razy doszło do spotkania bohaterek, ale nie kończyły się one w żaden sensowny sposób. Nagromadziło się wielu nowych bohaterów, ale okazali się oni bardzo papierowi i nijacy, pokazywali się dosłownie na chwilę i równie szybko, w bardzo dziwny sposób znikali ze scen z ich udziałem. Właściwie wiele epizodów z drugoplanowymi postaciami nie miało w ogóle żadnego sensu ani logiki. Sceny zazdrości czy inne elementy mające na celu ożywić akcję były tak dziwnie skonstruowane i kiepsko przedstawione, że czasami trudno było mi się połapać w bieżących wydarzeniach.
Spora ilość drugoplanowych postaci, ich papierowość i chwilowość sprawiły, że kiedy autorki próbowały ukazać Czytelnikowi związki między bohaterami, ich wspólne historie i momenty, w których doszło do rozłamów znajomości, zrobił się jeden, wielki chaos. W ten sposób gubiłam się wśród postaci i czasami trudno mi było poskładać wszystko w jedną całość. Wynika to za pewne z tego, że autorki nie przyłożyły się do wykreowania interesujących, ciekawych, żywych i autentycznych postaci, akcję książki zapychały bezsensownymi epizodami i przeskakiwały z jednej historii do drugiej szybciej niż Czytelnik zauważył.
Do wszystkich minusów dochodzi jeszcze jeden, czyli akcja. Nie mogę powiedzieć, że była nudna czy powolna, bo ciągle coś się działo, chociaż dla samej historii niektóre epizody nie miały chyba większego sensu. Chodzi o to, że nim autorki przeszły do sedna sprawy, musiało minąć dużo czasu, dużo rozdziałów i dużo stron, a kiedy już zauważyłam, że faktycznie dzieje się to, na co czekałam od samego początku, zdziwiłam się i pomyślałam: „Jestem już w jednej trzeciej książki i dopiero teraz zaczyna się akcja właściwa?”.
Ból za ból to powieść, której potencjał nie został w ogóle wykorzystany. Pomysł był bardzo ciekawy, byłam bardzo zainteresowana losami dziewcząt i naprawdę chciałam wciągnąć się w tę historię, ale po prostu nie mogłam. Problem tkwi w tym, że autorki w ogóle nie przyłożyły się do swojego zadania, a pole do popisu było ogromne. Ucierpiały na tym akcja, postacie i pomysł. Praktycznie jedynymi plusami książki są ładna okładka i lekki, młodzieżowy język.
Mnie osobiście powieść nie przypadła do gustu. Nie oznacza to jednak, że Wam ją odradzam. Jeśli nie przeszkadzają Wam powyższe minusy i nie oczekujecie porywającej historii roku, to śmiało możecie sięgać po Ból za ból. Jeśli jednak jesteście Czytelnikami wyczulonymi na takie elementy, historia Mary, Kat i Lillii może stać się dla Was ogromnym czytelniczym zawodem.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/07/222-bol-za-bol-jenny-han-siobhan-vivian.html
Pocztówkowo idealna wyspa Jar to nie tylko świetnie miejsce dla turystów i wczasowiczów. W tym miejscu toczy się również zwykłe życie mieszkańców pięknej wyspy i tam też splatają się losy trzech dziewcząt kończących naukę w liceum. Pomimo młodego wieku każda z nich na swój sposób poznała już gorycz zawodu: zdradę zaufania, okrucieństwo i karygodne traktowanie. Zrealizowanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06
2016-03-22
Rok 1943. W ogarniętym wojną Rzymie dochodzi do spotkania dwóch kobiet. Chiara Ravello ucieka z okupowanego miasta; druga zostaje zapędzona na ciężarówkę, która ma wywieźć Żydów do obozu zagłady. Spotkanie to odmienia całe życie Chiary, bo w ułamku sekundy podejmuje decyzję, aby uratować życie małego chłopca.
Wojna mija, a Chiara wiele lat później układa sobie samotnie życie w wielkim Rzymie. Tylko raz na czas powracają wspomnienia o uratowanym chłopcu. Jednak telefon od pewnej nastolatki znów namiesza w życiu Chiary.
Rzymski poranek Virginii Baily zainteresował mnie na długi czas przed polską premierą. Wiadomość o ukazaniu się tej powieści w Polsce bardzo mnie ucieszyła, dlatego bez wahania sięgnęłam po historię Chiary, która – miałam nadzieję – zawładnie moim czytelniczym światem. Będąc już po zakończeniu przygody z tą lekturą mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony opowiedziana przez autorkę historia zachwyciła mnie swoim pięknem, a z drugiej mam pewne zastrzeżenia do całokształtu.
Największym minusem Rzymskiego poranka jest niestety tempo akcji. Rozwija się ona bowiem bardzo, bardzo powoli. Nie licząc kilku momentów, które ją ożywiły, to samo wprowadzenie do historii oraz do życia Chiary, ukazanie jej sytuacji jako młodej kobiety i już później starszej damy trwa naprawdę spory kawałek. Niestety przez wolne tempo akcji automatycznie czytanie książki szło mi dużo wolniej, niż zwykle. I nie chodzi o to, że powieść jest nudna jak flaki z olejem, bo to nieprawda, ale o to, że autorka może zbyt mocno skupiła się na szczegółach oraz na przemyśleniach głównej bohaterki.
Z wolnym tempem akcji wiąże się również tajemniczy chłopiec uratowany przez Chiarę, jego życie i dalsze losy. Daniele to bohater tak mocno owiany tajemniczością, że aż w pewnym momencie stała się ona po prostu uciążliwa. Na początku było to całkiem interesujące, wciągające i faktycznie tajemnicze, ale im dalej w las, tym było gorzej. Co jakiś czas autorka odkrywa przed Czytelnikiem malutkie kawałeczki życiorysu Daniele, ale nie wiem, czy są one aż tak istotne. Na pewno pozwoliły mi w jakikolwiek sposób wyobrazić sobie tę postać, ale nie byłam szczególnie zadowolona z tych zaledwie drobnych urywków.
Na szczęście Rzymski poranek ma również trochę dobrych stron. Do plusów bez wątpienia zalicza się dokładność autorki w odzwierciedleniu sytuacji ludzi w czasie II wojny światowej. W tej kwestii byłam bardzo zadowolona, bo wyraźnie było widać starania Virginii Baily. Dzięki temu tło historyczne jest ciekawe i nadaje powieści sens, a w historię Chiary wkrada się nutka melancholii, zadumy, a także charakterystyczny dla tego czasu strach i niepokój.
Samej autorce mogę pozazdrościć stylu. Jest on prosty, ale w tej prostocie nie ma żadnej banalności i bylejakości. Momentami ma w sobie trochę poetyckości, co czyni go bardzo interesującym. W połączeniu z czasami mrożącymi krew w żyłach wydarzeniami sprawia, że są ukazane w jasny, klarowny sposób, bez niepotrzebnego utrudniania odbioru.
Dużym zaskoczeniem dla mnie było wprowadzenie postaci, których w ogóle nie spodziewałam się spotkać w tej powieści. Wraz z wkroczeniem do powieści Marii akcja przenosi się w inne miejsce i sprawia, że w swym powolnym tempie staje się ciekawsza. Wraz z tą bohaterką powstaje niejako drugi wątek, który w ciekawy sposób łączy się z głównym problemem powieści.
Ostatnim mocnym elementem Rzymskiego poranka są dobrze wykreowane postaci. Ucieszyło mnie to, że bohaterowie nie są papierowi i schematyczni, a bardzo dobrze ukazani. Najważniejsze cechy ich charakterów są mocno wyeksponowane. W tej kwestii autorka spisała się na medal. Uniknęła sztuczności, dając Czytelnikowi możliwość spotkania z naprawdę ciekawymi osobami.
Pomimo dwóch minusów, które niestety cały czas przeszkadzały mi w trakcie czytania książki, Rzymski poranek jest powieścią, którą i tak zapamiętam bardzo pozytywnie. Ta historia dziejąca się na przestrzeni kilkudziesięciu lat ma w sobie wielkie piękno. Nie każdemu autorowi udaje się takie piękno osiągnąć w swojej powieści. Virginia Baily należy do tych, którzy w tej kwestii osiągnęli sukces. Bez wątpienia jest to powieść dla tych, którzy są cierpliwi – jeśli lubicie powieści, których akcja nie porywa, nie wciąga i nie pędzi do przodu na złamanie karku, a wręcz emanuje spokojem, Rzymski poranek na pewno przypadnie Wam do gustu. Jeśli jest jednak odwrotnie, radziłabym dwa razy zastanowić się, nim sięgnięcie po tę lekturę. Ja osobiście i tak będę wspominać ją bardzo miło.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/06/221-rzymski-poranek-virginia-baily.html
Rok 1943. W ogarniętym wojną Rzymie dochodzi do spotkania dwóch kobiet. Chiara Ravello ucieka z okupowanego miasta; druga zostaje zapędzona na ciężarówkę, która ma wywieźć Żydów do obozu zagłady. Spotkanie to odmienia całe życie Chiary, bo w ułamku sekundy podejmuje decyzję, aby uratować życie małego chłopca.
Wojna mija, a Chiara wiele lat później układa sobie samotnie...
2016-06-16
2016-03-09
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach zastanawiałam się, czy ta krótka, zaledwie trzystustronicowa historia wciągnie mnie, jak wielu innych Czytelników, czy też uczyni niezadowoloną, zawiedzioną czytelniczką. Jeśli wciągnie, to czym zachwyci (oprócz okładki)? Jeśli nie, to czym odrzuci? Pytania stale się mnożyły, sceptycznie podejście nie malało nawet podczas czytania tej książki, aż w końcu dotarłam do końca i poznałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Całkiem ciekawy prolog nakreśla nam motywy zapowiedzianej w opisie podróży Avy w przeszłość. Przybliża też samą bohaterkę oraz jej sytuację, jako dziewczyny ze skrzydłami, którą ludzie uważają za anioła lub boski znak. Następnie wraz z bohaterką lądujemy na początku XX wieku we Francji, gdzie Ava zaczyna snuć historię o swojej prababce, jej losach, o losach swojej babci w Ameryce, o historii matki… Wszystko to trwa całkiem długo, ponieważ zajmuje ponad sto stron, a – jak wspomniałam wcześniej – książka ma ich zaledwie trzysta. Pomimo tego, że książkę czytało mi się całkiem przyjemnie, a niektóre rzeczy, o których wspomnę w następnych akapitach, mocno mnie zaskakiwały, cały czas zadawałam sobie pytanie: kiedy autorka w końcu przejdzie do sedna sprawy? Co prawda im bliżej czasów współczesnych Avie, tym ciekawiej, ale to oczekiwanie na główną bohaterkę trochę mnie nużyło. I wiecie co? To oczekiwanie naprawdę się opłaciło, a doceniłam je dopiero wiele stron później, gdy wszystkie elementy układanki, tak starannie przygotowywane i opisywane przez autorkę, wskakują na swoje miejsce i tworzą jedyny, niepowtarzalny świat, w którym żyje główna bohaterka. Naprawdę, z ręką na sercu mówię Wam – nie zrażajcie się długim wstępem. To wszystko jest tak zaplanowane, że potem będziecie zaskoczeni do potęgi entej.
Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że powieść pani Walton wymyka się spod wszelkich szablonów i schematów. Właściwie aż do samego końca nie wiedziałam, czego mam się spodziewać na kolejnych stronach. Każdy rozdział był zagadką, każda postać zaskakiwała w inny sposób, każdą pokochałam na inny sposób i każda była do bólu oryginalna i charakterystyczna. Pani Walton poprzez swoich bohaterów i ich losy potwierdza najprawdziwsze prawdy o ludziach. Do tego dochodzi wszechobecna groteska, baśniowość i realizm magiczny, który stanowi codzienny, normalny porządek dnia – przecież to nic dziwnego dla matki Avy, że córka ma skrzydła. Spodziewajcie się bardzo dziwnych elementów dnia codziennego bohaterów, a także równie nietypowych zwrotów akcji. Właściwie nie cała akcja, a niektóre, wybrane wydarzenia są tutaj najistotniejsze. Jeśli więc spodziewacie się logicznej, wartkiej akcji, to musicie odłożyć te oczekiwania na bok.
Zaskakujący jest również obraz rodziny Avy – rodziny szalenie oryginalnej i ciekawej, nietypowej i dziwnej, ale też spowitej smutkiem, który każdy z członków chowa w swoim sercu i o którym zwykle się nie mówi. Niektórym na samym końcu udaje się odnaleźć szczęście, niektórym nie. Rozwiązania ich problemów często są bardzo proste, a w tej niesamowitej prostocie można odnaleźć bardzo ważne mądrości i morały, które autorka chce przekazać swoim Czytelnikom. Dzięki nim zwraca uwagę na kwestie stanowiące istotne elementy życia człowieka. Bez wątpienia Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to książka bardzo mądra.
O powieści Leslye Walton mogłabym pisać przez długi, długi czas, wychwalając ją pod niebiosa za jej geniusz, nieszablonowość i oryginalność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że historia Avy jest na tyle osobliwa – jak sugeruje sam tytuł – że nie każdemu może przypaść ona do gustu. Bardzo sceptyczne podejście sprawiło, że zauważenie pewnych zalet było zdecydowanie łatwiejsze, niż gdybym nastawiła się pozytywnie. Jak powszechnie wiadomo, ilu Czytelników, tyle opinii, dlatego podczas sięgania po książkę radziłabym zachować lekką ostrożność.
Sam punkt kulminacyjny i koniec były dla mnie szokiem. W tym całym zaskakiwaniu Czytelnika i nieszablonowości nie wiedziałam, że autorka tak wciśnie mnie w fotel na ostatnich stronach. Po próbach przemyślenia zakończenia książki wciąż stoję w tym samym miejscu i śmiem nawet twierdzić, że jest ono dla mnie sporą zagadką. I chyba długo nią pozostanie, a przynajmniej do czasu kiedy dorwę jakiegoś Czytelnika tej powieści i przedyskutuję z nim ten nagły zwrot.
Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to historia, w której groteska oraz realizm magiczny przeplatają się non stop i tworzą zwykłą, normalną codzienność bohaterki. Każda postać tej nieszablonowej, pięknej książki jest oryginalna i każda zmaga się ze swoją przeszłością, a ślad tej przeszłości widać w ich życiu na co dzień. Duchy, przepowiednie, pióra, złamane serce to zaledwie początek tego, co czeka na Was na stronach powieści. Wciąż tkwię w głębokim szoku po zakończeniu powieści i chyba nie chcę jeszcze z niego wychodzić, bo im dłużej w nim pozostanę, tym dłużej będę w świecie Avy – w lat 50-tych XX wieku, baśniowym, magicznym i w całym swoim smutku naprawdę pięknym.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/218-osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach...
więcej mniej Pokaż mimo to
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje rozpoczynali nowy rozdział w swojej historii, jednak koniec powieści zbliża się wielkimi krokami, a szczęśliwe zakończenie pozostaje tylko odległym marzeniem.
Obok książki Colleen Hoover nigdy nie mogę przejść obojętnie. Niezależnie od tego, czy jestem pozytywnie do niej nastawiona, czy też nie, muszę po nią sięgnąć i koniec kropka. Po miłych wspomnieniach związanych z Hopeless i Maybe someday oraz po dość mieszanych uczuciach względem Ugly love i Never never kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Co teraz, na wstępie, mogę powiedzieć o November 9? Było dobrze – zdecydowanie lepiej niż przy Never never – ale z kilkoma małymi zastrzeżeniami i lekkim niedosytem.
Zacznijmy od tego, że bardzo spodobał mi się pomysł na powieść. Pod tym względem zawsze mogę liczyć na Colleen Hoover i wiem, że uwielbia ona zaskakiwać Czytelników najróżniejszymi zwrotami akcji. W November 9 bohaterowie spotykają się tylko raz w roku i jak łatwo można się domyślić – do spotkania dochodzi każdego 9 listopada. Okoliczności ich poznania się również były zaskakujące i ciekawe, chociaż na początku bardzo sceptycznie podeszłam do tego pomysłu. Po przybliżeniu nam historii Bena, która w tej kwestii odgrywa kluczowe znaczenie, wciąż z przymrużonym okiem patrzyłam na ten element powieści. I tutaj pojawił się pierwszy mały problem najnowszej powieści pani Hoover.
Polega on na tym, że pomimo swej lekkości, prostoty i piękna powieść jest bardzo nierealna. Ciężko mi było przenieść tę właśnie historię do prawdziwego życia: nie twierdzę absolutnie, że coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć, ale rozwój niektórych wydarzeń i ich przebieg są momentami tak bardzo oderwane od rzeczywistości, że to aż raziło w oczy. Myślę, że Colleen Hoover trochę za bardzo przesadziła z romantyzmem. Zbyt mocno wyidealizowała niektóre elementy. Owszem, jest to bardzo piękne i myślę, że niejedna Czytelniczka chciałaby przeżyć taką historię jak Fallon i Ben, ale zbyt duża dawka romantyzmu w moim przypadku trochę zniekształciła obraz i ogólny odbiór powieści.
W tym miejscu muszę również wrócić do samego pomysłu na fabułę. Bardzo spodobała mi się wizja corocznych spotkań Bena i Fallon, którzy widzą się tylko i wyłącznie tego konkretnego dnia, nie utrzymując ze sobą kontaktu na co dzień. Czekałam na to, jak autorka pokaże te wszystkie emocje towarzyszące bohaterom podczas kolejnych spotkań i rozstań, zmiany w ich życiu zachodzące podczas tych długich przerw, również zmiany w nich samych… no i niestety zawiodłam się. Każda część to po prostu kolejne spotkanie. Pomiędzy nimi nie ma nic, co jakoś wypełniłoby czas oczekiwania, dodało historii trochę emocji, spotęgowałoby nastrój i wpłynęło na klimat. Kończy się jedno spotkanie – dwie strony dalej zaczyna następne, tyle że rok później. Bohaterowie po prostu opowiadają sobie, co działo się przez te dwanaście miesięcy, ale Czytelnik tego niestety nie czuje.
Oczywiście nie oznacza to, że ich życie stoi w miejscu – niektóre spotkania wiszą na włosku, nie wiadomo, czy w ogóle się odbędą, ich zakończenia również nie zawsze są wesołe i piękne, a sami bohaterowie muszą zmierzyć się z ciężkimi chwilami, wydarzeniami i stratą pewnych osób. Nie pomyślcie sobie, że November 9 to tylko romantyczne, przesłodzone spotkania. Na światło dzienne wychodzą różne, najczęściej niezbyt przyjemne fakty. Colleen Hoover zadbała o Czytelników i nie pozwoliła, aby życie bohaterów było nijakie – za każdym bohaterem kryje się inna historia. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, co autorka przygotowała dla nas, ponieważ kolejny raz udowodniła, że kombinowanie i zaskakiwanie to jej mocna strona. Tutaj również przygotujcie się na bardzo ciekawy rozwój pewnych wątków.
Poza tym to przecież dobrze nam znana Colleen Hoover – przy jej książkach zawsze można odpocząć, odprężyć się i zapomnieć o świecie. Historia Bena i Fallon pomimo małych minusów bardzo wciąga, a ja sama dałam się porwać tej powieści i nie żałuję, bo przeżyłam bardzo fajną przygodę.
November 9 to książka dobra. Ma kilka minusów, o których wspomniałam, ale oprócz tego jest przyjemną lekturą na coraz to dłuższe wieczory. Tak jak inne książki Hoover, tą również czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Mnie osobiście zapewniła dużo przyjemności i pozwoliła oderwać się od rzeczywistości. Czy polecam? Oczywiście! November 9 będzie świetnym wyborem, jeśli szukacie książki pięknej, wciągającej, ale lekkiej.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/230-przedpremierowo-november-9-colleen.html
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje...
więcej Pokaż mimo to