-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-08
2022-12
Nigdy bym nie przypuszczała, że "Soliaris" zamykające mój czytelniczy rok 2022 okaże się bezwzględnie najlepszą książką, jaką przeczytałam w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie jestem pewna, czy nie jest to najlepsza książka, jaką w ogóle kiedykolwiek przeczytałam.
W zasadzie trochę trudno mi w to uwierzyć - "Solaris" ma już kilka dekad: język tej powieści się trochę postarzał, postarzały się opisane w niej technologie, ale to, co świadczy o klasie tej książki, spokojnie przetrwa drugie tyle.
Nie wiem, czy to bardziej rozdzierająca historia miłosna, traktat filozoficzny czy niezwykły, olśniewająco oryginalny sposób na to, aby zmierzyć się z pytaniami o samą istotę człowieczeństwa.
Wiem tylko, że po tej książce żadne sci-fi nie będzie tym samym: zawsze gdzieś tam z tyłu głowy będzie mi pobrzmiewała ta Lemowska próba zdefiniowania istot obcych człowiekowi, działających na zasadach dla nas niezrozumiałych i w sposób permanentnie nam obcy.
Jest o czym myśleć.
Nigdy bym nie przypuszczała, że "Soliaris" zamykające mój czytelniczy rok 2022 okaże się bezwzględnie najlepszą książką, jaką przeczytałam w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie jestem pewna, czy nie jest to najlepsza książka, jaką w ogóle kiedykolwiek przeczytałam.
W zasadzie trochę trudno mi w to uwierzyć - "Solaris" ma już kilka dekad: język tej powieści się trochę...
2022-08
Przyznam się: nie czytałam Schulza w szkole: nie był lekturą, a ja jakoś nie wpadłam na to, żeby chociaż sprawdzić, cóż to jest za książka. Zmarnowałam dobre 15 lat życia bez znajomości tego zbioru opowiadań.
"Sklepy cynamonowe" przypominają mi dość mocno Prousta i jest to duży komplement, ale Prousta bardziej dekadenckiego, mrocznego, subtelnie zaprawionego rozkładem i zepsuciem, groteską i szaleństwem, nieoczywistą erotyką.
Inna rzecz, że prawdopodobnie byłoby mi obojętne, o czym dokładnie pisałby Schulz - to ten typ pisarza, który nie zmusza języka do mozolnego opisywania rzeczywistości, tylko dotyka pióra, a magia dzieje się sama. W pewnej chwili przyłapałam się, że czytam z rozdziawioną buzią kilka razy to samo zdanie, jednocześnie czarodziejsko piękne i naturalne jak oddech.
Plus nieopisana gratka dla flaneura - wydawało mi się, że nic mnie już nie zaskoczy, ale "Ulica krokodyli" jest prawdopodobnie najlepszym miejskim passusem w polskiej literaturze.
Jeśli ktoś chciałby mnie przekonać, że jest inaczej, z rekomendacjami gorąco zapraszam na priv.
Przyznam się: nie czytałam Schulza w szkole: nie był lekturą, a ja jakoś nie wpadłam na to, żeby chociaż sprawdzić, cóż to jest za książka. Zmarnowałam dobre 15 lat życia bez znajomości tego zbioru opowiadań.
"Sklepy cynamonowe" przypominają mi dość mocno Prousta i jest to duży komplement, ale Prousta bardziej dekadenckiego, mrocznego, subtelnie zaprawionego rozkładem i...
2022-07
Ależ ja miałam ochotę na takie czytadło! No jak mi się chciało takiej sprawnie napisanej powieści, o wcale nieoczywistym przebiegu akcji, w której autorka poradzi sobie z opisaniem więzi między przyjaciółkami, bardziej ją pokazując "w akcji" niż przekonując czytelnika, że jakaś jest.
Do tego bardzo fajne główne bohaterki: "kupiłam" ich różne charaktery od pierwszego rozdziału, a potem z prawdziwą przyjemnością śledziłam, jak pięknie rozwija się więź między nimi. Trzeba sporego talentu, żeby jednakowo przekonująco oddać i nastoletnie szaleństwa dwóch kumpelek, i moment, w którym przyjaźń przechodzi ciężką próbę zazdrości o chłopaków, ciężką próbę braku czasu, zagarnianego przez pracę i dzieci.
I żeby nie było: to nie jest cukierkowa opowiastka, w której autorka z braku pomysłu, talentu albo warsztatu prześlizguje się nad trudnymi tematami lub "dowala" swoim bohaterkom, bo nie ma pomysłu, co może się dziać w ich życiu. Kristin Hannah zdołała opisać te gorsze życiowe momenty bez egzaltacji i przerysowania, z wrażliwością i delikatnością.
Przyznam, że dość nie lubię określenia "literatura kobieca", bo kojarzy mi się z miałkimi romansami, ale "Firefly Lane" to książka na wskroś kobieca w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie dlatego, że opowiada również o miłości, związkach i macierzyństwie, ale przez sposób, w jaki to robi. W tej książce dzieci czasem dają w kość, kobiecość okazuje się sztuką wyboru - czasem również cholernie ciężkiej pracy, ambicji i dążenia do celu. Bohaterki pokazują różne modele i wzorce kobiecości, jednakowo ważne i jednakowo dobre.
"Firefly Lane" wyciskało mi łzy z oczu i doprowadzało do śmiechu, kazało robić facepalmy na nastoletnie wygłupy i pomyśleć czule o mojej mamie - bo ja też miałam kiedyś taką przyjaciółkę jak Tully, byłam taką córką jak Mariah i nigdy nie będę taką matką, jak te opisane w powieści.
To gruba powieść, a ja bardzo, bardzo cenię miejsce na półce z książkami - a jednak po miesiącu nadal myślę, że jednak warto ją kupić. Większego komplementu niż kilka centymetrów miejsca na półce nie mam.
Ależ ja miałam ochotę na takie czytadło! No jak mi się chciało takiej sprawnie napisanej powieści, o wcale nieoczywistym przebiegu akcji, w której autorka poradzi sobie z opisaniem więzi między przyjaciółkami, bardziej ją pokazując "w akcji" niż przekonując czytelnika, że jakaś jest.
Do tego bardzo fajne główne bohaterki: "kupiłam" ich różne charaktery od pierwszego...
2022-04
Dziwnie się czuję, dając Lemowi 6 gwiazdek, bo jest to pisarz, który w mojej świadomości po prostu nie ma prawa mnie rozczarować.
"Głos Pana" trudno nazwać rozczarowaniem - może poza tym, że nie ma w nim momentu kulminacyjnego, że nie ma akcji w ścisłym sensie tego słowa, nie ma bohaterskich zmagań. Nie ma tego, czego oczekuję od SF.
Problem z "Głosem Pana" polega na tym, że nie mogę przestać o nim myśleć. Musiałam włożyć sporo wysiłku w lekturę, momentami wracałam i brnęłam opornie przez to samo zdanie kilka razy i miałam ochotę trzasnąć bohatera za dzielenie na czworo filozoficznego włosa - ale wierzcie mi, tych zdań zwyczajnie nie chce się pominąć.
Jest też jakaś kusząca wizja w tym, że nowymi bohaterami, nowymi herosami stają się w powieści naukowcy, pracujący za biurkiem, nie w terenie z bronią w ręku, często pozbawieni heroicznych cnót.
Pewnie, że wkurza mnie brak rozwiązania takiego, jak oczekiwałam - odczytania przesłania, czegoś prostszego, łatwiejszego do ogarnięcia rozumem. A jednak, w jakimś sensie, czy coś tak banalnego nie byłoby rozczarowaniem...?
Dziwnie się czuję, dając Lemowi 6 gwiazdek, bo jest to pisarz, który w mojej świadomości po prostu nie ma prawa mnie rozczarować.
"Głos Pana" trudno nazwać rozczarowaniem - może poza tym, że nie ma w nim momentu kulminacyjnego, że nie ma akcji w ścisłym sensie tego słowa, nie ma bohaterskich zmagań. Nie ma tego, czego oczekuję od SF.
Problem z "Głosem Pana" polega na...
2016-02
Jasne, jestem stronnicza, bo po pierwsze na ogół powieści Winterson dostarczają mi sporo czytelniczej satysfakcji, dramaty Szekspira z kolei dostarczają mi sporo satysfakcji estetycznej, a niewiele cieszy cieszy mnie bardziej niż twórcze interpretacje czy reinterpretacje mitów lub tekstów kultury, wokół których narosło sporo znaczeń. Wniosek? Nie mogło mi się nie spodobać, chociaż nie jestem pewna, czy "Przepaść czasu" postawiłabym wyżej niż doskonałe w mojej ocenie "Brzemię".
Tyle stronniczość. Niestronniczo mogę napisać, że dawno nie czytałam tak pięknej, subtelnej i delikatnej opowieści o miłości, o miłości w jej bolesnym upadku i największej chwale, w jej słodkiej dojrzałości i słodkiej niedojrzałości. Mogę też napisać trochę o maestrii języka, o oryginalności pomysłów i o naprawdę świeżym spojrzeniu na mit, legendę i arcydzieło.
Niestronniczo mogę też napisać, że jak dla mnie druga połowa nieco słabsza od pierwszej, że tak, jak trójkątowi między Leo, Xenem i MiMi niczego nie brakuje, tak wszystko, co dzieje się między Zeem, Perditą i ich przyjaciółmi przemawia do mnie znacznie mniej. Happy endy u Szekspira wcale nie były bardziej realistyczne, ale jakoś się broniły, ale tym razem (pastisz? parodia? naśladowanie?) cukierkowego szczęścia konfliktów rozwiązanych jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawdziło się średnio.
Niestronniczo i z czystym sumieniem mogłabym napisać, że dla pierwszej połowy warto przeczytać i drugą. Że pierwsza jest arcydziełem piękna rzadko spotykanej miary.
Niestronniczo i z czystym sumieniem dałabym jej 10/10 - ale takie książki wymykają się ocenom.
Jasne, jestem stronnicza, bo po pierwsze na ogół powieści Winterson dostarczają mi sporo czytelniczej satysfakcji, dramaty Szekspira z kolei dostarczają mi sporo satysfakcji estetycznej, a niewiele cieszy cieszy mnie bardziej niż twórcze interpretacje czy reinterpretacje mitów lub tekstów kultury, wokół których narosło sporo znaczeń. Wniosek? Nie mogło mi się nie spodobać,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10
Dwadzieścia lat temu to był mój pierwszy Lem i pamiętam, jak go czytałam: końcówka roku szkolnego gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum, kiedy "Test" był lekturą nieobowiązkową, do której wszyscy z klasy mnie zniechęcali, bo "same cyfry i jakieś głupie znaczki". Przeczytałam, a potem jednym tchem pochłonęłam resztę opowiadań - były awanturnicze, trzymające w napięciu, takie niesamowite, takie fantastyczne, takie kosmiczne.
Dwadzieścia lat później nie mogę się oderwać od Pirxa dokładnie tak samo - ale gdzieś zniknęła jego awanturniczość i napięcie. Jest w nim za to więcej samotności, pytań o naturę człowieczeństwa, o miejsce maszyn, o nasze związki. Jest ściśnięte gardło w "Terminusie", jest nerwowe miętoszenie zakładki w "Procesie" i salwy śmiechu w "Opowiadaniu Pirxa", takiego śmiechu podszytego jednak leciutkim niepokojem...
No i jest kosmos, pewnie - w tym, jaką Lem miał wyobraźnię i jakie pióro. Tzw. opisy przyrody na Księżycu w "Odruchu warunkowym" - no pokażcie mi cokolwiek lepszego.
Dwadzieścia lat temu to był mój pierwszy Lem i pamiętam, jak go czytałam: końcówka roku szkolnego gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum, kiedy "Test" był lekturą nieobowiązkową, do której wszyscy z klasy mnie zniechęcali, bo "same cyfry i jakieś głupie znaczki". Przeczytałam, a potem jednym tchem pochłonęłam resztę opowiadań - były awanturnicze, trzymające w napięciu,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10
Pomysł był umiarkowanie przekonujący i trzeba było naprawdę dobrego wykonania, żeby to udźwignąć - ale wykonanie średnio wyszło, a rozwiązanie wątków kryminalnych nie dało mi spodziewanej satysfakcji. Jasne, że Lem to specjalista od fantastyki, ale w tym kontekście "fantastyczny" to nie jest komplement.
Pomysł był umiarkowanie przekonujący i trzeba było naprawdę dobrego wykonania, żeby to udźwignąć - ale wykonanie średnio wyszło, a rozwiązanie wątków kryminalnych nie dało mi spodziewanej satysfakcji. Jasne, że Lem to specjalista od fantastyki, ale w tym kontekście "fantastyczny" to nie jest komplement.
Pokaż mimo to2021-08
Po takiej wiwisekcji zazdrości, takim studiu obsesyjnego lęku przed utratą, z jakim zmierzyłam się w "Uwięzionej", "Utracona" zostawia jakiś niedosyt. No bo jak to - "Nie ma Albertyny", a Marcel ledwie to zauważa, niemal nie poświęcając jej nieobecności więcej miejsca? Przecież pamiętam jeszcze, jak delikatnie, z jakim wyczuciem opisywał stadia zapominania Gilberty w drugim tomie - a tu nic tej miary?
Więcej: postacie do tej pory wypełniające jego barwny świat, z całym swoim zniuansowaniem, tu odmalowane są jakby kilkoma dość mocno niedbałymi pociągnięciami. Wyobrażam sobie, jaką ucztą byłby opis losów Gilberty lub barona de Charlus, gdyby w gruncie rzeczy dość banalna Albertyna nie pochłonęła do tego stopnia twórczej energii autora.
Tak jak cztery pierwsze tomy były ucztą i literacką przyjemnością o rzadko spotykanym natężeniu, tak alternatywny tytuł szóstego tomu, "Utracona", obrazuje dla mnie utraconą radość z oglądania proustowskiego świata.
Po takiej wiwisekcji zazdrości, takim studiu obsesyjnego lęku przed utratą, z jakim zmierzyłam się w "Uwięzionej", "Utracona" zostawia jakiś niedosyt. No bo jak to - "Nie ma Albertyny", a Marcel ledwie to zauważa, niemal nie poświęcając jej nieobecności więcej miejsca? Przecież pamiętam jeszcze, jak delikatnie, z jakim wyczuciem opisywał stadia zapominania Gilberty w drugim...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08
Przeczytałam gdzieś, że gdyby nie uczucie, jakie obudził w autorze człowiek, którego uwiecznił w powieści jako Albertynę, ostatnie tomy "W poszukiwaniu straconego czasu" miałyby inny kształt - i to widać.
Proustowi zabrakło czasu i sił, żeby wygładzić piąty tom do poziomu takiego, jak wcześniejsze części, a do tego wątek Albertyny wyraźnie zdominował narrację i zepchnął na dalszy plan ciekawsze postacie i konflikty powieści - i to połączenie mocno odebrało mi przyjemność z lektury.
We wcześniejszych częściach, przy zachwycającej pieczołowitości w cyzelowaniu emocjonalnych detali pojawiało się jednak więcej wątków, więcej epizodów składających się na wewnętrzny świat powieści - a tu obrywamy po prostu natrętnie powtarzającym się, przeżywanym ciągle od nowa uczuciem patologicznej wręcz zazdrości.
Ten tom również połknęłam tak, jak poprzednie, ale ze zgoła innych powodów: czytałam z ciekawością nowych wątków i losów bohaterów poprzednich tomów, żeby zobaczyć, co wreszcie oprócz zazdrości dzieje się w wewnętrznym świecie Marcela. Szkoda, że jednak nic.
Przeczytałam gdzieś, że gdyby nie uczucie, jakie obudził w autorze człowiek, którego uwiecznił w powieści jako Albertynę, ostatnie tomy "W poszukiwaniu straconego czasu" miałyby inny kształt - i to widać.
Proustowi zabrakło czasu i sił, żeby wygładzić piąty tom do poziomu takiego, jak wcześniejsze części, a do tego wątek Albertyny wyraźnie zdominował narrację i zepchnął...
2020-06
Tyle było awantury o Cambridge Analytica, a ja się zastanawiam, kto odpowiada za dobre recenzje i wysokie oceny tego koszmarku. No bo chyba niemożliwe, żeby czytelnikom podobało się coś tak obrzydliwie sztampowego, taki banał, taka miernota?
Ja już pomijam, że z mitów greckich NAPRAWDĘ da się wycisnąć więcej ("Brzemię" Jeanette Winterson) - to taka tkanka europejskiej kultury, że są niemal przezroczyste, każdy może zrobić z nimi co chce i przepuszczanie ich przez wyżymaczkę, jak to zrobiła ta cała Miller, nie wyrządzi żadnej szkody. Lasów tylko trochę szkoda, ale ostatecznie zeszyty z recyklingu z czegoś muszą powstawać.
Mniejsza o mity - jako się rzekło coś tak przezroczystego nie zatuszuje braków fabularnych ani nędznego warsztatu. Ale czytelnicza uczciwość nakazywałaby uprzedzić innych czytelników, którzy dadzą się złapać na "córkę Heliosa, pół-boginię, czarownicę i kreatorkę", czy jak to leciało, że zamiast silnej pięknej postaci dostaniemy wiecznie skrzywdzone, jojczące, niezrozumiane, wykorzystywane przez wszystkich popychadło.
Kirke nikt nie rozumie, a na dobitkę otaczają ją piękne, pożądane przez mężczyzn, na ogół rozpustne kobiety, wobec których nie ma szans. Mężczyźni w świecie Kirke to albo apodyktyczne postacie (Helios, Hermes), albo banda złamasów, którzy oczywiście ją wykorzystają i porzucą dla innej. Jak się już trafi jakiś przyzwoity, to albo mamy kiepsko maskowaną fascynację bólem, albo tandetny romansik pachnący świeżym chlebem.
Są tylko dwie grupy czytelników, którym szczerze i gorąco to coś polecam. Pierwsza to zapaleni miłośnicy tropienia freudyzmów w literaturze tzw. popularnej - ta cała Kirke to modelowy przykład tylu freudowskich obsesji, że jakbym nie miała góry innych książek do czytania, to z rozkoszą wzięłabym toto na tapetę do wypatroszenia.
Druga grupa to miłośnicy pięknych okładek.
Wydawcy tego gniota życzę, żeby sam musiał przeczytać, co wypuścił na rynek. Dwa razy. Bez omijania opisów przyrody.
Tyle było awantury o Cambridge Analytica, a ja się zastanawiam, kto odpowiada za dobre recenzje i wysokie oceny tego koszmarku. No bo chyba niemożliwe, żeby czytelnikom podobało się coś tak obrzydliwie sztampowego, taki banał, taka miernota?
Ja już pomijam, że z mitów greckich NAPRAWDĘ da się wycisnąć więcej ("Brzemię" Jeanette Winterson) - to taka tkanka europejskiej...
2020-04
Dobra, wiem, jak to brzmi, że trzecim tom "W poszukiwaniu..." kończy się cliffhangerem, ale naprawdę tak jest i rzuciłam się na "Sodomę i Gomorę" w zasadzie zaraz po skończeniu trzeciego tomu.
W porównaniu do poprzednich tomów więcej tu pikantnych szczegółów, tempo jest szybsze, nawet emocje opisywane przez Marcela zdają się bardziej autentyczne, jakby jego wcześniejsze uczucia do Gilberty, pani Swann czy księżnej de Guermantes były zapowiedzią tego, co obudzi w nim Albertyna.
Chyba po raz pierwszy mam wrażenie, że introwertyzm narratora, jego nieustannie analizująca wrażliwość kierują się bardziej na zewnętrzny świat, z którym emocjonalnie łączy go niewiele. Czy to coś zmienia? Absolutnie nic. Strony jak zwykle odwracają się same, zapisy salonowych rozmów są prawdziwsze i bardziej autentyczne niż zapis z czarnej skrzynki, tylko na ostatniej stronie zostaje takie przerażające uczucie, że do końca już tylko trzy tomy.
Dobra, wiem, jak to brzmi, że trzecim tom "W poszukiwaniu..." kończy się cliffhangerem, ale naprawdę tak jest i rzuciłam się na "Sodomę i Gomorę" w zasadzie zaraz po skończeniu trzeciego tomu.
W porównaniu do poprzednich tomów więcej tu pikantnych szczegółów, tempo jest szybsze, nawet emocje opisywane przez Marcela zdają się bardziej autentyczne, jakby jego wcześniejsze...
2020-04
Nie potrafię wyobrazić sobie powieści, pomiędzy której tomami mogłabym pozwolić sobie na pół roku przerwy, po czym wrócić do niej i podjąć lekturę tak, jakbym nigdy jej nie przerwała.
Po pierwszych dwóch-trzech zdaniach magia hipnotycznego piękna Proustowskiej prozy zaczyna działać, warstwy czasu jak warstwy tekstu w palimpsestach przywołują do życia zdarzenia i zdumiewające postacie.
Podobno jest tu akcja i fabuła, ale to są absolutnie drugorzędne detale. Proust jet tu bodaj pierwszym analitykiem big data i sieci: jego opis subtelnie zmieniających się mód, zmian wartości akcji różnych salonów na giełdzie towarzyskiej to jest rozkosz sama w sobie (zaprawiona przy okazji pytaniem, jakim cudem był w stanie to zauważyć, zanalizować i opisać w perfekcyjny sposób).
I jego postaci. Włóżcie między szkolne opracowania komunały o ewolucji i przemianie wewnętrznej bohatera literackiego. U żadnego innego pisarza postacie nie są dosłownie czterowymiarowe - u Prousta za każdym spotkaniem widzimy ich z innej perspektywy, w innym świetle, dodatkowo zmienionych przez upływający czas.
Gdzieś tu podobno jest akcja i fabuła. Tylko komu to potrzebne...?
Nie potrafię wyobrazić sobie powieści, pomiędzy której tomami mogłabym pozwolić sobie na pół roku przerwy, po czym wrócić do niej i podjąć lekturę tak, jakbym nigdy jej nie przerwała.
Po pierwszych dwóch-trzech zdaniach magia hipnotycznego piękna Proustowskiej prozy zaczyna działać, warstwy czasu jak warstwy tekstu w palimpsestach przywołują do życia zdarzenia i...
2019-11
"Makbet" to moja ulubiona tragedia i prawdę mówiąc nie dowierzałam, że skandynawski specjalista od kryminałów wyciśnie z niego cokolwiek więcej. Okazało się, że z "Makbeta" nie trzeba nic wyciskać, wystarczy uważnie go przeczytać (kto zauważył te perfekcyjnie użyte cytaty i przywołane sugestie?), kilkoma sprawnymi pociągnięciami pióra pozbawić go patyny starości, przenieść w realia bardziej rozpoznawalne dla współczesnego czytelnika i przepis na sukces gotowy.
Nie mam za dużego materiału porównawczego w powieściach, nie czytałam zbyt wielu kryminałów, ale w tym wypadku nie byłam w stanie oderwać się od książki przez 560 stron.
Dla mnie bomba.
"Makbet" to moja ulubiona tragedia i prawdę mówiąc nie dowierzałam, że skandynawski specjalista od kryminałów wyciśnie z niego cokolwiek więcej. Okazało się, że z "Makbeta" nie trzeba nic wyciskać, wystarczy uważnie go przeczytać (kto zauważył te perfekcyjnie użyte cytaty i przywołane sugestie?), kilkoma sprawnymi pociągnięciami pióra pozbawić go patyny starości, przenieść...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09
Jeśli bym potrzebowała argumentu na to, że pierwszy tom jest arcydziełem, to wystarczy taki: tydzień po skończeniu "W stronę Swanna" wgrałam na czytnik "W cieniu zakwitających dziewcząt". Zanurzanie się w świat Prousta daje uczucie fizycznej ulgi, przyjemności, jakiegoś ukojenia - uczucie, jakie budzi rytm tej przepięknej prozy, potoczystość i płynność zdań (jakim cudem one brzmią tak dobrze?) można porównać do kołysania się na wodzie w letnie popołudnie.
Nie wiem, czy istnieje inna taka powieść: nie chodzi o zdania, o słownictwo, o sens akapitów - ta proza jest piękna, sama w sobie. "Piękno niektórych zdań tych powieści zapiera dech w piersiach", napisał ktoś w wydawniczym komentarzu. Nic dodać, nic ująć. Trzeci tom czeka już na czytniku.
Jeśli bym potrzebowała argumentu na to, że pierwszy tom jest arcydziełem, to wystarczy taki: tydzień po skończeniu "W stronę Swanna" wgrałam na czytnik "W cieniu zakwitających dziewcząt". Zanurzanie się w świat Prousta daje uczucie fizycznej ulgi, przyjemności, jakiegoś ukojenia - uczucie, jakie budzi rytm tej przepięknej prozy, potoczystość i płynność zdań (jakim cudem one...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08
Przede wszystkim - nie czytałam wcześniej Pratchetta, nie mam materiału porównawczego, więc nie mogę powiedzieć, że "Dobry omen" jest lepszy/gorszy od jego innych książek.
Mogę natomiast powiedzieć, że śmiałam się do łez. Faktycznie miejscami humor jest czarny, faktycznie balansuje na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekracza. Sam pomysł, aby symboliczną, tajemniczą wizję końca świata rodem z Apokalipsy przenieść we współczesne realia bezdusznej biurokracji istniejącej faktycznie poza dobrem i złem, outsourcingu, problemów społecznych (głód i zanieczyszczenie) sprawia, że ta pozornie zabawna książka staje się niemal filozoficzną opowieścią o naturze dobra i zła, o wolnej woli, odpowiedzialności i przeznaczeniu. To jedna z tych książek, przy których świetnie się bawisz, a jednocześnie cichy głosik z tyłu głowy prowadzi z autorem dyskusję o kwestiach wcale poważnych.
Po obejrzeniu serialu (oraz wnosząc z faktu, że jednak piszę tę opinię) wiedziałam, jak skończy się koniec świata, jednak walka anioła i demona z dobrem i złem trzyma w napięciu do pięknego końca.
"Dobry omen" to w zasadzie mój rówieśnik. Perspektywa kilku dekad sprawia, że może niektóre rozwiązania się zestarzały (kasety, automatyczne sekretarki), ale niektóre kwestie stały się jeszcze bardziej aktualne. Na przykład: nie zużywaj więcej niż potrzebujesz, nie niszcz, nie śmieć. Mądra lekcja od Antychrysta. Kto by pomyślał.
Na koniec: czy możemy wspólnie zachwycić się, że demon nosi nazwisko jednego z najbardziej znanych angielskich okultystów? <3
Przede wszystkim - nie czytałam wcześniej Pratchetta, nie mam materiału porównawczego, więc nie mogę powiedzieć, że "Dobry omen" jest lepszy/gorszy od jego innych książek.
Mogę natomiast powiedzieć, że śmiałam się do łez. Faktycznie miejscami humor jest czarny, faktycznie balansuje na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekracza. Sam pomysł, aby symboliczną,...
2019-07
No i cóż. Bywają takie książki, które co jakiś czas mrugają znacząco, że może już nastał ich czas, są takie, które wracają przez całe lata i zostawiają bilet wizytowy z podpisem "niebawem". Warto na nie poczekać, bo kiedy nastaje ich moment...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz książka w taki sposób ugodziła mnie prosto w serce, kiedy jakaś proza przy każdym zdaniu zostawiała mnie z prawie bolesnym zachwytem nad swoim pięknem; takim pięknem, które wymyka się definicji poza tym, że w jakimś sensie dotyka absolutu, że nigdy się nie zestarzeje, że zawsze będzie czystym pięknem.
Miarą klasy tej pięknej opowieści jest to, że w zasadzie nie ma fabuły, ale nie da się przestać jej czytać. Ja otworzyłam ją tylko na chwileczkę, żeby sprawdzić, czy to już jest ten moment.
Czterysta stron później nie mam wątpliwości, że osiem tomów to może być za mało.
No i cóż. Bywają takie książki, które co jakiś czas mrugają znacząco, że może już nastał ich czas, są takie, które wracają przez całe lata i zostawiają bilet wizytowy z podpisem "niebawem". Warto na nie poczekać, bo kiedy nastaje ich moment...
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz książka w taki sposób ugodziła mnie prosto w serce, kiedy jakaś proza przy każdym zdaniu zostawiała...
2019-04
Łohoho, fajerwerki i owacja na stojąco.
Powieści czytam rzadko, na ogół dlatego, że są nudne jak cholera, więc moje kompetencje do ceny fikcji mogą być żadne, ale tym razem naprawdę dobrze się bawiłam.
Mniejsza z tym, że Lucifer Box, główny bohater książki, potrafi być płytki, próżny i cyniczny, a mimo wszystko trudno mu nie kibicować. Mniejsza z tym, że są zwroty akcji, że jest wciągająca fabuła, że jest bardzo ładne, taktowne i eleganckie rozwiązanie wątków romansowych, które każdego fangirla powinno zadowolić.
Ta książka jest głównie o tym, jak sprawnym pisarzem potrafi być Mark Gatiss, jeśli nie zawraca głowy serialami. Sprawnym w sensie doskonałego wyczucia konwencji i realizacji wątków i przebiegu fabuły tak, aby dostarczyć cudownej czytelniczej przyjemności obcowania z tym, co się zna i lubi, ale w formie na tyle oryginalnej, żeby dawało masę satysfakcji.
jest tu wszystko, co powinno być: suspens i intryga z powieści kryminalnej, pościgi i piękne kobiety, jak w każdej bajce o agencie specjalnym, są wreszcie mroczne i perwersyjne tajemnice z posmaczkiem skandalu, jest socjeta i półświatek. I do tego wszystkiego, jak wisienka na torcie jest dekadencka elegancja spod znaku zielonego goździka, ukryta w literackich szczególikach, w językowych smaczkach, w zwariowanych pomysłach z mrocznego steampunku realizowana z cudowną dezynwolturą.
Diabelna szóstka w koronie.
Łohoho, fajerwerki i owacja na stojąco.
Powieści czytam rzadko, na ogół dlatego, że są nudne jak cholera, więc moje kompetencje do ceny fikcji mogą być żadne, ale tym razem naprawdę dobrze się bawiłam.
Mniejsza z tym, że Lucifer Box, główny bohater książki, potrafi być płytki, próżny i cyniczny, a mimo wszystko trudno mu nie kibicować. Mniejsza z tym, że są zwroty akcji,...
2019-02
Tak się założyło, że zanim przyszedł zamówiony egzemplarz "The Liar", wygrzebałam w bibliotece polski przekład "Blagiera" i z ciekawości, dla porównania, przeczytałam również tłumaczenie.
Cóż, powieść pod względem fabularnym nie zyskuje i jak nie byłam zachwycona, tak dalej nie jestem. Tłumaczenie nie jest złe w tym sensie, że "The Liar" to nie ten poziom błyskotliwości, co "Moab is My Washpot" i nie ma co zrzucać winy na tłumaczkę, która np. całkiem nieźle poradziła sobie z Dickensem. Szkoda tylko gier słów i aluzji, które przepadły i zaginęły w tłumaczeniu - podejrzewam, że przy iście maszynowym tempie serii Kameleon i nie było czasu na cyzelowanie każdego zdania.
O "The Liar" marudziłam tu http://lubimyczytac.pl/ksiazka/194098/the-liar
Tak się założyło, że zanim przyszedł zamówiony egzemplarz "The Liar", wygrzebałam w bibliotece polski przekład "Blagiera" i z ciekawości, dla porównania, przeczytałam również tłumaczenie.
Cóż, powieść pod względem fabularnym nie zyskuje i jak nie byłam zachwycona, tak dalej nie jestem. Tłumaczenie nie jest złe w tym sensie, że "The Liar" to nie ten poziom błyskotliwości,...
2019-02
Po rewelacyjnym "Moab is My Washpot" wpadłam w głód czytania Fry'a, więc na pierwszy ogień poszedł "The Liar", jako książka w dużym stopniu oparta na osobistych doświadczeniach autora.
Czytałam "The Liar" jako swego rodzaju pendent do "Moab...", z ciekawością, ile Stephena jest w Adrianie i w jakim stopniu jest rozpoznawalny. Przykro mi, ale wyjątkowo w tym wypadku życie okazuje się lepsze niż powieść, a "The Liar" nie jest ani tak barwne, ani tak cudownie słodko-gorzkie, jak autobiografia Fry'a.
Nawet język jest tu jakby bardziej stonowany, podporządkowany fabule, a nie błyskotliwości i charyzmie autora. Teoretycznie w przypadku powieści to duża zaleta, jednak kiedy masz a pamięci "Moab...", zostawia pewien niedosyt.
Sama fabuła jest zaskakująca, niemożliwa, przesadzona i na swój sposób oryginalna, ale - znowu - nie bardzo mnie przekonuje. Są jednak w tej powieści postacie (jak Donald Trefusis) i pomysły (jak Dickens), warte każdych pieniędzy i tych dwustu iluś stron, które otaczają najlepsze fragmenty.
Po rewelacyjnym "Moab is My Washpot" wpadłam w głód czytania Fry'a, więc na pierwszy ogień poszedł "The Liar", jako książka w dużym stopniu oparta na osobistych doświadczeniach autora.
Czytałam "The Liar" jako swego rodzaju pendent do "Moab...", z ciekawością, ile Stephena jest w Adrianie i w jakim stopniu jest rozpoznawalny. Przykro mi, ale wyjątkowo w tym wypadku życie...
To jest książka, której lekturę odkładałam przez mniej więcej 20 lat. Nie lubię książek wojennych, boję się ich i byle wzmianka o okopach albo bombardowaniach doprowadza mnie do histerii - spodziewałam się krwawej jatki i nieprzespanych nocy.
To, co w tej książce boli i porusza bardziej niż krwawe jatki i bombardowania, to piękno i niewinność. Świadomość utraty, której nie może zagłuszyć żaden wybuch, której nie zasypie żadna ilość ziemi z leju ani nie zaćmi żaden rozbłysk eksplozji. Boli i porusza to, że śmierć jest prawie nieobecna - poza tym, że wyostrza każdy moment radości, każdą wykradzioną jej chwilę beztroski.
Zastanawiam się, dlaczego w świecie, w którym istnieje taka książka, tandetni pismacy nie wstydzą się pisać banalnych romansów o wojnie...?
To jest książka, której lekturę odkładałam przez mniej więcej 20 lat. Nie lubię książek wojennych, boję się ich i byle wzmianka o okopach albo bombardowaniach doprowadza mnie do histerii - spodziewałam się krwawej jatki i nieprzespanych nocy.
więcej Pokaż mimo toTo, co w tej książce boli i porusza bardziej niż krwawe jatki i bombardowania, to piękno i niewinność. Świadomość utraty, której...