-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński6
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać9
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2018-11
2018-11
Ludzie radzą sobie z upałem na różne sposoby. Dla mnie najskuteczniejsze jest czytanie Sherlocka Holmesa - co prawda wydarzenia w niektórych opowiadaniach rozgrywają się latem, ale w mojej pamięci Sherlock Holmes rozwiązuje swoje zagadki w deszczowej i mglistej aurze XIX-wiecznego Londynu. Prywatnie mogłabym zrezygnować z intryg i dochodzeń, ale nigdy nie pozwoliłabym wyciąć choćby jednego zdania o mgle, wietrze i deszczu padającym w zasadzie poziomo: w sierpniu tego roku wszystkie te opisy trzymały mnie przy życiu i nadziei na to, że październik wreszcie kiedyś nastanie.
Do tej pory czytałam Sherlocka Holmesa z mniejszą czy większą regularnością w wyborach lepiej lub gorzej opracowanych, ale dopiero ten zbiór pozwala skupić się na czymś więcej niż tylko kryminalnych dochodzeniach, bezwzględnej logice i sztuce dedukcji. Poczynając od pierwszych dużych opowiadań ("Studium w szkarłacie" i "Znak czterech") można śledzić, jak tworzyły się postacie i jak zmieniał się warsztat autora. Ja najbardziej lubię pierwsze trzy zbiory opowiadań o Sherlocku ("Przygody Sherlocka Holmesa, "Dzienniki Sherlocka Holmesa" i "Powrót Sherlocka Holmesa"). Z kolei wszystkie opowiadania opublikowane już po "Psie Baskerville'ów" i raczej przeciętnej "Dolinie strachu" czyli "Księga przypadków Sherlocka Holmesa" i "Ostatni ukłon" zostawiają mi uczucie pewnego niedosytu, jakby również sam autor był trochę zmęczony odgrzewaniem znanych motywów i rozwiązań.
Na marginesie należy dodać, że jakkolwiek chwalebnym i szczytnym jest samo wydanie takiego zbioru (jak twierdzi wydawca, jest to "pierwsze polskie wydanie zawierające wszystkie opowiadania i nowele o detektywie wszech czasów"), to sposób w jaki została przeprowadzona edycja przynosi wstyd i hańbę wydawcy. Niechlujna typografia, ordynarne błędy i niestaranność stanowią tym większą przykrość, że przecież teksty tak mocno "wrośnięte" w kulturę zasługują na coś więcej, niż korekta i skład na kolanie.
Ludzie radzą sobie z upałem na różne sposoby. Dla mnie najskuteczniejsze jest czytanie Sherlocka Holmesa - co prawda wydarzenia w niektórych opowiadaniach rozgrywają się latem, ale w mojej pamięci Sherlock Holmes rozwiązuje swoje zagadki w deszczowej i mglistej aurze XIX-wiecznego Londynu. Prywatnie mogłabym zrezygnować z intryg i dochodzeń, ale nigdy nie pozwoliłabym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10
Prawda jest taka, że wystarczy mi dać cokolwiek, co ma "Gdańsk" w nazwie, a przeczytam od deski do deski. W połączeniu z wiekiem XIX powinnam po prostu rozpłynąć się w kałużę zachwytu, ale jakoś... czegoś tu zabrakło.
Wspomnienia Trojana są pogodne, nostalgiczne, przepełnione ciepłem, żywymi uczuciami do swoich bliskich, są po prostu światem idealnym - solidnym, prawym, szlachetnym, wyrozumiałym i łagodnym. I nic więcej.
Strasznie bym sobie życzyła czegoś barwniejszego, nasyconego szczegółami "codziennymi", które dopiero z czasem nabierają wartości: więcej szkoły, przyjaciół, rozrywek, zakupów, ubrań, wycieczek, tego wszystkiego, co dziś wydaje się tak uroczo staromodne.
A jednak mimo że nie zostawia po lekturze wyrazistych wspomnień, książka Trojana na swój sposób jest przyjemna. Dobre czytadło, nawet jeśli trochę bez wyrazu.
Tradycyjnie największe pochwały powinno otrzymać wydawnictwo, bo jeśli jakaś publikacja jest powiązana ze słowo/obraz terytoria, można być pewnym olśniewającej typografii.
Prawda jest taka, że wystarczy mi dać cokolwiek, co ma "Gdańsk" w nazwie, a przeczytam od deski do deski. W połączeniu z wiekiem XIX powinnam po prostu rozpłynąć się w kałużę zachwytu, ale jakoś... czegoś tu zabrakło.
Wspomnienia Trojana są pogodne, nostalgiczne, przepełnione ciepłem, żywymi uczuciami do swoich bliskich, są po prostu światem idealnym - solidnym, prawym,...
2018-09
Rzadko się zdarza, żebym dała książce znośne cztery gwiazdki, a przy tym zepchnęła ją do kategorii złych jak Szatan - ale w przypadku tego arcydzieła po prostu nie da się inaczej.
Cztery gwiazdki są za to, że nie zorientowałam się, kiedy połknęłam pierwsze dziesięć z dziewiętnastu rozdziałów, co zresztą zajęło mi jedno relatywnie miłe piątkowe popołudnie. Kategoria złych jak Szatan jest za to, że połykałam te rozdziały czekając, aż coś się zacznie dziać, przekonana, że akcja wreszcie się rozwinie w coś złożonego, rozbudowanego, wciągającego. Nie rozwija się: kolejne rozdziały to starannie, drobiazgowo opisane epizody tego samego wątku, prościutkiego, przewidywalnego i schematycznego.
Żeby to jeszcze było jakoś barwnie napisane - na przykład żeby autorka uraczyła nas zachwycającą, taką idealnie realistyczną jak z obrazka panoramą Londynu, angielskiej wsi, ostatecznie niech będzie, że solidną porcją zapożyczeń z powieści gotyckich, do czego usprawiedliwia fabuła o klątwie - ale nie, to powieścidło można by było wrzucić w austro-węgierską prowincję za panowania cesarzowej Teresy, do Prowansji w XXI wieku, do średniowiecznej Hiszpanii i po drobniutkich korektach w zasadzie nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Fabułę można z grubsza przewidzieć, ponieważ operuje dziesiątkami klisz, banalnych i zużytych do cna. Na całe szczęście autorka okrasza to drobniutkimi przebłyskami inwencji, zaczyna się nawet jakaś intryga, jakaś zagadka - szkoda tylko, że spisek przeciwko lordowi Crane rozwiązuje się tak szybko lub że nie jest rozwinięty na trochę większej przestrzeni powieści (nowelki?).
Trochę większy plus należy się za nieoczywistą relację siły i dominacji w przypadku pary głównych bohaterów. Gdyby nie to, tylko brak długich złotych włosów (zamiast krótkich złotych włosów) i brak zamkowej wieży uchroniłby lorda Crane przed losem uwięzionej bezbronnej księżniczki rodem ze średniowiecznej ballady. Duch Mary Sue unosi się w powietrzu, ale szczęśliwie na KJ Charles nie wpada na najgorsze mielizny, chociaż było blisko.
No i teraz wisienka na torcie (trochę przesuszona w kandyzowaniu wisienka na dość zakalcowatym placku), czyli seks w relacji głównych bohaterów. Od pierwszych stron wprawny czytelnik nie będzie miał wątpliwości, że cała ta bujda z klątwami i spiskami jest tylko po to, żeby główni bohaterowie się ze sobą przespali. Czytelnik czeka na to z umiarkowanym zainteresowaniem, bo rzecz nie w tym, czy w ogóle, ale kiedy i jak.
"Magpie lord" trafił do złych jak Szatan właśnie za to, że wszyscy wiemy, o czym jest to opowiadanie i po co jest, a cała erotyka między bohaterami nie jest warta funta kłaków. Pojawia się znikąd, dosłownie znikąd, nie jest poparta żadną chemią między nimi, żadną sympatią, żadną więzią, boże drogi, nawet żadnym pożądaniem. Nie żebym wychowawszy się na yaoi oczekiwała harlequinów, ale fajnie by było wierzyć, że lord Crane i jego obrońca mieli ze sobą wspólnego coś więcej niż naskórkowe doznania, do których zresztą autorka nie potrafiła mnie przekonać. W bonusie dostajemy jedną z najnudniejszych, najbardziej wtórnych pornografii, jakie czytałam. Po co ta pornografia tam jest? Ano po nic, bo ani nie buduje postaci, ani nie buduje ich relacji, ani nic nie wnosi. Na miejscu każdego z panów mógłby być ktokolwiek inny, a pozostałemu nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Komu się spodoba? Fanom homoerotycznych wątków w pisarstwie Anne Rice. Opowiadanko KJ Charles to właśnie taki fanfick, z tą tylko równicą, że mniej pretensjonalny.
Elektroniczna wersja tej książeczki na Kindle kosztuje około trzech dolarów, czyli mniej więcej 12 złotych. Jeśli ktoś potrzebuje, na AO3 można znaleźć za darmo pisaninę bardzo podobnej niskiej jakości. Kto poszuka dokładniej, znajdzie pisaninę znacznie przyzwoitszą.
Rzadko się zdarza, żebym dała książce znośne cztery gwiazdki, a przy tym zepchnęła ją do kategorii złych jak Szatan - ale w przypadku tego arcydzieła po prostu nie da się inaczej.
Cztery gwiazdki są za to, że nie zorientowałam się, kiedy połknęłam pierwsze dziesięć z dziewiętnastu rozdziałów, co zresztą zajęło mi jedno relatywnie miłe piątkowe popołudnie. Kategoria złych...
2012-06
Przyznaję, że w pierwszej chwili wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl o spotkaniu przedstawicielki wiejskiego, sielankowego życia z reprezentującym "świat czynu" właścicielem przędzalni - odżyły w pamięci wszystkie koszmarne wzorce polskiego pozytywizmu w najgorszym wydaniu. Ze zrozumiałych względów przystępowałam zatem do lektury "Północy i Południa" z daleko idącą rezerwą, pełna najgorszych przeczuć i podtrzymywana na duchu tylko doskonałym wrażeniem, jakie zostawiły po sobie "Żony i córki" tej samej autorki.
Tymczasem od pierwszych zdań dałam się oczarować atmosferze powieści, temu barwnie i wiernie przedstawionemu światu zamożnej arystokracji, sielskiej scenerii angielskiej wsi i wreszcie realistycznie odmalowanym realiom życia w przemysłowym mieście. Pozytywizm? Nic podobnego - ludzkie dramaty przedstawiono bez niepotrzebnej drastyczności, a ostateczne szczęśliwe rozwiązanie wszystkich problemów nie ma w sobie nic z kiczu, przerysowania i taniego sentymentalizmu. Banalny romans? Owszem, w "Północy i Południu" najmniej wnikliwy czytelnik rozpozna główną parę, z jednakową siłą przyciągających się i odpychających, ale doskonale poprowadzona fabuła i wyraziste, autentyczne postacie pozwalają po prostu cieszyć się rozwijającą się fabułą - bezpretensjonalną i bardzo solidnie przedstawioną.
Owszem, rytm tej powieści jest na wskroś wiktoriański - wszystkie epizody są opisane z jednakową drobiazgowością, ale chyba tylko niewątpliwemu talentowi Elizabeth Gaskell narracja zawdzięcza potoczystość, a nagromadzenie szczegółów raczej cieszy niż męczy przegadaniem. "Północą i Południem" nie sposób się zmęczyć i nawet mniej "wprawnych" czytelników nie powinna zniechęcać objętość książki (ponad 500 stron).
Dodatkowym plusem są wszystkie te obyczajowe "smaczki": rozterki religijne ojca głównej bohaterki, dla nas być może dość egzotyczne, wyraziście odmalowane różnice między ludźmi różnego pochodzenia, wreszcie sama postać Margaret, znacznie bardziej przekonująca niż wcielenie wszelkich cnót, jakim była Molly z "Żon i córek".
Trudno cokolwiek zarzucić tej powieści - z czystym sumieniem mogę określić jako rewelację.
Przyznaję, że w pierwszej chwili wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl o spotkaniu przedstawicielki wiejskiego, sielankowego życia z reprezentującym "świat czynu" właścicielem przędzalni - odżyły w pamięci wszystkie koszmarne wzorce polskiego pozytywizmu w najgorszym wydaniu. Ze zrozumiałych względów przystępowałam zatem do lektury "Północy i Południa" z daleko...
więcej mniej Pokaż mimo toPo wpadce, jaką była "Duma i uprzedzenie" nie wierzyłam, że spodoba mi się jakakolwiek inna powieść Austen i cóż, muszę przyznać, że satyra wypada znacznie ciekawiej niż romans. Już samo przerysowanie postaci było zachwycające, a już złośliwości pod adresem powieści gotyckich pobiły mnie do końca.
Po wpadce, jaką była "Duma i uprzedzenie" nie wierzyłam, że spodoba mi się jakakolwiek inna powieść Austen i cóż, muszę przyznać, że satyra wypada znacznie ciekawiej niż romans. Już samo przerysowanie postaci było zachwycające, a już złośliwości pod adresem powieści gotyckich pobiły mnie do końca.
Pokaż mimo to2009-06
Ma swój urok, ale czasem trudno nie zauważyć, jak bardzo ta powieść się postarzała: bohaterowie, ich problemy, trudności, z jakimi się zmagają - ale dla samego tła społecznego warto, bo Thackerey był świetnym obserwatorem i w "Targowisku próżności" z jednakową precyzją przedstawia życie codzienne zamożniejszej warstwy, oszustów sprawiających pozory bogaczy, zubożałej szlachty, wojskowych, uczniów...
Ma swój urok, ale czasem trudno nie zauważyć, jak bardzo ta powieść się postarzała: bohaterowie, ich problemy, trudności, z jakimi się zmagają - ale dla samego tła społecznego warto, bo Thackerey był świetnym obserwatorem i w "Targowisku próżności" z jednakową precyzją przedstawia życie codzienne zamożniejszej warstwy, oszustów sprawiających pozory bogaczy, zubożałej...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-04
Dno dna, trzy metry mułu i straszny gniot. Nie dość, że naiwne, to jeszcze motywacja bohaterów tragicznie niedojrzała. Nie wiem, czym się zachwycać.
Dno dna, trzy metry mułu i straszny gniot. Nie dość, że naiwne, to jeszcze motywacja bohaterów tragicznie niedojrzała. Nie wiem, czym się zachwycać.
Pokaż mimo to2010-12
No za klimat, za klimat, bo sam język zabija, reszta wobec tego an dalszy plan schodzi :D
No za klimat, za klimat, bo sam język zabija, reszta wobec tego an dalszy plan schodzi :D
Pokaż mimo to2011-10
Sam okres - XVIII i XIX wiek - oraz podtytuł ("Wspomnienia z lat dziewczęcych") kazały mi spodziewać się uroczysz wspomnień puściutkich dziewczątek, opisujących bale, ansamble, przejażdżki, flirty i pierwsze wspomnienia z życia małżeńskiego.
Owszem, "Kufer Kasyldy" zawiera wyjątki przynajmniej dwóch pamiętników, które pasują do takiego opisu: Aleksandry Tarczewskiej i Heleny Duninówny, które mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim miłośnikom salonowych wspominków. Ale oprócz wspomnień czarujących panienek "Kufer Kasyldy" zawiera również fragmenty pamiętników działaczek społecznych, kobie szerzących oświatę, nauczycielek, pisarek i młodych kobiet zaangażowanych w działalność antyrosyjską; są tu wspomnienia pisarek, aktorek, kobiet zadających kłam obrazowi XIX wiecznej damy: niewykształconej, ograniczonej, słabej.
Paradoksalnie, "Kufer Kasyldy" okazał się lekturą bardziej feministyczną niż niejeden współczesny poważny traktat o roli kobiet i ich możliwościach - i chociaż więcej tu świadectw niezłomnego charakteru i siły przekonań niż salonowej rozrywki i zalotów na balach, wcale nie czuję się rozczarowana.
Plus przepiękny obraz XIX-wiecznej Warszawy u Heleny Duninówny i Marii Dąbrowskiej, miód na serce każdego flaneura.
Sam okres - XVIII i XIX wiek - oraz podtytuł ("Wspomnienia z lat dziewczęcych") kazały mi spodziewać się uroczysz wspomnień puściutkich dziewczątek, opisujących bale, ansamble, przejażdżki, flirty i pierwsze wspomnienia z życia małżeńskiego.
Owszem, "Kufer Kasyldy" zawiera wyjątki przynajmniej dwóch pamiętników, które pasują do takiego opisu: Aleksandry Tarczewskiej i...
Wilde w najpełniejszej, najdoskonalszej odsłonie: pełen artyzmu, paradoksu, dowcipu, mistrzowskiej zabawie z językiem, ze szczypta miłości, dekadencji i amoralnego piękna. Obowiązkowo.
Wilde w najpełniejszej, najdoskonalszej odsłonie: pełen artyzmu, paradoksu, dowcipu, mistrzowskiej zabawie z językiem, ze szczypta miłości, dekadencji i amoralnego piękna. Obowiązkowo.
Pokaż mimo to2015-07
Zaczęło się niewinnie - obejrzałam doskonały spektakl Jana Klaty oparty na tej powieści i zapragnęłam ją przeczytać. Teraz jestem skłonna uwierzyć, że Klata przenosi na sceniczne deski najgorsze gnioty i szmiry polskiej literatury, zamieniając je w arcydzieła, którymi miałyby szanse być, gdyby nie...
W wypadku "Ziemi obiecanej" to "gdyby nie" obejmuje przede wszystkim fatalnie stworzone postacie bohaterów - i głównych, i pobocznych. Tych wszystkich Grosmanów, Grunspanów, Mullerów, Kesslerów, Malinowskich, Borowieckich i Kurowskich mógłby być o połowę mniej, a czytelnik i tak miałby szanse znudzić się tym zestawem cech odmienianych przez wszystkie życiowe przypadki: chciwych, prostackich, prymitywnych, amoralnych i cynicznych. Wszystko jedno, z jakiej warstwy czy nacji pochodzi bohater - będzie opisany tak samo i tak samo przedstawiony, wpasowując się w panteon postaci tak podobnych do siebie, że do rozpaczy nudnych. Przyznaję z bólem i rozczarowaniem, że pod koniec drugiego tomu zamiast wreszcie kojarzyć bohaterów i przypisać im jakieś cechy, mieszali mi się coraz bardziej.
Ileż jest świetnych pomysłów w tej powieści! I żądza posiadania, apoteoza ciężkiej pracy, dramat pracowników fabryk, zagubienie mieszkańców wsi przeniesionych na miejski grunt, duchowa i umysłowa pustka fabrykantów, zawiedzione i niespełnione miłości, wreszcie potężna zmiana charakteru i rozkład przyjaźni - ale co z tego, skoro wszystko jednakowo nieciekawe i w zasadzie zupełnie niewykorzystane. Nie przekonuje mnie, że Borowiecki traci przyjaźń wspólnego, bo przyjaźni nie było między nimi nigdy, nie przekonuje mnie, że jako zamożny właściciel fabryki nagle uświadamia sobie nudę i pustkę swojego życia, bo nudził się i żył tylko zyskiem już na początku pierwszego tomu.
Ale jest jeden bohater, warty całej tej książki - miasto. Śmiem twierdzić, że w polskiej literaturze nie ma drugiego takiego portretu miasta: oczywiście zabarwionego uroczą mieszanką pozytywistycznej krytyki i dekadenckiej fascynacji, połączeniem żalu za utraconą niewinnością wiejskiej sielanki i zachwytu tempem życia, bogactwem i możliwościami technicznymi. Miejscami jest o śmieszniejsze, miejscami naiwne, czasem zdecydowanie tendencyjne, ale też miejscami przejmujące groteskowym przerysowaniem albo urzekające opisami ruchu i energii.
Trudno mi się pogodzić z tym, że autor takiego arcydzieła jak "Chłopi" popełnił taką szmirę - ale za portret Łodzi przesycony nieuchwytną atmosferą i estetyką XIX-wiecznej powieści jestem w stanie puścić w niepamięć wszystkie te miejsca, w których chciało mi się wyć z żalu, nudy i frustracji.
Zaczęło się niewinnie - obejrzałam doskonały spektakl Jana Klaty oparty na tej powieści i zapragnęłam ją przeczytać. Teraz jestem skłonna uwierzyć, że Klata przenosi na sceniczne deski najgorsze gnioty i szmiry polskiej literatury, zamieniając je w arcydzieła, którymi miałyby szanse być, gdyby nie...
W wypadku "Ziemi obiecanej" to "gdyby nie" obejmuje przede wszystkim...
2010-07
Jaaa pieprzę, co za grafomania! Coś takiego mogło powstać tylko na przełomie XVIII i XIX wieku, nie mogło inaczej być - literacko raczej ciekawostka i zabytek niż książka do przeczytania dla przyjemności, ta cała grafomańska egzaltacja nie dość, że nudna, to jeszcze dziecinna i niepoważna, od strony fabularnej to aż się w głowie nie mieści, że można być tak głupim jak Oktaw i Brygida i na własne życzenie utrudniać sobie życie, aż się nóż w kieszeni otwiera, jak człowiek czyta to bajdurzenie. Nigdy więcej.
Jaaa pieprzę, co za grafomania! Coś takiego mogło powstać tylko na przełomie XVIII i XIX wieku, nie mogło inaczej być - literacko raczej ciekawostka i zabytek niż książka do przeczytania dla przyjemności, ta cała grafomańska egzaltacja nie dość, że nudna, to jeszcze dziecinna i niepoważna, od strony fabularnej to aż się w głowie nie mieści, że można być tak głupim jak Oktaw...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12
Pierwsze podejście do tej powieści, jakie zrobiłam, miało miejsce przeszło dekadę wcześniej, a kiedy uznałam, że jest to gniot niezwykłej klasy, dla którego trudno znaleźć odpowiednik, zaświtała mi taka myśl, że może czegoś nie zrozumiałam, może nie ta wrażliwość, może trochę później książka okaże się lepsza. Po dziesięciu latach z żalem przychodzi mi podtrzymać pierwotną opinię.
Co z tego, że literacko jest znośne, a warsztatowo przyzwoicie? Za jedyną zaletę "Wichrowych Wzgórz" mogłabym uznać najwyżej tę galerię nieprawdopodobnie antypatycznych postaci - doprawdy, nie wiem, czy kiedykolwiek w literaturze światowej powstało dzieło, które w swoim obrębie zgromadziłoby taką ilość negatywnych ludzkich cech. Czego tu nie ma! Egocentryzm, samolubność, prymitywna emocjonalność, pospolite okrucieństwo, niczym w dodatku nieusprawiedliwione, niemożność przezwyciężenia własnych kompleksów, religijny fanatyzm, dziecinna niedojrzała żądza zniszczenia tego, czego mieć nie można połączona ze zdumiewającą wręcz niechęcią do wydobycia się z bagna własnych ograniczeń. No dobrze, dla sprawiedliwości przyznam też, że niewiele znam powieści, w których poczucie klaustrofobii i niemożność ucieczki są tak dojmujące, że w czasie lektury można dla rozrywki i odprężenia oddać się rozmyślaniom, jak to możliwe, że w XVIII wieku możliwe było takie bezprawie, jakiego nawet na Dzikim Zachodzie nie uświadczysz.
Po dziesięciu latach od pierwszego podejścia do "Wichrowych Wzgórz" zostaje mi tylko irytacja, zniechęcenie i fizyczne zmęczenie lekturą. I może jeszcze pytanie o fenomen tej powieści. Przecież na zdrowy rozum nikt nie pała chęcią spotkania z ludźmi, którzy posiadają choćby nikłą część charakterów Cathy i Heathcliffa - zazwyczaj okrutni, bezmyślni i egoistyczni ludzie nie cieszą się powszechną sympatią, ale w tym wypadku pokolenia czytelników wciąż śledzą ich losy z taką samą uwagą.
Może zatem chodzi o uczucie, jakie łączy głównych bohaterów? I tu mam problem, bo przecież gołym okiem widać, że więcej tam urażonej miłości własnej niż szczerego uczucia do drugiego człowieka, więcej tam pychy i próżności niż empatii i, przede wszystkim, więcej tam bezmyślnego okrucieństwa niż dojrzałości. Nie dziwię się chęci przeżycia czegoś równie intensywnego równie intensywnie, ale czemu akurat do tego stopnia destrukcyjnie? Nie przemawia też do mnie idea śledzenia, jak dwoje ludzi z rozmysłem, ale z czystej głupoty i postawy "na złość babci odmrożę sobie uszy" wzajemnie łamie sobie życie - bardziej kojarzy mi się to z babraniem w cudzych brudach, a jest to zajęcie jednak mało interesujące.
Wiele wskazuje na to, że w tej niewiedzy przyjdzie mi już pozostać - nie daję tej książce żadnych szans na powrót do mnie za kolejne dziesięć lat. Szkoda czasu.
Pierwsze podejście do tej powieści, jakie zrobiłam, miało miejsce przeszło dekadę wcześniej, a kiedy uznałam, że jest to gniot niezwykłej klasy, dla którego trudno znaleźć odpowiednik, zaświtała mi taka myśl, że może czegoś nie zrozumiałam, może nie ta wrażliwość, może trochę później książka okaże się lepsza. Po dziesięciu latach z żalem przychodzi mi podtrzymać pierwotną...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12
Do tej pory uważałam Edith Wharton za pisarkę niezwykle sprawną, ale przy tej powieści aż się pofatygowałam sprawdzić w Wikipedii, czy to przypadkiem nie był literacki debiut, nie wiedziałam bowiem, czym wyjaśnić tak słabą formę autorki takich literackich perełek, jak "Ethan Frome" czy "Wiek niewinności".
Powieścidło ciągnie się przez 400 stron, pozbawionych punktu kulminacyjnego czy chociaż jakichś bardziej dramatycznych zwrotów akcji. Bohaterką jest pewna sprytna, ale pozbawiona klasy prostaczka, która pragnie i pożąda towarzyskiej sławy, bogactwa i blichtru - innymi słowy, chce zostać celebrytką. Jej największym dramatem okazuje się to, że chciała być nuworyszką, a jak na złość trafiała ciągle w towarzystwo arystokratów z urodzenia, ducha, przekonań i umysłu.
Dramatem czytelnika okazuje się, że autorka nie przepuści żadnemu mężczyźnie, którego stawia na drodze dzielnej Undine Spragg, dopóki jej heroina nie doprowadzi go do nieszczęścia, aż wreszcie wraca do tego, który ulepiony jest z tej samej gliny, co i ona.
Dramatem ekologicznym jest to, że trzeba było na to 400 stron.
Do tej pory uważałam Edith Wharton za pisarkę niezwykle sprawną, ale przy tej powieści aż się pofatygowałam sprawdzić w Wikipedii, czy to przypadkiem nie był literacki debiut, nie wiedziałam bowiem, czym wyjaśnić tak słabą formę autorki takich literackich perełek, jak "Ethan Frome" czy "Wiek niewinności".
Powieścidło ciągnie się przez 400 stron, pozbawionych punktu...
2016-01
Chociaż czytałam wcześniej "Szarą Damę" zamieszczoną w tym zbiorze, pod wpływem niewytłumaczalnego błędu instynktu samozachowawczego pokusiłam się o przeczytanie całego tomiku "gotyckich" nowel "grozy" Elizabeth Gaskell - prawdopodobnie dlatego, że do tej pory pozostaje jedną z lepszych pisarek, których książki czytałam.
No i co? Pięć nudnych, przegadanych opowiadań, w których grozy jest tyle, co kot napłakał, roi się za to od skomplikowanych relacji genealogicznych, mariaży i zadawnionych sporów, które na pewno zakończą się
a) klątwą
b) tajemniczym mariażem
ewentualnie obecnością jakiegoś szubrawca wątpliwej moralności.
Szkoda czasu.
Chociaż czytałam wcześniej "Szarą Damę" zamieszczoną w tym zbiorze, pod wpływem niewytłumaczalnego błędu instynktu samozachowawczego pokusiłam się o przeczytanie całego tomiku "gotyckich" nowel "grozy" Elizabeth Gaskell - prawdopodobnie dlatego, że do tej pory pozostaje jedną z lepszych pisarek, których książki czytałam.
No i co? Pięć nudnych, przegadanych opowiadań, w...
2015-07
Autentycznie lubię książki Elizabeth Gaskell - ale przy kolejnym podejściu coraz mocniej upewniam się w przeświadczeniu, że tylko długie powieści, bo nowele, cóż, wypadają raczej słabo. Zastanawiałam się, czemu nikt nie wznowił "szarej damy", aż wreszcie udało mi się znaleźć ebook przedwojennego jeszcze wydania - i zrozumiałam.
Zaczyna się od niezłego gotyckiego wstępu: pamiętnik odkryty w nietypowych okolicznościach, który przedstawia historię pewnego nieudanego małżeństwa i związanej z nią mrocznej tajemnicy. Prawda, jak to sztampowo brzmi? Nie twierdzę, że na kanwie takiej historii nie można napisać dobrej powieści, choćby i noweli, ale nie w tym wypadku.
Słaba historia, tak sobie prawdopodobna, o której trudno nawet powiedzieć, żeby trzymała w napięciu, bo zanim się na dobre rozwinie, już zmierza do końca. Lektura zajęła mi może godzinę i nie żałuję tylko dlatego, że lepiej przez godzinę czytać nędzne nowelki pani Gaskell, niż patrzeć w ścianę i fantazjować o wakacjach na Antarktydzie.
Autentycznie lubię książki Elizabeth Gaskell - ale przy kolejnym podejściu coraz mocniej upewniam się w przeświadczeniu, że tylko długie powieści, bo nowele, cóż, wypadają raczej słabo. Zastanawiałam się, czemu nikt nie wznowił "szarej damy", aż wreszcie udało mi się znaleźć ebook przedwojennego jeszcze wydania - i zrozumiałam.
Zaczyna się od niezłego gotyckiego wstępu:...
2015-02
Jeśli na jednym końcu skali postawimy takie arcydzieło, jak "Północ i Południe", a po drugiej - obrzydliwie religijny i tendencyjny gniot "Ruth", to "Kuzynka Phillis" będzie znajdowała się znacznie bliżej tej pierwszej powieści (kontrast między urokliwym i spokojnym życiem na wsi a postępującą industrializacją) niż tej drugiej (absolutnie pozbawiona nieznośnej dewocji i kościółkowatości postać ojca Phillis, który ani przez moment nie budzi wstrętu, jak to czasem zdarza się wyidealizowanym bohaterom).
Fabuła jest banalnie prosta i zarówno pod tym względem, jak i pod względem długości bliżej jest "Kuzynce Phillis" do noweli niż do powieści. Uroczy, nieco staroświecki klimat znany z "Pań z Cranford", nienachalna sielanka i subtelna słodycz rodem z angielskiej prowincji, szlachetne charaktery, które nie tracą nic ze swojej ludzkiej natury - na jeden wieczór się nada, a ja domagam się "Mary Barton".
Jeśli na jednym końcu skali postawimy takie arcydzieło, jak "Północ i Południe", a po drugiej - obrzydliwie religijny i tendencyjny gniot "Ruth", to "Kuzynka Phillis" będzie znajdowała się znacznie bliżej tej pierwszej powieści (kontrast między urokliwym i spokojnym życiem na wsi a postępującą industrializacją) niż tej drugiej (absolutnie pozbawiona nieznośnej dewocji i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10
Kto czytał esej Antoniego Słonimskiego o dzieciach pamięta zapewne, że ta zakała ludzkości pozbawiona jest wychowania i wykształcenia, a gdyby ktoś się nie zgadzał z powyższym twierdzeniem - zachęcam do zapoznania się z tą książeczką. Oczywiście dzieci, które przemawiają na kartach "Echa dawnych lat" zdobyły już wykształcenie i ogładę, nie zmienia to jednak faktu, że wspomnienia z ich dzieciństwa są, niestety, w przeważającej mierze zwyczajnie nudne.
Trzeba przyznać, że autorka postarała się o bardzo szeroki przekrój społeczny i historyczny. Są tu więc dzieci, które straszono Napoleonem, ale i takie, które zapamiętały pierwszy jubileusz królowej Wiktorii i takie, które uczestniczyły w jej pogrzebie. Możemy przeczytać o wspomnieniach szkockiego dzieciństwa angielskiej arystokratki, o próbach uzyskania wykształcenia przez niezamożnego chłopca z irlandzkiej wsi oraz o trudnej szkole życia, jaką przeszedł inny chłopiec, zafascynowany koleją i uparcie pragnący przyczynić się do jej powstawania. Są tu zebrane opowieści dzieci, które doświadczyły pobytu w przytułku dla ubogich, tego koszmaru wszystkich angielskich biedaków,dzieci, które doświadczyły ciężkiej pracy na roli oraz tych, których udziałem było sielankowe dzieciństwo na odchodzącej powoli w przeszłość angielskiej wsi lub w angielskich koloniach w Ameryce, a także chłopiec, którego młode lata upłynęły w szeregach wojska walczącego w wojnie krymskiej.
Literacko jest to pozycja raczej średnia, nawet dla miłośników XIX-wiecznej literatury. Poznawczo też nie wnosi zbyt dużo - szczegóły przesądzające o barwności wspomnień wyraźnie ustępują może nie wyrażonej wprost, ale wciąż widocznej potężnej różnicy w mentalności - w podejściu do przyjemności życia, do religii, do przemian, jakie zachodziły w społeczeństwie na oczach najczęściej niewiele z tego rozumiejących małych ludzi.
Konwencjonalne i przewidywalne.
Kto czytał esej Antoniego Słonimskiego o dzieciach pamięta zapewne, że ta zakała ludzkości pozbawiona jest wychowania i wykształcenia, a gdyby ktoś się nie zgadzał z powyższym twierdzeniem - zachęcam do zapoznania się z tą książeczką. Oczywiście dzieci, które przemawiają na kartach "Echa dawnych lat" zdobyły już wykształcenie i ogładę, nie zmienia to jednak faktu, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09
Jestem bardzo, bardzo, ale to bardzo rozczarowana tą powieścią. Powiedziałabym nawet, że nie godzi się, aby książka licząca blisko 1200 stron rozczarowywała czytelnika w ten sposób, bo to jest karygodne marnowanie potencjału. 1200 stron to jest masa miejsca na nakreślenie krwistych postaci, na takie poprowadzenie intrygi, żeby czytelnik nie ziewał - i zaznaczam tu, że intryga nie polega tylko na ukrywaniu tożsamości jednych bohaterów przed innymi - a przede wszystkim na przekonanie czytelnika, że bohaterowie czują cokolwiek, że czymś żyją, że mają jakieś charaktery, pasje i marzenia, a ich motywacja ma jakieś solidne ugruntowanie. Jedyne, co z powyższej listy znalazłam w "Kwinkunksie", to do bólu irytująca ciamajdowata mamuśka Johna - liczę to na bardzo duży plus jako karykaturę tych wszystkich słodkich, czułych i wrażliwych wiktoriańskich panienek. Pytanie teraz, dlaczego Henrietta, materiał na doskonałą parodię mrocznych, skrywających sekrety bohaterek powieści gotyckich po tak obiecującym początku wypadła tak blado?
Siłą rozpędu przeczytałam pierwsze trzysta stron, wciąż czekając, aż coś się zacznie dziać, ale w zasadzie poza tym, że główny bohater dorastał w domku na wsi nudząc przy tym siebie i czytelnika nieciekawymi epizodami służącymi zawiązaniu akcji, nie działo się nic godnego wzmianki.
Po przyjeździe do Londynu zaczęła się tułaczka Johna i jego matki po zaułkach wszelkiej maści. Czego tu nie było! Szajka złodziei zwłok, dosłownie mordercza szkoła, nory biedoty, domy publiczne, suchoty, szpital psychiatryczny, przeczesywanie kanałów ściekowych, życie w szajce bandytów, wyzysk i praca ponad siły - a nad wszystkim unosił się duch wiktoriańskiej Anglii (prawo, prawo i jeszcze raz prawo do wyrzygania) oraz problem tajemniczego testamentu, łączącego ze sobą pięć rodzin w walce o spadek.
Czego zatem nie było? Wartkiej akcji: według mnie coś się zaczęło dziać około 600 strony, żeby zdechnąć mniej więcej na 800, a gwoździem do trumny było zakończenie tak miałkie i nudne, tak niedające żadnej czytelniczej satysfakcji, że było to wręcz przykre. Nie było sprawnego pióra, żywej opowieści, krwistego języka - jednostajna, nużąca narracja, która nijak nie usprawiedliwiała najdziwniejszych zwrotów w losie głównego bohatera. Fakt, tutaj nawet najbardziej niepozorna, poślednia postać z, dajmy na to, 50 strony, okaże się kimś niesamowicie ważnym na stronie 480, ale po trzecim czy czwartym chwycie tego typu można bez pudła przewidzieć, na kogo tym razem padnie - ogólna zasada jest taka, że każdy przyjaciel prędzej czy później okaże się albo ofiarą, albo wrogiem.
Do tego jeszcze ta nudno podana prawnicza paplanina - doprawdy, za mniejsze pieniądze można sobie skoczyć na dowolną rozprawę o zniesienie współwłasności albo podział spadku w wydziale cywilnym polskiego sądu i wyjdzie na to samo. I jakby nie dość tego koligacje rodzinne pięciu cholernych rodów o możliwie najbardziej homofonicznych nazwach, jak to tylko możliwe, streszczane, po prostu streszczane przez kolejnych bohaterów w rozmowie z Johnem w możliwie jak najbardziej nudny sposób. I nie pomagają tu żadne związki pozamałżeńskie, nieślubne dzieci, obłędy, morderstwa, ucieczki i długi, a im dalej autor brnie w las postaci, związków, aliansów, zwad, pokrewieństw, tym bardziej czytelnik obojętnieje na kolejne "rewelacje" podane w tak wyprany z pomysłu sposób.
Zatem, niestety, w tej powieści było wszystko wymienione powyżej. Nie było natomiast tego, na co liczyłam najbardziej, to znaczy porządnego czytadła, które budziłoby dreszcz satysfakcji przy każdej odkrytej tożsamości i powiązaniu między bohaterami. Wszystkiego innego jak na złość było w nadmiarze a przesyt, jak wiadomo, powoduje odrzucenie. Według mnie pan Palliser mógł spokojnie skończyć pracę nad "Kwinkunksem" o sześć-siedem lat wcześniej i nie zdziwiłabym się, gdyby powieści wyszłoby to na dobre.
Trzy na szynach.
Jestem bardzo, bardzo, ale to bardzo rozczarowana tą powieścią. Powiedziałabym nawet, że nie godzi się, aby książka licząca blisko 1200 stron rozczarowywała czytelnika w ten sposób, bo to jest karygodne marnowanie potencjału. 1200 stron to jest masa miejsca na nakreślenie krwistych postaci, na takie poprowadzenie intrygi, żeby czytelnik nie ziewał - i zaznaczam tu, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Jeżeli nie umiera ziarno" przez długi czas było dla mnie książką, która rozpalała wyobraźnię w taki sam sposób, w jaki nie daje o sobie zapomnieć książka lub pamiętnik z którego wyrwano kilka stron.
Autobiografia Andre Gide'a ginęła z naszej biblioteki kilka razy, a moją ciekawość dodatkowo podsycany wzmianki o wspólnej podróży Gide'a i Wilde'a na Wschód, o której ten pierwszy podobno starał się zatrzeć wszystkie ślady w swoich dziennikach.
Wszystko to mogło sprawić, że moja ciekawość była może zbyt duża, a oczekiwania za wysokie. Autobiografia francuskiego pisarza jest w najlepszym wypadku monotonna. Nie chodzi nawet o to, że próżno szukać w niej skandalizujący fragmentów albo pikantnych opowiastek. Na jej podstawie można raczej odnieść wrażenie, że Gide'a w młodości otaczali ludzie raczej nieciekawi i przeciętni.
Dużą część wspomnień zajmuje nieregularna edukacja szkolna, refleksje na temat młodzieńczych lektur (podejrzewam, że znanych niewielu współczesnym czytelnikom), oraz relacje ze spotkań z postaciami, które z kolei zorientowany czytelnik rozpozna jako literatów i myślicieli XIX-wiecznej Francji - ale do których trudno jest mieć bardziej osobisty stosunek. Serio, kogo z was interesuje, jaki prywatnie był Pierre Louys? Dla mnie ten poeta był najmniej anonimową postacią ze wszystkich, jakie opisuje w swojej biografii Gide, a nawet to nie wciągnęło mnie ani na jotę bardziej.
Tyle jeśli chodzi o część pierwszą, zajmującą dużo ponad połowę całej książki. Część druga poświęcona jest wyłącznie odkrywaniu homoseksualnej części natury Gide'a oraz jego spotkaniu z Oscarem Wildem i wspomnianej już podróży na Wschód, gdzie ponoć Gide po raz pierwszy zakosztował przyjemności męsko-męskiego seksu.
Współczesnego czytelnika raczej nie zbulwersują wyznania francuskiego pisarza, rzucają one natomiast ciekawe światło na ówczesną recepcję homoseksualnego półświatka, jego estetykę i sposób zachowania tworzących go mężczyzn.
Czy takie rewelacje to dość żeby przebrnąć przez 400 stron raczej nieciekawych wspomnień i analiz młodzieńczej świadomości dokonywanych przez mężczyznę przeszło 40-letniego? Według mnie jest to lektura dla pasjonatów lub miłośników Gide'a, ewentualnie dla czytelników obdarzonych niezmierzoną cierpliwością.
Dodajmy jeszcze do tego przykład, z którym czas nie obszedł się zbyt łaskawie. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że po 60 latach, które minęły od wydania tego tłumaczenia, przydałoby się nowe odświeżone i poprawione, najlepiej z solidnym komentarzem. Lektury wersji obecnej podejmujecie się na własne ryzyko.
"Jeżeli nie umiera ziarno" przez długi czas było dla mnie książką, która rozpalała wyobraźnię w taki sam sposób, w jaki nie daje o sobie zapomnieć książka lub pamiętnik z którego wyrwano kilka stron.
więcej Pokaż mimo toAutobiografia Andre Gide'a ginęła z naszej biblioteki kilka razy, a moją ciekawość dodatkowo podsycany wzmianki o wspólnej podróży Gide'a i Wilde'a na Wschód, o której ten...