-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2024-01
2023-08
Spodziewałam się czegoś w stylu przeglądu zagadek kryminalnych rozwikłanych dzięki analizie szczątków - i rzeczywiście autorka przytacza kilka anegdot ze swojej pracy zawodowej, ale więcej mają one wspólnego z metodami prowadzenia śledztwa, zabezpieczaniem śladów czy bataliami sądowymi. O swojej pracy profesor Black pisze bez romantyzmu, bez egzaltacji i bez dodawania jej dramaturgii. To bardziej opowieść o tym, jak i kiedy chrząstka zmienia się w kość, kiedy przestaje rosnąć i co można wyczytać z bruzd, śladów, żłobień i zadraśnięć.
Po kilku miesiącach od lektury okazuje się, że najmocniej pamiętam tę najbardziej osobistą historię, która dotyczy samej autorki - olbrzymiej krzywdy i niesprawiedliwości oraz tego, że mimo parszywych przeżyć profesor Black znalazła w życiu szczęście.
Nie wiedziałam, że krzywda zapisuje się w kościach.
Spodziewałam się czegoś w stylu przeglądu zagadek kryminalnych rozwikłanych dzięki analizie szczątków - i rzeczywiście autorka przytacza kilka anegdot ze swojej pracy zawodowej, ale więcej mają one wspólnego z metodami prowadzenia śledztwa, zabezpieczaniem śladów czy bataliami sądowymi. O swojej pracy profesor Black pisze bez romantyzmu, bez egzaltacji i bez dodawania jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07
Książka ta sprawiła mi olbrzymią przyjemność - chociaż jest raczej pesymistyczna.
Autor analizuje główne prawa rządzące życiem w dowolnej niszy ekologicznej w kontekście tego, jak człowiek zmienia swoje środowisko życia i do czego potencjalnie może to doprowadzić.
Nie jest to rzecz otwierająca oczy ani wywracająca wszystko, co wiecie, do góry nogami - ale ładnie porządkuje pewne wątki (używanie pestycydów i herbicydów, lekooporność, bioróżnorodność, wpływ ocieplenia na konflikt militarne i walki o zasoby) i zwraca uwagę na połączenia, które nietrudno przeoczyć w mainstreamowym dyskursie.
Jeśli bardzo lubisz, kiedy Twój podjazd przed garażem nie ma ani jednej trawki, więc glifosat jest Twoim sprzymierzeńcem albo lubisz łyknąć resztkę tego antybiotyku z ostatniego razu, jak coś Cię bierze, to ta książka jest dla Ciebie.
Książka ta sprawiła mi olbrzymią przyjemność - chociaż jest raczej pesymistyczna.
Autor analizuje główne prawa rządzące życiem w dowolnej niszy ekologicznej w kontekście tego, jak człowiek zmienia swoje środowisko życia i do czego potencjalnie może to doprowadzić.
Nie jest to rzecz otwierająca oczy ani wywracająca wszystko, co wiecie, do góry nogami - ale ładnie...
2018-01
Nie mam jakiegoś szczególnie nabożnego stosunku do ptaków, nie pasjonuję się nimi, rozróżniam bardzo słabo, także książkę Łubieńskiego miałam zamiar "tylko przejrzeć". Dwieście stron później nie mogłam zrozumieć, dlaczego się już skończyła.
W przeciwieństwie dla obrzydliwie ostatnio modnych byle jakich publikacyjek o przyrodzie (tak, Wohlleben i mentalni krewniacy z konkurencyjnych wydawnictw) to nie jest książka, w której znajdziecie naukowe szczegóły. To raczej intymny, czuły, serdeczny, pełen wrażliwości opis codziennego życia z ptakami. Na wyjeździe badawczym i na skwerku przed domem, na wyprawie pasjonatów i na rutynowej "interwencji" na placu budowy.
Łubiński nie przekonuje, że coś trzeba, że coś warto, po prostu dzieli się z czytelnikiem swoimi doświadczeniami, w których ptaki są wszędzie - nie zawsze w centrum, jak to one, ale "wyglądając" zza różnych tematów, przelatując przez anegdotki, trzepocząc w bezradności.
I jest coś jeszcze, nie wiem, czy nie równie ważne jak ptaki. Nie jestem pewna, czy w tym roku uda mi się przeczytać książkę równie piękną językowo. Łubiński nie olśniewa poetyckimi metaforami, nie próbuje gier słownych, nie "szarpie" narracji, żeby było bardziej artystycznie, a jednak dawno - zwłaszcza w książce przyrodniczej lub popularnonaukowej - nie spotkałam się z polszczyzną tak elegancko prostą, tak subtelną i piękną. Przeczytajcie drugi esej, ten o zliczaniu ptaków. Co to niby za temat, żeby zaskoczyć czytelnika niewymuszoną, prostą elegancją słowa? A jednak.
Nie mam jakiegoś szczególnie nabożnego stosunku do ptaków, nie pasjonuję się nimi, rozróżniam bardzo słabo, także książkę Łubieńskiego miałam zamiar "tylko przejrzeć". Dwieście stron później nie mogłam zrozumieć, dlaczego się już skończyła.
W przeciwieństwie dla obrzydliwie ostatnio modnych byle jakich publikacyjek o przyrodzie (tak, Wohlleben i mentalni krewniacy z...
2022-11
Ależ męczyłam tę książkę! Skądinąd krótką, czytałam ją kilka miesięcy, na każdej stronie zastanawiając się - czy ja naprawdę nie powinnam pogadać z terapeutą o braku umiejętności porzucania książek nieciekawych.
Głowonogi są w porządku, ewolucja jest w porządku, nawet paleontologia jest okej, ale połączone razem - mimo heroicznych prób autorki - dały mieszankę mało strawną. Jest nudno, nieciekawie i monotonnie. Myślicie, że wiecie wszystko o laniu wody w pracach zaliczeniowych? Poczekajcie na całe rozdziały o zmianach w budowie fragmokonów (stożkowych muszli) u belemnitów względnie o tym, jak zmieniała się pławność głowonogów.
Po "Innych umysłach" i "Otchłani" to było naprawdę niesprawiedliwe.
Ależ męczyłam tę książkę! Skądinąd krótką, czytałam ją kilka miesięcy, na każdej stronie zastanawiając się - czy ja naprawdę nie powinnam pogadać z terapeutą o braku umiejętności porzucania książek nieciekawych.
Głowonogi są w porządku, ewolucja jest w porządku, nawet paleontologia jest okej, ale połączone razem - mimo heroicznych prób autorki - dały mieszankę mało...
2022-10
Och mój Boże, to był sztos! Zdecydowanie najlepsza książka popularnonaukowa, jaką czytałam tej jesieni. Sprawiła mi masę przyjemności - oceaniczne głębiny ciekawią mnie prawie tak, jak kosmos, a tu nie dość, że książka na idealny temat, to jeszcze frapująco napisana, z polotem i pasją, która udziela się czytelnikowi.
Jest wszystko, czego możecie oczekiwać: kaszaloty, kałamarnice oraz te przedziwne, magiczne stworzenia żyjące w zimnych ciemnościach, o biologii tak kosmicznej, że trudno uwierzyć w ich istnienie.
Ale jest też o wiele więcej - autorka wyjaśnia, dlaczego ten potężny i jednocześnie kompletnie przez ludzi niepoznany fragment globu ma dla nas tak wielkie znaczenie. Nie chodzi tylko o samą biologię czy o wiązanie CO2, ale o wielkie bogactwo dopiero poznawanych substancji leczniczych i zdumiewającej chemii, która może inspirować całe pokolenia naukowców.
Pojawia się także kontrowersyjny temat górnictwa podmorskiego - i ten gorąco polecam wszystkim zainteresowanym tematem.
I wiecie, jeszcze zdjęcia są. Czy można prosić o więcej?
Och mój Boże, to był sztos! Zdecydowanie najlepsza książka popularnonaukowa, jaką czytałam tej jesieni. Sprawiła mi masę przyjemności - oceaniczne głębiny ciekawią mnie prawie tak, jak kosmos, a tu nie dość, że książka na idealny temat, to jeszcze frapująco napisana, z polotem i pasją, która udziela się czytelnikowi.
Jest wszystko, czego możecie oczekiwać: kaszaloty,...
2022-04
Bardzo miła, niezobowiązująca książka, takie fajne czytdaełko na plażę. Nie ma tu za dużo twardej wiedzy, jest trochę ciekawostek, które nie mają nawet ambicji prezentować jakiejś summy wiedzy ichtiologicznej.
Zamiast tego autor pokazuje śliczne, migotliwe jak odblask światła na rybiej łusce - życie pod powierzchnią wody, w swoich zaskakujących przejawach i złożoności. Ryby mają głos, nawet jeśli my go nie słyszymy, a Bill Francois tłumaczy z rybiego na nasze z wdziękiem urodzonego gawędziarza.
Zupełnie nadprogramowo - autor ma śliczny styl, jednocześnie czuły, zabawny i refleksyjny. Bardzo podoba mi się pomysł na uporządkowanie treści, na snucie tej opowieści: od jego prywatnych doświadczeń do pokazania, delikatnie i dyskretnie, jak bardzo morze i jego mieszkańcy są obecni w życiu nawet największego szczura lądowego, w najbardziej zaskakujących miejscach. Opis wędrówki po podwodnym Paryżu - bajka!
Największe wrażenie zrobił na mnie rozdział prezentujący - niby mimochodem, na tle spaceru po nadmorskim kurorcie - kwestie ekologii i przełowienia mórz. Nie będziecie mieli po niej kaca moralnego, to mogę zagwarantować, ale zaczniecie zauważać, które paczki paluszków rybnych jaki mają certyfikat.
Jeśli jest lepszy powód, żeby przeczytać miłą, lekką i zabawną książkę, proszę wyłuszczyć mi go w wiadomości prywatnej.
Bardzo miła, niezobowiązująca książka, takie fajne czytdaełko na plażę. Nie ma tu za dużo twardej wiedzy, jest trochę ciekawostek, które nie mają nawet ambicji prezentować jakiejś summy wiedzy ichtiologicznej.
Zamiast tego autor pokazuje śliczne, migotliwe jak odblask światła na rybiej łusce - życie pod powierzchnią wody, w swoich zaskakujących przejawach i złożoności....
2021-12
Totalnie książka zmieniająca życie. Proszę nie dać się zwieść tytułowi - ona nie jest o ośmiornicach. Jasne, dowiemy się, kiedy pojawili się przodkowie tych niezwykłych zwierząt, jak ewoluowały, żeby stać się znanymi nam dziś głowonogami, autor przybliży nam trochę ich zachowania - ale to wciąż nie jest książka o ośmiornicach, ale o ich umysłach. Nie mózgach - o umysłach i o tym, jak to jest być ośmiornicą i postrzegać świat w ośmiornicowy sposób, ośmiornicowymi zmysłami.
Godfrey-Smith nie jest specjalistą od głowonogów, tylko filozofem nauki i pytania, jakie stawia, faktycznie balansują na granicy nauki ścisłej i filozofii. Kompletnie mi głowa eksplodowała, kiedy - całkiem przystępnie - autor prowadził rozważania nad tym, co w naszym mózgu sprawia, że mamy świadomość albo co w zasadzie odpowiada za to, że reagujemy i postrzegamy świat (oraz dlaczego ośmiornice robią to inaczej).
Dla mnie totalny must have, z fragmentami o ośmiornicach na dokładkę do całego tortu szczęścia.
Totalnie książka zmieniająca życie. Proszę nie dać się zwieść tytułowi - ona nie jest o ośmiornicach. Jasne, dowiemy się, kiedy pojawili się przodkowie tych niezwykłych zwierząt, jak ewoluowały, żeby stać się znanymi nam dziś głowonogami, autor przybliży nam trochę ich zachowania - ale to wciąż nie jest książka o ośmiornicach, ale o ich umysłach. Nie mózgach - o umysłach i...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03
Noah Strycker to dla mnie głównie autor wspaniałej "rzeczy o ptakach", więc kiedy zobaczyłam takie nazwisko z takimi ptakami i w takim otoczeniu, nie mogłam się powstrzymać.
I cóż.
"Między nami pingwinami" przyjmuje formę pewnego dwugłosu: rozdziały poświęcone kilkumiesięcznej pracy na odległej stacji badawczej na Antarktydzie przeplatają się z rozdziałami opowiadającymi, jak to się stało, że Noah został ornitologiem, a ptaki stały się największą pasją jego życia.
Efekt? Całość jest nudna do niemożliwości.
Gdzieś zniknęły błyskotliwe anegdoty (kto pamięta wspaniały rozdział o sępnikach z "Rzeczy o ptakach"?), przepadło naukowe zacięcie. Jest ptasie guano, liczenie, obrączkowanie, długie marsze i wiatr. W marcu w lockdownie nadaje się dla przypomnienia, że inni mają gorzej.
Noah Strycker to dla mnie głównie autor wspaniałej "rzeczy o ptakach", więc kiedy zobaczyłam takie nazwisko z takimi ptakami i w takim otoczeniu, nie mogłam się powstrzymać.
I cóż.
"Między nami pingwinami" przyjmuje formę pewnego dwugłosu: rozdziały poświęcone kilkumiesięcznej pracy na odległej stacji badawczej na Antarktydzie przeplatają się z rozdziałami...
2020-06
No nie można powiedzieć, żebym miała refleks czytelniczy, bo "Rzecz o ptakach" miała nominację do książki roku 2017 LC, a ja dopiero się do niej dobrałam, ale powiem Wam, że dla mnie spokojnie może być książką roku ostatnich trzech lat.
To jest coś więcej niż tylko książka o ornitologii. To jest nawet coś więcej niż książka popularnonaukowa. To jest cholernie wciągające czytadło o fascynującym świecie zmysłów, genetyki, ewolucji i instynktów. Zaczyna się zwykle od jednej czy dwóch anegdotek o ptakach, żeby stopniowo wprowadzać zdumionego czytelnika w fascynujące historie naukowych badań, eksperymentów, dociekań i wniosków, które zdumiewają bardziej niż historie o czarach i magii.
Chciałabym wskazać moje ulubione rozdziały - tak, do tego doszło, ulubione rozdziały - ale każdy kolejny wywoływał "wow" większe niż poprzedni. Zaczęłam od zbierania szczęki z podłogi, kiedy od zdumiewających możliwości "geolokalizacyjnych" gołębi, żeby sprawdzić, jak to jest u innych ptaków. Potem ubawiłam się serdecznie nad historią badań - w przypadku autora, uwieńczonych spektakularnym sukcesem - nad węchem u sępników. Ale moją prywatną wisienką na torcie były rozdziały o strachu wśród ptaków (na przykładzie pingwinów) i rozważania nad genem włóczęgi nie tylko u sów śnieżnych, wspaniała historia, która jakoś tak prowokuje do rozważań nad tym, co to w ogóle jest osobowość.
Cudna rzecz do czytania, lepsza niż niejedna powieść.
No nie można powiedzieć, żebym miała refleks czytelniczy, bo "Rzecz o ptakach" miała nominację do książki roku 2017 LC, a ja dopiero się do niej dobrałam, ale powiem Wam, że dla mnie spokojnie może być książką roku ostatnich trzech lat.
To jest coś więcej niż tylko książka o ornitologii. To jest nawet coś więcej niż książka popularnonaukowa. To jest cholernie wciągające...
2020-04
Miałam dwa ważne powody, żeby przeczytać tę książkę: po pierwsze, moje najpiękniejsze wakacje życia spędziłam w Hereford, którego łąkę opisuje autor na kartach "Prywatnego życia łąki". Po drugie, i zdecydowanie ważniejsze, Anglia była krajem łąk i właśnie na naszych oczach te łąki traci - a wraz z nimi całą zdumiewającą bioróżnorodność tych terenów.
Kłopot z tą książką polega na tym, że jest "dość". Jest "dość" erudycyjna, usiana smaczkami etymologicznymi i entomologicznymi (nie lubię robali, ale Lewis-Stempel pisze o nich z prawdziwym urokiem).
Jest "dość" poetycka i literacka (literaturoznawcza?), żeby spełnić wymogi mieszczucha-humanisty, który lubi w poezji tropić ślady podobnej jemu wrażliwości.
Jest "dość" wrażliwa na piękno, czuła dla otaczającej autora przyrody, z "dość" osobistym (antropomorfizującym?) stosunkiem do obserwowanych zwierząt i roślin, żeby miło pogłaskało po sercu. I jest też "dość" naturalistyczna, żeby nie powiedzieć drastyczna, aby przypomnieć, że tzw. natura oprócz bujnego życia zawiera w sobie również gwałtowną, parszywą, czasem przypadkową i na ogół brutalną śmierć.
Wszystko w tej książce jest "dość" - tylko nie ona sama. Widzę tylko jeden powód, dla którego warto ją przeczytać (lub, jeśli macie taką możliwość, przesłuchać, bo na czytanie trochę szkoda oczu): niemal stereotypową angielskość.
Ta wartość wymyka się trochę ścisłej definicji, ale dla mnie między wierszami, nad kartami "Prywatnego życia łąki" unosi się duch fenomenalnie małomiasteczkowej Anglii: łąka i ręczne sianokosy. Prowincjonalna biblioteka w deszczu i elaboraty o pochodzeniu nazw miejscowości, ptaków, roślin. Oglądanie ptasiego życia i strzelanie do nich, bo wielowiekowa tradycja (tfu!) polowań. Jednakowa czułość dla śpiącego lisa i dla domowych psów. Krowy i owce w charakterze istotnych bohaterów.
Czy to "dość", żeby poświęcać czas na "Prywatne życie łąki"? Według mnie nie - no chyba, że nie możecie aktualnie wyjść na żadną łąkę i cieszyć się jej bliskością.
Miałam dwa ważne powody, żeby przeczytać tę książkę: po pierwsze, moje najpiękniejsze wakacje życia spędziłam w Hereford, którego łąkę opisuje autor na kartach "Prywatnego życia łąki". Po drugie, i zdecydowanie ważniejsze, Anglia była krajem łąk i właśnie na naszych oczach te łąki traci - a wraz z nimi całą zdumiewającą bioróżnorodność tych terenów.
Kłopot z tą książką...
2020-04
Mam pewien problem z tym, jak zaklasyfikować tę książkę. Tytuł idealnie odpowiada zawartości: zbiór felietonów/esejów/szkiców Simony Kossak traktuje o ziołach i zwierzętach. Tu wszystko się zgadza.
Teksty o ziołach mają charakter, nazwijmy to, zielnikowy. Na ogół zbudowane są według nieciekawego schematu "morfologia - występowanie - właściwości" wzbogaconych, jeśli mamy szczęście, ciekawostkami kulturoznawczo-etnograficznymi.
Nie są to teksty, które sprawią, że otworzycie oczy ze zdumienia nad niezwykłością świata bylin i "chwastów", ale trochę ratują je wdzięk Simony Kossak jako pisarki oraz ilustracje mądrze dobrane przez wydawcę i utrzymane bardzo w stylu tej książki.
Zdecydowanie lepiej na tym tle wypadają fragmenty poświęcone zwierzętom: napisane z czułością i wrażliwością, nawet jeśli czasem ocierają się o cukierkowe piękno (kuropatwy, lis).
Nie jest to książka popularnonaukowa, której lekturę zakończycie bogatsi o masę encyklopedycznej wiedzy. To raczej miła, kojąca, trochę staroświecka lektura dla wszystkich, którzy tęsknią z wypadami do lasu i kontaktem z przyrodą.
To właśnie wydaje mi się największą zaletą "O ziołach i zwierzętach": twardej wiedzy tu nie ma, ale ta czułość autorki z kolejnymi rozdziałami słodko przesącza się do serca czytelnika. Jeśli po lekturze tej książki w zarośniętym trawniku i uwijającym się w nim wielonogim drobiazgu zobaczycie kawałek waszego własnego świata, a nie coś wzmagające natychmiastowego uporządkowania, to znaczy, że było warto.
Mam pewien problem z tym, jak zaklasyfikować tę książkę. Tytuł idealnie odpowiada zawartości: zbiór felietonów/esejów/szkiców Simony Kossak traktuje o ziołach i zwierzętach. Tu wszystko się zgadza.
Teksty o ziołach mają charakter, nazwijmy to, zielnikowy. Na ogół zbudowane są według nieciekawego schematu "morfologia - występowanie - właściwości" wzbogaconych, jeśli mamy...
2019-12
Trend na wydawanie książeczek o shinrin yoku można podsumować powiedzeniem "Im dalej w las, tym więcej drzew", może ewentualnie z dopiskiem "zostaje wycięte na bezsensowne lektury".
Pierwsza książka o shinrin yoku Quing Li była zaskakująco miła w odbiorze: bezpretensjonalna, przystępna i na swój sposób skromna. Może ciężkiego tomiku nie chce się zabierać ze sobą do lasu, ale to raczej trzeba liczyć na plus: do lasu idziesz być "tu i teraz", a nie czytać o tym, jak być "tu i teraz".
"Japońska sztuka czerpania mocy z przyrody" była kolejną pozycją, która odcinała kupony od sukcesu wydawniczego "Sztuki i teorii kąpieli leśnych" i miałam nieprzyjemność wylać na nią zasłużony kubełek pomyj.
Zgodnie z powiedzeniem, idziemy dalej w las, gdzie czeka na nas książeczka amerykańskiego specjalisty od kąpieli leśnych - zauważcie, że nie ma tu nigdzie przymiotnika "japoński". Dlaczego? Otóż Amos Clifford odkrył kąpiele leśne zanim Japończycy zaczęli masowo obsadzać kraj monokulturami cedru i betonować strumyki. W dodatku są to rzeczy znacznie bardziej skompilowane niż "bycie tu i teraz wśród drzew". Nie, tu potrzebna jest cała teoria, która wymaga ćwiczeń, przygotowania teoretycznego, postrzegania nadzmysłowego, aktywowania zmysłów nieistniejących i najlepiej jeszcze przewodnika, który będzie przypominał, żeby nie myśleć.
Autentycznie zastanawia mnie, co takiego widział w tej książce poprzedni czytelnik, że nie mógł oddać jej do biblioteki przez blisko pół roku?
Dobrze, że papier jakiś taki przyjaźniejszy, a sam tomik niewielki. Strata przyrodnicza niewielka.
Trend na wydawanie książeczek o shinrin yoku można podsumować powiedzeniem "Im dalej w las, tym więcej drzew", może ewentualnie z dopiskiem "zostaje wycięte na bezsensowne lektury".
Pierwsza książka o shinrin yoku Quing Li była zaskakująco miła w odbiorze: bezpretensjonalna, przystępna i na swój sposób skromna. Może ciężkiego tomiku nie chce się zabierać ze sobą do lasu,...
2019-10
Początek tej książki, z winy tłumacza, staje się mimowolnym symbolem niechlujstwa umysłowego i papkowatej treści dalszych rozdziałów: to cytat z Matsuo Basho z tomu "Z podróżnej sakwy, czyli zapiski pielgrzyma", dostępny w polskim przekładzie Agnieszki Żuławskiej-Umedy. Można? No najwyraźniej nie.
Książka ta, poświęcona "leśnym kąpielom" (czyli po prostu spacerom po lesie z uwagą skierowaną na las, a nie myślenie o pracy albo grzybach), jest przepięknym materiałem na studium o orientalizmie. Mówię serio. Japończycy mają cudowną skłonność, datującą się mniej więcej od otwarcia kraju na świat w 1854 roku, do szukania różnic między sobą jako nacją a resztą świata, co z
kolei jest wodą na młyn wszystkich zachodnich orientalistów, absolutnie przeświadczonych o tym, że od Japonii bardziej egzotyczny jest tylko Mars. Efekt? Ta książeczka.
Drugi aspekt, w jakim można się krytycznie zająć tym dziełkiem, to romantyczne pojmowanie przyrody przez mieszczucha. Dodajmy jeszcze - mieszczucha z geologicznie i sejsmicznie spokojnej części Europy, gdzie trzęsienie ziemi to niechybny znak końca świata, a tsunami nie występuje.
Owóż dwójka mieszczuchów, biolog i psycholog, wybywają w leśne ostępy do Japonii i jak na dwójkę mieszczuchów przystało, natychmiast doznają błogosławionych skutków przebywania konkretnie w lesie, konkretnie w Japonii. Najwidoczniej tychże skutków nie doświadczyli nigdy wcześniej (a nie wierzę, żeby właśnie wtedy po raz pierwszy byli w lesie w ogóle), z czego wniosek, że tylko japoński las odbierany zgodnie z metodą shinrin yoku ma tak zbawienny wpływ na ludzką kondycję.
Żebyśmy nie mieli wątpliwości o dobrodziejstwach płynących z obcowania z drzewami musi zostać przywołany jeszcze jeden element: sakura. Bez sakury nie ma magii. Dlaczego? Bo tylko kiedy kwitną wiśnie, Japończycy robią pikniki pod drzewami i wyglądają na wyluzowanych. Nie ma znaczenia tradycja, piknik, alkohol i wiosna - to wszystko sprawa wiśni. Osobiście jako zwolenniczka jesieni uważam za podłą dyskryminację, że autorzy nie wspomnieli o zwyczaju podziwiania czerwonych klonów, ale może dwaj specjaliści do tego zwyczaju już nie dotarli?
Cała ta książka jest takim właśnie przeczącym sobie bełkotem, pseudonauką, głupim idealizmem i umysłową papką. Na przykład: dlaczego shinrin yoku działa? Bo ludzie pamiętają Eden. Jesteś spoza chrześcijańskiego kręgu kulturowego i nic nie wiesz o Edenie? Cóż. Trudno.
Autorzy byli zestresowani życiem w mieście, na co nie pomagała ani medytacja, ani mindfulness, ani joga? Mindfulness w lesie pomogło, więc czytelnicy, ćwiczcie mindfulness. Coś się nie zgadza? Trudno.
W pierwszej części książeczki mamy garsteczkę badań, mających potwierdzać, że ludzie w lesie są mniej zestresowani niż w pracy. Śmiem twierdzić, że ludzie nad jeziorem albo nad morzem, albo w górach, albo na własnej działce, też są mniej zestresowani niż w pracy, ale niestety nie wiemy, czy grupa kontrolna obejmowała także osoby wykonujące w lesie stresującą pracę. Że nie znamy metody badań, wielkości grup ani sposobów opracowania wyników ani też miejsca publikacji? Trudno. Wyniki są dobre, pasują do tezy i ładnie wyglądają. Masz wątpliwości? Cóż. Trudno.
Nieprzekonanym psycholog i biolog serwują trudną do zniesienia papkę z teorii o Edenie, buddyzmu, celtyckich wierzeń (na marginesie - skąd oni to wytrzasnęli, skoro o wierzeniach Celtów w zasadzie nie wiemy nic z powodu znikomych źródeł materialnych i braku pisanych?), magii wiccańskiej i "Waldena" Thoreau. Że poszatkowane, wybrane jak się komu podobało i wyrwane z kontekstu? Cóż. Trudno. Że Thoreau tak nie do końca spędził rok w lesie, czego nigdy nie ukrywał i o czym autorzy sami piszą? Cóż. Trudno.
Żeby czytelnik nie miał czelności wykrzyknąć, że król jest nagi, rzucić w kąt książkę (nb. w twardej oprawie) i iść do lasu, musi dostać jeszcze po głowie teorią estetyki japońską w wersji pop: yugen, wabi, sabi. Co ma kategoria związana raczej ze średniowiecznym teatrem do lasu? Niewiele, ale jak dobrze naciągniemy, to się nada. Że spłycone i głupie? Cóż. Trudno.
Moim absolutnym faworytem jest perełka "Jak podaje sanskryt". Jak podaje łacina, papier się nie rumieni.
Kto nie jest świadom, że na spacerach w lesie, w chwilach odprężenia na łonie natury, w chwilach prostej radości z uprawiania roślin uprawia shinrin yoku, ten niech taki pozostanie i nie marnuje czasu na ten bełkot.
Kto z kolei czuje, że uświadomienie jest mu potrzebne, niech zamiast tego idzie do lasu, mając w pamięci dwie rzeczy:
- autorzy, aby popełnić ten niewydarzony twór, musieli udać się do Japonii. Lot w jedną stronę z Madrytu do Tokio emituje półtora tony co2. Ja wiem, że drzewa uwielbiają co2. Ale susze i inne kataklizmy przyrodnicze słabo wpływają na drzewostan.
- wydawca, żeby wypuścić ten gniot na rynek, zmarnował sporo papieru (=drzew).
Wniosek jest prosty. Kochasz las = idź na spacer, zamiast marnować zasoby i czas na to coś.
PS. Dla osób zachęconych sukcesem duetu Garcia/Miralles: Japończycy mają także w zwyczaju zażywanie kąpieli (ofuro). Proponuję napisanie książki o japońskiej sztuce mycia się i relaksowania w gorącej wodzie. Że (nominalnie) wszyscy się myją? Tym większy rynek zbytu. Nie wymagam odpalenia 10% za pomysł, poproszę tylko credits w podziękowaniach. Przy wydaniu tradycyjnym proszę też o wzmiankę, ile wody potrzeba do produkcji papieru.
Początek tej książki, z winy tłumacza, staje się mimowolnym symbolem niechlujstwa umysłowego i papkowatej treści dalszych rozdziałów: to cytat z Matsuo Basho z tomu "Z podróżnej sakwy, czyli zapiski pielgrzyma", dostępny w polskim przekładzie Agnieszki Żuławskiej-Umedy. Można? No najwyraźniej nie.
Książka ta, poświęcona "leśnym kąpielom" (czyli po prostu spacerom po lesie...
2018-10
I wracamy do punktu, w którym im bardziej coś jest odległe, tym bardziej przypisuje mu się boskie cechy. Fakt, że nie wszyscy czytelnicy tej książeczki mają szczęście żyć za pan brat z lasem jako takim, a dla równie dużej grupy złożone zależności ekosystemów - w tym i leśnego - mają w sobie coś z magii, ale to jeszcze nie powód, żeby pisać takie rzeczy.
Książeczka Erwina Thomy jest przedziwnym i skądinąd mało użytecznym konglomeratem wiedzy biologicznej, praktycznego leśnictwa, ludowych przekonań o zgoła magicznych właściwościach drzew i wreszcie nieciekawych opowieści z życia twórcy domów z litego drewna. Te ostatnie są zresztą tak obficie podlane niemal mistycznymi doświadczeniami oświecenia, że trudno pozbyć się uczucia delikatnego zażenowania.
Wydawniczego pokłosia sukcesu "Sekretnego życia drzew" Wohllebena ciąg dalszy, niestety.
I wracamy do punktu, w którym im bardziej coś jest odległe, tym bardziej przypisuje mu się boskie cechy. Fakt, że nie wszyscy czytelnicy tej książeczki mają szczęście żyć za pan brat z lasem jako takim, a dla równie dużej grupy złożone zależności ekosystemów - w tym i leśnego - mają w sobie coś z magii, ale to jeszcze nie powód, żeby pisać takie rzeczy.
Książeczka Erwina...
2017-12
Do grzybów mam stosunek cokolwiek ambiwalentny - z jednej strony bardzo mnie interesują, z drugiej autentyczne się nimi brzydzę i w pełni rozumiem, dlaczego Lovecraft stworzył postać upiornych kosmicznych grzybów Mi-Go. Czy na świecie istnieje jakakolwiek roślina tak dziwna, niepasująca do niczego i niepodlegająca żadnym regułom jak grzyb?
Z grzybami problem polega na tym, że nie da się załatwić połowy objętości książki komunałami o fotosyntezie, o zrzucaniu liści na jesieni, o zapyleniu i tak dalej. Grzyb nie fotosyntezuje.
Owocnik grzyba wyrasta, gdzie mu się podoba, a przynajmniej tak to wygląda z ludzkiego punktu widzenia. Nie ma co pisać o ziarenkach, bo co z tego, że zarodniki grzybów są regularnie wszędzie, skoro ich nie widać? Na dokładkę różnice między niektórymi gatunkami zobaczyć można dopiero pod mikroskopem.
No to o czym tu pisać? O mikoryzie, ekologii i toksynach plus garść anegdotek, żeby nie zmęczyć czytelnika.
Kłopot w tym, że mikoryza jak na ludzkie pojęcie jest kompletnie zwariowana (serio, wyobrażacie sobie, że wasze ciało nie protestuje, kiedy coś w was wrasta?), a toksykologia na ludzie pojęcie jest, cóż, skomplikowana.
Książka Hofrichtera jest zatem wypadkową tych dwóch: albo szczegóły z życia autora, które chociaż urocze, nic mnie nie obchodzą, albo skomplikowane mykologiczne kwestie, na których objaśnienie autorowi nie starcza czasu, miejsca i cierpliwości (bo chyba nie wiedzy, chociaż z drugiej strony przeglądając bibliografię można nabrać wątpliwości). Mam takie brzydkie wrażenie, że książka ta powstała z przeglądania profesjonalnych portali mykologicznych - niby poziom wysoki, ale ten poziom tworzą oderwane od siebie informacje, które paradoksalnie nic nie wnoszą.
Sami widzicie, że to nie są tematy na lekki bestseller, chyba że autor ma cudowny dar pisania prosto o rzeczach trudnych. Niestety, na fali popularności gniotów Wohllebena jakoś autorzy nie bardzo chcą podejmować trud pisania książek o zagadnieniach trudnych dla laików.
Moja wiedza o ekologii, mikoryzie i toksykologii powiększyła się zatem minimalnie. Mogę wyrecytować, co która toksyna robi, ale nadal nie wiem, skąd się bierze, jak działa, jak się to odkrywa i dlaczego grzyb ją robi. Nie wykluczam, że nie tylko ja tego nie wiem i mykologowie na próżno łamią sobie głowę nad pozornie prostymi pytaniami, ale czytelniczy niedosyt i tak pozostaje.
W "Tajemniczym życiu grzybów" znajdziemy sporo anegdot z tajemniczego życia autora (degustacja grzybów, szukanie grzybów, oświadczyny za pomocą grzybów), trochę "zajawek", czym aktualnie zajmuje się mykologia i historii o historii grzybów.
Amatorom polecam rozkoszować się grzybowym aromatem świąt zamiast marnować czas, a osobom pobieżnie zainteresowanym przyrodą sugeruję szukać dalej.
Do grzybów mam stosunek cokolwiek ambiwalentny - z jednej strony bardzo mnie interesują, z drugiej autentyczne się nimi brzydzę i w pełni rozumiem, dlaczego Lovecraft stworzył postać upiornych kosmicznych grzybów Mi-Go. Czy na świecie istnieje jakakolwiek roślina tak dziwna, niepasująca do niczego i niepodlegająca żadnym regułom jak grzyb?
Z grzybami problem polega na...
2017-06
Najbardziej w tym wszystkim wkurza mnie moja własna naiwność, na przykład dlatego, że idiotycznie zapominam, że rynek książki to nadal rynek i koniunktura swoje robi. Dzięki niewytłumaczalnej dla mnie popularności tego gniota "Sekretne życie roślin" mamy zatem wysyp książczyn poświęconych rzekomo "przełomowym" lub "niezwykłym" faktom z dziedziny biologii. Wiecie, w czym jeszcze tkwi problem? Jeśli koniunkturę nakręci gniot, żaden wydawca nie pokusi się o wydanie czegoś bardziej ambitnego, bo a nuż się nie sprzeda.
Efekt? Książeczka pani Dautheville. Czego się z niej dowiemy? Ano tego, że roślin okrytozalążkowych jest więcej niż nagozalążkowych. Że drzewa chętnie wchodzą w symbiozę z grzybami i że to się nazywa mikoryza. Że dzięki roślinom mamy tlen (efekt uboczny fotosyntezy), jedzenie, a jak zgniją, to również kompost i żyzną glebę. Niesamowite, nie? Że niektóre kwiatki otwierają kielichy w innej porze, niż pozostałe. Że używają kolorów do wabienia lub odstraszania owadów. Że kwiatki są świetnie przystosowane do warunków, w jakich żyją (róża jerychońska) lub dopasowane budową do owada, który je zapyla. Nie żebym coś, ale tego typu rewelacje przewidywał już Darwin. Albo że odkryto ostatnio sporo nowych gatunków świecących grzybów. Nadal nie wiem, dlaczego ani po co grzyby świecą, nie wiem, jakie gatunki i gdzie odkryto, ale wiem, że odkryto!
Innymi słowy: jest to zbiór informacji i informacyjek, które w żaden sposób nie wpłyną na rozumienie świata, nie powiększą jego świadomości ekologicznej ani nie zwiększą sumy wiedzy (zaznaczam: wiedzy, nie bezużytecznych ciekawostek).
Dla kogo zatem jest ta książka?
- dla mieszkańców pustyni, bo tych mogą zainteresować rewelacje pani Dautheville;
- dla niechlujnych redaktorów serwisów informacyjnych typu "clickbite";
- dla tych, którzy biologii uczyli się jeszcze przed reformą edukacji (znaczy tą poprzednią, nie obecną) i mają ochotę na literacką podróż sentymentalną, bo treść tej książki idealnie dubluje treść podręczników do biologii klasy V i VI szkoły podstawowej.
Jeśli wiesz, na czym polega fotosynteza i pamiętasz, co to jest mikoryza, odpuść - są książki bardziej warte czasu i uwagi.
Najbardziej w tym wszystkim wkurza mnie moja własna naiwność, na przykład dlatego, że idiotycznie zapominam, że rynek książki to nadal rynek i koniunktura swoje robi. Dzięki niewytłumaczalnej dla mnie popularności tego gniota "Sekretne życie roślin" mamy zatem wysyp książczyn poświęconych rzekomo "przełomowym" lub "niezwykłym" faktom z dziedziny biologii. Wiecie, w czym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05
Ze względu an tytuł liczyłam na książkę w stylu "Podróż, która zmieniła świat", ze względu na serię wydawniczą - na reportaż lub podróżniczą relację. Tymczasem książce Nichollsa bliżej do przewodnika po faunie i florze niż do publicystyki, reportażu czy książki podróżniczej.
Autor w kolejnych rozdziałach opisuje historię geologiczną i powstanie Galapagos, prądy morskie, które ukształtowały mikroklimat wysp, faunę i florę kolejno wód przybrzeżnych i "interioru", aż wreszcie porusza - jakżeby inaczej - niszczycielską działalność człowieka na "Wyspach zaczarowanych".
Miejscami jest nużąco, miejscami czytałam z większym zainteresowaniem (na przykład - co dziób zięby Darwina mówi o ewolucji i jak wytępić gatunki zawleczone na Galapagos?), ale prawdę mówiąc spodziewałam się czegoś więcej.
Ze względu an tytuł liczyłam na książkę w stylu "Podróż, która zmieniła świat", ze względu na serię wydawniczą - na reportaż lub podróżniczą relację. Tymczasem książce Nichollsa bliżej do przewodnika po faunie i florze niż do publicystyki, reportażu czy książki podróżniczej.
Autor w kolejnych rozdziałach opisuje historię geologiczną i powstanie Galapagos, prądy morskie,...
2016-11
Jest jakaś ponura ironia w tym, że zakochany w drzewach leśnik pisze takie coś i to coś wydawane jest w wersji papierowej - a nie trzeba tłumaczyć, dlaczego publikowanie pseudonaukowych sentymentów nie jest usprawiedliwieniem dla wycinki lasów do produkcji papieru.
Rewelacje, o nad którymi rozpływa się Wohlleben, nie będą rewelacjami dla tych, którzy wcześniej mieli styczność z doskonałą książką "Zmysłowe życie roślin" Daniela Chamovitza. Tak, drzewa przesyłają sobie sygnały zapachowe i tak, rozróżniają długość dnia oraz porę roku - wszystko dzięki związkom chemicznym i światłoczułym komórkom. Są to mechanizmy piękne i złożone, ale pozostaną piękne i złożone również bez sentymentów i dociekań, czy drzewa nie ostrzegają się wzajemnie, bo mają świetnie rozwinięty instynkt społeczny.
Z całym szacunkiem, ale to przypisywanie drzewom - i tylko drzewom! - świadomości społecznej i charakteru w kontekście absolutnego braku złożonego narządu, który mógłby przetwarzać sygnały przesyłane przez nerwy to jest grube nieporozumienie. Czy naprawdę fakt, że jedno drzewo wypuszcza gałęzie w stronę światła na polanie, a inne drzewa nie, świadczy o różnicach w charakterze? Czy rzeczywiście trzaski w drzewach w czasie suszy są formą komunikacji? Przecież to jakby powiedzieć, że gastryczne gulgoty w naszych kiszkach cokolwiek komunikują!
Pomijając już wszystko inne, zastanawia mnie kompletny brak konsekwencji takiej narracji. W tej cudownie uproszczonej, wyidealizowanej wizji inteligentnych, myślących drzew, które świadomie troszczą się o siebie - a tym samym podejmują decyzje - nie ma jakoś miejsca na złośliwość albo chociażby na antypatię. Zastanawia mnie również, dlaczego, skoro drzewo wedle słów autora czuje przyjemność albo ból (znowu - jakim cudem, skoro nie ma żadnego narządu, który by oceniał, co jest, a co nie jest przyjemne i niektórym drzewom nadawał skłonności masochistycznych), to dlaczego takich samych przywilejów autor odmawia np. pietruszce?
Ja rozumiem, że można kochać naturę, las, własny ogródek etc. Nie dziwię się też temu, że niektórzy mówią do roślin lub przypisują im cechy zgoła ludzkie. Ma to swój urok, owszem, ale o ile nie zostanie wydane w objętości 250 stron. Gdyby wyciąć wszystkie te antropomorfizujące farmazony, spostrzeżenia Wohllebena zmieściłyby się na maksymalnie 100, a ich główny przekaz można streścić do pięciu głównych punktów:
- drzewa mają funkcje podobne do ludzkich zmysłów (rozpoznanie zapachu i długości fali światła słonecznego)
- bioróżnorodność jest korzystna dla lasów, bo zwiększa szanse przetrwania wobec zagrożenia ze strony pasożytów
- mikoryza to podstawa (przepraszam za złośliwość - za "moich czasów" uczyli tego w VI klasie szkoły podstawowej)
- drzewa rosną długo
- każde ma inne wymagania co do rodzaju gleby i ilości wody.
250 stron i, sądząc po poczytności, będzie dodruk. Osobom żywo zainteresowanym życiem roślin zamiast wspierania wyrębu lasów za pomocą lektury tej pomyłki polecam "Zmysłowe życie roślin".
Jest jakaś ponura ironia w tym, że zakochany w drzewach leśnik pisze takie coś i to coś wydawane jest w wersji papierowej - a nie trzeba tłumaczyć, dlaczego publikowanie pseudonaukowych sentymentów nie jest usprawiedliwieniem dla wycinki lasów do produkcji papieru.
Rewelacje, o nad którymi rozpływa się Wohlleben, nie będą rewelacjami dla tych, którzy wcześniej mieli...
2016-06
Przyznaję, że akurat ta seria podobała mi się najmniej ze wszystkich trzech - astrofizyk uczący się biologii nieodmiennie nasuwa mi na myśl, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, a zamiast eksplorować zagadki biologii Brian Cox powinien robić to, do czego naprawdę się nadaje i na czym się zna, to znaczy opowiadać o cząsteczkach.
Podobnie jak w przypadku "Human Universe", książka okazała się lepsza od serialu - minimalnie, ale lepsza. Cox poświęca najwięcej miejsca ewolucji i różnorodnym formom przystosowania się do środowiska, analizuje, jakie prawa fizyki ograniczają wielkość zwierząt i w jaki sposób fizyka kształtuje zmysły. Plus, jak zwykle cudowne zdjęcia, dla których warto chociaż obejrzeć tę książkę.
Przyznaję, że akurat ta seria podobała mi się najmniej ze wszystkich trzech - astrofizyk uczący się biologii nieodmiennie nasuwa mi na myśl, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, a zamiast eksplorować zagadki biologii Brian Cox powinien robić to, do czego naprawdę się nadaje i na czym się zna, to znaczy opowiadać o cząsteczkach.
Podobnie jak w przypadku...
Miała być wielka księga pytań, a tymczasem pytanie jest w zasadzie jedno, powtarzane do znudzenia, a odpowiedzi brak. Oprócz tego jest szereg mało istotnych anegdotek (wizyta w sex shopie, żeby pogadać o grubości penisa, wizyty u lekarzy takich i owakich, żeby sprawdzić stan zdrowia, szczegóły diet, wyprawy do muzeów w zasadzie po nic, pozyskiwanie spermy ogiera rozpłodowego etc., etc.), które na blisko 500 stronach mają wbić czytelnikowi to, co normalnie uczeń wynosi z biologii w podstawówce: ewolucja i dobór naturalny.
Nic mnie nie obchodzi zdrowotna rywalizacja między pisarzem i archeologiem, bo ani to ładnie napisane, ani ciekawe, a ich kompleksy i problem męskiego ego są zwyczajne nudne. To, po co przyszłam - paleontologia, początek życia, początek kultury - jest tak zmarginalizowane, że czuję się parszywie oszukana. Już więcej sensu mają "Niezwykłe umysły" i "Kto zjadł pierwszą ostrygę".
Znak - zawiedliście mnie boleśnie i okrutnie, a z lektury wyniosłam wiedzę, że nie warto kupować książek w ciemno. Zwłaszcza od was. Tfu.
Miała być wielka księga pytań, a tymczasem pytanie jest w zasadzie jedno, powtarzane do znudzenia, a odpowiedzi brak. Oprócz tego jest szereg mało istotnych anegdotek (wizyta w sex shopie, żeby pogadać o grubości penisa, wizyty u lekarzy takich i owakich, żeby sprawdzić stan zdrowia, szczegóły diet, wyprawy do muzeów w zasadzie po nic, pozyskiwanie spermy ogiera...
więcej Pokaż mimo to