-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-04-10
2024-03-06
King w swoim prime time'ie był nie do zatrzymania, a Misery to jedna z jego wizytówek, która tylko ugruntowała pozycję mistrza. Opowieść o psychopatycznej wielbicielce "zajmującej" się swoim ulubionym autorem nawet po latach mrozi krew w żyłach, zwłaszcza że obie postacie są tu tak mocno "krwiste", iż mógłbym uwierzyć że jest to rzeczywista relacja z wydarzeń.
Paul Sheldon nie miał szczęścia, kiedy podczas jazdy autem ze względu na warunki atmosferyczne wypadł z drogi. Pech chciał, że trafił w ręce Annie Wilkes, jak się zdaje byłej pielęgniarki, która objęła mężczyznę "opieką". Chłop ma połamane nogi, ale to nie będzie jego największym zmartwieniem, bowiem kobieta nie zamierza oddać go do szpitala. Sama się nim zajmuje, faszerując "pacjenta" środkami medycznymi, które go uzależniają...
Nowa książka pisarza bowiem wywróciła życie kobiety do góry nogami. Tytułowa postać to bohaterka poczytnej, choć niskolotnej serii, która podbiła serce opiekunki, a teraz została uśmiercona przez autora. Daje ona pisarzowi pewną możliwość. Albo napisze nową powieść, która koryguje "ten błąd" albo stanie mu się krzywda...
Szybko wychodzi na jaw, że nowa towarzyszka nie jest zdrowa na umyśle. Mało tego. Stan kobiety z czasem zaczyna ulegać pogorszeniu, a Paul zaczyna dowiadywać się coraz to więcej rzeczy o swojej "wybawczyni". Zrozumie, że musi grać tak jak mu zagrają, bo inaczej zginie, a Annie jest zdolna do wszystkiego, aby mężczyzna pozostał tam gdzie jest...
Misery to książka, w której napięcie rośnie stopniowo, nawet jeżeli wydaje się, że pozornie nie ma już jak tego zrobić. King podaje nam dwa mistrzowsko rozpisane charaktery, w którym jeden jest myszką i musi mocno lawirować, aby kot nie urwał mu głowy. Niesamowite jak łatwo jest się bać o postać Sheldona i odczuwać razem z nim ten niepokój, kiedy na przykład pod nieobecność Annie robi to, co robi. A potem jest jeszcze gorzej, bo obok przemocy psychicznej, dochodzi ta fizyczna i jest bardzo, bardzo dosadna.
Ostatni raz czytałem Misery jeszcze w gimnazjum i pamiętam jakie wrażenie wtedy ta książka na mnie zrobiła. Zaraz obok TO, Lśnienia, Wielkiego Marszu czy Smętarza dla zwierzaków, które "uczyniły" moje wejście w dorosłość. To mnie ugruntowało jako czytelnika, więc bałem się, iż po latach lektura coś z siebie utraci. To były płonne obawy. Jest świetnie.
Jeżeli narzekacie na dzisiejsze "kingi", to wróćcie sobie do jego klasyki. Obawiam się, że sam autor już nie jest zainteresowany tworzeniem takich pozycji. Zresztą zrobił już chyba wszystko, co mógł dla tego gatunku, więc tylko wypada docenić taki nawał pracy. Postaram się to zrobić, poprzez lekturę całego jego dorobku. I będę się bawić świetnie.
King w swoim prime time'ie był nie do zatrzymania, a Misery to jedna z jego wizytówek, która tylko ugruntowała pozycję mistrza. Opowieść o psychopatycznej wielbicielce "zajmującej" się swoim ulubionym autorem nawet po latach mrozi krew w żyłach, zwłaszcza że obie postacie są tu tak mocno "krwiste", iż mógłbym uwierzyć że jest to rzeczywista relacja z wydarzeń.
Paul Sheldon...
2024-02-23
"Krucyfiks" wziął mnie z zaskoczenia, więc przy drugim tomie przygód detektywa Huntera myślałem, że niewiele aspektów już mnie zaskoczy. Cóż, myliłem się.
Z jednym z kościołów w Los Angeles zostają znalezione makabrycznie okaleczone zwłoki. Ktoś pozbawił ofiarę głowy, a w to miejsce umieścił czerep psa. Wszystkie wskazówki nasuwają na myśl mord rytualny, ale rozwój wypadków jasno wskazuje, że zabójstw będzie więcej, a sprawca musi mieć jakiś perfidny plan, który realizuje z nie małym zawzięciem. Czy ofiary coś tak naprawdę łączy? Co znaczą liczby na ich ciałach.
Hunter nie będzie miał łatwej pracy. Nowa pani Kapitan, zadra z burmistrzem i namolna dziennikarka, która w nosie ma dobro śledztwa. Na dodatek na komisariacie pojawia się dziewczyna, która twierdzi, że widziała morderstwa. W swoich wizjach... Szkopuł w tym, że zna szczegóły, o których wiadomo jedynie policji. A zaraz potem znika.
Jest brutalnie i brudno, bo świat wykreowany przez Cartera to miejsce pełne ludzkich żądz i słabych charakterów, które im ulegają. Wzorem poprzednika przestępca zabija z naprawdę wybujałym sadyzmem, który miejscami dociera do poziomu z pierwszego tomu. To na pewno seria dla ludzi o mocnych nerwach. Jest tylko jedno ale...
Wątek powiedzmy, metafizyczny. "Krucyfiks" mimo paru głupotek w odniesieniu do finału, był taki dosadny, wręcz cielesny. Mimo makabry całość wydawała się realistyczna. Nie neguje faktu, iż są pewne osoby "wrażliwsze" na bodźce, ale po tego typu kryminale nie spodziewałem się zwrotów ala jasnowidz Jackowski. Nie jest to wątek zły, bo finalnie ładnie się rozwija i daje końcowo satysfakcję, ale jest ździebko "edgy". To zupełnie inny ton niż ten zaprezentowany w poprzedniku.
Też ujawnienie sprawcy nie jest tak szokujące, jakby mogło być. Zwłaszcza, że akcja w finale w pewnym momencie jest mocno naciągnięta względem realizmu znalezienia się w takiej a nie innej sytuacji. Hunter się normalnie kulom nie kłania.
Mimo to droga do zakończenia i cała policyjna robota są naprawdę wciągające. Pełne niuansów wypadki, a parę rzeczy z życiorysu bohatera rzuca na niego nieco inne światło. Mocny tytuł. Z pewnością będę sięgał po kolejne odsłony serii.
"Krucyfiks" wziął mnie z zaskoczenia, więc przy drugim tomie przygód detektywa Huntera myślałem, że niewiele aspektów już mnie zaskoczy. Cóż, myliłem się.
Z jednym z kościołów w Los Angeles zostają znalezione makabrycznie okaleczone zwłoki. Ktoś pozbawił ofiarę głowy, a w to miejsce umieścił czerep psa. Wszystkie wskazówki nasuwają na myśl mord rytualny, ale rozwój...
2023-07-17
Na początek należy ściągnąć czapkę z głowy przed autorem, bo czekał go spory research w omawianym temacie i już sobie wyobrażam, z jak wielu rzeczy nie mógł tu skorzystać, bo zapewne objętość tej książki wyniosła by kilkakrotnie razy więcej. Co ważniejsze, lektura nie nudzi, nawet mimo sporej dozy opisów, którym towarzyszy jednak sporo rysunków, rycin, zdjęć. A wszystko to w mocno makabrycznej oprawie.
Już sam tytuł wskazuje, z czym czytelnik będzie miał do czynienia. Kilkanaście rozdziałów książki poświęcono kwestii egzekucji, jakie na przestrzeni istnienia ludzkości ewoluowały, od tych najokrutniejszych, po ledwie akceptowane. Bo przecież kara śmierci to nie jest środek zaradczy, a zadośćuczynienie po fakcie, za czyn wybitnie okrutny, wymierzony przeciwko ludzkiemu życiu. Ale jak się okaże podczas czytania, nie tylko.
Wieszanie, ścięcie czy to mieczem czy ostrzem gilotyny, przypiekanie, odzieranie żywce że skóry, usmażenie na krześle elektrycznym, śmiertelny zastrzyk czy zagazowanie morderczym specyfikiem, a czasami całość poprzedzona była wymyślnymi torturami. Nie ma przebacz. Ludzka wyobraźnia w materii krzywdzenia bliźniego jest makabrycznie rozwinięta. I dzięki tej książce, na swój sposób fascynująca. Bo często gęsto Moore nie szczędzi nam szczegółowych opisów. Nader obrazowych.
Ale autor oprócz rzetelnej analizy metod, z lubością skupia się na tych najbardziej felernych przypadkach. Egzekucjach, które wybitnie poszły nie tak. Czy to skazanego trzeba było ciąć wiele razy mieczem, aby zakończyć jego mękę, bo kat nie był wprawiony/pijany czy natężenie w krześle okazało się nie takie jak potrzeba i "pieczenie" trwało o 10 minut za długo... Spójrzmy wprawdzie w oczy. Kary, choć okrutne spotykały w większości osoby, które swoimi czynami popełniły podobne okropieństwa. Tylko ich skala w tak skondensowanej lekturze może delikatniejszych przytłoczyć...
To mój główny zarzut wobec tej pozycji. Fajnie się to czyta pewnymi dawkami, ale do ciągu nikt nie mógł mnie zmusić. Trzeba też przyjąć poprawkę na to, że książka ma iście kronikarski styl. Z powtórzeniami ważniejszych zdań, które zajmują tylko miejsce, z zastosowaniem rodem, jak z jakiejś gazety. Temat jest na tyle ciekawy, że ten element wydał mi się zbędny. I to lektura z gatunku tych jedynych w swoim rodzaju.
Kawał interesującej historii o aspektach naszego dziedzictwa, o którym nie chcemy zbytnio pamiętać czy roztrząsać fakt istnienia...
Na początek należy ściągnąć czapkę z głowy przed autorem, bo czekał go spory research w omawianym temacie i już sobie wyobrażam, z jak wielu rzeczy nie mógł tu skorzystać, bo zapewne objętość tej książki wyniosła by kilkakrotnie razy więcej. Co ważniejsze, lektura nie nudzi, nawet mimo sporej dozy opisów, którym towarzyszy jednak sporo rysunków, rycin, zdjęć. A wszystko to...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-28
Wyobraźcie sobie spokojne, senne miasteczko, gdzie nic się nie dzieje. W zasadzie obszar służy za sypialnie okolicznych miast. Życie tu toczy się jakby wolniej, a na ulicy zawsze widać jakąś znajomą twarz. W takie miejsce trafia pisarz, Benjamin Mears, który szuka tematu na nową książki i powrót w rodzinne strony ma być impulsem do pracy. Jak to bywa, poznaje na miejscu dziewczynę, Susan Norton i sercowo coś się zaczyna dziać. Tylko, że to wczesny King i wątki obyczajowo - psychologiczne przeplatają się z elementami grozy. Tym razem pada na nosferatu...
Mógłbym narzekać, że to znów wampiry i absolutnie to wszystko było, tyle że spójrzcie na datę wydania. 1975. Jezusiczku, za chwilę druga powieść Kinga będzie miała 50 lat! Także wiele dzisiejszych opowieści o krwiopijcach może tylko buty całować temu wydaniu, zwłaszcza że nastojem książka potrafi zapewnić kilka dreszczy na plecach dla ludzi o bujniejszej wyobraźni.
Nieumarli są tutaj mocno sugestywni, czytaj upiornie źli. To nie Edward Cullen, że się świeci w Słońcu, jak psu pewne części ciała. To też nie gotycka i w pewnym sensie romantyczna powieść, jak Dracula Stokera, choć widać gołym okiem nawiązania. Wampiry w wykonaniu Kinga to sadyści, nastawieni jedynie na pożywianie się i ekspansję, co ładnie widać w trakcie obserwowania, jak zmienia się tytułowe miasteczko.
A zaczyna się niepozornie, bo do starego domu na wzgórzu, gdzie niegdyś doszło do tragedii, wprowadza się nowy lokator, który otwiera biznes w mieście. Pan Barlow, którego nikt na oczy nie widział i jego wspólnik Straker, który jest ludzkim służącym i zapewnia komfort panu. Od razu praktycznie zaczynają się zaginięcia ludzi, w tym dzieci, bo parszywy martwiak upodobał sobie nieletnich. Odnalezieni cierpią na choroby, które w krótkim czasie prowadzą ich do śmierci. A potem zaczynają znikać ciała i część mieszkańców wie "pod skórą", że dzieje się coś bardzo, BARDZO złego.
Siłą Kinga w tej odsłonie są co prawda charaktery, bo polubiłem Matta Burke'a, ojca Donalda Callahana, Mike Ryerson, małego Marka czy Dr Jimmy'iego i ich losy mnie obchodziły, co jest ważne w powieści, ale głównym daniem jest degradacja miasteczka, które tętni życiem i swoimi problemami, aby krańcowo zacząć wymierać. Daje nam to piorunujące wrażenie. I tak, można narzekać, że King lubi sobie pogawędzić i początek jest przegadany, ale to King. Każdy znawca wie, że on lubi sobie podbudować lokalną społeczność, aby potem dawać popisy swojego talentu, więc biorę całość z doborem inwentarza.
Jedna z tych książek, od których warto zacząć przygodę z Mistrzem. Może nie jest przerażająca, ale ma momenty, nad którymi można się zatrzymać na dłużej i które zapadają w pamięć, jak wizyta dziecka u dziecka, wołanie zza okna czy pewien autobus... Brrr. Na bezsenne noce perełka.
Wyobraźcie sobie spokojne, senne miasteczko, gdzie nic się nie dzieje. W zasadzie obszar służy za sypialnie okolicznych miast. Życie tu toczy się jakby wolniej, a na ulicy zawsze widać jakąś znajomą twarz. W takie miejsce trafia pisarz, Benjamin Mears, który szuka tematu na nową książki i powrót w rodzinne strony ma być impulsem do pracy. Jak to bywa, poznaje na miejscu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-27
Drugi tom przygód komisarza Igora Brudnego, który ponownie zmusi go do podróży we własną przeszłość i nie będzie to bynajmniej przeprawa przyjemna. Kto czytał "Piętno" ten wie, jakie przeżycia miał w dzieciństwie główny bohater powieści Piotrowskiego.
A będzie to historia brudna, brutalna i miejscami mocno bezkompromisowa. Bo zło u autora jest aż nazbyt namacalne. Wynika z ludzkich czynów, choć sam zamysł na fabułę miejscami skręca niebezpiecznie ku fantastyce/horrorowi. Ja biorę to za mocną stronę, bo dzięki temu całość ma unikalny, duszny klimat.
Ponownie Zielona Góra i ponownie wita nas inspektor Romuald Czarnecki, któremu nie dane jest zaznać urlopu. Zostaje odnalezione ciało, potwornie okaleczone. Najwyraźniej wataha, która się pojawiła w okolicy posiliła się na ofierze, zakonnicy. Szkopuł w tym, że denatce brakuje ręki. Takowa się znajduje, gdzieś w śmietniku, ale po pierwsze. Nie pasuje do ofiary, a po drugie - na tkance są widoczne ślady ugryzień. Szkopuł w tym, że nie zwierzęcych. Ludzkich...
W dodatku świadkowie przysięgają, że w okolicy widzieli zagadkową istotę, która przypomina stwora rodem z podań ludowych. Zakrzywione szpony, futro. Wypisz, wymaluj, wilkołak. Miasto zalewa fala strachu. Policja zbiera zespół do rozwikłania sprawy, a ze względu na niedawne wydarzenia myśli Czarneckiego wędrują właśnie do Igora, który może liczyć na udział swojej przyjaciółki, Julii Zawadzkiej.
I to Igor postanawia zbadać ślad ze swojej przyszłości, bo pewne poszlaki niepokojąco wskazują, że niektóre sprawy mogły nie zostać jeszcze odpowiednio pozamykane. Jak sprawa pewnego prokuratora, który przebywa w więzieniu i jak się okazuje, ma wyjątkowo wiele do opowiedzenia.
Sfora to rasowy kryminał mimo kilku nitek grozy. Sfora jest dosadna jak Piętno, tyle że nie może już mnie wziąć z zaskoczenia, jak część pierwsza. Jest też wyczuwalnie słabsza od fabuły poprzednika, a sam odniosłem wrażenie, że książka mogła by się zwyczajnie skończyć wcześniej, ale autor postanowił pociągnąć wątki, które doprowadzają nas do elektryzującego finału.
Nie jest zwolennikiem takich zabiegów, choć muszę przyznać, że jako całość - książka nadal jest świetna i bije na głowę lwią część polskich, jak i zagranicznych tytułów. Niemniej nie jest to też aż tak dobre jak poprzednio. Mimo makabry wydaje się jednak troszeczkę mniej szokująca, aczkolwiek podczas lektury miałem satysfakcję w pewnych momentach, a to świadczy o poziomie rozrywki, jaką oferuje tytuł.
Mam też cichą nadzieję, że w kontynuacji autor trochę odpuści bohaterowi i skieruje go na nieco inne wody, bo ile można grzebać we własnej przeszłości? Ten jeszcze jeden raz jak najbardziej już starczy. No i ciekaw jestem jak się w końcu rozwiną pewne relacje...
Drugi tom przygód komisarza Igora Brudnego, który ponownie zmusi go do podróży we własną przeszłość i nie będzie to bynajmniej przeprawa przyjemna. Kto czytał "Piętno" ten wie, jakie przeżycia miał w dzieciństwie główny bohater powieści Piotrowskiego.
A będzie to historia brudna, brutalna i miejscami mocno bezkompromisowa. Bo zło u autora jest aż nazbyt namacalne. Wynika z...
2023-04-08
Absolutna bomba i to wykreowana rękami polskiego autora, która z całą pewnością prezentuje światowy poziom, a postać komisarza Igora Brudnego na stałe wchodzi do kanonu twardych glin, którzy prowadzą swoje sprawy bezkompromisowo. I jak to zwykle bywa, rozwiązania całej zagadki warto czasami poszukać we własnej przeszłości. I nie jest to spoiler, bowiem już na początku możemy się przekonać, że sprawca jest zaskakująco podobny do komisarza.
Zaczyna się wyścig z czasem, bo morderca jest tutaj wyjątkowo perfidny i brutalny, a jego ofiary są potwornie okaleczane, o ile sprawa chce, aby jakieś zwłoki znajdowano. Wszystko wskazuje też na udział Brudnego w makabrach, zwłaszcza że na miejscu zbrodni znaleziono materiał genetyczny pasujący do policjanta. Szkopuł w tym, że Igor ma alibi, a i niewątpliwie ma fory u inspektora, który prowadzi sprawę.
Czarnecki zdaje się być jedną z niewielu osób, które stoją po stronie podejrzanego i pozwala mu prowadzić sprawę, która poprowadzi komisarza w meandry własnej przeszłości, która okazuje się być bardzo trudna. Igor wychował się w sierocińcu, który zgotował mu traumatyczne przeżycia w dzieciństwie. Zwłaszcza, że świat jaki kreuje Piotrowski należy do wyjątkowo brudnych. Pedofilia wśród księży okazuje się tu być zapalnikiem wielu spraw. Zresztą tu autor też jest bezkompromisowy. Słownictwo jest ostre, dzięki czemu delektowałem się dialogami poszczególnych osób.
Zaginięcia, brutalne mordy, motywy osobiste, porwanie. Piętno ma wszystko to, co powinien zawierać rasowy kryminał/thriller. I choć znajduje się tu pewien aspekt, który mógłby pokierować całość w stronę horroru, tak wszystko zostaje tu ładnie wyjaśnione. Jedyny minus? Przeciągnięta końcówka, która tak ładnie przedłuża wyjawienie tożsamości mordercy, a którą to już zdążyłem się domyślić wcześniej. I mimo, że założenie się potwierdziło, to końcówka nadal jest bardzo satysfakcjonująca.
Piętno jest brudne, kaleczy mentalnie, obnaża grzechy przeszłości, ale daje naprawdę sporo. Zwłaszcza, że ja nie miałem żadnych wygórowanych oczekiwań względem serii i będę musiał je zweryfikować. Bo kontynuacja zapowiada się smakowicie.
Absolutna bomba i to wykreowana rękami polskiego autora, która z całą pewnością prezentuje światowy poziom, a postać komisarza Igora Brudnego na stałe wchodzi do kanonu twardych glin, którzy prowadzą swoje sprawy bezkompromisowo. I jak to zwykle bywa, rozwiązania całej zagadki warto czasami poszukać we własnej przeszłości. I nie jest to spoiler, bowiem już na początku...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-23
Jeżeli w kategorii komiksu można sobie pozwolić na użycie słowa monumentalny, tak od jakiegoś czasu będzie mi się to kojarzyło z serią Animal Man spod pióra legendy branży, Granta Morrisona. I jak bodajże wczoraj zjechałem "Niewidzialnych", którzy mi wybitnie nie podeszli, tak ten przepiękny omnibus liczący ponad siedemset stron (!), nie tylko zjawiskowo prezentuje się na półce, ale i stanowi istne komiksowe doznanie.
Bo w przeciwieństwie do wspomnianego tytułu, "Animal Man" jest dużo bardziej przystępny, choć i tu słynny Szkot zabawił się setnie na poziomie meta, dosłownie zachęcając nas do rozmowy z autorem na końcu książki, w dodatku zadając pytania o relację pomiędzy stwórcą, a jego dziełem!
Tak, jest taka sekwencja, gdzie sam autor "odlatuje" w coraz to bardziej surrealistyczne wątki, a nawet pojawia się w historii i zajmuje tam niebagatelną rolę, racząc nas bardzo poważnym komentarzem. Bo sporo w tym tytule także o ochronie środowiska, przy okazji pokazując jak destrukcyjny na planety jest gatunek ludzki. No dobrze, kim jest Buddy Baker?
Dla typowego czytelnika komiksów głównego nurtu postać stanowi ciekawostkę, drugo- czy wręcz trzecioligową postać, której moce opierają się na kopiowaniu cech zwierząt, które znajdują się w pobliży bohatera. I tak, jeżeli obok przeleci orzeł, tak Buddy może przez pewien czas latać, mieć lepszy wzrok, a jak obok będzie słoń, tak bohater uzyska większą siłę. Potrafi się nawet zregenerować, korzystając z mocy dżdżownicy. Bajka?
No nie za bardzo, bo Buddy to także bohater, który buduje swoją pozycję, pragnąc wejść w skład JLA (zresztą tu zawita kilka figur z innych tytułów), a jednocześnie łączy "bohaterzenie" z byciem mężem i ojcem, co przenosi niekiedy problemy na poziom własnego domu. Buddy jest też bardziej przyziemy, a jego problemy nie mają ogromnej skali. Przynajmniej na początku, bo potem Morrison w swoim stylu zaczyna "odjeżdżać" i robi się nieprzewidywanie.
Także autorowi udało się wyciągnąć z pobocznej postaci tak wiele, że Animal Man stał się klasykiem, który służy za przykład, że nawet tak niszowa postać można przedstawić w takim stylu, że trafia ona do mainstreamu. Co do grafiki, to jest ona typowa dla tego okresu, z wszelkimi wadami i zaletami. Dla mnie to przyjemna lekcja historii, która mimo wyczuwalnej naftaliny, nadal się broni. A i szybkość z jaką skończyłem ten tom mnie zaskoczyła, bo nie dosyć, że wziąłem się za ten omnibus "na raz" (jak śledzika), to całość skończyłem w niecałe 3 godziny. I zostałem z niedosytem, choć wystąpiło też miejscowe skonfundowanie.
To w zasadzie jeden minus, bo Szkot czasami tak szarżuje, że można mieć problemy z przebrnięciem przez zeszyt czy dwa. Jednak w pryzmacie do całości nie ma to aż takiego znaczenia. Dla mnie ta odsłona "Animal Mana" to żelazny klasyk i jedna z przystępniejszych pozycji Morrisona, mimo tego że stosuje on tu swoje "odloty". Tytuł wart każdej złotówki, jaką za niego chcą.
Jeżeli w kategorii komiksu można sobie pozwolić na użycie słowa monumentalny, tak od jakiegoś czasu będzie mi się to kojarzyło z serią Animal Man spod pióra legendy branży, Granta Morrisona. I jak bodajże wczoraj zjechałem "Niewidzialnych", którzy mi wybitnie nie podeszli, tak ten przepiękny omnibus liczący ponad siedemset stron (!), nie tylko zjawiskowo prezentuje się na...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-21
W historii Mrocznego Rycerza jest kilka momentów przełomowych, które na nowo definiowały postać i wstrząsały fandomem. Egmont postanowił przedstawić nam właśnie jedną taką kultową sekwencję, którą zresztą łatwo zaobserwować można na okładce. Do akcji ponownie wkracza Bane, który ma plan na złamanie Batmana zarówno duchem, jak i ciałem.
Ale żeby nie było tak prosto, najpierw ma zamiar zmiękczyć swój obiekt. W tym to właśnie celu Bane doprowadził do masowej ucieczki psycholi z Arkham, a złapanie wszystkich będzie nie lada wyczynem dla Batmana i jego nowego Robina, jakim jest Tim Drake. Chłopak będzie tu zresztą dumnie i uparcie sekundował bohaterowi, ale nawet to wsparcie okaże się niewystarczające...
Strach na Wróble, Zsarz, Killer Croc, Joker, Brzuchomówca. To tylko część atrakcji, jakie przygotowano tu dla nas i są to naprawdę dobre momenty przed wielkim finałem. Batman nie ma czasu na odpoczynek, zresztą o to chodziło Bane'owi. W końcu musi dojść do konfrontacji i zmiany rozkładu sił. Upadek Batmana boli tym bardziej, iż autorzy ładnie wytaczają nam drogę ku przegranej bohatera, który chce być ponad to wszystko, poświęcając naprawdę dużo swojemu alter ego.
Ale kultowa scena to nie wszystko, bo następuje gdzieś w połowie tego prawie sześćset stronicowego zbioru. To co idealnie obrazuje zaistniałą sytuację to sentencja: "Umarł król, niech żyje król". Bo stanowisko "Batmana" szybko zostaje zajęte przez inną figurę, bo w Gotham w końcu zawsze musi być jakiś zakapturzony bohater. I jest. Całkowicie odmienny od swojego pierwowzoru, ale jeszcze bardziej skuteczny.
Przed nowym Batmanem postawiono naprawdę trudne zadanie. Sam ma "kłopoty sam ze sobą", a tu jeszcze dochodzi szereg złoczyńców. Bo już zza węgła wystawia maskę Strach na Wróble, który ma plan, a gdzieś tam przemyka jeszcze Anarky. A na deser niejako powtórka z rozrywki. Bane zna prawdę i ma zamiar zmiażdżyć batmanią podróbkę tak jak oryginał.
Drugi tom jest nawet lepszy od pierwszego, choć niestety czuć tu miejscami naftalinę. I choć kreska podoba mi się dużo bardziej niż przy takim Punisherze z tego okresu, to nie mogę wziąć pod uwagę czynnika, który ma potężną siłę. Mianowicie - sentyment. Pamiętam jeszcze część zeszytów z oferty TM-Semic i amatorzy tej serii będą wniebowzięci przy tej ofercie Egmontu.
Mimo tego, że ta wersja Batmana już mocno zaśniedziała to i tak nie mogę tego nie polecać. Wszelkie minusy są jednak marginalne, a Knightfall daje zabawę w czystej formie. I wygląda bajecznie.
W historii Mrocznego Rycerza jest kilka momentów przełomowych, które na nowo definiowały postać i wstrząsały fandomem. Egmont postanowił przedstawić nam właśnie jedną taką kultową sekwencję, którą zresztą łatwo zaobserwować można na okładce. Do akcji ponownie wkracza Bane, który ma plan na złamanie Batmana zarówno duchem, jak i ciałem.
Ale żeby nie było tak prosto,...
2023-08-08
Interpretacja Makbeta i zagadnień około teatralnych w wykonaniu sir Pratchetta to istna, humorystyczna bomba, która jest dawką zalecaną na gorszy dzień. Praktycznie nie ma możliwości, aby humor nie uległ poprawie.
Król Verence dostaje kosę sztyletem i umiera, jak to mają w zwyczaju królowie w świecie Dysku. Staje się duchem nawiedzającym zamek, kiedy jego brat, książę Felmet, przejmuje władzę. Do pełni szczęścia trzeba tylko wyeliminować jeszcze jeden szczegół.
Dziecko, któremu pisana jest korona, ale życie małego jest zagrożone. Na szczęście malec trafia za kaprysem losu w ręce trzech specyficznych wiedźm, w tym jedna z nich to TA babcia Waetherwax, więc na pewno będzie śmiesznie. Do kanonu świetnych postaci dochodzą tu też niania Ogg i kot Greebo. Możecie też liczyć, że ikoniczny Śmierć też tu zaliczy występ gościnny.
Trzy wiedźmy mają plan na uratowanie królestwa, ale nie mogą się tak wprost zaangażować. Przynajmniej nie w sposób rzucający się w oczy. Zauważywszy wędrowny teatr zostawiają dziecko w rękach tutejszego dyrektora, a koronę chowają do skrzyni. Tak zaczyna się ta legenda, przy której miejscami można śmiać się do rozpuku.
Sir Terry to klasa sama w sobie. To unikat na skalę światową, w brytyjskim wydaniu. I przy tym jest uniwersalny, za każdym razem swoją opowieścią komentując jakąś materię. Postaci są zarysowane fantastycznie i nie mam żadnego punktu do którego mógłbym się przyczepić. Jedna z tych lektur, które wypada mieć na półce.
Interpretacja Makbeta i zagadnień około teatralnych w wykonaniu sir Pratchetta to istna, humorystyczna bomba, która jest dawką zalecaną na gorszy dzień. Praktycznie nie ma możliwości, aby humor nie uległ poprawie.
Król Verence dostaje kosę sztyletem i umiera, jak to mają w zwyczaju królowie w świecie Dysku. Staje się duchem nawiedzającym zamek, kiedy jego brat, książę...
2023-08-01
Kolejne spotkanie z nieudolnym czarodziejem, Rincewindem, który pokazuje jednak swoje duże serce i waleczność, nawet pomimo standardowej dawki kręcenia i prób ratowania swojego życia, po wpadce w bardzo poważne problemy, które tym razem wkraczają na wyższy poziom.
A zaczęło się od maga, który złamał zasady. Opuścił Niewidoczny Uniwersytet, ożenił się i spłodził dzieci. Jak wiemy już z "Równoumagicznienia" ósmy syn zwykłego niemagicznego człowieka zostaje magiem. Co się dzieje, gdy mag spłodzi osiem dzieci? Rodzi się czarodziciel. Istota, która jest magią. Która kreuje magię. Która zmieni cały dotychczasowy świat magiczny.
Tylko co na to magowie, którzy już przyzwyczaili się do pewnej maniery i roli społecznej. Teraz dostaną moce, które potrafią zawrócić w głowie. Cena: uznać przybyłe dziecko za rektora placówki. Nikt, nie jest w stanie powstrzymać chłopaka. Coin rządzi. W towarzystwie laski, która wydaje się żyć... Zaczyna się zamęt i kłopoty.
A tam gdzie kłopoty, tam i Rincewind, który wpada z rynny pod parapet. Aby uznać czarodziciela za rektora należy go "ukoronować". Szkopuł w tym, że kapelusz, jaki ma być użyty do tej ceremonii, ma własne plany. Nowa przygoda, nowe postacie, takie jak Conena, barbarzyńska fryzjerka czy Nijel Niszczyciel, który nadal nosi wełniane majty. No i jest Bagaż, który ma sugestywne spojrzenie (nie pytajcie).
Pratchett ma unikalny styl, którego próżno szukać gdziekolwiek. Żarty są świetne, choć historia jest w sumie prosta, ale być może to stanowi o sile dzieł zmarłego autora. Dla mnie to świetna okazja, aby poprawić sobie humor, bo książki na trudniejsze dni są jak panaceum na ból głowy.
Kolejne spotkanie z nieudolnym czarodziejem, Rincewindem, który pokazuje jednak swoje duże serce i waleczność, nawet pomimo standardowej dawki kręcenia i prób ratowania swojego życia, po wpadce w bardzo poważne problemy, które tym razem wkraczają na wyższy poziom.
A zaczęło się od maga, który złamał zasady. Opuścił Niewidoczny Uniwersytet, ożenił się i spłodził dzieci. Jak...
2023-06-06
W "Równoumagicznieniu" czuć było, że Pratchett powoli, ale metodycznie rozbudowuje wykreowany świat i była to piekielnie dobra lektura, ale do klasyk gatunku jeszcze jej trochę brakło. Autor sięgnął po postać, która wydawał się humorystycznie najlepsza. Sam ŚMIERĆ. Ten. Powstało coś cudownego.
Świat Dysku. Mała wioska i rodzina, która chce wypchnąć chuderlawego, dojrzewającego syna na czyjegoś pomocnika (bo w domu jest zbyt dużo gęb do wykarmienia). Kłopot w tym, że tytułowy Mort ma dwie lewe ręce i nie za bardzo się do czegoś nadaje. Ale po chwili pojawia się ON. Rzuca propozycję i tak niepozorny chłopak staje się czeladnikiem samego śmierci.
Ach, ŚMIERĆ to świetny typ, który wykonuje swoje zadania sumiennie, ale też ma czasami chęć na odpoczynek. Teraz trafia się ku temu okazja, bo przecież nowy nie odwali nic groźnego. Jest jeszcze Ysabel, przybrana córka śmierci oraz Albert, ni to lokaj, ni to gospoś, który zarządza przybytkiem pana otchłani. Szkopuł w tym, że Mort ma za mocny kręgosłup moralny i słabość do pewnej księżniczki, którą poznaje... poprzez pracę. Niewykonanie swoich obowiązków skutkuje paroma rzeczami, być może o globalnych skutkach...
Tak się prezentuje część fabuły czwartej odsłony cyklu Świat Dysku i ociera się on o czysty geniusz. Rozważania Śmierci na temat życia czy próby poznawania jego aspektów to czysta poezja i wytwór wyobraźni tak bogatej w szczegóły, że potrafi przytłoczyć detalami. Mort to też pokaz specyficznego, brytyjskiego humoru autora, choć tu żarty wydają się mieć bardziej uniwersalny przekaz. Niemniej jest ich sporo i uśmiech pojawia się na twarzy nader często.
Świetne charaktery, interesujące interakcje między nimi, humor i serducho, które czuć z kartek. To coś co jest znakiem rozpoznawczym Pratchetta. Wplatanie przemyśleń, (w tym przypadku nad śmiercią) to coś z czego będzie się składał każdy następny tom i trzeba przyznać, że jest barwnie. I unikatowo. Dajcie się porwać tej przygodzie. Istnieje szansa, że Was wessie na wiele tomów, bo to fantastyczna zabawa dla każdego. Dla nastolatka, jak i dorosłego. I każdy coś z tego wyciągnie dla siebie.
W "Równoumagicznieniu" czuć było, że Pratchett powoli, ale metodycznie rozbudowuje wykreowany świat i była to piekielnie dobra lektura, ale do klasyk gatunku jeszcze jej trochę brakło. Autor sięgnął po postać, która wydawał się humorystycznie najlepsza. Sam ŚMIERĆ. Ten. Powstało coś cudownego.
Świat Dysku. Mała wioska i rodzina, która chce wypchnąć chuderlawego,...
2023-10-06
Mój kłopot z trzecią w kolejności książką śp. mistrza fantasy, w dodatku obleczoną w specyficzny humor jest taki, że jej lekturę z czasów jeszcze gimnazjum, zapamiętałem nieco inaczej niż postrzegam ją już jako bardziej świadomy czytelnik. Może dlatego więcej rzeczy wydaje mi się tu bardziej przyziemne niż zapamiętałem.
Nadal jest to unikatowe doświadczenie, bo książka daje wiele okazji do tego, żeby sobie prychnąć, kiedy leży się w kącie, co daje możliwość do nieświadomego kopiowania zachowania pewnej postaci z opowieści przez moją narzeczoną... (która próbuje się domyślić, co to spowodowało [nie daj Boże, ona] i świdruje mnie wzrokiem, myśląc że te głupkowate uśmiechy czegoś dowodzą, po czym zauważa, że coś czytam i się uspokaja [swoją drogą można cisnąc z kogoś bekę, trzymając książkę i ludzie pomyślą podobnie. Fantastyczne, zwłaszcza, że chroni przed `śliwką` pod okiem] - z drugiej strony bez książki taki uśmiech to broń obosieczna, zwłaszcza kiedy pojawi się wskutek zdarzenia sytuacyjnego, kiedy pamięć zadziała wreszcie jak należy i przywoła coś ze swoich głębin, taki fragment zapamiętanej opowieści i ludzie Ci się przyglądają, analizując czy ma się wszystkie klepki na miejscu...).
Pratchett miał dar ironicznego rozkładania wszelakich aspektów ludzkiego życia, takich jak funkcjonowanie społeczeństwa, mechanizmy psychologii, polityki, religii czy kultury (tu wstaw inną dowolną materię) na czynniki pierwsze, często obrazując je w nieco karykaturalny, odwrócony sposób. Ale funkcjonuje to tak, że dorosły czytelnik łatwo potrafi wyłapać takie niuanse, odniesienia, rozważania czy szpileczki wbite tu i ówdzie, pod w gruncie rzeczy uniwersalną historią, łatwą do przyswojenia nawet przez nieco młodszych czytelników. Problem jest tylko taki, że jest to subiektywne (jak każda twórczość, która coś wyraża) i nie zawsze trafia do każdego odbiorcy.
Esk od maleńkości pisano coś wielkiego. Jest ósma córką ósmego syna i zostaje wybrana przez umierającego maga, na jego następcę. Szkopuł w tym, że mag nie ma wyboru i dokonuje pewnego precedensu, przekazując swoją laskę kobiecie. Bo w tym świecie nie ma magów-kobiet. Są tylko faceci i ich skostniałe tradycje. Mamy zatem młodą, dojrzewającą dziewczynkę i jej cudaczną, ale cudowną opiekunkę, Babcie konta magiczny patriarchat. Plus wspomnianą magiczną laskę, która pełni rolę kufra z poprzednich dwóch historii z tego świata. Laska ma wywalone na nierówności w ramach płci i wspomaga wybraną w swoich dążeniach. Na różne sposoby.
W tle cały zalew absurdu oraz podbudowa świata na potrzeby dalszych historii. Dlatego też Równoumagicznienie traktuję jako udany produkt rzemieślniczy, który służy czemuś. Tu temat równouprawnienia płci, w tle zmieniając pewne uprzedzenia, wynikające z tradycji. Kozy. Ankh-Morpork. Magia. Czarownice. Niewidoczny Uniwersytet. Bibliotekarz-orangutan. Nieco więcej na temat prawideł rządzących światem Dysku. I ta lekkość pióra, której można tylko pozazdrościć. To też idealne miejsce na rozpoczęcie przygody z całą serią. A będzie tylko lepiej.
Mój kłopot z trzecią w kolejności książką śp. mistrza fantasy, w dodatku obleczoną w specyficzny humor jest taki, że jej lekturę z czasów jeszcze gimnazjum, zapamiętałem nieco inaczej niż postrzegam ją już jako bardziej świadomy czytelnik. Może dlatego więcej rzeczy wydaje mi się tu bardziej przyziemne niż zapamiętałem.
Nadal jest to unikatowe doświadczenie, bo książka...
2023-01-07
Zbiorcza hekatomba absurdalnych pomysłów i wcale niezgorszego humoru, pokazującą przewrotny pomysł na kilkoro trzecioligowych złoczyńców, którzy zawsze dostają łomot od Spider-Mana. Ich choć Pajeczaka jest tutaj jak na lekarstwo, to i tak będziecie kibicowali tym przewrotowcom. Bo jak nie kibicować fajtułapom, którzy mają okazję wyjść na swoje. Dla mnie bomba.
Zbiorcza hekatomba absurdalnych pomysłów i wcale niezgorszego humoru, pokazującą przewrotny pomysł na kilkoro trzecioligowych złoczyńców, którzy zawsze dostają łomot od Spider-Mana. Ich choć Pajeczaka jest tutaj jak na lekarstwo, to i tak będziecie kibicowali tym przewrotowcom. Bo jak nie kibicować fajtułapom, którzy mają okazję wyjść na swoje. Dla mnie bomba.
Pokaż mimo to2023-08-22
Poprzedni tom był małym chaosem, który miał swoje za uszami. Co prawda "Nora" ma podobne problemy, ale jest znacznie lepiej przemyślana, a i jest tu miejsce na to. Narracja prowadzi nas ponownie przez dwa okresy, teraźniejszość - 2016 rok oraz przeszłość - lata. 90. Na uwagę zasługuje konstrukcja całości, która ma oddawać formę spektaklu teatralnego.
Jak zwykle zalążkiem całego nieszczęścia są ludzkie słabości przeplecione z wszechobecnymi brudami, jakie kryje tu wiele osób. Tajemnice nawarstwiają się z każdą kolejną odpowiedzią, co tworzy małe zamieszanie, ale tutaj autorce udało się wszystko ogarnąć. Zostaje zgłoszone zaginięcie niejakiej BiBi, która już w przeszłości postępowała podobnie. Teraz jest jednak inaczej, bo dziewczyna nie daje znaku życia, a osób, które mają do niej uraz, jest jak zwykle cała wataha.
Cała rzecz się dzieje krótko po wydarzeniach z "Czarnych narcyzów", więc Daniel Podgórski jest ponownie policjantem i musi stawić czoła kolejnym zagadkom w towarzystwie przenikliwej Klementyny Kopp, niezdecydowanej Weroniki Podgórskiej i ambitnej Emilia Strzałkowskiej. Choć te ostatnie zdają się tracić trochę rozumu w walce o serce Podgórskiego. A w miłości, jak to bywa, wszystkie chwyty dozwolone...
Żeby nie było liczba nowych bohaterów tworzy tak pokręconą siatkę zależności, niesnasek, uczuć i emocji, że muflon nie ma tak zakręconych rogów, jak tu jest historia. I dobrze, bo książka jest obszerniejsza i wszystko odczuwalnie jest ładnie skrojone pod odpowiednie tempo, kiedy autorka metodycznie ujawnia rąbki fabularne. I ich lwia część nie jest w ogóle powiązana z intrygą kryminalną, która zacieśnia się wraz ze znalezieniem kolejnych zwłok...
Puzyńska w swojej serii ma specyficzne maniery, do których trzeba przywyknąć. Po dziewięciu tomach mi to absolutnie nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Przywykłem i nie oczekuję niczego innego, zwłaszcza że finał jest zaskakujący, bo nic co obstawiałem, się nie sprawdziło. Ta sztuka się autorce się tu udała, zwłaszcza że końcowe dwieście stron z nieco leniwego tempa nabiera rozpędu i jedzie, nie biorąc jeńców. Do tej pory serce mi krwawi na wspomnienie wideł...
Super. Może to nie jest najlepsza książka z serii, ale ma to wszystko co dotąd mogliście tu pokochać. I daje szansę zapoznać się z losami postaci, z którymi zdążyłem się zżyć. I daje sporo frajdy, bo na łamach książki dzieję się sporo, co słodko komplikuje sprawy.
Poprzedni tom był małym chaosem, który miał swoje za uszami. Co prawda "Nora" ma podobne problemy, ale jest znacznie lepiej przemyślana, a i jest tu miejsce na to. Narracja prowadzi nas ponownie przez dwa okresy, teraźniejszość - 2016 rok oraz przeszłość - lata. 90. Na uwagę zasługuje konstrukcja całości, która ma oddawać formę spektaklu teatralnego.
Jak zwykle zalążkiem...
2023-10-06
Może nie ma tu takiego miodu, jak przy "Trzech wiedźmach", ale to nadal stary, dobry Pratchett, który bierze na wokandę temat Starożytnego Egiptu, wierzeń czy obyczajów Egipcjan i przetrawia je w sobie znany sposób. I wychodzi to dobrze, aczkolwiek nie obyło się tu bez dłużyzn, nieco nudnych. Niemniej to nadal autor, który potrafi przykuć jednym absurdalnym motywem.
Teppic szkoli się w Ankh-Morpork na skrytobójcę, dzięki czemu możemy rzucić okiem na tę gildię. Ten motyw pojawi się w serii jeszcze nie raz. Niemniej przeznaczenie wzywa chłopaka do stolicy swojego kraju - Djelibeybi, bo jego ojciec-faraon umiera i ktoś musi przejąć schedę. Los wzywa chłopca, któremu trudno się dostosować do nowych realiów. Ale zawsze może liczyć na przybocznego najwyższego ambitnego kapłana, Diosa.
Konfrontacja z lokalnymi zwyczajami jest bardzo zabawna, a nauka protokołu królewskiego jest dla bohatera nader trudna. A kłopoty zaczną się piętrzyć, kiedy Teppic spotka się z Ptraci, niedawną podopieczną zmarłego ojca. To wyzwoli reakcję, która otrze się nie raz o śmierć czy zaburzenia czasoprzestrzenne. Dzieję się naprawdę dużo, tyle że miejscami.
Jest też wielbłąd Ty Draniu, który okazuje się mistrzem matematyki. Zmarły faraon nie chce spędzić wieczności we własnej piramidzie. Budowniczy piramid wykorzystujący zaburzenia czasowe, aby nieco wyzyskać podwykonawców. Sąd, gdzie wyrok władcy jest interpretowany przez kapłana zupełnie inaczej niż życzy sobie faraon. Absurdów jest tutaj sporo, ale nadzwyczaj często idealnie trafiało to w mój gust.
Jako minus (poza chwilowymi bardziej siermiężnymi kawałkami fabuły prawie na początku tytułu) można wziąć w gruncie rzeczy mocno standardowe/stereotypowe rozwiązania fabularne, ale liczba gagów, wtrętów humorystycznych jest tu ogromna. A sir Terry potrafi zaskoczyć, oj potrafi.
Może nie ma tu takiego miodu, jak przy "Trzech wiedźmach", ale to nadal stary, dobry Pratchett, który bierze na wokandę temat Starożytnego Egiptu, wierzeń czy obyczajów Egipcjan i przetrawia je w sobie znany sposób. I wychodzi to dobrze, aczkolwiek nie obyło się tu bez dłużyzn, nieco nudnych. Niemniej to nadal autor, który potrafi przykuć jednym absurdalnym motywem.
Teppic...
2023-07-05
Mam w rękach dzieło Kinga, które czytam cyklicznie co kilka lat, zaraz obok cyklu o Wiedźminie Sapkowskiego czy Władcy Pierścieni Tolkiena. Te lektury zostaną ze mną na zawsze, bo za każdym razem po lekturze jestem maksymalnie zadowolony, zadumany i pozostaje ze mną na jakiś czas świadomość, że coś się skończyło i mogę to tylko odtwarzać poprzez kolejną sesję. Coś co jest nieodwracalne i mimo dostępu nie da się jeszcze przeżyć tego raz, jak za pierwszym razem. A mimo to nadal do nich wracam, w poszukiwaniu echa tej przygody z okresu nastoletniego, kiedy pewne wyidealizowane obrazy miały większą siłę oddziaływania...
Stu chłopców w alternatywnej historii Ameryki, która skręciła w stronę dystopii, bierze udział w pewnym marszu. Raz do roku z obszaru całego kraju, zgłasza się okrągła liczba ochotników, pełna nadziei, że to oni wygrają te zawody i będą żyli na laurach, dostając wszystko czego zapragną. Całe wydarzenie ma charakter igrzysk, jakim przygląda się cały kraj. Impreza budzi wyjątkowo wielkie emocje, bo stawka jest nieziemska...
Co trzeba robić? Pójść z punktu A do momentu, aż ostatni zawodnik ugnie się pod ciężarem wysiłku. Aż ciało nie wytrzyma i się zbuntuje ze zmęczenia. Niby proste, utrzymać równe tempo i przeć na przód. Tylko, że w całości tkwi jeden mały, istotny szkopuł. Wygrać może tylko jeden, reszta "odpada" po trzech ostrzeżeniach, gdy zwyczajnie opadnie z sił, zwalniając poza regulaminowe tempo lub robiąc coś głupiego, sprzecznego z zasadami. Tylko to wybór typu życie-śmierć. Przegrany dostaje kulę w łeb i zabawa kończy się, gdy na polu wyścigu zostaje ostatni uczestnik.
Od początku towarzyszymy jednemu z narwańców, który w przypływie odwagi zgłosił się do programu. Ray Garraty to nastolatek, który ma marzenia i własne motywacje. Buzują mu hormony, co zresztą przekłada się na wiele sytuacji podczas marszu. Powiedziałbym, że typowe kiedy odpala się zainteresowanie płcią przeciwną, choć całość jest utrzymana w stylu Kinga, więc zdarzą się niezłe odpały. Towarzysząc mu, tak jakby bierzemy sami udział w tym morderczym przedsięwzięciu. Bo mimo, iż pozostać może tylko jeden, to chłopcy początkowo kumplują się, bo w stadzie przecież raźniej. Bezpieczniej na początku. Nikt nie myśli, że odpadnie pierwszy. W końcu wierzą w swoje umiejętności. Nikt na początku nie myśli na serio, że ostać się może tylko jeden.
Tyle, że wraz z trwaniem chodu wszystko zaczyna się zmieniać, a wszelakie wyznawane wartości odchodzą w niebyt, choć uczestnicy czasami starają się jeszcze podtrzymać w sobie cząstkę człowieczeństwa. W obliczu śmierci niedawne szlachectwo umyka, bo im bliżej końca, czyli im więcej osób ginie, a szansa na własną wygraną rośnie, to proporcjonalnie rośnie też chęć przetrwania, co aktywuje zasadę: wszelkie chwyty dozwolone, oczywiście z regulaminem.
King daje nam szeroki wachlarz postaci, które łatwo obdarzyć sympatią i trudno się potem z nimi rozstać. McVries, Stebbins, Baker, Olson, Parker, Scramm czy nawet wredny Barkovitch są jacyś i kryje się za nimi własna historia, czasami bardzo dołująca. Dla nich Marsz to droga do zmiany dotychczasowego życia na lepsze, tyle że Wielki Marsz zmienia psychikę. Owszem, nagroda jest ogromna, ale cena jeszcze większa, zwłaszcza, że uczestnicy to w zasadzie nieletni i widok makabry, jaką widzą po drodze, pozostawia zmiany w psychice. Traumy, załamania.
Ta marchewka, która czeka na końcu okazuje się nie być warta tego wysiłku, ale może dlatego w Marszu bierze udział tylko taki młody rocznik. Nieświadomy, niedoświadczony, buńczuczny. W końcu jesteśmy młodzi, pełni życia. Śmierć to abstrakcja. Ale to doświadczenie przyjdzie w najgorszy możliwy sposób i to początkowe bagatelizowanie śmierci wokół siebie, później da różnoraki efekt i to nie taki który jest pożądany...
Minusy? Rozrywka ku uciesze gawiedzi, to w zasadzie dosyć płytkie uzasadnienie, tego co się dzieje. Enigmatyczna postać Majora też nie ułatwia sprawy. Wiemy, że to dystopiczny świat, ale jakie zasady nim rządzą? Czemu powstało takie coś jak ten Marsz? Tylko rozrywka? A może przeludnienie? A może zwykła ludzka głupota? W zasadzie tylko na początku dostajemy coś nie coś z zaplecza, ale potem już impreza rusza i udział w niej oraz emocje temu towarzyszące biorą górę nad wszystkim. Razić może też, że w zasadzie chłopcy w tym wieku głównie rozmawiają o walorach płci przeciwnej i wokół tego kręcą się żarty. Serio? Pamiętam to nieco inaczej. To dlatego te jednostkowe, unikalne oraz racjonalne motywacje poszczególnych postaci są tak sycące...
Mimo wszystko lektura i jej puenta pozostają ze mną zawsze na jakiś czas po ostatniej stronie. To obraz upodlenia młodego człowieka, który w imię konsumpcyjnego dobra jest w stanie zrobić wszystko, nawet postawić na szali własne życie. Bo jakie są tu szanse? 1 na 100. Odpowiedzialność. Niby żadna, ale ten ostatni ocalały ma tę świadomość, że pośrednio własnym uporem i wytrzymałością wyeliminował całą resztą. Na dobre. A widok martwych, podziurawionych ciał wyrywa coś z psyche bohatera.
Ta książka to czysta rozrywka, ale też przestroga. Najgorsze, że coś na podobieństwo książkowe już miało miejsce. Bataański marsz śmierci z czasów II wojny światowej był raczej wyraźną inspiracją autora. Już nie mówiąc o moim rodzimym podwórku, bo nazistowskie Niemcy też mają w tym 'wybitne osiągnięcia'. I to jest przerażające. Bo gdy sobie człowiek o tym uświadomi, to już z nim zostanie...
Mam w rękach dzieło Kinga, które czytam cyklicznie co kilka lat, zaraz obok cyklu o Wiedźminie Sapkowskiego czy Władcy Pierścieni Tolkiena. Te lektury zostaną ze mną na zawsze, bo za każdym razem po lekturze jestem maksymalnie zadowolony, zadumany i pozostaje ze mną na jakiś czas świadomość, że coś się skończyło i mogę to tylko odtwarzać poprzez kolejną sesję. Coś co jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-01
Trzeci już tom mokrego marzenia wielu fanów DC, które z lubością serwuje nam Taylor. Co prawda sprzedawany towar nie jest już tak świeży i odżywczy jak poprzednie, ale nadal bawi niepomiernie.
Batman próbował różnych rzeczy, aby pokonać Supermana. Dawny kompan złamał mu kręgosłup i teraz Mroczny Rycerz "doszedł do siebie", dalej działając w konspiracji przeciwko swojej dawnej drużynie, która zatraca się w pomyśle straży Ziemi. Szkopuł w tym, że coraz bardziej to przypomina reżim totalitarny, bo w końcu ci silni wybierają co dobre dla reszty, nawet jeżeli nie jest takowe.
Był sposób bezpośredni, była pomoc Korpusu Zielonych Latarni, teraz czas sięgnąć po magię. Szkopuł w tym, że także magicy są podzieleni i dadzą swoje poparcie określonej stronie. Tym razem oś wydarzeń kręci się wokół Constantine'a, który ma plan jak pokonać Supka. W tle mamy Raven wraz z jej ojcem Trigonem, Swamp Thinga, Etrigana, Spectre'a, Doktora Fate'a i innych. Dzieje się tu wiele, bo obie strony stosują własne wybiegi. Niekonieczne czyste.
Całość czyta się dobrze, bo akcja jest nieprzewidywalna. Ma się pewność, że ktoś zginie, bo Taylor prezentuje nam fabułę bez hamulców i można liczyć na sporo zaskoczeń, aczkolwiek nie są one tak duże jak w poprzednich tomach. Może to wina faktu, iż do nowych postaci nie mam aż takiej sympatii, co do poprzednich i ich śmierć, choć zaskakująca, nie miała takiego pokładu emocjonalnego, co np. przypadek Green Arrowa.
To nadal czysta akcja skondensowana na tych nieco ponad trzystu stronach, gdzie wydarzenia dzieją się naprawdę szybko. Z zasady nie lubię też sytuacji na zasadzie "co by było gdyby", ale ta tutaj ukazana w umyśle Clarka była świetna. Niemniej całość powoli zmierza do końca (czytaj gry) i Taylor zaczyna się nieco wyprztykiwać ze sztuczek. Oby dowiózł, bo na czytelników czekają jeszcze dwa tomy, w tym jeden już obecny w języku polskim (kisi mi się na biurku).
Jeżeli lubicie wakacyjne blockbustery to Injustice jest jak znalazł dla Was. To tytuł świadomy czym jest. Fanfikiem, który potrafi dać sporo zabawy i za takowy traktuję całą serię, oczekując tylko dobrej zabawy. I jako taki typ dzieło Taylera sprawdza się idealnie i jest jedną z najlepszych serii w tej dziedzinie.
Trzeci już tom mokrego marzenia wielu fanów DC, które z lubością serwuje nam Taylor. Co prawda sprzedawany towar nie jest już tak świeży i odżywczy jak poprzednie, ale nadal bawi niepomiernie.
Batman próbował różnych rzeczy, aby pokonać Supermana. Dawny kompan złamał mu kręgosłup i teraz Mroczny Rycerz "doszedł do siebie", dalej działając w konspiracji przeciwko swojej...
2023-01-04
Pierwsze co się rzuca w oczy przy omawianym tomie, to średnia. Jest obłędnie wysoka, więc i pewne oczekiwania się mimowolnie pojawiają. I wiecie, co? Nie wiem, jak się to udało Taylorowi i spółce, ale nie dosyć, że je spełnili, to dali dużo, dużo więcej.
Injustice słusznie może kojarzyć się z serią bijatyk komputerowych, które pozwalały sobie na nieco więcej. Tu można było stłuc Supermana Batmanem i na odwrót. Podobną sytuację mamy w komiksie, który skupia się na wydarzeniach oderwanych od głównej osi wydarzeń DC, sprzed pięciu laty od wydarzeń ukazanych w grze. To tzw. elseworld, który ogranicza jedynie wyobraźnia autora i można sobie pozwolić na uśmiercenie postaci, które normalnie są nie do ruszenia. I Taylor z tego korzysta. Nader często.
Clark z Lois oczekują dziecka, a mimo to kobieta nadal chce być aktywna jako dziennikarka. Na cel bierze ją sam Joker, wmanewrowując Supermana w dokonanie czynu, którego będzie żałował całe życie. Szkopuł w tym, że te wydarzenie wyzwala w bohaterze pokłady gniewu, które przekładają się na kolejny straszliwy czyn (choć absolutnie usprawiedliwiony), który popchnie Supermana w stronę zatracenia się służbie Ziemi. Ma on dosyć reagowania na całe zło świata, dążąc do pokoju na Ziemi, nawet jeżeli do takowego miałby zmusić ludzi siłą...
Widząc upadek ideałów przyjaciela, Bruce zbiera wokół siebie ekipę bohaterów, która ma zamiar powstrzymać Ligę Sprawiedliwości, która ostała się przy Supermanie, z Wonder Woman, która zaczyna być fanatyczką Człowieka ze Stali. A liczba zagrożeń zaczyna się dwoić i troić. Tak samo jak i liczba trupów, bo czasami nawet w kuriozalnych sytuacjach giną osoby ważne dla całego uniwersum. Praktycznie co zeszyt to żegnamy w ten, czy inny sposób jakąś figurę. Ale nie jest to wymuszone, tylko podyktowane całkiem sensowną fabułą.
A przekrój postaci jest tu potężny i niemałym zaskoczeniem będzie fakt, że autor znalazł też miejsce dla Lobo. I zaskakujące jest to, jak wszystko co widzimy jest satysfakcjonujące. Od początku wiemy, że musi dojść do konfrontacji na linii Batman-Superman i mamy dwunastu-zeszytową podbudówkę, która pokazuje jak zmienia się świat obu postaci. Ile tracą, ile muszą poświęcić i do czego to doprowadzi. Ale to nie byłaby tak dobra pozycja, gdyby fabuła nie współgrała z kreską.
A to co widzimy jest bajeczne świetne, wygląda obłędnie, począwszy od postaci, które miejscami zaskakują wyglądem, bo aparycja trochę się różni od przyjętego schematu, ale i tak całość wygląda olśniewająco. To brutalny, zaskakujący festiwal dobrych pomysłów, które stanowią mokry sen wielbiciela komiksów. Czego chcieć więcej?
Ps. Chyba sięgnę po zaległą grę, która kisi mi się na Steamie. Podobnie zrobię z dwoma dostępnymi zeszytami z serii (czwarty ma być pod koniec lutego), bo widzę że seria zapewnia całkiem niezła zabawę. Ciekaw jestem czy jakość zostanie tutaj utrzymana...
Pierwsze co się rzuca w oczy przy omawianym tomie, to średnia. Jest obłędnie wysoka, więc i pewne oczekiwania się mimowolnie pojawiają. I wiecie, co? Nie wiem, jak się to udało Taylorowi i spółce, ale nie dosyć, że je spełnili, to dali dużo, dużo więcej.
Injustice słusznie może kojarzyć się z serią bijatyk komputerowych, które pozwalały sobie na nieco więcej. Tu można było...
2023-02-02
Jakie to było dobre... Pierwszy tom był świetny, z drugim jest podobnie. Nawet bym zaryzykował, że lepiej w pewnych aspektach, być może dlatego, że bardzo lubię Korpus Zielonych Latarni, a to na starciu pomiędzy nimi a Supermanem ten tom właśnie się skupia.
Clark rośnie w siłę, wprowadzając swoje rządy na globie. Ruch oporu, którym kieruje okaleczony Batman nadal się trzyma, ale nie może działać oficjalnie, bo zostanie zmieciony, a wiele osób chce odegrać się na Kryptończyku za doznane krzywdy. Nadzieja pojawia się, kiedy Strażnicy zauważając, że na Ziemi dzieje się źle. Postanawiają, że należy postawić Supka przed radą i wydać osąd.
Szkopuł w tym, że cały ten plan rozszyfrował Sinestro, który chce sam ugrać tu coś dla siebie, więc sprzymierza się z Supermanem, oferując mu własny Korpus. Morduje też znaczną figurę w Korpusie manipulując emocjami, aby napuścić na siebie dawnych przyjaciół. I temu cwaniakowi to wychodzi, bo koniec końców szykuje się masywne starcie sił dobra ze złem. Kto zginie, bo że ktoś zginie - to jest pewne jak Słońce.
Z tego słynie ta seria. Że nikt nie może się czuć bezpiecznie. Figury padają na tej szachownicy dosyć często i można się wkurzyć, kiedy trafi się to naszemu ulubieńcowi... (chyba, że ktoś grał w grę, ten wie kto się ostanie, a kto nie...). Plusik za mały przerywnik z Gordonem i Barbarą. Clayface to świnia. Wybitnie duża.
Graficznie jest naprawdę nieźle. Prace Xermanico, Bruno Redondo czy Mike S. Miller są naprawdę nieźle i choć to nie mistrzostwo świata, to idealnie wpasowuje się w tempo historii. A to majstersztyk w dziedzinie szybkości prowadzenia akcji. Nie oszukujmy się, Injustice to akcyjniak nastawiony na walki, które są należycie krwawe i soczyste zwroty akcji. Taki ma być, sięgasz, czytasz i odkładasz dopiero jak zobaczysz ostatnią stronę.
Miód. Może nie spamiętam wszystkich rozwiązań fabularnych, ale będę pamiętał, że bawiłem się wyśmienicie. I że tu kiedyś wrócę. Fanfik doskonały.
Jakie to było dobre... Pierwszy tom był świetny, z drugim jest podobnie. Nawet bym zaryzykował, że lepiej w pewnych aspektach, być może dlatego, że bardzo lubię Korpus Zielonych Latarni, a to na starciu pomiędzy nimi a Supermanem ten tom właśnie się skupia.
Clark rośnie w siłę, wprowadzając swoje rządy na globie. Ruch oporu, którym kieruje okaleczony Batman nadal się...
To prawdopodobnie mój pierwszy komiks, jaki kiedykolwiek przeczytałem. To było w podstawówce, a ja dopiero odkrywałem 'magię', jaką otaczała się szkolna biblioteka. Część regałów była "zakazana", bo nie byłem w odpowiednim wieku, ale najniżej położone półki były dostępne i pełne komiksów, które wyglądały jak większe szkolne zeszyty. Był tam Tytus, Romek i Atomek. Był Kajko i Kokosz. Był Asterix i Obelix. Był Lucky Luke. I wiele innych. I to był czas beztroski, kiedy wyobraźnia działa 'bardziej'.
I stąd ta ocena. Realnie pewnie dałbym coś pomiędzy siedem a osiem, bo historia Thorgala jest tylko wyciętym fragmentem całości, który wymaga poświęcenia trochę czasu, aby ogarnąć umysłem całość ogromu tej opowieści. Ale potężna jest siłą sentymentu. Oj, potężna. Bo zawsze trzeba gdzieś zacząć. A to był piękny początek.
Poznajemy tego niby-wikinga, który jednak kieruje się honorem i łagodnością, gardząc przemocą. Jest zdolnym łucznikiem. Poznajemy jego otoczenie i Aaricię, ukochaną, z którą chce żyć, ale na drodze do szczęścia staje im jej ojciec. Całość akcji zaczyna się od mocno niekomfortowej sytuacji dla bohatera, kiedy przypięty do skały, zostaje zostawiony na śmierć.
W takiej, a nie innej sytuacji zastaje go pewna kobieta, która ma interes w tym, aby uwolnić bohatera. W zamian chce tylko roku jego życia i wykonania kilku zadań... Thorgal to komiks, który czerpie garściami z legend i baśni północy, choć nie tylko. To komiks, który ma unikalny klimat i nie uświadczycie to super mocy. Jest co prawda magia i są interesowni bogowie, ale odkrywanie historii bohatera i przywiązanie do jego losów stanowi clue programu. Wiedzcie, że tej parze będzie trudno uzyskać wymarzony spokój i miłość będzie siłą napędową wielu akcji.
Mamy tu jeszcze jedną, pomniejszą historię, ale stanowi ona tylko smaczek co do głównej historii. Fajnie odnosi się do mitu nieśmiertelności i kosztów, jakie się za to płaci.
Zeszyty opisujące przygody bohatera mają zazwyczaj około pięćdziesięciu stron, więc jest to relatywnie mało, ale treść wynagradza oszczędność stron, a wyobraźnia Jeana Van Hamme'a jest cudowna. Prace Grzegorza Rosińskiego to czysta magia, która na lata określiła moje standardy co do komiksu. Ten duet potrafił czarować.
Fajna alternatywa dla mainstreamowych komiksów, która ma na dodatek kultowy status w Polsce. Według mnie zasłużenie. Ale to mój sentyment, a wy jeżeli zechcecie, przekonajcie się o tym na własnej skórze. Istnieje szansa, że też Was 'weźmie'.
To prawdopodobnie mój pierwszy komiks, jaki kiedykolwiek przeczytałem. To było w podstawówce, a ja dopiero odkrywałem 'magię', jaką otaczała się szkolna biblioteka. Część regałów była "zakazana", bo nie byłem w odpowiednim wieku, ale najniżej położone półki były dostępne i pełne komiksów, które wyglądały jak większe szkolne zeszyty. Był tam Tytus, Romek i Atomek. Był Kajko...
więcej Pokaż mimo to