-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2023-06-07
2023-06-04
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element życia codziennego. A że będzie przy okazji niepokojąco/dziwnie - to kolejna zaleta zbiorku.
A przekrój przedstawianych nam opowiadań jest naprawdę rozległy. I tak zapoznamy się z historią pewnego niewidomego chłopaka, który ma talent powiązany z graniem na instrumencie muzycznym. Pech chce, że jego muzyka zwraca uwagę umarłych, którzy chcą aby dawał im prywatne audiencje. Szkopuł w tym, że najpewniej po zakończeniu koncertowania ma mu się stać coś złego... Mamy też mnicha, który w gościnie stawi czoła pewnej istocie, która pożera ciała świeżo zmarłych osób. Mamy też wreszcie pielgrzyma, który napotka istoty, które w nocy rozdzielają się na dwie części i po okolicy lewitują tylko głowy, które planują jego pożarcie...
Hearn pokazuje też, że zaśniecie w nieodpowiednim miejscu może też być nieprzyjemne. Czy można poślubić drzewo? Albo że warto trzymać język za zębami i nie opowiadać nikomu o tym, że spotkało się dziwną lodową istotę, która ostrzega oszczędzonego o konsekwencjach swojego gadatliwego języka. W wierzeniach azjatyckich, z wyszczególnieniem Japonii, bardzo ważnym elementem są klątwy, które powstają w skutek silnych emocji przed zgonem. I można je zogniskować na kimś żywym (inspiracja: Grudge - klątwa?). Co jak się okazuje jednak można fortelem obejść...
To tylko część poruszanych tu kwestii, które dają możliwość zajrzenia na moment w fascynujący świat Azji, jednak to nadal punkt widzenia człowieka Zachodu i z miłą chęcią sięgnę po jakieś opisy rodowitych Japończyków, bo smaczków i ciar na plecach będzie jeszcze więcej. Niemniej Hearn był pierwszy w przekładzie i wypada tylko pokłonić głowę za tę pracę.
Jedyne co mi się nie podoba to fakt, że mniej więcej od 3/4 książki dostajemy eseje na temat motyli, komarów czy mrówek. Dla innych duża ciekawostka, jak dla mnie zbędny dodatek, który można byłoby poszerzyć o jeszcze więcej smaczków z folkloru japońskiego, czy dać więcej rycin, które stanowią rzadki, ale fajny dodatek, pokazujący jak Japończycy wyobrażali sobie pewne rzeczy.
A i gdybym to musiał kupić za cenę okładkową - to bym się wkurzył. Nie ma w tej książce nic, co usprawiedliwia te 49 zł, tym bardziej że za tożsamą cenę mamy sporo obszerniejszych pozycji, traktujących o naszych lokalnych wierzeniach (choć i jest kilka 'szczuplejszych'...).
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-06
Finał ruskiej trylogii "wygnania" Madderdina na słowiańskie ostępy, który przynosi nam dużo więcej akcji niż łącznie w dwóch poprzednich odsłonach, a jednocześnie przez pewne zabiegi fabularne - w ogóle nie mający znaczenia. No chyba, że jednak...?! - "tu następuje dramatyczna pauza i porozumiewawcze mrugnięcie autora".
Będzie tu moment, kiedy zacznę narzekać na potęgę i jest to uzasadnione z mojego punktu widzenia. Ale zanim zmienię się w zrzędę, to jednak muszę wyjaśnić tak wysoką ocenę omawianego tytułu.
Przede wszystkim w życiu Mordimera dzieje się wiele. Jego związek z Nataszą zaczyna wkraczać na rejony, o których inkwizytor do tej pory nie myślał i siłą rzeczy nie jest to ten bohater, z którym zetknęliśmy się jeszcze przy okazji początkowych zbiorów franczyzy. Mimo to Madderdin nadal pie*@#%i te swoje natchnione wiarą farmazony, w dodatku znane już od kilku książek. Nadal też jest nadętym i miejscami obłudnym socjopatą, choć poprzez romantyczną relację jego wizerunek nieco ulega zmianie (choć nie do końca, zwłaszcza jeżeli chodzi o kwestię pewnej matki...).
Niemniej taki jest ten świat. Brudny, mroczny, stylizowany na najgorszą wersję średniowiecza, gdzie wszelakie przejawy odstępstwa od wiary są zgniatane przez ogień Inkwizycji, która to zza kurtyny rządzi tą częścią świata. Działają tu mechanizmy tak podobne do ówczesnych, że czasami człowiek zastanawia się nad kondycją moralną świata. I o ile jest to rozwijane, tak długo jest interesujące.
Niemniej Piekara nadbudowywał te wątki z podróży na Ruś, nadbudowywał i w końcu wystrzeliło. Zaskakująco lepiej dla historii, choć i tak momentami poddawał bym w wątpliwość, czy aby na pewno niektóre zwroty historii są racjonalnie rozpisane (a nie na kolanie), bo na takowe nie wyglądają (pewien przedni "żart" i to co się po nim dzieje...). Niemniej końcówka to coś czego oczekiwałem od dłuższego czasu, choć też mam wrażenie pośpiechu w wykańczaniu wątków.
Pewne zdarzenia dzieją się z pozoru chaotycznie, ale takowymi nie są. Łączy się to z faktem, że autor pisze bardzo "przyjemnie". Czyta się to w miarę szybko, choć zaczyna się tu rodzić pewna forma frustracji. Bo aktualnie jestem już na ostatnio wydanym tomie innej pod-serii wchodzącej w ten świat, mianowicie Płomień i Krzyż - tom 4 i nic się nie zmienia w kwestii "zaspokajania" oczekiwań najstarszych czytelników, którzy jeszcze pamiętają pozycję pod tytułem "Łowcy Dusz". Zakończenie tamtego zbiorku to istna petarda, która do teraz nie została poprowadzona dalej.
I gdyby tylko autor wprowadził równie interesujące wątki, jak tamten, a nie powtarzając do upadłego pewne schematy, to bym się tego nie uczepił jak rzep psiego ogona.
Mamy za to dziesięć innych książek, które niby pogłębiają ten świat, ale z każdą pozycją są w tym coraz bardziej oszczędne, a autor coraz więcej rzeczy powtarza i rozrzuca nas na osi czasu, unikając pewnych odpowiedzi. I jeżeli ktoś, tak jak ja, liczy na pociągnięcie tamtego wątku, to się srogo zawiedzie.
Mamy tu taki dział jak posłowie, gdzie autor jasno "wyjaśnia" swoim czytelnikom, że póki seria przynosi mu odpowiednie zyski, póty będzie ją doił, a nam gucio do tego - pozwoliłem sobie troszkę dosadniej nakreślić (autor miał nawet czelność nawiązać do Świata Dysku sir Terrego Pratchetta, ale z czym do ludzi - w serii śp. Brytyjczyka każda pozycja stanowiła meta komentarz na jakiś aspekt kultury {vide religia, władza, sztuka} i rozszerzała uniwersum w takim stopniu, o jakim wielu autorów może pomarzyć).
I w sumie pan Jacek ma również rację, bo dzieło autora to jego osobista rzecz i innym nic do tego, jak ma wyglądać. Pytanie tylko czy kupię jeszcze jakąkolwiek odsłonę tego cyklu? Raczej nie, zwłaszcza że ceny jego nowych tytułów to jakiś żart. A może w moje ślady pójdzie więcej osób i te domniemane "bestsellery" przestaną nimi być (choć przeszukałem powierzchownie kilka zsumowań i jakoś nie odnalazłem tych pozycji na wysokich miejscach), co zmusi wreszcie autora, aby zamiast odcinania kuponów, zapodał nam coś na miarę swoich pierwszych książek. To już pokaże czas, jak i portfele czytelników.
Jako fan serii jestem zwyczajnie rozczarowany i gdyby było to dobre, to kupowałbym wszystko jak leci, nawet jeżeli seria liczyła by i te trzydzieści pozycji. A od jakiegoś czasu niestety tak nie jest.
Ps. Jakby ktoś chciał ominąć tę trylogię to polecam sięgnąć jednak po "Płomień i Krzyż. Tom 4". Tam na jakichś 150 początkowych stronach macie streszczenie wydarzeń z wyprawy na Ruś (sic!)...
Finał ruskiej trylogii "wygnania" Madderdina na słowiańskie ostępy, który przynosi nam dużo więcej akcji niż łącznie w dwóch poprzednich odsłonach, a jednocześnie przez pewne zabiegi fabularne - w ogóle nie mający znaczenia. No chyba, że jednak...?! - "tu następuje dramatyczna pauza i porozumiewawcze mrugnięcie autora".
Będzie tu moment, kiedy zacznę narzekać na potęgę i...
2023-04-04
Piekara ponownie w swoim grafomańskim szale, który daje nam co prawda sporo treści, a która to jednak nijak nie rozwija przedstawionego świata, prezentuje za to lokalne intrygi, polegające na zdobyciu lub utrzymaniu władzy, w zależności po jakiej stronie się chwilowo znajdziemy. I tym sposobem w tej odsłonie, nie mając już jakichkolwiek oczekiwań, bawiłem się nieco lepiej niż przy poprzedniczce.
Mamy tu do czynienia z zapychaczem, który stanowi interwał przed finałem wyprawy Mordimera na Ruś, tego heretyckiego kawałka świata, w którym Inkwizytor winien krzewić swoją wiarę, ale Madderdin nie tylko nie zajmuje się standardowym "inkwizytorowaniem", co posługą pewnej księżnej i dupczeniem jej dworskiej czarownicy, która pała do bohatera gorącym uczuciem. I jak się okazuje, ten męski gieroj, który na przełomie całego cyklu książek nie popuścił żadnej spódniczce, tu wpadł jak śliwka w kompot. Mniłość!
Wszystko to sprawia, że moja sympatia do tego religijnego socjopaty coraz bardziej topnieje, zwłaszcza że jego rozwój jest pod tym względem mało wiarygodny, i to gdy ma się za pamięci poprzednie tomu serii. Może Piekara wyjaśni to jakimś magicznym zauroczeniem, tyleż teraz to się nie trzyma kupy. Mordimer jest popychadłem, które wykonuje wolę bardziej wpływowych postaci, choć usprawiedliwia to chęcią przetrwania. Rezon i klimat książka odzyskuje dopiero pod koniec mozolnie prowadzonej narracji, kiedy to bohater trafi ponownie do siedziby pewnej silnej magią wiedźmy (czy też na moment nieco wcześniej, przy poszukiwaniach pewnego tropiciela).
Ta lokalna "gra o tron" ma jednak swój urok i jest ona siłą napędową historii, aczkolwiek nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jakby ujął z książki ze sto-dwieście stron i włączył to co zostało w poprzedniczkę, to całość na niczym by nie straciła. Mimo tego jak na Piekarę przystało, czyta się to naprawdę przyjemnie, a słownictwo bywa mocno ubogacone. Szkoda tylko, że dla całego cyklu "Przeklęte kobiety" nie mają żadnej wagi. Imo nadal zawód, choć spodziewany i nad wyraz przyjemny w obyciu.
Piekara ponownie w swoim grafomańskim szale, który daje nam co prawda sporo treści, a która to jednak nijak nie rozwija przedstawionego świata, prezentuje za to lokalne intrygi, polegające na zdobyciu lub utrzymaniu władzy, w zależności po jakiej stronie się chwilowo znajdziemy. I tym sposobem w tej odsłonie, nie mając już jakichkolwiek oczekiwań, bawiłem się nieco lepiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-16
Odcinania kuponów ciąg dalszy, nad czym ubolewam, ale rozumiem autora, zwłaszcza kiedy doi się pieniądz z franczyzy, jaką już jest świat inkwizytora. Dla twórcy to żyła złota, choć dla czytelniku już nie jest tak kolorowo (no chyba, że lubi się odgrzewane potrawy).
Kto czytał "Płomień i Krzyż, tom III" ten wie, że Mordimer opuścił granice Cesarstwa i znalazł się na dzikiej Rusi, aby wypełnić pewną misję. Po wygranej, został nieco wykolegowany i znalazł się pod "protekcją" księżnej Ludmiły, władczyni Księstwa Peczorskiego. Ta protekcja to w rzeczywistości przymus, bo Mordimer został tu zatrzymany, aby świadczyć usługi "ochroniarskie", gdyż ktoś dybał na życie władczyni. Zbadanie sprawy to jednak nie jedyny obowiązek Inkwizytora.
W wolnej chwili bowiem będzie on zabawiał budzącą grozę uczennicę lokalnej czarownicy, o swojsko brzmiącym imieniu: Natasza. I to dosłownie, bo ilość figli przekracza tu przyswajalną dozę na stronę w literaturze. Tak, "Przeklęte krainy" podzielają losy najgorszych odsłon tej serii, oferując nam tyle interesującej treści, ile "kot napłakał". Myślałem, że przebywanie na Rusi to będzie samograj. Czasy, obyczaje, lokalne wierzenia i tradycje. Okazuje się, że to barbarzyństwo jest BARDZO podobne do samego Cesarstwa, tylko mniej obłudne.
W gruncie rzeczy mamy tu sporo nawiązań do wierzeń słowiańskich, ale są one potraktowane po macoszemu i stanowią tylko ciekawostki, bo ciężar postawiono tu gdzieś indziej. Lwia część opowieści ma nieśpieszne tempo, oferując nam sprawy powiązane z księżną i jest to zwyczajnie nudne. Książka ponownie jest przegadana. W tle przejawia się jakieś zagrożenie z bagien, które będzie wymagało krańcowo interwencji, ale do czasu, aż te okoliczności zaistnieją zdążycie się potężnie naziewać.
Akcja nieco się rozkręca, gdy na pierwszy plan występuję pewna wiedźma, ale nawet jej obecność nie stanowi gwarancji dobrej rozrywki. Nawet wizyta w "Nie-świecie", dotąd za każdym razem ekscytująca, tu wydawał mi się tylko niezobowiązującym wytrychem fabularnym. Boli też, że główna postać, mimo że nie pozbawiona swojego standardowego nadęcia jest bardzo niespójna w charakterze, w pryzmacie do tego co dotychczas wiedziałem o tej postaci. Madderdin jest tu w gruncie rzeczy popychadłem/psem, które ma wypełnić czyjąś wolę, przy okazji tylko kombinując, aby nie wpaść w jakieś większe guano.
Na pierwszy plan przesuwają się tu zatem powoli postacie kobiecie, które dominują w większości aspektów nad bohaterem, tak jakby sam autor chciał odpokutować seksistowskie ukazywanie kobiet na przestrzeni dotychczasowych odsłon. Skrajność przeszła w skrajność, choć i tak postać Nataszy jest tu najbardziej stereotypowa. Ona jest ciągle młoda, piękna i ciągle chętna, a on stale jurny. I tak w koło Macieju. Przez prawie pięćset stron. Gdzie ten Mordimer, który wykonywał swoją pracę, walcząc z herezją w przeróżnych miejscach? Tu obrasta w piórkach na dworze szlachty...
Świat, jaki nam pokazuje Piekara jest szalenie interesujący, ale pęd rozwijania uniwersum mocno się wyhamował, bo choć każda odsłona jakoś go rozbudowuje, tak "Przeklęte krainy" są bardzo oszczędne w dzieleniu się tymi nowinkami, którym mamy jak na lekarstwo. Nowości dotyczą głównie nowego obszaru, na którym przebywa bohater czy wiedźm, ale nie są to jakieś nowatorskie rozwiązania, widziane z łatwością w innych tytułach. Wszędzie miałem wrażenie wtórności.
Niemniej nie mogę dać tu najsłabszej oceny, bowiem standardowo książkę Piekary da się czytać bez nadmiernego bólu, zwłaszcza że autor ma swój warsztat dobrze wykreowany i całość czyta się mimo wtórności, szybko i bez przestojów. Fabuła prze do przodu, sprzedając nam schemat na schemacie i czapki z głów przed pisarzem, że sztuka ta udała mu się kolejny raz. Pytanie tylko: ile tak można?
Trochę załamałem kolejność czytania i jestem już po lekturze "Dziennika czasu zarazy", który okazuje się minimalnie lepszą pozycją, choć ma te same wady co omawiany tytuł. Lektura tych odsłon to może nie czas stracony, ale rozczarowanie serią narasta we mnie coraz bardziej. Zakończenie to też żart (w zasadzie jego brak). Oby kolejny tom dał z siebie coś więcej, bo kupno kolejnych odsłon oddala się bardzo szybko. Dobrze, że ogarnąłem sobie zacnie wyposażoną bibliotekę, bo kupno tej pozycji bym sobie nieco wypominał.
Odcinania kuponów ciąg dalszy, nad czym ubolewam, ale rozumiem autora, zwłaszcza kiedy doi się pieniądz z franczyzy, jaką już jest świat inkwizytora. Dla twórcy to żyła złota, choć dla czytelniku już nie jest tak kolorowo (no chyba, że lubi się odgrzewane potrawy).
Kto czytał "Płomień i Krzyż, tom III" ten wie, że Mordimer opuścił granice Cesarstwa i znalazł się na dzikiej...
2022-03-30
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił zejść z krzyża i spuścić krwawy łomot niewiernym.
Mamy świat gdzie rządzi Inkwizycja i wysoko postawieni, nierzadko skorumpowani i oddani pragnieniom kościelni dostojnicy. Nie dziwi zatem sodomia, o której się tu wspomina. I jest on. Mordimer Madderdin, człowiek głębokiej wiary. Sługa Boży. Młot na Czarownice. I kolejna sprawa, która wymaga jego uwagi, a która dzieje się chronologicznie przed wydarzeniami z pierwszej części cyklu.
Jeszcze nie jest licencjonowanym inkwizytorem, dlatego dorabia sobie w Hezie. Z polecenia wpływowego znajomego rusza aż w kierunku Szkocji, gdzie przyjdzie mu rozwiązywać zagadkę zaginięcia okrętu swojego przyjaciela i teścia jednocześnie. Pierwsza sekcja tego tytułu poza kilkoma wątkami jest nudna. Zwyczajnie się ciągnie, aby nabrać rumieńców, kiedy dochodzi do wylądowania na pewnej wyspie, która pojawiła się na morzu całkiem niedawno...
A tle przejawia się nazwa, którą zobaczycie na okładce. Czym jest ta jednostka? Jaki jest jej cel w pojawieniu się tam, gdzie dopływa? Czy da się z tym zawalczyć? W tej sekcji autor błyszczy i lśni. Przez to warto przebrnąć przez początkowe przeciągnięcie akcji. Zakończenie jest satysfakcjonujące, tylko tu mam jedno ale. Piekara nie "umie" w zakończenia. Ma problem ze zwieńczeniem części swoich powieści. Książka mogłaby się skończyć kilka dobrych stron wcześniej, ale trzeba jeszcze 'bzyknąć' pewną piękność, która okazuje się równie żywsza w łożu, co woda w kałuży. A i ta bywa żwawsza...
Jest tu wiele dobra, bo autor potrafi używać sprawnie swój warsztat i czyta się to w miarę przyjemnie, ale czuć tu pewne przestoje, które nie są potrzebne, a jedynie nabijają strony na zasadzie najobszerniejszego tytułu z serii. Chyba nie tędy droga...
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-20
Kiedy odłożyłem tego e-booka na bok po dosyć krótkim pierwszym kontakcie, to nasunęło mi się powiedzonko typu "czarno to widzę...".
Niemniej byłoby to krzywdzące dla autora, bo i choć początkowe, powiedźmy sto stron, jest takie sobie, tak potem fabularnie wszystko nabiera rumieńców, a pewne "krzywe" akcje z pogranicza jawy i snu, nabierają sensu.
Chociaż twórczość Tomka Czarnego ma pod górę nie tylko z tego względu. Grono odbiorców gatunku jakim jest gorowy slatterpunk na naszym rynku jest dosyć wąskie, co widać chociażby po liczbie ocen. Zwłaszcza, że premierę książka miała w 2022 r. Niemniej staram się zawsze kończyć to co zacząłem, więc tytuł czekał na swoją kolej. I dojrzewał jak wino.
Mamy tu historię dwóch sióstr o mało polskich imionach, Vanessa i Kasandra. Jedna z nich to w miarę znana piosenkarka, która właśnie przeżywa kryzys, podparty zbyt dużą ilością prochów i alkoholu. Druga zaś to graficzka komputerowa i malarka mieszkająca gdzieś na obrzeżu lasów pod Bieszczadami.
Choć są spokrewnione to mają ze sobą od jakiegoś czasu słaby kontakt. To się nieco zmieni, kiedy Vanessa umyślnie przedawkuje i wyląduje na SORze. Kasandra postanowi zabrać odratowaną siostrę do siebie, co uwolni szereg wydarzeń, prowadzących do ponurego końca.
Jak wspomniałem na początku, "Siostra" to lektura mocno nierówna, ale jak już wjedzie na odpowiedni tor, to aż żal że lektura tak szybko się kończy. Objętościowo mamy tu bodajże niecałe dwieście stron, a akcja na końcu urywa się w takim momencie, że jest jeszcze parę pytań i z miłą chęcią przywitał bym jakąś kontynuację.
Miłośników mrocznych wrażeń czeka tu szeroki wachlarz doznań. Od dosadnie przedstawionego seksu, gdzie wyuzdanie miejscami sięga perwersyjnego sufitu, po mocną makabrę, choć to nie jest poziom "Poza sezonem" Ketchama, który siłą rzeczy stał się moim wzorcem w tym gatunku i czekam, aż coś przebije poziom takiej "zabawy".
Czarny tego nie robi, ale jest tu coś co wynagradza małe niedoróbki. Motyw przewodni, który się potem objawi jest miodny. Gdy pada wyjaśnienie i coś/ktoś wkracza na główny plan - tu wyobraźnia autora weszła na szczyty swoich możliwości, a mi pozostaje powiedzieć tylko: "dajcie temu Panu piwo".
To co ma być brudne, takie jest. Co ma być brutalne, bywa takowe. Gdy tylko trafiamy w okolice domu Kasandry, tak autor nieco rozszerza paletę postaci i całość jest odczuwalnie lepsza. Postacie u Czarnego to takie nieco samotne "kadłubki", które poszukują sensu i szczęścia w życiu. Czasami takie poszukiwania dają naprawdę makabryczny efekt.
"Siostra" epatuje nagimi ciałami, przemocą i mrokiem. Jej początek odrzuca, ale warto go nieco przeczekać, bo autor rozkwita, a ten czarniawy szlam wylewający się ze stronic jest wyjątkowo lepki, nieprzyjemny w zapachu i dotyku. Pozostawia ślad. I szuka, zwłaszcza tych pozostawionych samych sobie. Uważajcie na siebie.
Kiedy odłożyłem tego e-booka na bok po dosyć krótkim pierwszym kontakcie, to nasunęło mi się powiedzonko typu "czarno to widzę...".
Niemniej byłoby to krzywdzące dla autora, bo i choć początkowe, powiedźmy sto stron, jest takie sobie, tak potem fabularnie wszystko nabiera rumieńców, a pewne "krzywe" akcje z pogranicza jawy i snu, nabierają sensu.
Chociaż twórczość Tomka...
2023-08-28
Tytuły spod szyldu Phantom Press mają to do siebie, iż są to raczej pozycje niszowe, które oferują masę flaków na równi z dużą ilością negliżu i seksu. Tu tego nie brakuje, choć tego co zabrakło -to fabuła.
Jest las, który skrywa swoje tajemnice. Jest miejsce kultu, tytułowe bagno, gdzie różne osobniki wrzucały ciała różnych osób. Są tajemnicze rytuały i nawet coś rogatego wskoczy zza węgła. Tu ma się dziać, nie pytajcie w jakim celu.
Mamy też Cyganów, bo oczywiście żadna zła heca nie może się bez nich obejść. Mamy też papierowych, jednowymiarowych bohaterów, którym od czasu do czasu przytrafia się coś złego. W międzyczasie będą spółkowali i ginęli. To akurat aspekty, których w twórczości Smitha nie brak. I tak to się toczy. Zmian konwencji mamy tu też kilka razy. Bo raz mamy dziewoję, która nagle postanawia pić krew zwierząt i parzyć się na potęgę.
Potem wkracza pewien uber-Cygan, który robi za pewnego Mesjasza. A jeszcze potem... Czyta się to szybko, makabry jest pod dostatkiem, więc dla miłośników takich aspektów jest to idealna pozycja. Mnie ściągnęły tu "Kraby", czyli pulp jaki polubiłem będąc jeszcze gimbazą. Teraz jest to lektura, którą, ukończyłem na zasadzie: "bo zacząłem, tylko po co". Największy plus? Czyta się to wybitnie szybko i jeszcze szybciej zapomina.
Tytuły spod szyldu Phantom Press mają to do siebie, iż są to raczej pozycje niszowe, które oferują masę flaków na równi z dużą ilością negliżu i seksu. Tu tego nie brakuje, choć tego co zabrakło -to fabuła.
Jest las, który skrywa swoje tajemnice. Jest miejsce kultu, tytułowe bagno, gdzie różne osobniki wrzucały ciała różnych osób. Są tajemnicze rytuały i nawet coś...
2023-09-12
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat temu, do bliżej nieokreślonej, raczej wczesnośredniowiecznej wschodniej Europy, gdzie to teren nieistniejącej jeszcze Polski pokryty jest pradawnymi borami i niezdobytymi puszczami, które zamieszkują istoty z wierzeń słowiańskich. Jednocześnie mamy tu gród i jego okolice, w których ludzie muszą sobie radzić w życiu, polując, łowiąc ryby, uprawiając rolę czy prać się po karkach z innymi watażkami.
Jednocześnie, gdy ktoś chce pójść do lasu to musi uważać, aby nie rozgniewać leszego, który chroni tą połać zieleni. Przechodząc się przy jeziorze trzeba uważać, aby nie dać się wciągnąć po wodę przez jakiegoś utopca lub rusałkę. W dodatku bogowie są tu jak najbardziej realni i chadzają po świecie, a bywają kapryśni. Mamy tu też naszą wersję czarodzieja. Swojski klimacik wylewa się ze stron nowej serii autorki, która pokusiła się nawet o wątek kryminalny. Ginie karczmarka, a sprawcą tej zbrodni jawi się oczywiście jej mąż i jednocześnie jeden z bohaterów, Strzebor.
Młody chłopak musi uciekać, bo to świat w którym najpierw wieszają, a potem pytają. Jest to jego jedyna szansa na dowiedzenie swojej niewinności. Z drugiej strony mamy Zamira, lokalnego kata, który lata młodości ma za sobą, ale nie pogardzi odpowiednią ilością złota. Lokalny możnowładca zleca mu kilka zadań, w tym odnalezienie artefaktu, jako skradziono ze świątyni, a który został tutejszym ludom podarowany przez boga Jarowita. A bóstwo to nie należy do najłagodniejszych, więc zniknięcie tarczy potraktowane będzie jako afront, bo lokalsi nie zdołali upilnować świętości, więc nie będą godni jego przychylności.
Jest też jeszcze Mora, dziewczyna, która wydaje się być jakąś córką możnego watażki, a skrywa kilka ponurych niespodzianek. Fabuła toczy się całkiem sprawnie, choć tu mi się pojawił pierwszy zgrzyt. Podział na gawędy i 'drabinki', które są odnośnikami do 'anegdot'. Podręcznikowe wyjaśnienie znaczenia anegdoty nie ma tutaj zwyczajowego zastosowania, bo są to zwyczajnie części fabuły, które zadziały się jakiś czas temu i mają nam tłumaczyć pewne motywy działań postaci, ważne wydarzenia, które działy się w czasie obok głównego wątku, etc.
Takie skakanie po książce, z jednego punktu do drugiego jako nowalijka z początku jest nawet zabawne, ale autorka zrobiła z tego rutynę, która rozprasza nieco czytelnika. Finalnie troszeczkę zniechęca to do lektury, zwłaszcza, że nie widzę powodu, aby te fragmenty nie były wplecione w ciąg historii, zwłaszcza, że w sadze o Lipowie autorka robiła to nagminnie. Dziwny wybór. Niemniej historia jest na tyle interesująca, że prze się dalej.
Intryga się zagęszcza, serwując nam szereg atrakcji, ale troszeczkę szkoda, że pewne wątki zostały poprowadzone nieco po macoszemu. Sprawia to, że tak średnio zależało mi na losach postaci, bo pewne ich decyzję czy uczucia są dla mnie mało przekonywujące. Nie wierzę w to co napiszę, (bo w sadze o Lipowie czasami można popsioczyć na temat lania wody), tak tutaj ewidentnie książka zyskała by jeżeli była by nieco dłuższa i postacie miały by więcej miejsca, aby rozbudować ich charaktery. Bo takowe są bardzo schematyczne. Choć ich motywacja są bardzo jasne, co na plus.
Troszkę wadzi mi zakończenie, które stosuje pewien zabieg, jaki niby sygnalizowano, ale jednak nie. Daje nam to otwartą końcówkę, bezpłciową, która nie dostarcza na domiar złego satysfakcji. Niemniej jako początek serii uznaję to za w miarę udany eksperyment, który może z czasem nabierze rumieńców. Warto temu dać szansę i przenieść się do okresu życia naszych prapradziadów.
PS I. By the way, gród a grodzisko to dwa odmienne określenia, bo to drugie to współczesna pozostałość po tym pierwszym. Taka mała nieścisłość, a jednak wskazuje chyba na mały pośpiech lub/i za słaby research w procesie tworzenia tytułu.
PS II. W audiobooku słychać Leszka Lichotę. Będę lekko stronniczy i powiem, że uwielbiam prace tego gościa, co dla mnie sprawia, że winduje ocenę do maksimum. Tyle, że tu daję opinię o książce, a to materia nieco słabsza w tym przypadku.
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat...
2023-03-01
Trzeci już tom mokrego marzenia wielu fanów DC, które z lubością serwuje nam Taylor. Co prawda sprzedawany towar nie jest już tak świeży i odżywczy jak poprzednie, ale nadal bawi niepomiernie.
Batman próbował różnych rzeczy, aby pokonać Supermana. Dawny kompan złamał mu kręgosłup i teraz Mroczny Rycerz "doszedł do siebie", dalej działając w konspiracji przeciwko swojej dawnej drużynie, która zatraca się w pomyśle straży Ziemi. Szkopuł w tym, że coraz bardziej to przypomina reżim totalitarny, bo w końcu ci silni wybierają co dobre dla reszty, nawet jeżeli nie jest takowe.
Był sposób bezpośredni, była pomoc Korpusu Zielonych Latarni, teraz czas sięgnąć po magię. Szkopuł w tym, że także magicy są podzieleni i dadzą swoje poparcie określonej stronie. Tym razem oś wydarzeń kręci się wokół Constantine'a, który ma plan jak pokonać Supka. W tle mamy Raven wraz z jej ojcem Trigonem, Swamp Thinga, Etrigana, Spectre'a, Doktora Fate'a i innych. Dzieje się tu wiele, bo obie strony stosują własne wybiegi. Niekonieczne czyste.
Całość czyta się dobrze, bo akcja jest nieprzewidywalna. Ma się pewność, że ktoś zginie, bo Taylor prezentuje nam fabułę bez hamulców i można liczyć na sporo zaskoczeń, aczkolwiek nie są one tak duże jak w poprzednich tomach. Może to wina faktu, iż do nowych postaci nie mam aż takiej sympatii, co do poprzednich i ich śmierć, choć zaskakująca, nie miała takiego pokładu emocjonalnego, co np. przypadek Green Arrowa.
To nadal czysta akcja skondensowana na tych nieco ponad trzystu stronach, gdzie wydarzenia dzieją się naprawdę szybko. Z zasady nie lubię też sytuacji na zasadzie "co by było gdyby", ale ta tutaj ukazana w umyśle Clarka była świetna. Niemniej całość powoli zmierza do końca (czytaj gry) i Taylor zaczyna się nieco wyprztykiwać ze sztuczek. Oby dowiózł, bo na czytelników czekają jeszcze dwa tomy, w tym jeden już obecny w języku polskim (kisi mi się na biurku).
Jeżeli lubicie wakacyjne blockbustery to Injustice jest jak znalazł dla Was. To tytuł świadomy czym jest. Fanfikiem, który potrafi dać sporo zabawy i za takowy traktuję całą serię, oczekując tylko dobrej zabawy. I jako taki typ dzieło Taylera sprawdza się idealnie i jest jedną z najlepszych serii w tej dziedzinie.
Trzeci już tom mokrego marzenia wielu fanów DC, które z lubością serwuje nam Taylor. Co prawda sprzedawany towar nie jest już tak świeży i odżywczy jak poprzednie, ale nadal bawi niepomiernie.
Batman próbował różnych rzeczy, aby pokonać Supermana. Dawny kompan złamał mu kręgosłup i teraz Mroczny Rycerz "doszedł do siebie", dalej działając w konspiracji przeciwko swojej...
2023-03-26
Kiedy ma się do czynienia z laureatem nagrody im. Brama Stokera to można mieć pewne oczekiwania co do całości. Niestety powieść spod pióra Paula Trembley'a takowych w moim mniemaniu nie spełniła. Co prawda mamy tu istne zatrzęsienie nawiązań do kultowych horrorów, mających zacne pozycje w popkulturze, ale na prawie każdym etapie tej historii odczuwałem wtórność/brak tego czegoś. Przed gorszą oceną tytuł uchronił tylko końcowy twist historii co do losów rodziny Barretów.
Córka wspomnianej rodzinki, Marjorie, przechodzi bardzo trudny okres. Nastolatka musi stawić czoła etapowi dorastania oraz kłopotom rodzinnym, bowiem ojciec stracił pracę, co odbija się na stanie finansów familii, czy też komforcie psychicznym jej członków. Relacja z matką też zaczyna się pogarszać i tylko ośmioletnia siostrzyczka, Marry, zdaje się być jedyną rzeczą, o którą należy się starać. Więż pomiędzy rodzeństwem jest zawsze szczególna i jest tu zwyczajnie dobrze rozpisana.
Szkopuł w tym, że autor nie przestawia tej powieści typowo z punktu widzenia samej nastolatki, rodziców bądź księdza, a wspomnianej ośmiolatki. Zabieg autentycznie nowatorski, pozwalający się znaleźć w sytuacji, gdzie z założenia powinno się być zagubionym, gdyż większość tego co się tu dzieje, dla dziecka powinno być niezrozumiałe/obce. Taki dziecięcy punkt widzenia jawi się jako coś naiwnego, trudnego do racjonalnego opisania, ale też świeżego.
I tu autor skrewił po raz pierwszy. Merry w jego wykonaniu jest aż za bardzo świadoma pewnych rzeczy jak na swój wiek (ja wiem, że dzieci szybko dorastają i "potrafią", bo widzę po latorośli znajomych, ale mała przeginka tu nastąpiła...). Mało tego, dziewczynka potrafi być bardzo wytrawną manipulatorką, co musicie mieć zawsze z tyłu głowy, bo jej rozumienie znacznie różni się od funkcji poznawczych dorosłego.
Mamy tu też różne płaszczyzny czasu względem wydarzeń z dzieciństwa, bowiem mała część książki to rozmowa dorosłej już Marry z pewną pisarką, która ma zamiar opisać, co naprawdę wydarzyło się w tamtym czasie, co jest idealną okazją do przeanalizowania zamierzchłych wydarzeń. Niewielki fragment tego dzieła to także bardzo obrazowy blog, za pomocą którego blogerka dokonuje dokładnej analizy materiału wideo, krok po kroku punktując wszelakie błędy i łopatologicznie nam tłumacząc, co się dzieje.
To już drugi aspekt, którego autor mógłby się pozbyć. Takie tłumaczenie jest zbędne, zwłaszcza, że odziera to przedstawiane wydarzenia z pewnych domysłów (co zaskakująco stoi w opozycji do mglistej końcówki, gdzie ma paść wytłumaczenie takich, a nie innych rozwiązań fabularnych).
Niestety, takie cięcia nie służą historii, wprowadzając niepotrzebny chaos i jednocześnie boleśnie uświadamiając nas, że nie dzieje się tu nic, czego doświadczony weteran filmów czy literatury grozy by nie uświadczył. Niby pewne wydarzenia wskazują, że starsza córka może być opętana, ale jednocześnie jest tu też drugie tyle argumentów na to, że może to być choroba umysłowa, czy też perfidnie przemyślane zachowanie kogoś, kto rozpaczliwie chce zwrócić uwagę na siebie bądź pewien problem, który zauważa.
Co robią zatem rodzice w takiej sytuacji, poza posłaniem po księdza (tu wielebny Wanderly)? Zgłaszają się do telewizji, która to podchwytuje temat i emituje program z udziałem rodziny w formule reality show o jakże oryginalnej nazwie: "Opętanie". Całe to zajście ładnie "służy" każdemu domownikowi, z motywem finansowym na czele (co stawia pytanie na temat moralności rodziców, którzy problem córki w ten sposób spieniężają...).
Szkopuł w tym, że jak na historię o duchach, egzorcyzmach czy demonach, cała ta kabała oprócz sprawnego sprowadzania nas na manowce i budzenia wątpliwości co do wydarzeń opisywanych, jest przeraźliwie nudna. Na przestrzeni prawie 2/3 książki nie dzieję się naprawdę nic nowego, a w tej zabawie polegającej na domyśleniu się, czy mamy tu chorą czy opętaną, brak niestety jest jakiegokolwiek napięcia.
Przecież opętany stanowi zagrożenie, nawet śmiertelne, bo za podszeptem złego ducha nie wiadomo do czego jest zdolny. Tu większość książki Marjorie chodzi "luzem", nawet gdy już stwierdzono, iż może być poddawana takiemu oddziaływaniu... (plus ma dostęp do internetu, gdzie może uwiarygodnić, to co mówi).
Co prawda czyta się to sprawnie, a książka nie jest nadmiernie rozciągnięta, więc koniec zbliża się nieubłaganie szybko. Szkopuł w tym, że autor daje nam tutaj sporo miejsca na własne domysły, co z jednej strony stanowi zaletę, a z drugiej wadę. Bo ja sobie założyłem gdzieś w połowie książki jeden aspekt na zasadzie "co by było, gdyby..." na podstawie kilku wydarzeń jakie nam prezentuje autor i końcówka idealnie się w niego rozwinęła.
I chodzi mi tu o prosty twist na dosłownie ostatniej stronie (mam wrażenie, że był dodany na siłę), bo wydarzenie wieńczące historię rodziny na kilkanaście stron przed zakończeniem lektury łupnęło we mnie z mocą kilkunasto-kilogramowego młota. Świetne, szkoda że najlepsze jest na końcu, a do tego trzeba dobrnąć...
I takie rozwiązanie końcowo podniosło ocenę, bo mimo wszystko przejąłem się losem tej rodzinki, która starała się stawić czoła wszelakim przeciwnościom, ale niektóre z nich okazały się za ciężkie do przetrawienia. Nie dorabiałbym jednak do całości większej głębi, bo całe te niejasności są w gruncie rzeczy dosyć prosto zarysowane, a zachowanie dorosłych momentami było więcej niż głupie.
Moje finalne zdanie? Pozycja przereklamowana, która w zasadzie jest bardziej thrillerem psychologicznym (poza końcem), który powiela dobrze znane motywy z popkultury, ale autor sam się gubi w kilku aspektach. To miała być meta-powieść, która powinna zawrócić w głowie czytelnikowi, ale jest przekombinowana i w kilku momentach miałem wrażenie, że autor sam nie wie czego tu chce. Choć czytało się to nieźle, niestety nic poza zapadającym w pamięć zwieńczeniem, ze mną nie zostanie. A miała być taka literacka uczta, która już teraz porównywalna jest do klasyków gatunku. Raczej niezasłużenie.
UWAGA! STREFA SPOJLEROWA!!!
[ Końcówka jasno wskazuje, że prawdziwą opętaną była/została i jest nadal właśnie Merry. Mało tego, to ona najpewniej sprokurowała całe te wydarzenia (po co nastolatka chciała, aby jest młodsza siostra koniecznie wzięła udział w egzorcyzmie?), a historia opowiadana z jej punktu widzenia jest po prostu zmanipulowana na jej potrzeby, a przez to mało wiarygodna.
Autorowi mam za złe, że wyciąga te charakterystycznej wahania temperatury na samym końcu i wygląda to jak pomysł, który wskoczył niczym królik z kapelusza, bo nie jest to nigdzie wcześniej uwiarygodnione w tekście, co daje mi dwa jasne wnioski:
1) autor wyskoczył z pomysłem na końcu na zasadzie "z du..", aby tylko pogmatwać fabułę albo
2) starsza siostra rzeczywiście była opętana, ale demon musiał jakoś przeskoczyć na młodszą, tylko nie jestem w stanie określić tego momentu, może po traumatycznej scenie z kuchni... ]
Kiedy ma się do czynienia z laureatem nagrody im. Brama Stokera to można mieć pewne oczekiwania co do całości. Niestety powieść spod pióra Paula Trembley'a takowych w moim mniemaniu nie spełniła. Co prawda mamy tu istne zatrzęsienie nawiązań do kultowych horrorów, mających zacne pozycje w popkulturze, ale na prawie każdym etapie tej historii odczuwałem wtórność/brak tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-08
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się wrażenie, że stosunek jakości do ceny jest nie adekwatny, tak tutaj... Hellboy wart jest swojej ceny. Więcej, grzech nie zapoznać się z tym draniem. A zaczęło się od Mignoli i Byrne'a. Od nasienia zniszczenia.
W skutek knowania Rasputina i spółki, z wydatnym wsparciem III Rzeszy, do naszego świata sprowadzony zostaje tytułowy stwór, a który ma doprowadzić do zagłady świata jaki znamy. Tyle, że z pozoru wydaje się, że plan nie zadziałał. W miejscu rytuału nikt się nie pojawił. Za to w innym...
Hellboy trafia w ręce aliantów. Do Trevisa Bruttenholma. I tak zaczyna się jego życie na ziemi i szkolenie w ramach pracy w B.B.P.O. I jedna z lepszych rzeczy jaka przytrafiła się naszej popkulturze.
Początek to małe trzęsienie ziemi, bowiem opiekun czerwonego diabełka ginie z łap jakiejś żabo podobnej istoty. Zmotywowany zajściem i wiedziony chęcią zemsty Hellboy rusza rozwikłać sprawę i natrafia na pewien trop w posiadłości Cavendishów. Na miejscu oczywiście sprawy się komplikują. Dobrze, że nasz chłopak nie pracuje sam i zazwyczaj ma jakieś wsparcie. Tutaj w postaci dr Abrahama Sapiena oraz Elizabeth Sherman, niezwykle potężnej piromantki. Klątwy, monstra, stare proroctwa, moce i Rasputin. Początek przygód Hellboy ma zachwycający.
Obudzić diabła podlewa fabułę sporym sosem okultyzmu, wszelakiego diabelstwa i inności. Wampiry. Naziści. Lamia. Żelazna dziewica. Rasputin. Jego dalsze machinacje, aby oswobodzić siedem istot (apokalipsa i te sprawy), jakie nie powinny chodzić po naszym globie, są główną osią napędową historii. Plus za to, że do akcji ruszyła większa grupa B.B.P.O., a którzy są tu całkiem ciekawie zarysowani. Najlepiej wychodzi oczywiście sam Hellboy, ale nawet przeciwnicy naszego rogatego mają tu kilka chwil dla siebie i są jacyś.
Graficznie Hellboy nie grzeszy przepychem i nadmiarem kolorów. Plansze są stonowane, minimalistyczne, ale w tym drzemie cała siła zacnego tytułu. Panuje tu mrok. Ale taka kreska wystarczy. Takiego stylu nie znajdziecie nigdzie indziej. Większość plansz to małe arcydzieła. Czekam na więcej...
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się...
2023-02-23
Chciałoby się rzec, że to już koniec (ale już wiemy, że nie) historii Hellboy'a, któremu wyrwano serce i który spadł do piekła, aby wypełnić swoje przeznaczenie. Tyle, że w tym diable jeszcze wiele tkwi i wątpię, by Mignola ukatrupił serię, która daje mu krocie. I szkoda tylko, że zamiast nastrojowej, pełnej dziwności drogi po pandemonium, mamy tu zlepek średnio pasujących do siebie historii, które kończą się tak samo. Wielkim mordobiciem. Autor pokazywał nieraz, że można inaczej (zresztą dlatego ta seria jest tak dobra), tutaj idąc chyba na łatwiznę i grając nieco na sentymencie starych czytelników.
W "końcowej" wędrówce bohatera powraca wiele wątków z serii, co wiąże się ze spotkaniem kilku znajomych twarzy, które w lwiej większości mają jakąś zadrę z bohaterem, co przekłada się na częste wyjaśnianie sobie spraw za pomocą pięści. Zresztą cała ta podróż postaci to swoiste katharsis, które ma doprowadzić Hellboy'a do podjęcia finalnej decyzji o swoim przeznaczeniu. A jest on zniszczeniem, więc jak tylko włodarze Piekła się skapnęli się kto do nich zawitał, to pozostał po nich kurz. W piekle mamy bezkrólewie i totalny chaos. I o dziwo nie ma chętnego na objęcie tego bałaganu na nowe rządy.
Uwielbiam dzieła Mike'a, a seria z Hellboy'em to fenomen w dziedzinie komiksu, który sprawnie łączy dawne wierzenia ze sporą dozą Lovecrafta i miesza to w unikalny miszmasz tylko dla dorosłych czytelników. Siódmy tom jest jednak bez tej mocy co poprzednicy, co może wskazywać na zmęczenie materiału. Chaos w domenie diabła równa się tu z nieuporządkowaną fabułą, która lubi pokluczyć w dziwne kierunki. Kreska jest niezmiennie świetna i same kadry nadają się na wydrukowanie na ścianę. To unikat, tyle że czasami nawet obłędna kreska nie starczy, aby dane dzieło uznać za takowe.
Reasumując, najgorsza odsłona z serii, co nie znaczy, że to nie jest nadal dobry tytuł. Jest, ale w porównaniu do tego, co dane było mi czytać wcześniej spod pióra tego pana - imo krok wstecz. Mały, ale zawsze.
Chciałoby się rzec, że to już koniec (ale już wiemy, że nie) historii Hellboy'a, któremu wyrwano serce i który spadł do piekła, aby wypełnić swoje przeznaczenie. Tyle, że w tym diable jeszcze wiele tkwi i wątpię, by Mignola ukatrupił serię, która daje mu krocie. I szkoda tylko, że zamiast nastrojowej, pełnej dziwności drogi po pandemonium, mamy tu zlepek średnio pasujących...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-11
Kolejny już zbiór opowiadań spod pióra Wielkiego Grafomana, jaki zawiera 12 całkiem fajnych opowiadań i jak to zwykle bywa przy zbiorach, jest mocno nierówny, choć opowiadań który mi się naprawdę nie spodobały tu w zasadzie nie ma. Jest za to parę bardzo przeciętnych, ale doceniam użyte tu koncepty.
Tytułowe opowiadanie należy do moich ulubionych (w sukurs z Sercem kamienia), a tyczy się profesji zwanej rzeźnikiem drzew, który to zajmuje się takimi osobnikami, które powodują zgon wśród ludzi. Historia jest nastrojowa i zwyczajnie świetna. Serce kamienia z kolei jest chyba najsmutniejszym aspektem tego zbioru, pozostawiając czytelnika z przerażającą świadomością o tym, co drugi człowiek jest w stanie zrobić drugiemu... Oba te opowiadania, choć różnią się motywem, przenoszą nasz w okolice cmentarzy i zaprowadzają iście grobową atmosferę.
Operacja “Jajca” przenosi nas do czasów PRL, gdzie bohater zostaje przyłączony do szpiegowania proletariackich turystów zza granicy, a którzy szukają pewnych jaj, niby do kulinarnego zastosowania. Prawda może jednak zmienić... ustrój kraju. Z kolei taki " Bunt szewców" przedstawi nam kosmitę, który żyje pośród nas i jest zbulwersowany naszymi zwyczajami, które wydają się barbarzyńskie.
Nastrojowe "Poddasze" uraczy nas smutną historią, która mimo lat nadal oddziałuje na nowego właściciela pewnego mieszkania na tytułowym strychu i nosi znamię dawnej zbrodni. Nie mogło też oczywiście zabraknąć historii o losach alternatywnej Polski, która ma co prawda rządzić na świecie, aczkolwiek do utrzymania swojej domniemanej potęgi musi się nieźle nagimnastykować, aby zachować status quo.
To nie koniec atrakcji, bo zwiedzimy pewne wykopaliska, na terenie których znajduje się coś czego nie należy wykopywać, ale archeolodzy są na tyle zdeterminowani, że mogą doprowadzić do tragedii. Zawitamy też do teatru w okresie PRL-u, gdzie można się zgubić w odrębnej rzeczywistości Końcówka oferuje nam ponownie spotkanie z doktorem Skórzewskim, który tym razem ruszy za śladami pewnej legendy powiązanej z Biblią katolicką. To odkrycie może zmienić cały świat i rzucić nieco inne światło na Księgę Rodzaju.
W obejściu pozostaje jeszcze kilka historii, ale tak jak wspomniałem średnio mi podeszły. Niemniej trzeci zbiór opowiadań wydaje mi się jak dotąd najlepszym, co może nam zaoferować ten autor.
Kolejny już zbiór opowiadań spod pióra Wielkiego Grafomana, jaki zawiera 12 całkiem fajnych opowiadań i jak to zwykle bywa przy zbiorach, jest mocno nierówny, choć opowiadań który mi się naprawdę nie spodobały tu w zasadzie nie ma. Jest za to parę bardzo przeciętnych, ale doceniam użyte tu koncepty.
Tytułowe opowiadanie należy do moich ulubionych (w sukurs z Sercem...
2022-11-17
Drugi tom wchodzący w skład serii pt. "Pieśń lodu i ognia" przynosi nam więcej tego samego, co mogliście doświadczyć w "Grze o tron", tylko nieco bardziej rozbuchanego pod względem treści, kontynuując wątki poprzednich bohaterów, dodając nieco innych narracji. Tak też jest poprowadzona cała fabuła, widziana z oczu kilku postaci, ukazująca szeroki zakres rozgrywki, której nagrodą może być tron Westeros, albo śmierć. Innej alternatywy nie ma.
Szanuję Martina za ogrom pracy, jaki włożył w całość. Blisko tysiąc stron epickiej historii, która lawiruje pomiędzy wieloma rodami, które chcą uzyskać władzę nad krainą. Z jednej strony mamy Lannisterów, którzy aktualnie przejęli władzę nad Królewską Przystanią i starają się ogarnąć wojenny zgiełk, jaki powstał de facto z ich winy. Przy okazji nie da się lubić Joffrey'a i jego matki, ale z drugiej strony jest Tyrion, więc powstaje pewien problem. Bo jak się okazuje da się i nienawidzić i kochać ten ród.
Na północy rozwścieczony Robb Stark staje się królem Północy i w towarzystwie swojej matki, Catelyn Stark, prowadzi armię na Lannisterów, aby pomścić zamordowanie swojego ojca. Jednocześnie mamy okazję przyjrzeć się losom dzieci tego rodu. Arya, która podróżuje w stronę murów, uczy się naprawdę wiele o świecie. Sansa stara się po prostu przetrwać na nieprzychylnym jej dworze, gdzie jest de facto rzeczą-zakładnikiem. Bran, który objął rolę lorda Winterfell, a który będzie musiał zmierzyć się ze zdradą.
Na Żelaznych Wyspach ród Greyjoy dołącza do konflikty, a głowa familia obwołuje się kolejnym królem. Do domu trafia Theon, który jest postacią, którą szczerze nie polubiłem. Jest jak typowy dzieciak, który zostaje zwolniony ze smyczy. Egoistyczny, nastawiony na swoje dobro paniczyk postanawia odgryźć się swoim dobrodziejom i pokazać własną wartość poprzez atak na siedzibę rodu, w którym się de facto wychował.
Na domiar złego o władzę walczy też rodzeństwo niedawno zmarłego prawowitego króla. Stannis oraz Renly Beratheon, którzy zbierają własnych chorążych i ruszają do boju, aczkolwiek jak się okazuje, są dla siebie największym zagrożeniem. Mroczna magia okaże się kluczem do zdobycia wielotysięcznej armii, co przełoży się na pochód na stolicę i ukaże nam jedne z decydujących starć w tej wojnie wielu króli. Wszystko to widziane z oczu sir Davosa, który jest wiernym sługą króla Stannisa.
Na dalekim wschodzi, w nieprzyjaznym kraju o życie swoje i trójki smoków walczy kolejna prawowita następczyni tronu Westeros, Deanerys Targaryen. Jej droga prowadzi ją i jej ekipę po pustyni, aby następnie dotrzeć do miasta pełnego obłudnych stronników oraz zwodniczych magów. Szkoda, że Denny w drugiej odsłonie traci ten swój vibe, dzięki któremu historia z jej punktu widzenia była najciekawsza w pierwszym tomie. W tym rządzi niepomiernie Tyrion oraz Arya.
Na dalekiej północy jest jeszcze Jon Snow, który przekracza Mur, aby zbadać sprawę zaginięcia swojego wuja i stawić czoła rosnącej armii Króla za Murem, który prowadzi dzikich na Mur. Towarzyszy mu mój ulubiony wilkor.
Jak widzicie pełno w tej historii nowych postaci, które sporo namieszają w tym świecie, co dla wielbicieli serialu HBO nie będzie zbytnią nowością. Zwłaszcza, że lektura od jej ekranizacji różni się zaledwie małymi szczegółami, na nowo pobudzając moje zainteresowanie całą serią. Martin daje nam tu setki nazwisk, prezentując dziesiątki układów lennych, rodzinnych itp. I się tym nawet na moment nie gubi. Czapki z głów.
Moim najpoważniejszym argumentem przeciwko "Starciu Królów" jest jego nudnawy początek. Akcja wlecze się początkowo, pozwalając autorowi nieśpiesznie porozkładać pionki na szachownicy i ja wiem, że jest to niezbędne, aby wybrzmiało to w drugiej połowie tomu, ale i tak trwało to stanowczo za długo, a w wytrwaniu przy lekturze utrzymał mnie fakt, iż wiedziałem, że później niejako zostanie mi to wynagrodzone. Niemniej te wszystkie powiązania, podchody, spiski, rozejmy, zdrady to coś absolutnie niesamowitego. Bo postacie to też mocny plus tego tytułu.
Reasumując drugi tom jest świetny, ale odrobinę ciut gorszy od pierwszego i może dlatego z przekory dam "tylko dziewiątkę".
Drugi tom wchodzący w skład serii pt. "Pieśń lodu i ognia" przynosi nam więcej tego samego, co mogliście doświadczyć w "Grze o tron", tylko nieco bardziej rozbuchanego pod względem treści, kontynuując wątki poprzednich bohaterów, dodając nieco innych narracji. Tak też jest poprowadzona cała fabuła, widziana z oczu kilku postaci, ukazująca szeroki zakres rozgrywki, której...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-31
Przeglądając zbiór w bibliotece od razu rzucił mi się w oczy biust... Nie wróć, ekstrawagancka i odważna okładka. Żeby nie było. I takim sposobem pierwsza część tego projektu trafiła w moje ręce.
Lubię antologie. Kiedyś zaczytywałem się w pozycjach Pilipiuka, które nadal uważam za coś wybitnego. Wiem też jak dużą rolę odgrywa kilka pierwszych opowiadań lub wręcz pierwsze, które definiuje podejście czytelnika do całości. Czasami nawet odtrąca od dalszej lektury. I bardzo się zdziwiłem jak dobre są przedstawiane tutaj historie.
Równie ważna jest tutaj tematyka, a ta nie jest licha. Motywy anielskie, którym z reguły towarzyszą siły piekielne. Przyznam, że już sam klimatyczny wstęp napisany przez śp. Panią Kossakowską robi wrażenie. Zresztą po jej cyklu rozpoczętym od "Siewcy Wiatru" nie spodziewałem się tu nikogo innego, jak ją.
Laur pierwszeństwa przypadł opowieści Pana Komudy, która przenosi nas średniowiecznej Francji, jakiś czas po rzezi Katarów w Montsegur. Bohaterem jest poeta-rzezimieszek, który cudem unika stryczka, ale ląduje sam w butach pomocnika kata. Wtedy też jest zmuszony do brania udziału w dziwnych torturach, których tajemnicę spróbuje rozwiązać na własną rękę. Całość jest napisana sprawne, zresztą miałem już styczność z innymi pozycjami autora, więc wiem na co go stać. Na dużo.
Potem mamy już nieco słabsze opowiadanie ze stajni Adama Przechrzty, choć trzeba przyznać, że i ono ma dobry poziom. Tutaj cofniemy się jeszcze bardziej w czasie, lądują w Starożytnym Rzymie, w środek całkiem zgrabnej intrygi, a towarzyszyć będziemy pewnej ekspedycji na chwałę cezara. Całkiem fajnie rozpisane, tylko to zakończenie nieco za trywialne. Jakby go nie było de facto.
Dębski to jeden z moich faworytów, gdzie wcześniej absolutnie nie miałem kontaktu z autorem. Niemniej jego historia jest dynamiczna, arcyciekawa, mimo że miejscami czuć jest pewną wtórność. Na Ziemi pojawia się Anioł i Diabeł, który mają wspólny cel: odnaleźć nowego Mesjasza. I to poczucie, że dużo bardziej kibicujesz tej złej stronie...
Białołęcka to z kolei chyba najśmieszniejsze opowiadanie, o dwóch dawnych bożkach, które ruszają zaszaleć w współczesnym Gdańsku w ciele losowych ludzi. Natomiast opowiadanie Urbanowicz mimo mocnej tematyki, dotyczącej rzezi na Wołyniu, okazało się najbardziej rozczarowujące.
Kochański i jego laleczka była średniakiem, choć nie ukrywam, że motyw z czarnym punktem jest interesujący. Wroński również się nie popisał, ukazując nam żywot pewnego Żyda, który miał słabość do dwójki sukkubów. To chyba najbardziej nasycone erotyzmem opowiadanie w tym tomie.
Piekara zaś popisał się całkiem nieźle, wysyłając grupę najemników do Piekła. Tego Piekła. Zwrot akcji jest tutaj naprawdę zaskakujący, choć osobiście oczekiwałem innego kierunku akcji. Niemniej spełnia swoją rolę. Sędzikowska też zaprezentowała całkiem fajny koncept. Mamy Anioły Stróże, mamy Łowców i tych, którzy uciekają z czeluści, aby kryć się w ciałach ludzi i za ich pomocą czynić zło. Czytało mi się to naprawdę dobrze.
Ostatnie dwa opowiadania należą do Kozaka oraz Bochińskiego. Historia Pani Magdaleny jednak mnie zbytnio nie porwała. Mamy osobę, która podróżuje w samolotach, aby pilnować porządku w powietrzu, ale jest jedno małe ale... Jakie? Trzeba to odkryć, choć opowieść mało mi podeszła. Za to końcówka jest naprawdę fajna. "Bardzo Zły" to chyba moje top w tym zbiorze (obok "W odcieniach szarości" , gdzie akcja przenosi czytelnika do współczesnej Warszawy, a konkretnie Pragi. Tu pewien policjant zleca mocno nietuzinkowej kobiecie ze specjalnymi zdolnościami, znalezienie pewnego mordercy...
Antologie bywają różne, ale ten zbiór zaskakująco trzyma poziom we wszystkich historiach, nawet jeżeli część z nich jest mniej angażująca. Z pewnością sięgnę po drugi tom. (Patrząc na średnią, mam wrażenie że ta pozycja została nieco ukrzywdzona...)
Przeglądając zbiór w bibliotece od razu rzucił mi się w oczy biust... Nie wróć, ekstrawagancka i odważna okładka. Żeby nie było. I takim sposobem pierwsza część tego projektu trafiła w moje ręce.
Lubię antologie. Kiedyś zaczytywałem się w pozycjach Pilipiuka, które nadal uważam za coś wybitnego. Wiem też jak dużą rolę odgrywa kilka pierwszych opowiadań lub wręcz pierwsze,...
2022-05-20
Pierwsza księga Malowanego człowieka mnie nie zachwyciła, na tyle na ile liczyłem po gremialnym chórze pozytywnych recenzji na temat książki. O dziwo w drugiej księdze Brett przenosi środek ciężkości gdzie indziej, na więcej akcji, szczędząc nam opisów końskich zalotów i innego chędożenia, choć jest ono tu obecne, zwłaszcza że mamy coś co rodzi traumę na całe życie, a dotyczy relacji damsko-męskich. Niemniej ta zmiana robi wiele.
Mamy tu w końcu więcej miejsca poświęconego Arlenowi, który dorósł, podobnie jak Leesha czy Rojer, a skomplikowane ścieżki ich przeznaczenia wreszcie się przetną, dając nam naprawdę dobry owoc. Co więcej, każda z trójki jest w końcu na swój sposób interesująca. Autor nadal dosyć oszczędnie przedstawia nam wykreowany świat. Wrócimy do kilku miejsca odwiedzanych w poprzedniej księdze, pozwalając na ujrzenie pewnego kontrastu. To już nie małe dzieci, a dorośli po przejściach. A łączy ich jeden cel. Walka o przetrwanie. Jeden gra na skrzypcach, druga leczy, a trzeci walczy za pomocą runów, które pokrywają już nie tylko broń. Arlen jest bronią.
Wojna z Otchłańcami nabiera rumieńców. Ludzi przestają być wreszcie karmą i łatwym łupem, który kryje się za runami, a aktywnymi bojownikami. Brett nie unika jednak kilku błędów, zwłaszcza stosując przeskoki czasowe, w wyniku których charakter głównego bohatera i jego umiejętności zmieniają się dosyć szybko. Wybiło mnie to nieco z pantałyku, ale finalnie i tak pochłonąłem cały tom z dużo większą przyjemnością niż ten poprzedni, choć nie obyło się bez pewnych przewidywalnych motywów.
Bo jest tutaj dużo więcej akcji, nie ma zbędnych dłużyzn i fabularnie nabiera to rumieńców, ale to nadal liźniecie tematu, szalenie interesującego. Nadal jest to podane bardzo prosto, ale nie prostacko, co przekłada się na naprawdę tym razem przyjemną lekturę.
Pierwsza księga Malowanego człowieka mnie nie zachwyciła, na tyle na ile liczyłem po gremialnym chórze pozytywnych recenzji na temat książki. O dziwo w drugiej księdze Brett przenosi środek ciężkości gdzie indziej, na więcej akcji, szczędząc nam opisów końskich zalotów i innego chędożenia, choć jest ono tu obecne, zwłaszcza że mamy coś co rodzi traumę na całe życie, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-18
Malowany człowiek to książka, która pojawiła się w Polsce lata temu (okolice pierwszego Assassin's Creed), wtedy kiedy jeszcze nie wkroczyłem w dorosłość, a czytałem książki dosyć masowo (rekord to około 500 pozycji na rok - w tym żadne komiksy). Zachwalanie tej pozycji przez prawie każdego recenzenta poskutkowało tym, że dzieło Bretta wylądowało na mojej liście must have. Tyle, że czekała mnie matura i studia, więc odpuściłem sobie w końcu wiele pozycji. I po latach postanowiłem to nadrobić, licząc na te cudowne objawienie... które nie nadeszło.
Malowany człowiek ma szalenie interesujący koncept. Mamy świat fantasy, taki quasi postapo, gdzie ludzie żyją w nielicznych azylach otoczonych runami, które stanowią jedyny sposób obrony przed zagrożeniem, jakie nadchodzi wraz z zapadnięciem zmroku. Wtedy to pojawiają się one. Otchłańce. Demony żywiołów. Skalne, ogniste, powietrzne, piaskowe, wodne. I czynią istną rzeź wśród ocalałych. A gdzieś tam na świat przychodzi trójka bohaterów tej powieści.
Orlen, ops znaczy się Arlen, Leesha oraz Rojer. Ten ostatni średnio mnie interesował, zwłaszcza że Brett lwią część powieści ofiaruje Arlenowi i to on jest główną postacią tej odsłony. Arlen, który uczy się na bodajże Patrona, który ma zarządzać biegle runami, ale chce w rzeczywistości zwiedzać świat być może jako Posłaniec. Leesha, która szkoli się na Zielarkę, była nie mniej interesującą postacią, zwłaszcza w akompaniamencie jej mentorki, Bruny. Najmniej miejsca autor poświęca Rojerowi, który po śmierci rodziców trafia pod skrzydła minstrela i rozpoczyna swoją muzyczną karierę i tak naprawdę byłem zły, że traci się tutaj miejsce, które można było dać pozostałej dwójce postaci.
Cieszy ten duszny klimat, kiedy na arenę wkraczają te piekielne pokraki. Co się kryje poza bramami osady? Jakież to tajemnice są kryte przed młodzieżą, tak chętną do odkrywania świata. Ten wspaniały, rozbudowany świat niczym Śródziemie u Tolkiena... wróć. Brett pod względem opisu swoje uniwersum może czyścić onuce legendzie fantasy. Jego świat jest opisany szczątkowo, a uwaga skupia się raczej na codziennych problemach małych społeczeństw, gdzie króluje głód, strach i chędożenie.
Serio. Pomysł przyrzeczeń nastolatków i zachodzenie w ciąże w praktyce od pierwszego krwawienia był dla mnie niesmaczny, czyniąc Malowanego Człowieka raczej lekturą dla młodzieży i pewnie x lat temu byłbym tym zachwycony, ale teraz oczekuje zupełnie czegoś innego od literatury fantasy. Owszem, były tu momenty świetne, nawet te obyczajowe, ale lwią część czasu to nudne gadki, o tym jak to trzeba uważać i żyć w de facto więzieniu przeplatane z chęcią bzyknięcia którejś dziewoi przez kogoś.
Oczekiwałem zupełnie czegoś innego, a nie fabułek na miarę Eragona, Zmierzchu czy innych Pamiętników Wampirów. Malowany człowiek miał być dziki, niepokojący, a jednocześnie czarujący. Na domiar złego większość postaci jest tu płytka jak kilku dniowa kałuża w lesie. Główne postacie zresztą bronią się tutaj o przysłowiowy włos. Nie czuć tutaj wagi problemów codziennego życia.
Mimo to styl autora może się podobać, bo jest prosty, tak jak i słownictwo, co akurat mi nie przeszkadza, gdyż wpłynęło to na szybkość lektury. Niemniej oczekiwałem diamentu, a dostałem taki kwarcyt. Zawsze to coś, ale w tym przypadku niestety za mało.
Malowany człowiek to książka, która pojawiła się w Polsce lata temu (okolice pierwszego Assassin's Creed), wtedy kiedy jeszcze nie wkroczyłem w dorosłość, a czytałem książki dosyć masowo (rekord to około 500 pozycji na rok - w tym żadne komiksy). Zachwalanie tej pozycji przez prawie każdego recenzenta poskutkowało tym, że dzieło Bretta wylądowało na mojej liście must have....
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-16
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś dla komiksu, co mogę tylko porównać z rolą Władcy Pierścienia dla rozwoju książek.
Od początku towarzyszymy niejakiej Maice Półwilk/Półwilczycy, którą poznajemy kiedy została uwięziona i ma być obiektem licytacji bogatych perwersów. W ostatniej chwili jednak na licytacji zjawiają się przedstawiciele ważnego zgrupowania religijnego. Kumeanki, bo tak nazywają się te religijne czarodziejki, to postacie łaknące mocy. A takową można zdobyć tylko ze zwłok przedstawicieli rasy Arkaników, pół zwierząt, pół ludzi, którzy stanowią pomost od dawnych starożytnych stworzeń, jakie wędrowały po tym świecie. Maika ma ten niefart, że taką istotą właśnie jest...
Pozbawiona części ręki, zostawiona na pastwę losu, odkrywa, że ma w sobie pewną istotę, którą traktować można jak bóstwo. Tylko takie, które przeraża oraz łaknie ofiar i chce przejąć władzę nad ciałem dziewczyny. W trakcie pobytu u religijnych matołków nastolatka wejdzie w posiadanie pewnej maski, a przynajmniej części tego artefaktu. Od tej pory będzie ona ścigana przez obie strony konfliktu, a towarzyszyć jej będzie urocza lisiczka oraz wygadany kocur. A to nie koniec, bo autorka dba, aby historia meandrowała w różne strony, czyniąc całość wielowarstwowym majstersztykiem. Mitologia tego świata jest przepysznie bogata w szczegóły i zachęca do zapoznania się z nią.
Mrok, jaki płynie z plansz tego wydarzenia jest niepokojący, gładko przechodzi w horror, mami i budzi niepokój. Fascynuje bujnym, żyjącym światem, który co krok zaskakuje czytelnika, serwując coraz to nowe rozwiązania. Uwodzi i oplata mocnymi nitkami zauroczenia. Sana Takeda czyni tu cuda. Jej kreska to obłęd, objawienie i mistrzostwo świata, czyniąc Monstressę jednym z najpiękniejszych serii komiksowych, jakie do tej pory widziałem, o ile nie najpiękniejszą.
Ale pod pięknem może się kryć fałsz. I jest tu kilka takich nutek, zwłaszcza... pogmatwanie. Czasami można się poczuć zagubionym w zawiłościach fabularnych, akcja może przynieść szereg pytań, na których tu jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale to tylko świadczy o wielkości tego dzieła, które jeszcze będzie kompletne. W końcu to dopiero początek. Fantastyczny. Idealna bajka dla dorosłych, brutalna w swojej prostocie, fabularnie pozwalając nam dopiero zobaczyć czubek góry lodowej. A tam w mroku toni znajduje się znacznie więcej. Must have.
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś...
2022-05-15
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają krwiożerczy bogowie. Świat, w którym koty szpiegują i gadają. Świat, w którym istnieją mieszanki człowieka i tzw. Pradawnych, przez co część ludzi wygląda jakby była krzyżówką z takim chociażby lisem, jeleniem czy rekinem.
To mroczna epopeja, która stale się rozwija. Maice Półwilk udało się chwilowo zbiec przed podążającym jej śladem pościgiem. Zwariowane ludzkie czarodziejki, które czerpią moc ze zwłok Arkaników i same wyglądają na opętane przez demony, ścigają bohaterkę, aby zdobyć fragment pewnej maski, która może być artefaktem decydującym o wygranej, którejś ze stron. W dodatku samo dziedzictwo młodej kobiety zaczyna być mocno ciążącym aspektem jej istnienia, co można zobaczyć w retrospekcjach.
Maika, Kippa i Ren dołączają do załogi statku, który ma zawieźć bohaterkę na wyspę, na której była jej matka i być może tam są informacje wyjaśniające czemu Maika ma w sobie demona takiego rodzaju. I być może znajdzie odpowiedzi na narastające pytania. Jaki był plan jej matki? Co się dzieje w tym świecie, bo ruch wielu graczy na tej szachownicy jest aż nader widoczny. The Blood to historia w przeddzień wojny, która ma pochłonąć setki tysięcy istnień.
Sana Takeda ponownie przechodzi siebie i daje nam dzieło sztuki, a dbałość o detale przeraża. To nadal czysty niepokój zawarty w mieszance wierzeń dalekiego wschodu, steampunku, art deco i czego jeszcze więcej? I zaskakujące jak to wszystko dobrze działo.
No dobrze, a czy są jakieś minusy? Zmiana miejsca akcji na statek niezbyt przypadła mi do gustu, a i nadal nie wiem czy lubię główną postać tego tytułu. Raczej nie. I niektóre rozwiązania są bardzo leniwe, zwłaszcza że widać je po ponownej lekturze.
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają...
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
W Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych kontynentów, więc i procent w społeczeństwie ludzi o odmiennym kolorze skóry jest tu proporcjonalnie śladowy (u nas panował feudalizm i ciemiężony był zwykły swojski parobek na roli).
Dlatego też z ciekawością obserwuję, to co się dzieje w Ameryce i potężne wrażenie na mnie robią filmy pokroju Green Book. I z tej obserwacji amerykańskiej sceny politycznej mam jeden wiodący wniosek... Fascynujące jak setki lat niewolnictwa próbuje się teraz zadośćuczynić w ciągu dekady (nawet krócej), co przekłada się paradoksalnie na nierówne traktowanie jasnego koloru skóry ( w imię nadmiernej poprawności), a który chętnie podpina się pod określenia: potomkowie oprawców/ supremacja białego człowieka, nawet jeżeli sami Afroamerykanie twierdzą, że to absurd i służy to czyimś celom politycznym, bo na pewno nie im.
Czemu tak piszę? Bo książka Ruffa odbija pałeczkę w tę stronę. Tu praktycznie każdy 'biały' ma 'coś' do 'czarnego' i jest przedstawiany w jednoznacznie negatywnym świetle. A to nękanie ze względu na zamieszkanie w nie takiej dzielnicy, a to napad za zawędrowanie do nie takiego baru czy najzwyklejsze pojawienie się w nieodpowiednim czasie i miejscu (czyli prawie wszędzie), co może skutkować pojawieniem się na czyjejś muszce i morderstwem, bo tacy są "ci biali".
Paradoksalnie daje to odpowiedni klimat oraz pewne spojrzenie na segregację rasową w latach 50. XX wieku w Ameryce, co niewątpliwie jest zaletą tego tytułu, wręcz pozwalając niekiedy odczuć zaszczucie, jakie dotykało tych biednych ludzi naprawdę. Ale takie antagonizowanie jednej rasy, aby tym razem nieco wywyższyć inną, okazuje się nieco mieczem obosiecznym.
Bo wszystkie postacie, z Atticusem na czele, są przedstawione na jedno kopyto. Szlachetni, ciemiężeni, błyskotliwi, inteligentni, lubujący się w fantastyce. Z tego tłumu najbardziej wyróżnia się Letycja, która nie tylko okazuje się babką z jajami, ale też pełnokrwistą bohaterką, której kibicuje bardziej niż reszcie. No i jest Caleb Braithwhite, którego kolor skóry sugeruje już nazwisko (;)). Ma on pewien interes do Atticusa oraz spółki i konsekwentnie go realizuje, przez większość książki będąc o kilka kroków przed każdą postacią. Przystojny cwaniak, który rozgrywa piony, oczywiście do czasu. Przez taki, a nie inny charakter gość wydał mi się bardziej interesujący niźli młody Turner. Ale to może zasługa schematu, że zło pociąga bardziej.
Kilka ważnych informacji. To nie jest powieść, a i Lovecraft występuje tu symbolicznie, w nawet sporych dozach, w większości jednak jako komentarz autora na temat rasizmu, jaki tchnął od nieżyjącego autora. Co nie przeszkadza absolutnie autorowi "pożerować" na motywach ze znanej franczyzy. Nie jest to nawet horror. To zbiór opowiadań dark/urban fantasy, jakie łączy kilka elementów, które finalnie zbierają się w coś większego na koniec. I jak to bywa ze zbiorami, są tu historie świetne, ale i takie, których przeczytanie wymagało ode mnie więcej czasu i samozaparcia.
Podobała mi się cała wyprawa do Ardham, gdzie autor odkrywa przed nami sporo kart na temat dziedzictwa Atticusa i będzie to ciągnięte do końca książki. Podobał mi się motyw podjęcia gry przez Letycję z... duchem. Podobał mi się motyw tej klątwy, którą obłożona młodego chłopca. Na lovecraftowską modłę jest tu sporo elementów typu wierd. Wszelkie wyprawy poza nasz świat, czy zmiana koloru skóry za pomocą dekoktów były nudne i siermiężne. Nawet jak już odkryjemy finalną intrygę, to okazuje się ona niezamierzenie śmieszna. Chyba nie o to chodziło...
Dobra, to dlaczego taka ocena, jak narzekam i się rozpisuję, waląc po was dygresjami. Mimo sposobu prowadzenia akcji przez autora, 'Kraina Lovecrafta' ma unikalny klimat i może stanowi taki impuls, aby przyjrzeć się historii tego społeczeństwa. To też sporo obyczajówki wplecionej w sos fantasy, ze szczyptą grozy. Ale małą. Jeżeli liczyliście na coś w klimatach Lovecrafta, to nie te adres.
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
więcej Pokaż mimo toW Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych...