-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-03-06
2023-06-07
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
W Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych kontynentów, więc i procent w społeczeństwie ludzi o odmiennym kolorze skóry jest tu proporcjonalnie śladowy (u nas panował feudalizm i ciemiężony był zwykły swojski parobek na roli).
Dlatego też z ciekawością obserwuję, to co się dzieje w Ameryce i potężne wrażenie na mnie robią filmy pokroju Green Book. I z tej obserwacji amerykańskiej sceny politycznej mam jeden wiodący wniosek... Fascynujące jak setki lat niewolnictwa próbuje się teraz zadośćuczynić w ciągu dekady (nawet krócej), co przekłada się paradoksalnie na nierówne traktowanie jasnego koloru skóry ( w imię nadmiernej poprawności), a który chętnie podpina się pod określenia: potomkowie oprawców/ supremacja białego człowieka, nawet jeżeli sami Afroamerykanie twierdzą, że to absurd i służy to czyimś celom politycznym, bo na pewno nie im.
Czemu tak piszę? Bo książka Ruffa odbija pałeczkę w tę stronę. Tu praktycznie każdy 'biały' ma 'coś' do 'czarnego' i jest przedstawiany w jednoznacznie negatywnym świetle. A to nękanie ze względu na zamieszkanie w nie takiej dzielnicy, a to napad za zawędrowanie do nie takiego baru czy najzwyklejsze pojawienie się w nieodpowiednim czasie i miejscu (czyli prawie wszędzie), co może skutkować pojawieniem się na czyjejś muszce i morderstwem, bo tacy są "ci biali".
Paradoksalnie daje to odpowiedni klimat oraz pewne spojrzenie na segregację rasową w latach 50. XX wieku w Ameryce, co niewątpliwie jest zaletą tego tytułu, wręcz pozwalając niekiedy odczuć zaszczucie, jakie dotykało tych biednych ludzi naprawdę. Ale takie antagonizowanie jednej rasy, aby tym razem nieco wywyższyć inną, okazuje się nieco mieczem obosiecznym.
Bo wszystkie postacie, z Atticusem na czele, są przedstawione na jedno kopyto. Szlachetni, ciemiężeni, błyskotliwi, inteligentni, lubujący się w fantastyce. Z tego tłumu najbardziej wyróżnia się Letycja, która nie tylko okazuje się babką z jajami, ale też pełnokrwistą bohaterką, której kibicuje bardziej niż reszcie. No i jest Caleb Braithwhite, którego kolor skóry sugeruje już nazwisko (;)). Ma on pewien interes do Atticusa oraz spółki i konsekwentnie go realizuje, przez większość książki będąc o kilka kroków przed każdą postacią. Przystojny cwaniak, który rozgrywa piony, oczywiście do czasu. Przez taki, a nie inny charakter gość wydał mi się bardziej interesujący niźli młody Turner. Ale to może zasługa schematu, że zło pociąga bardziej.
Kilka ważnych informacji. To nie jest powieść, a i Lovecraft występuje tu symbolicznie, w nawet sporych dozach, w większości jednak jako komentarz autora na temat rasizmu, jaki tchnął od nieżyjącego autora. Co nie przeszkadza absolutnie autorowi "pożerować" na motywach ze znanej franczyzy. Nie jest to nawet horror. To zbiór opowiadań dark/urban fantasy, jakie łączy kilka elementów, które finalnie zbierają się w coś większego na koniec. I jak to bywa ze zbiorami, są tu historie świetne, ale i takie, których przeczytanie wymagało ode mnie więcej czasu i samozaparcia.
Podobała mi się cała wyprawa do Ardham, gdzie autor odkrywa przed nami sporo kart na temat dziedzictwa Atticusa i będzie to ciągnięte do końca książki. Podobał mi się motyw podjęcia gry przez Letycję z... duchem. Podobał mi się motyw tej klątwy, którą obłożona młodego chłopca. Na lovecraftowską modłę jest tu sporo elementów typu wierd. Wszelkie wyprawy poza nasz świat, czy zmiana koloru skóry za pomocą dekoktów były nudne i siermiężne. Nawet jak już odkryjemy finalną intrygę, to okazuje się ona niezamierzenie śmieszna. Chyba nie o to chodziło...
Dobra, to dlaczego taka ocena, jak narzekam i się rozpisuję, waląc po was dygresjami. Mimo sposobu prowadzenia akcji przez autora, 'Kraina Lovecrafta' ma unikalny klimat i może stanowi taki impuls, aby przyjrzeć się historii tego społeczeństwa. To też sporo obyczajówki wplecionej w sos fantasy, ze szczyptą grozy. Ale małą. Jeżeli liczyliście na coś w klimatach Lovecrafta, to nie te adres.
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
W Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych...
2023-02-28
Wyobraźcie sobie spokojne, senne miasteczko, gdzie nic się nie dzieje. W zasadzie obszar służy za sypialnie okolicznych miast. Życie tu toczy się jakby wolniej, a na ulicy zawsze widać jakąś znajomą twarz. W takie miejsce trafia pisarz, Benjamin Mears, który szuka tematu na nową książki i powrót w rodzinne strony ma być impulsem do pracy. Jak to bywa, poznaje na miejscu dziewczynę, Susan Norton i sercowo coś się zaczyna dziać. Tylko, że to wczesny King i wątki obyczajowo - psychologiczne przeplatają się z elementami grozy. Tym razem pada na nosferatu...
Mógłbym narzekać, że to znów wampiry i absolutnie to wszystko było, tyle że spójrzcie na datę wydania. 1975. Jezusiczku, za chwilę druga powieść Kinga będzie miała 50 lat! Także wiele dzisiejszych opowieści o krwiopijcach może tylko buty całować temu wydaniu, zwłaszcza że nastojem książka potrafi zapewnić kilka dreszczy na plecach dla ludzi o bujniejszej wyobraźni.
Nieumarli są tutaj mocno sugestywni, czytaj upiornie źli. To nie Edward Cullen, że się świeci w Słońcu, jak psu pewne części ciała. To też nie gotycka i w pewnym sensie romantyczna powieść, jak Dracula Stokera, choć widać gołym okiem nawiązania. Wampiry w wykonaniu Kinga to sadyści, nastawieni jedynie na pożywianie się i ekspansję, co ładnie widać w trakcie obserwowania, jak zmienia się tytułowe miasteczko.
A zaczyna się niepozornie, bo do starego domu na wzgórzu, gdzie niegdyś doszło do tragedii, wprowadza się nowy lokator, który otwiera biznes w mieście. Pan Barlow, którego nikt na oczy nie widział i jego wspólnik Straker, który jest ludzkim służącym i zapewnia komfort panu. Od razu praktycznie zaczynają się zaginięcia ludzi, w tym dzieci, bo parszywy martwiak upodobał sobie nieletnich. Odnalezieni cierpią na choroby, które w krótkim czasie prowadzą ich do śmierci. A potem zaczynają znikać ciała i część mieszkańców wie "pod skórą", że dzieje się coś bardzo, BARDZO złego.
Siłą Kinga w tej odsłonie są co prawda charaktery, bo polubiłem Matta Burke'a, ojca Donalda Callahana, Mike Ryerson, małego Marka czy Dr Jimmy'iego i ich losy mnie obchodziły, co jest ważne w powieści, ale głównym daniem jest degradacja miasteczka, które tętni życiem i swoimi problemami, aby krańcowo zacząć wymierać. Daje nam to piorunujące wrażenie. I tak, można narzekać, że King lubi sobie pogawędzić i początek jest przegadany, ale to King. Każdy znawca wie, że on lubi sobie podbudować lokalną społeczność, aby potem dawać popisy swojego talentu, więc biorę całość z doborem inwentarza.
Jedna z tych książek, od których warto zacząć przygodę z Mistrzem. Może nie jest przerażająca, ale ma momenty, nad którymi można się zatrzymać na dłużej i które zapadają w pamięć, jak wizyta dziecka u dziecka, wołanie zza okna czy pewien autobus... Brrr. Na bezsenne noce perełka.
Wyobraźcie sobie spokojne, senne miasteczko, gdzie nic się nie dzieje. W zasadzie obszar służy za sypialnie okolicznych miast. Życie tu toczy się jakby wolniej, a na ulicy zawsze widać jakąś znajomą twarz. W takie miejsce trafia pisarz, Benjamin Mears, który szuka tematu na nową książki i powrót w rodzinne strony ma być impulsem do pracy. Jak to bywa, poznaje na miejscu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-04
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element życia codziennego. A że będzie przy okazji niepokojąco/dziwnie - to kolejna zaleta zbiorku.
A przekrój przedstawianych nam opowiadań jest naprawdę rozległy. I tak zapoznamy się z historią pewnego niewidomego chłopaka, który ma talent powiązany z graniem na instrumencie muzycznym. Pech chce, że jego muzyka zwraca uwagę umarłych, którzy chcą aby dawał im prywatne audiencje. Szkopuł w tym, że najpewniej po zakończeniu koncertowania ma mu się stać coś złego... Mamy też mnicha, który w gościnie stawi czoła pewnej istocie, która pożera ciała świeżo zmarłych osób. Mamy też wreszcie pielgrzyma, który napotka istoty, które w nocy rozdzielają się na dwie części i po okolicy lewitują tylko głowy, które planują jego pożarcie...
Hearn pokazuje też, że zaśniecie w nieodpowiednim miejscu może też być nieprzyjemne. Czy można poślubić drzewo? Albo że warto trzymać język za zębami i nie opowiadać nikomu o tym, że spotkało się dziwną lodową istotę, która ostrzega oszczędzonego o konsekwencjach swojego gadatliwego języka. W wierzeniach azjatyckich, z wyszczególnieniem Japonii, bardzo ważnym elementem są klątwy, które powstają w skutek silnych emocji przed zgonem. I można je zogniskować na kimś żywym (inspiracja: Grudge - klątwa?). Co jak się okazuje jednak można fortelem obejść...
To tylko część poruszanych tu kwestii, które dają możliwość zajrzenia na moment w fascynujący świat Azji, jednak to nadal punkt widzenia człowieka Zachodu i z miłą chęcią sięgnę po jakieś opisy rodowitych Japończyków, bo smaczków i ciar na plecach będzie jeszcze więcej. Niemniej Hearn był pierwszy w przekładzie i wypada tylko pokłonić głowę za tę pracę.
Jedyne co mi się nie podoba to fakt, że mniej więcej od 3/4 książki dostajemy eseje na temat motyli, komarów czy mrówek. Dla innych duża ciekawostka, jak dla mnie zbędny dodatek, który można byłoby poszerzyć o jeszcze więcej smaczków z folkloru japońskiego, czy dać więcej rycin, które stanowią rzadki, ale fajny dodatek, pokazujący jak Japończycy wyobrażali sobie pewne rzeczy.
A i gdybym to musiał kupić za cenę okładkową - to bym się wkurzył. Nie ma w tej książce nic, co usprawiedliwia te 49 zł, tym bardziej że za tożsamą cenę mamy sporo obszerniejszych pozycji, traktujących o naszych lokalnych wierzeniach (choć i jest kilka 'szczuplejszych'...).
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-03
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą aspekty, który są "charakterystyczne" dla tego okresu, co można traktować jednocześnie jako zaletę, jak i wadę...
Mamy rok 1941. Rzesza niemiecka rośnie w siłę, rozszerzając swoje wpływy na kolejne kraje Europy. Ich wojska docierają do Rumunii, gdzie obsadzają przy władzy miejscowych sojuszników. Oddział Wermachtu dociera do przełęczy Dinu, w Karpatach i obstawia położoną na odludziu twierdzę, która wydaje się być idealnym miejscem do obrony przed ewentualny atakiem wroga. To jeszcze ten okres, kiedy Niemcy planowały napaść na Związek Radziecki. Szkopuł w tym, że na miejscu dzieją się rzeczy, które zmuszają dowódcę do wysłania prośbę o posiłki...
Setki charakterystycznych krzyży na ścianach sprowadzi do jednoznacznych skojarzeń. W makabryczny sposób giną niemieccy żołnierze i sprawę ma rozwiązać ambitny oficer SS, który ma dodatkowo prywatny zatarg z wspomnianym dowódcą. Jednak to ani major Kaempffer, ani kapitan Woermann nie są bohaterami tej opowieści. Główną bohaterką jest tutaj Magda Cuza oraz jej ojciec Teodor, który jest profesorem, jaki badał te tereny jeszcze przed rozwojem choroby, która toczy teraz jego ciało. Z tego też powodu pewnego dnia do ich drzwi pukają esesmani...
Przyszłość obojga rysuje się w niezbyt dobrym świetle, bowiem są Żydami w rękach nazistów. Tylko ambicja majora powstrzymuje watahę Niemców przed skrzywdzeniem dwójki. To i może strach. Bo co zapadnie zmrok, tak pojawia się śmiercionośne zagrożenie. Każdy dzień to nowy trup... Coś bytuje w twierdzy, coś co ma własny plan i wydaje się żądne krwi... Jednocześnie setki kilometrów dalej, w Hiszpanii pewien mężczyzna odczuwa niepokój. Już wie co się dzieje, więc bierze spory pakunek i rusza w podróż...
"Twierdza" jest początkowo doznaniem bardzo niepokojącym, z świetnym klimatem, a dzieje się tak, że nieokreślone zagrożenie wspaniale działa na wyobraźnię. Gdy już agresor pojawia się na scenie, tak nasze przyzwyczajenia od razu go szufladkują jako zagrożenie jakie znamy z literatury i napięcie gdzieś schodzi. Ale klimat pozostaje, bo autor roztropnie przygotował zarówno dla bohaterów, jak i czytelników kilka niespodzianek, które wyłamują się z utartego schematu powieści z wampirami w tle. To epickie starcie zła z dobrem, choć oba pojęcia się nieco zacierają.
Spotkałem się z określeniem horroru o podłożu judaistycznym i coś w tym jest. Może monstrum nie jest to powiązane stricte z wierzeniami żydowskimi, ale w pewnych momentach książka mocno uderza w światopogląd religijny, nieco chwiejąc wiarą jednego z bohaterów. Bo czy skoro pewne relikwie rzeczywiści działają, to czy aby na pewno dwa tysiące lat temu pewna grupa faryzeuszy nie popełniła kardynalnego błędu...
Mam tylko jeden mankament, który psuł mi nieco odbiór całości. Wątek romantyczny. Powiedzmy, że ta rażąca infantylność w pryzmacie do tych mordów, nazistów i twierdzy pasuje jak pięść do nosa. Już bardziej bym uwierzył w napięcie seksualne wynikające z wyposzczenia/absencji... no ale literatura lat 80. XX wieku ( i nie tylko) raczej dosyć często ma takowe motywy, w których ktoś zapała takim nagłym uczuciem.
Niemniej siada się i czyta, aż się nie skończy lektury, a ten pojedynek dobra ze złem jest fascynujący na kilku poziomach. Bo co prawda zło ukryte w murach budynku jest obce i przerażające, to tak jakoś ładnie komponuje się ze złem typowo ludzkim, jakie reprezentują tu naziści. I raczej przyjrzę się kolejnym książkom z cyklu Adversary tegoż autora...
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-27
Drugi tom przygód komisarza Igora Brudnego, który ponownie zmusi go do podróży we własną przeszłość i nie będzie to bynajmniej przeprawa przyjemna. Kto czytał "Piętno" ten wie, jakie przeżycia miał w dzieciństwie główny bohater powieści Piotrowskiego.
A będzie to historia brudna, brutalna i miejscami mocno bezkompromisowa. Bo zło u autora jest aż nazbyt namacalne. Wynika z ludzkich czynów, choć sam zamysł na fabułę miejscami skręca niebezpiecznie ku fantastyce/horrorowi. Ja biorę to za mocną stronę, bo dzięki temu całość ma unikalny, duszny klimat.
Ponownie Zielona Góra i ponownie wita nas inspektor Romuald Czarnecki, któremu nie dane jest zaznać urlopu. Zostaje odnalezione ciało, potwornie okaleczone. Najwyraźniej wataha, która się pojawiła w okolicy posiliła się na ofierze, zakonnicy. Szkopuł w tym, że denatce brakuje ręki. Takowa się znajduje, gdzieś w śmietniku, ale po pierwsze. Nie pasuje do ofiary, a po drugie - na tkance są widoczne ślady ugryzień. Szkopuł w tym, że nie zwierzęcych. Ludzkich...
W dodatku świadkowie przysięgają, że w okolicy widzieli zagadkową istotę, która przypomina stwora rodem z podań ludowych. Zakrzywione szpony, futro. Wypisz, wymaluj, wilkołak. Miasto zalewa fala strachu. Policja zbiera zespół do rozwikłania sprawy, a ze względu na niedawne wydarzenia myśli Czarneckiego wędrują właśnie do Igora, który może liczyć na udział swojej przyjaciółki, Julii Zawadzkiej.
I to Igor postanawia zbadać ślad ze swojej przyszłości, bo pewne poszlaki niepokojąco wskazują, że niektóre sprawy mogły nie zostać jeszcze odpowiednio pozamykane. Jak sprawa pewnego prokuratora, który przebywa w więzieniu i jak się okazuje, ma wyjątkowo wiele do opowiedzenia.
Sfora to rasowy kryminał mimo kilku nitek grozy. Sfora jest dosadna jak Piętno, tyle że nie może już mnie wziąć z zaskoczenia, jak część pierwsza. Jest też wyczuwalnie słabsza od fabuły poprzednika, a sam odniosłem wrażenie, że książka mogła by się zwyczajnie skończyć wcześniej, ale autor postanowił pociągnąć wątki, które doprowadzają nas do elektryzującego finału.
Nie jest zwolennikiem takich zabiegów, choć muszę przyznać, że jako całość - książka nadal jest świetna i bije na głowę lwią część polskich, jak i zagranicznych tytułów. Niemniej nie jest to też aż tak dobre jak poprzednio. Mimo makabry wydaje się jednak troszeczkę mniej szokująca, aczkolwiek podczas lektury miałem satysfakcję w pewnych momentach, a to świadczy o poziomie rozrywki, jaką oferuje tytuł.
Mam też cichą nadzieję, że w kontynuacji autor trochę odpuści bohaterowi i skieruje go na nieco inne wody, bo ile można grzebać we własnej przeszłości? Ten jeszcze jeden raz jak najbardziej już starczy. No i ciekaw jestem jak się w końcu rozwiną pewne relacje...
Drugi tom przygód komisarza Igora Brudnego, który ponownie zmusi go do podróży we własną przeszłość i nie będzie to bynajmniej przeprawa przyjemna. Kto czytał "Piętno" ten wie, jakie przeżycia miał w dzieciństwie główny bohater powieści Piotrowskiego.
A będzie to historia brudna, brutalna i miejscami mocno bezkompromisowa. Bo zło u autora jest aż nazbyt namacalne. Wynika z...
2023-04-08
Absolutna bomba i to wykreowana rękami polskiego autora, która z całą pewnością prezentuje światowy poziom, a postać komisarza Igora Brudnego na stałe wchodzi do kanonu twardych glin, którzy prowadzą swoje sprawy bezkompromisowo. I jak to zwykle bywa, rozwiązania całej zagadki warto czasami poszukać we własnej przeszłości. I nie jest to spoiler, bowiem już na początku możemy się przekonać, że sprawca jest zaskakująco podobny do komisarza.
Zaczyna się wyścig z czasem, bo morderca jest tutaj wyjątkowo perfidny i brutalny, a jego ofiary są potwornie okaleczane, o ile sprawa chce, aby jakieś zwłoki znajdowano. Wszystko wskazuje też na udział Brudnego w makabrach, zwłaszcza że na miejscu zbrodni znaleziono materiał genetyczny pasujący do policjanta. Szkopuł w tym, że Igor ma alibi, a i niewątpliwie ma fory u inspektora, który prowadzi sprawę.
Czarnecki zdaje się być jedną z niewielu osób, które stoją po stronie podejrzanego i pozwala mu prowadzić sprawę, która poprowadzi komisarza w meandry własnej przeszłości, która okazuje się być bardzo trudna. Igor wychował się w sierocińcu, który zgotował mu traumatyczne przeżycia w dzieciństwie. Zwłaszcza, że świat jaki kreuje Piotrowski należy do wyjątkowo brudnych. Pedofilia wśród księży okazuje się tu być zapalnikiem wielu spraw. Zresztą tu autor też jest bezkompromisowy. Słownictwo jest ostre, dzięki czemu delektowałem się dialogami poszczególnych osób.
Zaginięcia, brutalne mordy, motywy osobiste, porwanie. Piętno ma wszystko to, co powinien zawierać rasowy kryminał/thriller. I choć znajduje się tu pewien aspekt, który mógłby pokierować całość w stronę horroru, tak wszystko zostaje tu ładnie wyjaśnione. Jedyny minus? Przeciągnięta końcówka, która tak ładnie przedłuża wyjawienie tożsamości mordercy, a którą to już zdążyłem się domyślić wcześniej. I mimo, że założenie się potwierdziło, to końcówka nadal jest bardzo satysfakcjonująca.
Piętno jest brudne, kaleczy mentalnie, obnaża grzechy przeszłości, ale daje naprawdę sporo. Zwłaszcza, że ja nie miałem żadnych wygórowanych oczekiwań względem serii i będę musiał je zweryfikować. Bo kontynuacja zapowiada się smakowicie.
Absolutna bomba i to wykreowana rękami polskiego autora, która z całą pewnością prezentuje światowy poziom, a postać komisarza Igora Brudnego na stałe wchodzi do kanonu twardych glin, którzy prowadzą swoje sprawy bezkompromisowo. I jak to zwykle bywa, rozwiązania całej zagadki warto czasami poszukać we własnej przeszłości. I nie jest to spoiler, bowiem już na początku...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-20
Kiedy odłożyłem tego e-booka na bok po dosyć krótkim pierwszym kontakcie, to nasunęło mi się powiedzonko typu "czarno to widzę...".
Niemniej byłoby to krzywdzące dla autora, bo i choć początkowe, powiedźmy sto stron, jest takie sobie, tak potem fabularnie wszystko nabiera rumieńców, a pewne "krzywe" akcje z pogranicza jawy i snu, nabierają sensu.
Chociaż twórczość Tomka Czarnego ma pod górę nie tylko z tego względu. Grono odbiorców gatunku jakim jest gorowy slatterpunk na naszym rynku jest dosyć wąskie, co widać chociażby po liczbie ocen. Zwłaszcza, że premierę książka miała w 2022 r. Niemniej staram się zawsze kończyć to co zacząłem, więc tytuł czekał na swoją kolej. I dojrzewał jak wino.
Mamy tu historię dwóch sióstr o mało polskich imionach, Vanessa i Kasandra. Jedna z nich to w miarę znana piosenkarka, która właśnie przeżywa kryzys, podparty zbyt dużą ilością prochów i alkoholu. Druga zaś to graficzka komputerowa i malarka mieszkająca gdzieś na obrzeżu lasów pod Bieszczadami.
Choć są spokrewnione to mają ze sobą od jakiegoś czasu słaby kontakt. To się nieco zmieni, kiedy Vanessa umyślnie przedawkuje i wyląduje na SORze. Kasandra postanowi zabrać odratowaną siostrę do siebie, co uwolni szereg wydarzeń, prowadzących do ponurego końca.
Jak wspomniałem na początku, "Siostra" to lektura mocno nierówna, ale jak już wjedzie na odpowiedni tor, to aż żal że lektura tak szybko się kończy. Objętościowo mamy tu bodajże niecałe dwieście stron, a akcja na końcu urywa się w takim momencie, że jest jeszcze parę pytań i z miłą chęcią przywitał bym jakąś kontynuację.
Miłośników mrocznych wrażeń czeka tu szeroki wachlarz doznań. Od dosadnie przedstawionego seksu, gdzie wyuzdanie miejscami sięga perwersyjnego sufitu, po mocną makabrę, choć to nie jest poziom "Poza sezonem" Ketchama, który siłą rzeczy stał się moim wzorcem w tym gatunku i czekam, aż coś przebije poziom takiej "zabawy".
Czarny tego nie robi, ale jest tu coś co wynagradza małe niedoróbki. Motyw przewodni, który się potem objawi jest miodny. Gdy pada wyjaśnienie i coś/ktoś wkracza na główny plan - tu wyobraźnia autora weszła na szczyty swoich możliwości, a mi pozostaje powiedzieć tylko: "dajcie temu Panu piwo".
To co ma być brudne, takie jest. Co ma być brutalne, bywa takowe. Gdy tylko trafiamy w okolice domu Kasandry, tak autor nieco rozszerza paletę postaci i całość jest odczuwalnie lepsza. Postacie u Czarnego to takie nieco samotne "kadłubki", które poszukują sensu i szczęścia w życiu. Czasami takie poszukiwania dają naprawdę makabryczny efekt.
"Siostra" epatuje nagimi ciałami, przemocą i mrokiem. Jej początek odrzuca, ale warto go nieco przeczekać, bo autor rozkwita, a ten czarniawy szlam wylewający się ze stronic jest wyjątkowo lepki, nieprzyjemny w zapachu i dotyku. Pozostawia ślad. I szuka, zwłaszcza tych pozostawionych samych sobie. Uważajcie na siebie.
Kiedy odłożyłem tego e-booka na bok po dosyć krótkim pierwszym kontakcie, to nasunęło mi się powiedzonko typu "czarno to widzę...".
Niemniej byłoby to krzywdzące dla autora, bo i choć początkowe, powiedźmy sto stron, jest takie sobie, tak potem fabularnie wszystko nabiera rumieńców, a pewne "krzywe" akcje z pogranicza jawy i snu, nabierają sensu.
Chociaż twórczość Tomka...
2023-09-27
"Chwasty" trafiły do mnie przypadkiem. Pobrałem już to co chciałem w bibliotece, ale moje oko wyłapało ciekawy tytuł na półce z "nowościami". Wiecie jak to jest w takim miejscu. Ta "nowość" ma już de facto dwa lata. Niemniej należy dawać szansę nowym autorom, więc szybciutko zagarnąłem pozycję, gdzieś pomiędzy dziesięć innych.
Początek powieść Jóźwika ma toporny, powiedział bym nawet odpychający. I to nie jest kwestia makabrycznych opisów mordów, jakie są tu obecne. Pisarz z początku ma siermiężny styl i pokonywanie kolejnych stron bywa męczące, aczkolwiek w pewnym momencie następuje tak jakby odblokowanie i zaczyna się jazda z górki, a akcja nabiera rumieńców.
Ktoś zabija osoby o wątpliwej reputacji. W sposób w jaki Jigsaw z filmowej serii Piłą by się nie powstydził. Na trop zwyrodnialca trafia podkomisarz Krzysztof Kalinowski. Człowiek, któremu wali się małżeństwo, a na horyzoncie pojawia się piękna pani prokurator. Jasność umysłu podpowiada mu jednak, że w mieście grasuje seryjny, który na miejscach kaźni pozostawia jakieś gatunki chwastów.
A podejrzanych nie brakuje. Wykładowca, któremu do skóry chce się dobrać pracodawca, a jednocześnie nie jest szanowany przez swoich studentów. Pielęgniarka, która ma za sobą przykrą przeszłość, w dodatku zostaje raniona przez narkomankę. Sklepikarz, który skrywa tajemnicę i pewnego razu konfrontuje się z agresywnym klientem. Kurier, który jest świadkiem przemocy domowej. Każde z nich ma powód, aby wybuchnąć...
Morderca jest pomysłowy i krwawy. Bystry policjant i realia brudnej, patologicznej Warszawy. Prawie samograj, który wymaga nieco czasu, aby zagrać tak jak powinien od samego początku. Niemniej w trakcie lektury występuje moment, gdzie autor zdradza trochę za dużo. Przez to zanotowałem sobie gdzie z tyłu głowy jedno "a gdyby tak..." i w finale się to sprawdziło. Troszkę słabo, aczkolwiek sam finał jest odpowiednio krwawy i na pewnej płaszczyźnie satysfakcjonujący.
Z chęcią sięgnę po kolejną odsłonę serii, bo mam wrażenie że tu autor się jeszcze trochę miejscami "docierał". Jeżeli przy kolejnym tytule całość zagra od początku to Jóźwik może się okazać poważnym graczem na polskim polu kryminałów.
"Chwasty" trafiły do mnie przypadkiem. Pobrałem już to co chciałem w bibliotece, ale moje oko wyłapało ciekawy tytuł na półce z "nowościami". Wiecie jak to jest w takim miejscu. Ta "nowość" ma już de facto dwa lata. Niemniej należy dawać szansę nowym autorom, więc szybciutko zagarnąłem pozycję, gdzieś pomiędzy dziesięć innych.
Początek powieść Jóźwika ma toporny,...
2023-10-27
Uwielbiam horrory. Oglądałem ich setki, jak nie tysiące. Przeczytałem sporo. Nawet grałem, a ostatnio bawię się w escape roomy, które mają taką tematykę (choć nie tylko). Więc gdy zauważyłem/obejrzałem na Youtubie recenzję pewnej pani, którą uwielbia moja partnerka (skutecznie mnie zaraziła sympatią do tego kanału), tak poczułem nieodpartą chęć na kontakt z tą pozycją. I tak książka trafiła na początek kolejki moich zaległości z tego roku (jest jeszcze dłuuuga).
Gusta jednak są gustami, a te bywają skrajnie różne. Slasher spod pióra Bednarka czyta się piorunująco szybko, więc jest to niewątpliwie plus. Jest też krótki. Widać też, że autor musiał się dobrze bawić, czyniąc ten hołd ku klasykom gatunku. Niestety reszta broni się bardzo słabo. A najgorszym aspektem tego tytułu są... oczekiwania.
Z okładki krzyczą na nas takie tytuły jak Krzyk czy Koszmar Minionego Lata, więc siłą rzeczy oczekiwałem pewnych podwyższonych standardów, jak kreatywne metody pozbawiania życia płaskich postaci przez zapadających w pamięć morderców. Coś co zostanie ze mną na długo, jak mordy Jasona czy Michaela. Że będzie krwiście i makabrycznie, ale z drugiej strony nieco naiwnie/tandetnie. I choć pewne motywy się tu pojawiają, tak "Dom Straussów" miota się pomiędzy różnymi punktami. Nie jest też tak krwawy, jak można by oczekiwać.
I choć przemoc jest tutaj dosadna, tak tyczy się to głównie sfery seksualnej. Gwałty są tu mocno nakreślone, ale z drugiej strony jak ktoś ginie, tak sceny te są szybciutko kończone. Dziwny zabieg, zwłaszcza że morderca, choć z pewnością degenerat, tak w zasadzie ma bardzo zrozumiałe motywacje. Został skrzywdzony, co go ukierunkowało na tak zachowującą się jednostkę.
Wyobraźcie sobie paczkę przyjaciół, który przybywają do Mikołajek na wakacje, aby odpocząć od studiów. Za chwilę wkroczą na kolejny etap życia. Posiadłość otoczona jest gęstym lasem, a do jeziorka trzeba się prawie przedzierać.
Mamy tu Krysię, która poznaje nieśmiałego Filipa, lokalnego chłopaka, który mieszka niedaleko, w dużej posiadłości. Kiedy para jej znajomych znika bez śladu, reszta postanawia ruszyć po pomoc. Jest to o tyle utrudnione, że wczasowicze postanowili sobie urządzić odwyk od komórek i dostęp do nich jest utrudniony. A tam w dziczy ktoś patrzy. Ktoś kto ma własne, złowrogie zamiary. Najgorsze jest to, że Filip zdaje się wiedzieć znacznie więcej niż mówi...
Bohaterowie są płascy i tylko czeka się na ich egzekucję. Tak bardzo klasycznie podejmują złe decyzję, co tylko napędza moją niechęć jako czytelnika. I ta nieszczęsna końcówka... Choć muszę przyznać, że Bednarek prowadzi swoją powieść w kierunku, którego się nie spodziewałem. Bo jest tak BARDZO nie w gatunku.
"Dom Straussów" to pozycja dla wąskiego grona czytelników, którzy z pewnością docenią historię i pewne małe smaczki tu ulokowane. Dla innym będzie to wtórna i za mało brutalna zabawa konwencją, choć miejscami przemocy tu nie brak. Odważny skok do wody, aczkolwiek tutaj autor nieco się przeliczył z głębokością...
Uwielbiam horrory. Oglądałem ich setki, jak nie tysiące. Przeczytałem sporo. Nawet grałem, a ostatnio bawię się w escape roomy, które mają taką tematykę (choć nie tylko). Więc gdy zauważyłem/obejrzałem na Youtubie recenzję pewnej pani, którą uwielbia moja partnerka (skutecznie mnie zaraziła sympatią do tego kanału), tak poczułem nieodpartą chęć na kontakt z tą pozycją. I...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-02
Marvel Zombies to tytuł spośród wrześniowych premier 2023 r, na który czekałem najbardziej i zarazem ten, który najbardziej mnie rozczarował...
Zombie to jakiś czas temu był temat, który gwarantował sukces. Na fali wznoszącej tytułów traktujących o żywych trupach wybił się m.in. Robert Kirkman. Jego cykl Walking Dead potężnie zamieszał w świecie komiksu, co potem przełożyło się na całkiem fajny serial, a zaraz potem na multum innych tytułów podobnych w tematyce.
Już pal go licho czy sama seria Walking Dead trzymała stały, dobry poziom w każdym tomie. Niemniej za skutkowało to zainteresowaniem ze strony wielkich wydawnictw. Tu autora szybciej przejęło Marvel Comics, co zaowocowało całkiem popularną serią. W omawianym tomie jednak zombiaki są ukazane odmiennie niż gdziekolwiek indziej (w tamtym okresie).
Po pierwsze, najpierw lądujemy w świecie Ultimate, gdzie obserwujemy działania Fantastycznej Czwórki w interpretacji Marka Millera. W pewnym momencie Reed Richards kontaktuje się ze swoim odpowiednikiem z innego świata i postanawia go odwiedzić. Szkopuł w tym, że cała ta sytuacja to pułapka, a w alternatywnym świecie czeka śmierć. Zombie z tego innego świata pożarli już prawie wszystko co się rusza, i szukają nowego źródła "pokarmu". A pamiętajmy, że to nie są takie zwyczajne umarlaki.
Thor, Spider-man, tutejsza wersja Kapitana Ameryki, Nova, Wolverine, Hulk czy Giant Man. Wiecznie nienasyceni, ciągle poszukujący ofiar. Nie są powolni, jak ich ekranowi protoplaści. Zachowali swoje moce i są żwawi w tym co robią. Nic dziwnego, że świat upadł w kilka dni, a niedawno mężowie, bracia, ojcowie - teraz pożarli tych, których niegdyś kochali...
Jest makabra. Tu i ówdzie latają flaki, a ciała są rozrywane na strzępy. Bywa naprawdę obleśnie, ale i zaskakująco śmiesznie, bo na przestrzeni całego tomu w wielu miejscach wylewa się czarny humor. Kwestią gustu jest jednak, czy taki humor komuś podejdzie czy nie. Mi nie za bardzo. W dodatku stawka z każdą chwilę rośnie po trochu. Co będzie, gdy infekcja ruszy poza granice znanego świata? Szkopuł w tym, że nie za bardzo to czuć.
Najlepszymi momentami w tym zbiorku to nie zombiaki w ubraniach znanych nam bohaterów pożerający innych herosów, a sekwencje z Fantastyczną Czwórką, gdy zwracają się oni po wsparcie do Dr. Dooma. Cała ta sekcja wygląda kapitalnie wizualnie, a akcja wtedy nabiera takich rumieńców, że aż miło się to czyta. A nie mogę tego powiedzieć o większej części tego tomu, bo w lwiej części miałem wrażenie... sterylności? Też geneza pojawienia się wirusa jest tu nieco cringe'owa, choć doceniam inspirację.
Dla mnie atrakcje, które tu dostaje, są mocno standardowe i ciekawe pomysły (sumienie gryzące Parkera, kiedy jest głodny) zacierają się w zalewie nieumarłych. Po każdym przeczytanym zeszycie miałem wrażenie, że nie do końca wykorzystano potencjał. Zawsze można było zrobić to jeszcze dosadniej i bardziej krwawo. Kirkman nie jest tu takim wizjonerem, jak przy swojej słynnej serii, jakby wskoczenie w ramy wytworzone przez innych stanowiło dla niego jednak jakieś ograniczenie. To nadal dobry kawał roboty, ale bez przebłysków. Uważam, że temat paradoksalnie lepiej wykorzystała lata później DC, w ichni DCEased.
Mamy tu też parę zeszytów z serii Black Panther, gdzie trafiamy na planetę Skrulli, która jest atakowana z kosmosu przez grupę potężnych zombie, który dysponują mocą Galaktusa... Materiał dany na doczepkę, podobnie jak ponad pięćdziesiąt okładek, będącymi wariacjami tych najsłynniejszych klasycznych, tyle że w wersji "dead". Jeszcze lata temu, kiedy dodatki zajęły by z 80 stron zbioru, to nie miałbym nic przeciwko temu. Teraz jednak komiksy kosztują średnio nawet do jakichś 50% więcej, więc uważam to za marnotrawstwo materiału.
Kreski są za to tutaj w znacznej części świetne. Brudne. Idealnie pasujące do realiów. W tym aspekcie nie mam zastrzeżeń (no może poza wspomnianą Czarną Panterą). Zombiaki wyglądają świetnie, w sensie należycie obrzydliwie. Tyle, że "piękno" nie jest w stanie zakryć nudy, jaka wieje tu w paru miejscach. Fajnie, że w końcu cała seria zostanie wydana na polskim rynku, ale wydaję mi się, że nastąpiło to trochę zbyt późno. Na tyle, że może nie tylko ja odczuję zmęczenie materiałem i dam sobie spokój z zakupem dwóch kolejnych odsłon...
Marvel Zombies to tytuł spośród wrześniowych premier 2023 r, na który czekałem najbardziej i zarazem ten, który najbardziej mnie rozczarował...
Zombie to jakiś czas temu był temat, który gwarantował sukces. Na fali wznoszącej tytułów traktujących o żywych trupach wybił się m.in. Robert Kirkman. Jego cykl Walking Dead potężnie zamieszał w świecie komiksu, co potem...
2023-04-04
Biorąc się za "Gaz do dechy" spod pióra Joe Hilla oczekiwałem dosłownie jazdy bez trzymanki i choć było tu czasami prędko i bezpretensjonalnie, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że ta wycieczka jednak przebiegła po zabezpieczonym torze, co odbiera sporo z tego dreszczyku ekscytacji, na jaki naprawdę liczyłem.
Tym razem jest to aż trzynaście opowiadań różnej treści, które prezentują nam trochę grozy, ale też zaskakująco dużo s.f. Jest tu też sporo wątków obyczajowych, ale nie spodziewałem się po synu Kinga czegoś innego. Nad sporą ilością tekstu czuć tu zresztą "ducha" ojca autora, choć gdybym tylko na tym się skupiał, to było by bardzo krzywdzące dla Joego. Styl Hilla, mimo że podobny do Stephena, to jest jednak unikalny i w moim skromnym zdaniu, syn wyszedł z cienia ojca i jeszcze nie raz da nam popis talentu. Niemniej nad dwiema historiami dawny mistrz horroru także tu pracował.
Trzynaście opowiadań, a każde prezentuje różny poziom. Mam swoich ulubieńców, ale są też treści nad którymi się odczuwalnie męczyłem. Zaczynamy od wycieczki motocyklami po amerykańskich bezdrożach w tytułowym opowiadaniu zbioru, a w czym maczał palce King. Nieco przegadany początek, zaskakujące rozwinięcie akcji, troszkę makabry i to refleksyjne zakończenie, które naprawdę boli. Zacny początek.
Wycieczka na karuzelę również jest naprawdę dobra, pokazując że złe uczynki wracają do winowajców z kilkukrotną mocą. Opisy wystarczą, aby unikał jakichkolwiek kręciołek przez jakiś czas. Podobnie sytuacja ma się z pociągami, a o czym przekonał się bohater opowiadania "Stacja Wolverton". I to ironiczne zakończenie oraz komentarz na wszechobecny kapitalizm... Jedna z prostszych opowiastek, ale mnie personalnie ubawiła mocno.
Musiało w końcu trafić na coś czego nie trawię i wiąże się to z historią, której akcja dzieje się nad pewnym jeziorkiem, gdzie dzieciaki znajdują zwłoki prehistorycznego stwora. Jakoś ta tęsknota za młodością mnie jeszcze nie wzięła. Wzięła mnie z zaskoczenia za to wycieczka na pewne polowanie w busz, które zgrabnie czerpie inspiracje z serii książek C.S. Lewisa o Narnii. Przewrotna końcówka. Oczekiwałem zupełnie czegoś innego, a dostałem znacznie więcej.
Szóste opowiadanie nie ma nic wspólnego z grozą, jest bardziej melancholijne, zachęcające do zadumy i... nudne na początku. Potem się rozkręca, dając nam najlepszą opowieść w tym zbiorze. Perełka. Podzielam lęk autora, przed możliwością, że umarłbym przed ukończeniem jakiejś napoczętej, dobrej lektury. Z kolei kolejne opowiadanie, to moim zdaniem druga najgorsza treść tego zbioru. Lubię s.f., ale nawet końcówka tej wędrówki dziecka z niecodziennym towarzyszem i jej ryjący głowę finał, nie zapewniły mi tego "czegoś".
"Kciuki" są ciekawą nowalijką, pozwalającą spojrzeć na życie żołnierzy po zakończeniu służby. W tym przypadku jednej pani, która ma mocne wojskowe doświadczenie i tak do końca nawet po zakończeniu przygody z wojskiem, formacja z niej nie wyszła. Zresztą podobnie jak z innej jednostki, którą los wysłał na spotkanie z nią... No nic, trzymam kciuki za rozwiązanie. O pewnym " Diable na schodach" nie zamierzam się wypowiadać. Najgorsza część zbioru, poza formą nie mając mi nic do zaoferowania.
,,Tweety z cyrku umarłych" to bezpośredni (aż do bólu) komentarz na temat tego, jakie miejsce w naszym życiu znajdują media społecznościowe, a relacja z pewnego cyrku, prześmiewcza i świeża, stoi na moim drugim miejscu perełek zawartych w tym tytule. Niewiele gorsza jest wizyta na pewnym zaścianku, gdzie chłopiec traci matkę i zostaje pod opieką specyficznego tatka, który wierzy, że rząd planuje nalot na jego włości i szykuje coś, aby prewencyjnie odpowiedzieć na domniemane zagrożenie. Nie to jest clue programu, tylko pewne nasionka zasadzone nad grobem. Scena z "kwiatkami", które prowadzą konwersację z bohaterem tej historii - bezcenna.
Przedostatnie opowiadanie to ponownie łączenie sił z Kingiem i choć "W wysokiej trawie" ma wszystko, aby być jedną z cegiełek tego zbioru, tak mi się zbytnio nie podobał, nawet biorąc pod uwagę warstwę "podprogową", która nieco zmienia patrzenie na całą fabułę. Niemniej jak usłyszę wołanie z pola trawy, kukurydzy czy innego zielonego tałatajstwa, to dam nogę w drugą stronę. Nie dostanę natomiast lęku przed podróżą samolotem, nawet jeżeli w czasie lotu miałoby dojść do zagłady atomowej. Dobre miejsce na spektakularne widoki, ale bez takiego napięcia, jakiego można oczekiwać.
Jak widzicie była to podróż bardzo zróżnicowana, stanowiąca zgrabną mieszankę wątków, w lwiej części zainspirowaną innymi tytułami, co można zobaczyć na końcu, w krótkich notkach na temat każdej historii. I jest to ładny hołd dla klasyk. Sama książka wygląda też naprawdę fajnie, z pewnością będzie się należycie prezentować na półce.
Niemniej stosunek opowiadań lubianych do nie lubianych wynosi 8 do 5, a to relatywnie na tyle dużo, aby trochę "popsioczyć" na zawartość. Niemniej nie powstrzyma mnie to przed sięgnięciem po następne tytuły autora, bo omawiana pozycja jest najlepszą książka z jego zbioru, z jaką miałem okazję przeczytać. I dowodzi, że kiedy już King opuści ten padół i uda się pisać gdzieś indziej, to będzie miał godnego następce.
Biorąc się za "Gaz do dechy" spod pióra Joe Hilla oczekiwałem dosłownie jazdy bez trzymanki i choć było tu czasami prędko i bezpretensjonalnie, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że ta wycieczka jednak przebiegła po zabezpieczonym torze, co odbiera sporo z tego dreszczyku ekscytacji, na jaki naprawdę liczyłem.
Tym razem jest to aż trzynaście opowiadań różnej treści, które...
2023-03-26
Kiedy ma się do czynienia z laureatem nagrody im. Brama Stokera to można mieć pewne oczekiwania co do całości. Niestety powieść spod pióra Paula Trembley'a takowych w moim mniemaniu nie spełniła. Co prawda mamy tu istne zatrzęsienie nawiązań do kultowych horrorów, mających zacne pozycje w popkulturze, ale na prawie każdym etapie tej historii odczuwałem wtórność/brak tego czegoś. Przed gorszą oceną tytuł uchronił tylko końcowy twist historii co do losów rodziny Barretów.
Córka wspomnianej rodzinki, Marjorie, przechodzi bardzo trudny okres. Nastolatka musi stawić czoła etapowi dorastania oraz kłopotom rodzinnym, bowiem ojciec stracił pracę, co odbija się na stanie finansów familii, czy też komforcie psychicznym jej członków. Relacja z matką też zaczyna się pogarszać i tylko ośmioletnia siostrzyczka, Marry, zdaje się być jedyną rzeczą, o którą należy się starać. Więż pomiędzy rodzeństwem jest zawsze szczególna i jest tu zwyczajnie dobrze rozpisana.
Szkopuł w tym, że autor nie przestawia tej powieści typowo z punktu widzenia samej nastolatki, rodziców bądź księdza, a wspomnianej ośmiolatki. Zabieg autentycznie nowatorski, pozwalający się znaleźć w sytuacji, gdzie z założenia powinno się być zagubionym, gdyż większość tego co się tu dzieje, dla dziecka powinno być niezrozumiałe/obce. Taki dziecięcy punkt widzenia jawi się jako coś naiwnego, trudnego do racjonalnego opisania, ale też świeżego.
I tu autor skrewił po raz pierwszy. Merry w jego wykonaniu jest aż za bardzo świadoma pewnych rzeczy jak na swój wiek (ja wiem, że dzieci szybko dorastają i "potrafią", bo widzę po latorośli znajomych, ale mała przeginka tu nastąpiła...). Mało tego, dziewczynka potrafi być bardzo wytrawną manipulatorką, co musicie mieć zawsze z tyłu głowy, bo jej rozumienie znacznie różni się od funkcji poznawczych dorosłego.
Mamy tu też różne płaszczyzny czasu względem wydarzeń z dzieciństwa, bowiem mała część książki to rozmowa dorosłej już Marry z pewną pisarką, która ma zamiar opisać, co naprawdę wydarzyło się w tamtym czasie, co jest idealną okazją do przeanalizowania zamierzchłych wydarzeń. Niewielki fragment tego dzieła to także bardzo obrazowy blog, za pomocą którego blogerka dokonuje dokładnej analizy materiału wideo, krok po kroku punktując wszelakie błędy i łopatologicznie nam tłumacząc, co się dzieje.
To już drugi aspekt, którego autor mógłby się pozbyć. Takie tłumaczenie jest zbędne, zwłaszcza, że odziera to przedstawiane wydarzenia z pewnych domysłów (co zaskakująco stoi w opozycji do mglistej końcówki, gdzie ma paść wytłumaczenie takich, a nie innych rozwiązań fabularnych).
Niestety, takie cięcia nie służą historii, wprowadzając niepotrzebny chaos i jednocześnie boleśnie uświadamiając nas, że nie dzieje się tu nic, czego doświadczony weteran filmów czy literatury grozy by nie uświadczył. Niby pewne wydarzenia wskazują, że starsza córka może być opętana, ale jednocześnie jest tu też drugie tyle argumentów na to, że może to być choroba umysłowa, czy też perfidnie przemyślane zachowanie kogoś, kto rozpaczliwie chce zwrócić uwagę na siebie bądź pewien problem, który zauważa.
Co robią zatem rodzice w takiej sytuacji, poza posłaniem po księdza (tu wielebny Wanderly)? Zgłaszają się do telewizji, która to podchwytuje temat i emituje program z udziałem rodziny w formule reality show o jakże oryginalnej nazwie: "Opętanie". Całe to zajście ładnie "służy" każdemu domownikowi, z motywem finansowym na czele (co stawia pytanie na temat moralności rodziców, którzy problem córki w ten sposób spieniężają...).
Szkopuł w tym, że jak na historię o duchach, egzorcyzmach czy demonach, cała ta kabała oprócz sprawnego sprowadzania nas na manowce i budzenia wątpliwości co do wydarzeń opisywanych, jest przeraźliwie nudna. Na przestrzeni prawie 2/3 książki nie dzieję się naprawdę nic nowego, a w tej zabawie polegającej na domyśleniu się, czy mamy tu chorą czy opętaną, brak niestety jest jakiegokolwiek napięcia.
Przecież opętany stanowi zagrożenie, nawet śmiertelne, bo za podszeptem złego ducha nie wiadomo do czego jest zdolny. Tu większość książki Marjorie chodzi "luzem", nawet gdy już stwierdzono, iż może być poddawana takiemu oddziaływaniu... (plus ma dostęp do internetu, gdzie może uwiarygodnić, to co mówi).
Co prawda czyta się to sprawnie, a książka nie jest nadmiernie rozciągnięta, więc koniec zbliża się nieubłaganie szybko. Szkopuł w tym, że autor daje nam tutaj sporo miejsca na własne domysły, co z jednej strony stanowi zaletę, a z drugiej wadę. Bo ja sobie założyłem gdzieś w połowie książki jeden aspekt na zasadzie "co by było, gdyby..." na podstawie kilku wydarzeń jakie nam prezentuje autor i końcówka idealnie się w niego rozwinęła.
I chodzi mi tu o prosty twist na dosłownie ostatniej stronie (mam wrażenie, że był dodany na siłę), bo wydarzenie wieńczące historię rodziny na kilkanaście stron przed zakończeniem lektury łupnęło we mnie z mocą kilkunasto-kilogramowego młota. Świetne, szkoda że najlepsze jest na końcu, a do tego trzeba dobrnąć...
I takie rozwiązanie końcowo podniosło ocenę, bo mimo wszystko przejąłem się losem tej rodzinki, która starała się stawić czoła wszelakim przeciwnościom, ale niektóre z nich okazały się za ciężkie do przetrawienia. Nie dorabiałbym jednak do całości większej głębi, bo całe te niejasności są w gruncie rzeczy dosyć prosto zarysowane, a zachowanie dorosłych momentami było więcej niż głupie.
Moje finalne zdanie? Pozycja przereklamowana, która w zasadzie jest bardziej thrillerem psychologicznym (poza końcem), który powiela dobrze znane motywy z popkultury, ale autor sam się gubi w kilku aspektach. To miała być meta-powieść, która powinna zawrócić w głowie czytelnikowi, ale jest przekombinowana i w kilku momentach miałem wrażenie, że autor sam nie wie czego tu chce. Choć czytało się to nieźle, niestety nic poza zapadającym w pamięć zwieńczeniem, ze mną nie zostanie. A miała być taka literacka uczta, która już teraz porównywalna jest do klasyków gatunku. Raczej niezasłużenie.
UWAGA! STREFA SPOJLEROWA!!!
[ Końcówka jasno wskazuje, że prawdziwą opętaną była/została i jest nadal właśnie Merry. Mało tego, to ona najpewniej sprokurowała całe te wydarzenia (po co nastolatka chciała, aby jest młodsza siostra koniecznie wzięła udział w egzorcyzmie?), a historia opowiadana z jej punktu widzenia jest po prostu zmanipulowana na jej potrzeby, a przez to mało wiarygodna.
Autorowi mam za złe, że wyciąga te charakterystycznej wahania temperatury na samym końcu i wygląda to jak pomysł, który wskoczył niczym królik z kapelusza, bo nie jest to nigdzie wcześniej uwiarygodnione w tekście, co daje mi dwa jasne wnioski:
1) autor wyskoczył z pomysłem na końcu na zasadzie "z du..", aby tylko pogmatwać fabułę albo
2) starsza siostra rzeczywiście była opętana, ale demon musiał jakoś przeskoczyć na młodszą, tylko nie jestem w stanie określić tego momentu, może po traumatycznej scenie z kuchni... ]
Kiedy ma się do czynienia z laureatem nagrody im. Brama Stokera to można mieć pewne oczekiwania co do całości. Niestety powieść spod pióra Paula Trembley'a takowych w moim mniemaniu nie spełniła. Co prawda mamy tu istne zatrzęsienie nawiązań do kultowych horrorów, mających zacne pozycje w popkulturze, ale na prawie każdym etapie tej historii odczuwałem wtórność/brak tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-22
Ketchuma odkryłem niedawno, przy okazji mojego pierwszego splatterpunka pt. "Poza sezonem" i była to mocna lektura, utrwalająca mi w wyobraźni pewne sceny chyba na stałe. Zachęcony poziomem rozrywki postanowiłem sięgnąć po najsłynniejszą książkę autora i czuję się nieco skołowany wewnętrznie.
Choć "Dziewczyna..." jest momentami makabryczna, to jest to bardziej thriller w nurcie true crime, a sama historia czerpie garściami z autentycznych wydarzeń, jakie miały miejsce w USA w stanie Indiana w połowie lat 60. XX wieku. Na podstawie horroru jakie przeżyła Sylvia Likens, Ketchum stworzy dzieło budzące uzasadniony niepokój.
Akcję będzie nam dane obserwować z perspektywy Davida, dzieciaka żyjącego w sąsiedztwie, a który to poznaje w trakcie łowienia raków Meg Loughlin, która wprowadziła się do domu sąsiadki i od razu wpada mu w oko. Okolica, choć zawiera własne tajemnice wydaje się dobry miejscem na wychowanie dzieci. Zresztą mamy tutaj małą gromadkę młodych nastolatków, którzy zabijają czas w trakcie mijających wakacji na wszelakich zabawach. A jednak w tej spokojnej okolicy prawie każda rodzina przeżywa własne problemy, co ładnie prowadzi nas do Ruth Chandler.
Rozgoryczona własnym życiem kobieta przyjmuje pod swój dach wspomnianą Meg wraz z jej siostrą. Dziewczynki tracą w wypadku rodziców, samemu odnosząc różnego rodzaju obrażenia i trafiają do swojej dalszej rodziny. Susan podejmuje się zadania wychowania dziewczynek, jednakże stan jej zdrowia psychicznego czy kompas moralny, zdają się kierować w budzącym niepokój kierunku. Zaczyna się niewinnie. Od wyzwisk, przez nękanie psychiczne, po fizyczne kary, aż sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli. Kutcham podbudowuje stopniowo narastającą przemoc, aż w pewnym momencie zalewa nas wymyślnymi sposobami tortur. Tortur, które w większości dziecku zadadzą dzieci...
Łatwość, z jaką im to przychodzi jest przerażająca, a wszystko zaczyna się od cichego przyzwolenia matki kuzynów ofiary, którzy sami biorą udział w kaźni. Zmienne nastoje dorosłej, począwszy od obojętności, po czasami bezpośrednie zachęcanie do przemocy, zaskakująco prosto wpływa na dziecięcą psychikę, dając upust takim pomysłom, że przechodzi to wyobraźnię zdrowego człowieka. Zatrważa to tym bardziej, że lwia część z tych rzeczy rzeczywiście miała miejsce.
I dlatego razem z głównym bohaterem czujemy się brudni, bo fascynacja złem tak łatwo przesłania zdrowy rozsądek, czasami bezwolnie pozwalając na coś, co nie powinno mieć miejsca. Dlatego też chłopak początkowo nic nie robi, przyglądając się przebiegowi całej makabry. Ta Gra fascynuje, a zachęceni nieletni zanurzają się w niej mocniej niż "opiekunka". I my wiemy, że kiedyś zostanie przekroczona granica, za którą nie będzie powrotu. A może już została, tylko tak jak to odczuwa David, nie da się określić jej końca.
Dzieło Ketchuma budzi uzasadniony niepokój, bowiem całość dzieje się w obrębie typowego domu, łatwo pobudzając wyobraźnię czytelnika swoją surowością, bo w końcu takie same coś może się wydarzyć obok nas, w domu sąsiada. Może i zauważymy pewne oznaki do niepokoju, ale czy przyjdzie nam do głowy, że w mieszkaniu obok odbywa się istny horror? Czy zareagujemy? Przecież takie coś nie ma prawa się dziać zaraz obok nas. Przecież bym zauważył! A tu się okazuje, że wcale nie...
Żeby nie było, "Dziewczyna..." nie jest idealna. W nakreślaniu charakterów codzienna rutyna, z jaką się na początku się stykamy, usypia i wydłuża się nieznośnie, powodując, że kilka pierwszych rozdziałów są trudne do przebrnięcia. Trzeba to jednak przetrwać, aby móc docenić to co dzieję się potem. Mimo okropności czytałem tę książkę dalej, coraz bardziej czując się splugawionym, że tak jak bohaterowi nie przerywają makabry, tak ja nie kończę czytać, w jakimś stopniu stawiając się w roli Davida, czyli biernego obserwatora. Autora też można posądzić w pewnych momentach o przesadne epatowanie obrazami, które z pewnością wytrącą nas ze strefy komfortu, ale to w sumie jego wybór. Dla niektórych będzie to prostackie.
Niemniej, sztuka autorowi udała się wybitnie, zwłaszcza że jestem fanem podcastów z serii true crime czy creepypast i powinienem być już "uodporniony" na znaczne dozy krzywd, jakie jest w stanie zadać człowiek człowiekowi. Siłą tej książki jest jednak świadomość, że całość miała rzeczywiście miejsce i bezmiar zła w ludziach, bez względu na wiek, jeżeli się na to im pozwoli, zatrważa i jest ogromny.
Ketchuma odkryłem niedawno, przy okazji mojego pierwszego splatterpunka pt. "Poza sezonem" i była to mocna lektura, utrwalająca mi w wyobraźni pewne sceny chyba na stałe. Zachęcony poziomem rozrywki postanowiłem sięgnąć po najsłynniejszą książkę autora i czuję się nieco skołowany wewnętrznie.
Choć "Dziewczyna..." jest momentami makabryczna, to jest to bardziej thriller w...
2019-08-08
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się wrażenie, że stosunek jakości do ceny jest nie adekwatny, tak tutaj... Hellboy wart jest swojej ceny. Więcej, grzech nie zapoznać się z tym draniem. A zaczęło się od Mignoli i Byrne'a. Od nasienia zniszczenia.
W skutek knowania Rasputina i spółki, z wydatnym wsparciem III Rzeszy, do naszego świata sprowadzony zostaje tytułowy stwór, a który ma doprowadzić do zagłady świata jaki znamy. Tyle, że z pozoru wydaje się, że plan nie zadziałał. W miejscu rytuału nikt się nie pojawił. Za to w innym...
Hellboy trafia w ręce aliantów. Do Trevisa Bruttenholma. I tak zaczyna się jego życie na ziemi i szkolenie w ramach pracy w B.B.P.O. I jedna z lepszych rzeczy jaka przytrafiła się naszej popkulturze.
Początek to małe trzęsienie ziemi, bowiem opiekun czerwonego diabełka ginie z łap jakiejś żabo podobnej istoty. Zmotywowany zajściem i wiedziony chęcią zemsty Hellboy rusza rozwikłać sprawę i natrafia na pewien trop w posiadłości Cavendishów. Na miejscu oczywiście sprawy się komplikują. Dobrze, że nasz chłopak nie pracuje sam i zazwyczaj ma jakieś wsparcie. Tutaj w postaci dr Abrahama Sapiena oraz Elizabeth Sherman, niezwykle potężnej piromantki. Klątwy, monstra, stare proroctwa, moce i Rasputin. Początek przygód Hellboy ma zachwycający.
Obudzić diabła podlewa fabułę sporym sosem okultyzmu, wszelakiego diabelstwa i inności. Wampiry. Naziści. Lamia. Żelazna dziewica. Rasputin. Jego dalsze machinacje, aby oswobodzić siedem istot (apokalipsa i te sprawy), jakie nie powinny chodzić po naszym globie, są główną osią napędową historii. Plus za to, że do akcji ruszyła większa grupa B.B.P.O., a którzy są tu całkiem ciekawie zarysowani. Najlepiej wychodzi oczywiście sam Hellboy, ale nawet przeciwnicy naszego rogatego mają tu kilka chwil dla siebie i są jacyś.
Graficznie Hellboy nie grzeszy przepychem i nadmiarem kolorów. Plansze są stonowane, minimalistyczne, ale w tym drzemie cała siła zacnego tytułu. Panuje tu mrok. Ale taka kreska wystarczy. Takiego stylu nie znajdziecie nigdzie indziej. Większość plansz to małe arcydzieła. Czekam na więcej...
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się...
2023-02-23
Chciałoby się rzec, że to już koniec (ale już wiemy, że nie) historii Hellboy'a, któremu wyrwano serce i który spadł do piekła, aby wypełnić swoje przeznaczenie. Tyle, że w tym diable jeszcze wiele tkwi i wątpię, by Mignola ukatrupił serię, która daje mu krocie. I szkoda tylko, że zamiast nastrojowej, pełnej dziwności drogi po pandemonium, mamy tu zlepek średnio pasujących do siebie historii, które kończą się tak samo. Wielkim mordobiciem. Autor pokazywał nieraz, że można inaczej (zresztą dlatego ta seria jest tak dobra), tutaj idąc chyba na łatwiznę i grając nieco na sentymencie starych czytelników.
W "końcowej" wędrówce bohatera powraca wiele wątków z serii, co wiąże się ze spotkaniem kilku znajomych twarzy, które w lwiej większości mają jakąś zadrę z bohaterem, co przekłada się na częste wyjaśnianie sobie spraw za pomocą pięści. Zresztą cała ta podróż postaci to swoiste katharsis, które ma doprowadzić Hellboy'a do podjęcia finalnej decyzji o swoim przeznaczeniu. A jest on zniszczeniem, więc jak tylko włodarze Piekła się skapnęli się kto do nich zawitał, to pozostał po nich kurz. W piekle mamy bezkrólewie i totalny chaos. I o dziwo nie ma chętnego na objęcie tego bałaganu na nowe rządy.
Uwielbiam dzieła Mike'a, a seria z Hellboy'em to fenomen w dziedzinie komiksu, który sprawnie łączy dawne wierzenia ze sporą dozą Lovecrafta i miesza to w unikalny miszmasz tylko dla dorosłych czytelników. Siódmy tom jest jednak bez tej mocy co poprzednicy, co może wskazywać na zmęczenie materiału. Chaos w domenie diabła równa się tu z nieuporządkowaną fabułą, która lubi pokluczyć w dziwne kierunki. Kreska jest niezmiennie świetna i same kadry nadają się na wydrukowanie na ścianę. To unikat, tyle że czasami nawet obłędna kreska nie starczy, aby dane dzieło uznać za takowe.
Reasumując, najgorsza odsłona z serii, co nie znaczy, że to nie jest nadal dobry tytuł. Jest, ale w porównaniu do tego, co dane było mi czytać wcześniej spod pióra tego pana - imo krok wstecz. Mały, ale zawsze.
Chciałoby się rzec, że to już koniec (ale już wiemy, że nie) historii Hellboy'a, któremu wyrwano serce i który spadł do piekła, aby wypełnić swoje przeznaczenie. Tyle, że w tym diable jeszcze wiele tkwi i wątpię, by Mignola ukatrupił serię, która daje mu krocie. I szkoda tylko, że zamiast nastrojowej, pełnej dziwności drogi po pandemonium, mamy tu zlepek średnio pasujących...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-01
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa skostniałe wzorce w dziedzinie fantastyki i serwuje nam monumentalne oraz kompletne dzieło, choć trzeba mieć za pamięci, że to tylko urywek większej historii, więc siłą rzeczy nie broni się w oderwaniu od pozostałych trzech pozycji.
Mamy tu dwa wątki. Pierwszy i mój ulubiony dotyczy przybysza z gwiazd - Vuko Drakkainen alias Ulf Nitj'sefni. To ziemski żołnierz z naszej niedalekiej przyszłości, która jest w stanie odbywać podróże międzygwiezdne. Prowadząc misję ratunkową trafia do Midgaardu, gdzie ma odnaleźć ślady po ekspedycji badawczej, jaka miała zebrać informację o świecie bez ingerencji w lokalną cywilizację.
Szkopuł w tym, że sygnał po wysłanych naukowcach zanikł i ziemskie władze nie wiedzą co się dzieje. Vuko ma znaleźć i ewakuować ludzi, ale nie będzie to łatwe zadanie. Czeka go konfrontacja z obcą kulturą, która ma bardzo wiele wspólnego ze średniowieczną Skandynawią, wikingami i te sprawy. Ludzie wyglądają tu podobnie jak Ziemianie, co ułatwia bohaterowi inwigilację. Przeszkadza za to prawie wszystko inne, zwłaszcza kiedy łatwo tu o paskudną śmierć lub los od niej dużo gorszy... Mamy tu potwory. Mamy mgły pełne umarłych. Mamy jakąś formę magii, za którą można Grzędowicza tylko podziwiać, bo przeraża opisem.
Początek to majstersztyk, bo Grzędowiczowi udało się wytworzyć swoistą atmosferę niepokoju, która udziela się czytelnikowi, zwłaszcza w pierwszej sekcji powieści. Kapitalny efekt, szczególnie kiedy pojawia się mgła. A wraz z nią coś jeszcze... Aż się chce domknąć okno, zabezpieczyć drzwi i wyjrzeć zza szyby, aby sprawdzić czy czegoś nie ma na zewnątrz. Ta tajemnica napędza fabułę, a my śledzimy wędrówkę Vuko, która kończy się tu kapitalnym zwrotem akcji. To powieść drogi, przepełniona atrakcyjnym folklorem. W środkowej części książki, gdy trafiamy do miasta, ten aspekt bezpowrotnie zaniknie, ale potem też jest świetnie, zwłaszcza kiedy Vuko będzie podróżował łodzią, a potem zbada tajemnicę stojącą za tajemniczymi zniknięciami dzieci i napadami na lokalne wioski.
Niestety jest też odczuwalny minus. Drugi wątek to coś co stanowi najsłabszy element "Pana Lodowego Ogrodu". Żywot młodego księcia i przyszłego następcy Tygrysiego Tronu można polubić, ale jego szkolenie od młodzika po młodego nastolatka nie jest aż tak interesujące, jak przygody Vuko. Owszem, ma to w sobie też coś dobrego, bo historia (początkowo pełna schematów) zaczyna nabierać rumieńców, ale nie jest aż tak apetyczna, jak główne danie i takie dzielenie fabuły tylko mnie rozpraszało.
Świat wykreowany przez autora jest kompetentny, wiarygodny i mroczny. Współgra to ze sobą tak dobrze, że serwuje coś od czego trudno się oderwać. Weźmy taki cyfral, czyli urządzenie wbudowane w ciało wojownika, a która to zapewnia czasowe wzmocnienie zdolności bojowych, dzięki czemu Vuko porusza się z szybkością jeża Sonica i jest w stanie poradzić sobie z najgorszym zagrożeniem. Klimat Midgaardu jest przedni i mam niedosyt po lekturze.
Nie bez kozery czuć tu smrodek starych celtyckich wierzeń czy arturiańskich legend. Mamy tu makabrycznej klątwy i magię, która wykracza poza standardowe postrzeganie, co sprawia, że "Pan..." jest absolutnie unikalny. Dla mnie to przeżycie, których dawno już nie doświadczyłem, a o to chodzi w czytaniu. Firma Grzędowicz zaprowadzi Was do mrocznego, wabiącego świata, od którego trudno się oderwać. Świetne.
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa...
2023-01-18
Kocham twórczość Kinga, ale od jakiegoś czasu nie jest to miłość bezwarunkowa, tak jak to bywa z początkowymi zauroczeniami, a już uczucie dojrzalsze, które potrafi spojrzeć na relację nieco bardziej krytycznym okiem. I choć uważam jego pisanie za mocno nierówne, bo obok absolutnych majstersztyków, ma pozycje bardzo słabe, to "Nocna zmiana" pochodzi z okresu, kiedy wziął się jego przydomek. Król Horroru. Całkowicie zasłużenie.
Pomijając fakt, czy Król nadal jest królem i czy przypadkiem sam się zdetronizowała tak jego powieści zawsze mają w sobie coś dodatniego. To koncept na fabułę, to grozę, to błyskotliwe dialogi. Tu mamy dwadzieścia krótszych opowieści i są one piekielnie zróżnicowane. W zasadzie nie ma to złych historii. Są co prawda dwie czy trzy, które uważam za poniżej przeciętnej, ale dla przeciwwagi reszta jest obłędna.
A zaczyna się już od czegoś, co można uznać za jeden z najlepszych hołdów, jakie złożono Lovecraftowi. "Dola Jeruzalem" jest pokazana w konwencji korespondencji, podobnie jak często akcję przedstawiał samotnik z Providance , a wizyta w miasteczku sprawia ciary na plecach (zresztą pada tu nawet imię jednego z Przedwiecznych...) . Świetne, tym lepiej że w jednej z końcowych opowieści ze zbioru ponownie zawitamy w okolicę miasteczka, tyle że w bardziej współczesnych czasach. Scena z autem nadal tkwi mi w głowie... (Ktoś na drodze)
To nie koniec atrakcji, bowiem fan filmowego horroru pozna nazwy wielu ekranizacji historii tu zawartych, a które miejscami mają więcej niż jedną kontynuację, jak "Dzieci kukurydzy", które są genialne i szczerze przyznam, że spotkanie morderczych dzieci to betka, w porównaniu z tym co można napotkać pomiędzy rzędami kukurydzy... Jest też nieco przeszarżowany "Magiel", który pokazuje nam maszynę z piekła rodem. A skoro mowa o maszynach, to "Ciężarówki" ukarzą nam nieco inne oblicze inwazji, której człowiek nigdy by się nie spodziewał. I choć motyw krwiożerczego auta jeszcze w dorobku Kinga wróci, to tu wydaje się zrobiony z większym rozmachem.
Nieco mniejszy format "Pola Walki" zapewni Wam naprawdę spore doznania, mimo miniaturowego miejsca akcji, ale uśmiałem się na tym opowiadaniu niebywale (dla fanów serii gier Army Man pozycja niemalże obowiązkowa). Za to nie do śmiechu było mi w sprawie "Gzymsu". Sam mam lęk wysokości, który z łaski swojej raz się załącza a raz nie, więc na samo wyobrażenie takiej sytuacji moje stopy czują się nieswojo... Równie nieswojo można się poczuć, gdy widzi się to co bohater opowiadania "Kosiarz Trawy" na swoim własnym trawniku. Pozwólcie, że oszczędzę szczegółów, ale lubiący mitologię grecką winni okazać tu pewne zainteresowanie.
King jest wszechstronny w przestawianiu swoich wizji świata. Raz można uzyskać całą prostą pomoc w rzuceniu palenia, jak w "Quitters, Inc", trzeba tylko chcieć i przestrzegać zasad..., innym razem trzeba uważać na to co się spożywa, bo nie wszystko służy zdrowiu (Szara materia). A co do zdrowia ciała, pewne wypryski na skórze mogą być całkiem niebezpieczne i w zasadzie mogą nie być tylko takim pospolitym czyrakiem, a obcą formą życia (Jestem bramą).
Na pewno słyszeliście też, że żadna praca nie hańbi, ale trzeba przyznać, że wolałbym nie podejmować pracy, jak ta z "Cmentarnej Szychty". Nie to żebym bał się szkodników, ale ilość czasami może człowieka przytłoczyć. Na amen. Nie zazdroszczę też sytuacji bohatera opowiadania pt. "Czarny Lud". Nie żebym zamykał na noc szafę, czy zaglądał do niej nerwowo wtedy kiedy zajdzie słońce, ale pewna niepewność zawsze zostaje. W ramach bycia przezornym...
Pozostałych kilka opowiadań nie miało już tego poziomu co wspomniane przykłady, choć za najgorsze uważam trzy. "Nocny odpływ", który jest historią o niczym i chyba stanowi zajawkę na większy temat, a tutaj mamy tylko liźnięcie sprawy po powierzchni. Historia o drabinie też jest taka sobie, a "Człowiek, który kochał kwiaty" wolałbym zapomnieć. Tu męczyłem się najbardziej.
Jak widzicie, superlatyw jest tu znacznie więcej niż rzeczy negatywnych i choć w zasadzie nie jest to zbiór idealny (osobiście wolę "Szkieletową Załogę") to rozrywki jest co niemiara. Nie wiem czy to najlepszy zbiór historii mistrza, bo ma on ich trochę, ale jest piekielnie dobry, aby sobie zapewnić bezsenną noc...
Kocham twórczość Kinga, ale od jakiegoś czasu nie jest to miłość bezwarunkowa, tak jak to bywa z początkowymi zauroczeniami, a już uczucie dojrzalsze, które potrafi spojrzeć na relację nieco bardziej krytycznym okiem. I choć uważam jego pisanie za mocno nierówne, bo obok absolutnych majstersztyków, ma pozycje bardzo słabe, to "Nocna zmiana" pochodzi z okresu, kiedy wziął...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-11
Kolejny już zbiór opowiadań spod pióra Wielkiego Grafomana, jaki zawiera 12 całkiem fajnych opowiadań i jak to zwykle bywa przy zbiorach, jest mocno nierówny, choć opowiadań który mi się naprawdę nie spodobały tu w zasadzie nie ma. Jest za to parę bardzo przeciętnych, ale doceniam użyte tu koncepty.
Tytułowe opowiadanie należy do moich ulubionych (w sukurs z Sercem kamienia), a tyczy się profesji zwanej rzeźnikiem drzew, który to zajmuje się takimi osobnikami, które powodują zgon wśród ludzi. Historia jest nastrojowa i zwyczajnie świetna. Serce kamienia z kolei jest chyba najsmutniejszym aspektem tego zbioru, pozostawiając czytelnika z przerażającą świadomością o tym, co drugi człowiek jest w stanie zrobić drugiemu... Oba te opowiadania, choć różnią się motywem, przenoszą nasz w okolice cmentarzy i zaprowadzają iście grobową atmosferę.
Operacja “Jajca” przenosi nas do czasów PRL, gdzie bohater zostaje przyłączony do szpiegowania proletariackich turystów zza granicy, a którzy szukają pewnych jaj, niby do kulinarnego zastosowania. Prawda może jednak zmienić... ustrój kraju. Z kolei taki " Bunt szewców" przedstawi nam kosmitę, który żyje pośród nas i jest zbulwersowany naszymi zwyczajami, które wydają się barbarzyńskie.
Nastrojowe "Poddasze" uraczy nas smutną historią, która mimo lat nadal oddziałuje na nowego właściciela pewnego mieszkania na tytułowym strychu i nosi znamię dawnej zbrodni. Nie mogło też oczywiście zabraknąć historii o losach alternatywnej Polski, która ma co prawda rządzić na świecie, aczkolwiek do utrzymania swojej domniemanej potęgi musi się nieźle nagimnastykować, aby zachować status quo.
To nie koniec atrakcji, bo zwiedzimy pewne wykopaliska, na terenie których znajduje się coś czego nie należy wykopywać, ale archeolodzy są na tyle zdeterminowani, że mogą doprowadzić do tragedii. Zawitamy też do teatru w okresie PRL-u, gdzie można się zgubić w odrębnej rzeczywistości Końcówka oferuje nam ponownie spotkanie z doktorem Skórzewskim, który tym razem ruszy za śladami pewnej legendy powiązanej z Biblią katolicką. To odkrycie może zmienić cały świat i rzucić nieco inne światło na Księgę Rodzaju.
W obejściu pozostaje jeszcze kilka historii, ale tak jak wspomniałem średnio mi podeszły. Niemniej trzeci zbiór opowiadań wydaje mi się jak dotąd najlepszym, co może nam zaoferować ten autor.
Kolejny już zbiór opowiadań spod pióra Wielkiego Grafomana, jaki zawiera 12 całkiem fajnych opowiadań i jak to zwykle bywa przy zbiorach, jest mocno nierówny, choć opowiadań który mi się naprawdę nie spodobały tu w zasadzie nie ma. Jest za to parę bardzo przeciętnych, ale doceniam użyte tu koncepty.
Tytułowe opowiadanie należy do moich ulubionych (w sukurs z Sercem...
2023-01-11
Z Mastertonem mam ten problem, że często stawia się go w tym samym szeregu co Kinga, a co uważam za lekką przesadę. Obaj panowie bawią się w horror, ale różni ich warsztat literacki. Imć Grahamowi czasami trafia się pisać w taki sposób, że mija się to za blisko z takim nieco "prostackim pisaniem", czemu często towarzyszy obrazowa erotyka. Mam swoje ulubione tytuły tego autora i za nie jego sobie cenię. Dom Kości jednak z czystym sumieniem nie mogę zaliczyć do tej grupy, choć nie jest to lektura zła.
Czyta się to szybko i przyjemnie, a akcja swoimi zwrotami trzyma przy sobie czytelnika, który chce odkryć co tu u licha się dzieje? A dzieje się sporo, bo wprowadzenie wiele obiecuje. Mamy śledczych, którzy odkrywają w pewnej posiadłości sporą liczbę kości za ścianą obok kominka. Nie mogą jednak ustalić, jak się one tam znalazły, bowiem nic nie wskazuje na jakąkolwiek działalność człowieka. Niedługo potem poznajemy Johna, który zaczyna pracę w agencji nieruchomości u pewnego jegomościa, pana Vane'a.
Współpracownicy szybko pomagają mu się zaaklimatyzować i nieco przypadkowo wychodzi na jaw jedna z reguł biura. Są bowiem pewne domu, których sprzedażą zajmuje się tylko właściciel firmy. Szkopuł w tym, że w jednym z nich znika pewien natrętny klient, a o drugim trąbią w wiadomościach, iż zawierał sterty kości... John z kilkoma innymi agentami z pracy zaczyna prowadzić śledztwo, które może zagrozić jego życiu.
Powiem szczerze, że moją pierwszą reakcją na "odkrycie" co stoi za całą kabałą było czyste "meh", które wyrwało się z ust. Pomysł wydaje się głupi, ale wykonanie jest niezłe. Masterton zręcznie prowadzi akcję, a już sama świadomość, że tu można zostać wchłoniętym przez ścianę, w zaciemnionym pokoju około północy, kiedy czyta się w samotności robi swoje... Niemniej największy mankament "Domu Kości" to coś zupełnie innego.
Pomysł z ścianami jest super, ale tytuł cierpi na chroniczny brak grozy. Nie straszy, tak jak oczekiwałem. Już małe opowiadanie (jedno z trzech, pozostałe dwa są słabe) dodane na końcu, to o pewnej Madonnie, wywołało u mnie więcej ciarek niż cała historia tu zamieszczona. Troszkę szkoda, bo wiem że autor potrafi taką atrakcję zaserwować czytelnikom. Reasumując, książka przyjemna, z kilkoma świetnymi motywami, ale jednak troszkę niewykorzystany potencjał.
Z Mastertonem mam ten problem, że często stawia się go w tym samym szeregu co Kinga, a co uważam za lekką przesadę. Obaj panowie bawią się w horror, ale różni ich warsztat literacki. Imć Grahamowi czasami trafia się pisać w taki sposób, że mija się to za blisko z takim nieco "prostackim pisaniem", czemu często towarzyszy obrazowa erotyka. Mam swoje ulubione tytuły tego...
więcej mniej Pokaż mimo to
King w swoim prime time'ie był nie do zatrzymania, a Misery to jedna z jego wizytówek, która tylko ugruntowała pozycję mistrza. Opowieść o psychopatycznej wielbicielce "zajmującej" się swoim ulubionym autorem nawet po latach mrozi krew w żyłach, zwłaszcza że obie postacie są tu tak mocno "krwiste", iż mógłbym uwierzyć że jest to rzeczywista relacja z wydarzeń.
Paul Sheldon nie miał szczęścia, kiedy podczas jazdy autem ze względu na warunki atmosferyczne wypadł z drogi. Pech chciał, że trafił w ręce Annie Wilkes, jak się zdaje byłej pielęgniarki, która objęła mężczyznę "opieką". Chłop ma połamane nogi, ale to nie będzie jego największym zmartwieniem, bowiem kobieta nie zamierza oddać go do szpitala. Sama się nim zajmuje, faszerując "pacjenta" środkami medycznymi, które go uzależniają...
Nowa książka pisarza bowiem wywróciła życie kobiety do góry nogami. Tytułowa postać to bohaterka poczytnej, choć niskolotnej serii, która podbiła serce opiekunki, a teraz została uśmiercona przez autora. Daje ona pisarzowi pewną możliwość. Albo napisze nową powieść, która koryguje "ten błąd" albo stanie mu się krzywda...
Szybko wychodzi na jaw, że nowa towarzyszka nie jest zdrowa na umyśle. Mało tego. Stan kobiety z czasem zaczyna ulegać pogorszeniu, a Paul zaczyna dowiadywać się coraz to więcej rzeczy o swojej "wybawczyni". Zrozumie, że musi grać tak jak mu zagrają, bo inaczej zginie, a Annie jest zdolna do wszystkiego, aby mężczyzna pozostał tam gdzie jest...
Misery to książka, w której napięcie rośnie stopniowo, nawet jeżeli wydaje się, że pozornie nie ma już jak tego zrobić. King podaje nam dwa mistrzowsko rozpisane charaktery, w którym jeden jest myszką i musi mocno lawirować, aby kot nie urwał mu głowy. Niesamowite jak łatwo jest się bać o postać Sheldona i odczuwać razem z nim ten niepokój, kiedy na przykład pod nieobecność Annie robi to, co robi. A potem jest jeszcze gorzej, bo obok przemocy psychicznej, dochodzi ta fizyczna i jest bardzo, bardzo dosadna.
Ostatni raz czytałem Misery jeszcze w gimnazjum i pamiętam jakie wrażenie wtedy ta książka na mnie zrobiła. Zaraz obok TO, Lśnienia, Wielkiego Marszu czy Smętarza dla zwierzaków, które "uczyniły" moje wejście w dorosłość. To mnie ugruntowało jako czytelnika, więc bałem się, iż po latach lektura coś z siebie utraci. To były płonne obawy. Jest świetnie.
Jeżeli narzekacie na dzisiejsze "kingi", to wróćcie sobie do jego klasyki. Obawiam się, że sam autor już nie jest zainteresowany tworzeniem takich pozycji. Zresztą zrobił już chyba wszystko, co mógł dla tego gatunku, więc tylko wypada docenić taki nawał pracy. Postaram się to zrobić, poprzez lekturę całego jego dorobku. I będę się bawić świetnie.
King w swoim prime time'ie był nie do zatrzymania, a Misery to jedna z jego wizytówek, która tylko ugruntowała pozycję mistrza. Opowieść o psychopatycznej wielbicielce "zajmującej" się swoim ulubionym autorem nawet po latach mrozi krew w żyłach, zwłaszcza że obie postacie są tu tak mocno "krwiste", iż mógłbym uwierzyć że jest to rzeczywista relacja z wydarzeń.
więcej Pokaż mimo toPaul Sheldon...