-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel16
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2019-06-20
2019-06-08
Miejscami powieść porywała mnie jak wrąca rzeka, miejscami z trudem w niej brodziłam. Nie umiem też wskazać, co było takiego w częściach, które mnie wciągały, czym różniły się od tego, co mnie nudziło. Książka ma jednolite tempo i styl, można ją posiatkować na kawałki, zmienić ich kolejność i nie odbije się to znacząco na treści, co też z miejsca mówi nam, jaki to typ powieści.
Generalnie to książka o niczym, co nie jest żadnym zarzutem. Nie przyszłam tu po fabułę tylko po pretensjonalny, przeintelektualizowany bełkot Bator, który tak mi się podobał w "Wyspa łza". Dostałam to dziwnie przefiltrowane, jakby pisała "Rok królika" na mniejszych obrotach. A miałam spore oczekiwania, Frankenstein, Mary Shelley, gotycyzm. Taki kraj, taki gotycyzm, mogę tylko wzdychać z niezaspokojonej potrzeby gotyku. To gothic-baiting i czuję się personalnie zaatakowana.
W każdym razie fabuła wygląda tak: znana pisarka romansów historycznych, Julia Mrok, finguje swoje zniknięcie, bo jest przekonana, że jej kochankowie, Aleksander i Al, chcą ją zabić. Zamiast ich zamordować plagiatuje "Gone girl" i zostawia w domu partacko zatuszowane dowody jakoby popełnionej na niej zbrodni. Udaje się w podróż donikąd, która zaprowadza ją do Ząbkowic Śląskich. Tam składa sobie fikcyjne/magiczno-realistyczne biografie dla swojej nowej i poprzedniej tożsamości (jest sierotą o nieznanym pochodzeniu, więc może uskuteczniać freudowski romans rodzinny ile dusza zapragnie), rezydując w dziwnym Spa pod Królikiem. Akcja toczy się w świecie, w którym nagłówki brukowców (nawet to osławione "Nie śpię, bo trzymam kredens") są potraktowane dosłownie, prawdziwe, nieważne jak przesadzone i sensacyjne. To chyba najciekawszy element powieści i miałam sporo makabrycznego ubawu z tego, jak nagłówki układały się w przepowiednie co do losów postaci albo jak grecki chór komentowały poczynania bohaterki. Ach, jeszcze Anna, bo takie nowe imię nosi nasza bohaterka, zaczyna pisać nowy romans z fragmentów biografii napotkanych osób. Powieść w powieści. Jak widać wszystko jest poszatkowane jak potwór Frankensteina, ale w taki oklepany sposób. I mało krwawy ostatecznie. Nawet "Morderca Blondynek" z nagłówków gazet nie ratuje sytuacji.
Niewiele się dzieje, dzieje się dziwnie, głównie na planie neurotycznych wynurzeń bohaterki i starych obsesji Bator - podwójne życie jej bohaterek, zaginione bliźniaczki i sobowtóry są już stałym elementem jej twórczości i zaczynam się zastanawiać, jak ona mieści na strychu te wszystkie szalone kobiety.
Podsumowując, zapowiadało się to na lepszą (bardziej rozrywkową przynajmniej, bo dobrej książki się tu nie spodziewałam) lekturę niż wyszło w praktyce. Trójka za staranie.
Miejscami powieść porywała mnie jak wrąca rzeka, miejscami z trudem w niej brodziłam. Nie umiem też wskazać, co było takiego w częściach, które mnie wciągały, czym różniły się od tego, co mnie nudziło. Książka ma jednolite tempo i styl, można ją posiatkować na kawałki, zmienić ich kolejność i nie odbije się to znacząco na treści, co też z miejsca mówi nam, jaki to typ...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-27
Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.
A każda książka Kisiel w ostatnich latach wychodzi trochę lepsza od poprzedniej. "Oczy uroczne" to pierwsza powieść, gdzie nie musiałam iść na kompromis z samą sobą, przymykać - nomen omen - oczu na pewne usterki i braki warsztatowe, na dowcipy oparte na stereotypie, albo których tematem była jakaś grupa dyskryminowana. Nie było problemu ze sprawczością (agency) postaci kobiecych, bohaterki były różnorodne i ciekawe, wielowymiarowe. Każda z nich.
Jestem zachwycona.
Kisiel napisała horror, wciąż okraszony jej specyficznym humorem, który bardzo do mnie trafia, ale też pełen napięcia, straszny jak powinien, z mrocznym lasem, niepewnością, brakiem odpowiedzi i zasięgu, gdzie znikąd nie można liczyć na pomoc. I dodała do tego poważny dyskurs społeczny o wzrastającej popularności antyintelektualizmu i ruchach antyszczepionkowych. To jest bardzo różne od "Dożywocia", nie ma sensu porównywać tych pozycji, to inny typ literatury, ale wyrastający z bardzo podobnej koncepcji. Co zresztą pokazuje, jak różne efekty można osiągnąć pracując w innej konwencji na tej samej koncepcji.
Oda osiadła w swoim domku wiedźmy w głębi lasu, razem z trójnogim psiakiem Kuleczką i sepleniącym diabłem Bazylem. Pracuje w okolicznej przychodni, toczy utarczki słowne z Rochem, gdzieś tak kiełkuje chemia pomiędzy nimi, a poza tym życie jest błogie. Do czasu. Bo nadchodzi czas przesilenia. Zmagań światła z ciemnością. I jej natura wiły zaczyna stwarzać problemy. Szaleje w niej gniew, dzika pogoń za czymś, czego sama nie rozumie. Ludzie nie ułatwiają jej pracy, czy to przez seksizm czy inny przejaw głupoty. Roch o niczym jej nie mówi. To dość, żeby świętego wyprowadzić z równowagi, a co dopiero wiłę-szaławiłę. Oda musi dojść do prawdy o swojej naturze, mocach, o tym, skąd pochodzi i co to oznacza. Czym właściwie są tytułowe "oczy uroczne"? To siła czy przekleństwo?
Każda postać w powieści jest ciekawa i dobrze zdefiniowana, nawet te trzecioplanowe, jak pielęgniarka Genia, dobry duch i tyran przychodni, czy też przypadkowa właścicielka cukierni, która wierzy w lewoskrętną witaminę C i pewnie też płaskość Ziemi. Nikt nie zostaje zamknięty w dowcipie, co byłoby łatwe, zwłaszcza w tym drugim przypadku. W tym sensie to pierwsza naprawdę dojrzała powieść Kisiel. Zalążek tego był już w "Toni", ale dopiero tutaj rozwinął potencjał.
Z góry mówię, że "odwieczne zło skryte w mrocznym lesie" to jeden z moich ulubionych horrorowych wątków, za co obwiniam "Evil dead" i "Blair witch project". Tutaj często miałam podobne odczucia, niektóre sceny czytałam i miałam przed oczyma ten charakterystyczny ruch kamery z klasyka Reimiego, to pełznięcie po ściółce, gdzie coś nas obserwuje i zmierza w naszą stronę, a my nie mamy pojęcia. Świetna robota, szanuję.
W tym przypadku odwieczne zło wyrasta z polskiej demonologii ludowej, całkowicie i do końca, co szanuję jeszcze bardziej i czytając rozpuszczałam się jak masełko na rozgrzanej patelni. Nie chcę zdradzać za wiele, bo warto to wszystko odkryć na własną rękę, ale Kisiel zrobiła naprawdę dokładny research, który się opłacił, bo historia jest spójna, wciągająca i fascynująca, nawet jeśli ten wielki plot twist był widoczny z daleka, wciąż czytałam ciekawa JAK to zostanie rozegrane, skoro wiemy, że do tego dojdzie.
Odpowiedź brzmi - wybitnie.
A, mama Bazyla powala. Dosłownie i w przenośni.
I jeszcze jedno - ta powieść jest tak podatna na queerowe odczytanie, że w połowie zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak coś jest na rzeczy. Bo chemia między Odą a Marzeną aż iskrzy, a odkrywanie natury wiły, zmaganie się z nią, odrzucanie i mroczna pokusa to taka cudowna metafora dla gay awekening, że aż oczy mi się świeciły. Nawet porobiłam zakładki na najbardziej gay momentach w razie jakbym chciała to potem analizować w jakimś tekście naukowym. To dobry moment, żeby przypomnieć, że queerowe odczytanie to uzasadniona interpretacja i ważny element naszej kultury. Reprezentacja ma znaczenie, ale udawanie, że queerowe odczytanie jest marginalne utwierdza marignalność samej queerowości. Jeśli kiedyś miałabym wyjaśniać mechanizm queerowego odczytania albo teorię Alexandra Doty'ego, "Oczy uroczne" to fajny poptekst z polskiej kultury na pokazanie, o co w tym chodzi.
Innymi słowy, czytajcie, nie zawiedziecie się. Warto. To horror, komedia i fluff w jednym i żaden z tych elementów nie niweluje działania pozostałych. Jest tu nawet miejsce na romans(e) i obróbkę spawaniem. I piernik. I nie mogę się doczekać następnej książki Kisiel, bo ona dopiero zaczyna pokazywać, na co ją naprawdę stać.
Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.
A każda książka Kisiel...
2019-02-11
Mam wrażenie, że ta część przygód profesorowej Szczupaczyńskiej, krakowskiej panny Murple, była skrojona pode mnie. Wszystko, co Lobo lubi najbardziej: dekadenci, wirujące stoliki, morderstwo w starym stylu - zamknięty pokój, winny jest wśród nas. I bawiłam się przednio przy czytaniu. Czy udało mi się zgadnąć tożsamość mordercy? Nie, przegapiłam ważną wskazówkę, sama jestem sobie winna. Ale byłam zaskoczona i dobrze się bawiłam w trakcie, nurzając się w kolejnych tajemnicach, sekretach i aferach, które tak oburzały szanowną mieszczkę. Co więc mamy w trzeciej odsłonie przygód profesorowej? To, co dobre w poprzednich tomach: szczegółową, żywą, barwną rekonstrukcję Krakowa (miasta i społeczeństwa) roku 1899, mnóstwo ciekawostek historycznych, gościnne występy ważnych postaci ze świata kultury i polityki. Oprócz tego: cytaty z kiepskiej poezji, Szatana w niewłasnej osobie, poliamorię na miarę końca wieku, ewidentnie gejowskiego bohatera, co jednak umknęło profesorowej, która pewnie sobie nawet nie wyobraża, że coś takiego może mieć miejsce. Jej nerwy zostały oszczędzone, ale czytelnik wie, co się do niego mówi, kiedy się to mówi :D Innymi słowy: rozrywkowy, klasyczny kryminał. Czytanie tego jest po prostu komfortowym doświadczeniem. Wiadomo, czego się spodziewać, zostaje to podane piękne i profesjonalnie, a ja naprawdę lubię klasyczne kryminały. Duch Agathy Christie dał swój znaczek aprobaty dla tej powieści. Wiem, bo spytałam.
Mam wrażenie, że ta część przygód profesorowej Szczupaczyńskiej, krakowskiej panny Murple, była skrojona pode mnie. Wszystko, co Lobo lubi najbardziej: dekadenci, wirujące stoliki, morderstwo w starym stylu - zamknięty pokój, winny jest wśród nas. I bawiłam się przednio przy czytaniu. Czy udało mi się zgadnąć tożsamość mordercy? Nie, przegapiłam ważną wskazówkę, sama jestem...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-28
Okej, recenzja została dwukrotnie skasowana, ale ja się nie poddaję.
Na początek warto zaznaczyć, że bez spoilerów się nie obędzie. Ale trzeba mieć też na uwadze, że konwencja jest już tak wyświechtana, że subtelne wskazówki zawarte w narracji wcale nie są tak subtelne w oczach współczesnych czytelniczek i Wielkiej Tajemnicy można się spokojnie domyślić nawet od początku powieści, jeśli się czyta uważnie. Ważne jest jednak to, jak sekret zostaje wyjawiony i jakie są tego konsekwencje.
Wilkie Collins po raz kolejny jedzie po bandzie i nie ma chillu. Z każdą kolejną książką tego autora jestem pod coraz większym wrażeniem jego oczytania, samoświadomości warsztatu literackiego, znajomości konwencji, rewolucyjnych przekonań i żywej inteligencji. „Tajemnica Mirtowego Pokoju” to odwrócona „Jane Eyre”. Zaczyna się tam, gdzie Charlotte Bronte skończyła – od związku niewidomego mężczyzny z niezwykłą kobietą. Ale poza tym przechodzimy całkiem odmienną ścieżkę: od bogactwa i emocjonalnego wsparcia rodziny do biedy i obaw, czy miłość najbliższych jednak nie jest warunkowa, od współzależności do współpracy pomiędzy małżonkami itd. Pojawia się nawet bogaty, zaginiony wuj, ale w całkowicie odmiennej roli i obserwowanie, jak Collins wywraca schemat – ten i wiele innych w jednej powieści – było niesamowicie satysfakcjonujące. Im więcej myślę o „Tajemnicy Mirtowego Pokoju” tym bardziej mi się podoba. Zwłaszcza, że w trakcie powieści mąż uzależniony od żony pod względem każdej prozaicznej czynności, tak jak ona uzależniona jest od niego prawnie, ekonomicznie i społecznie, dostaje jeszcze od niej moralną nauczkę. Jakby przypomnienie, że przed panem Rochesterem jeszcze długa droga nauki i oduczania się pewnych patriarchalnych nawyków – także tych związanych z porządkiem społecznym, a nie tylko indywidualnymi przekonaniami. Bo Collins wiedział, że seksizm, rasizm i inne uprzedzenia to część kulturowego ładu, a nie cechy charakteru. I pisał o tym wprost. Tutaj obrywają głównie uprzedzenia klasowe.
Inny schemat, po którym pojechał Collins to oczywiście konwencja powieści gotyckiej, na której bazował w całej swojej twórczości. Tutaj odwraca schemat poszukiwania zaginionej matki – uznawany za sedno kobiecego gotyku. Poszukiwana jest utracona córka. To samo w sobie było niesamowicie inteligentnym i dobrze napisanym zagraniem. Spojrzenie na tak istotny schemat z drugiej strony było czymś świeżym i ciekawym. Teoretycznie wszystko się zgadza, poszukiwana tajemnica jest sekretem kobiecej więzi i solidarności międzypokoleniowej, dziedzictwem i czymś, co legitymizuje główną bohaterkę – właściwie bohaterki, bo tutaj są dwie – ale też w zupełnie inny sposób niż zwykle to ma miejsce. Odkrycie sekretu swojego pochodzenia wywraca świat Rosamond do góry nogami – emocjonalnie przynosi jej satysfakcję, ale też naraża ją na hańbę w oczach świata.
Tu dochodzimy do wytykania uprzedzeń klasowych. Collins udał, że pisze standardową powieść o damie z wyższych sfer, aby przedstawić tragiczne dzieje służącej. I zmusił snobizujące postaci do przyznania wprost, że jedyna różnica pomiędzy klasami to kwestia wychowania, że nie istnieją żadne wrodzone różnice i że nieślubne dziecko pokojówki może być wielką damą. Innymi słowy, jakiś snob musiał udławić się uprzedzeniami, bo sam nie zauważył, kiedy wpadł w ich pułapkę. Oczywiście ten motyw też wykwita z „Jane Eyre”, chociaż tutaj jest wyraźniej wyartykułowany, stając się jednym z głównych motywów powieści.
Nie mogę doczekać się kolejnej powieści Collinsa, żeby zobaczyć, jak trzyma poziom. Na razie „Tajemnica Mirtowego Pokoju” wypada równie świetnie co „Kobieta w bieli”.
Okej, recenzja została dwukrotnie skasowana, ale ja się nie poddaję.
Na początek warto zaznaczyć, że bez spoilerów się nie obędzie. Ale trzeba mieć też na uwadze, że konwencja jest już tak wyświechtana, że subtelne wskazówki zawarte w narracji wcale nie są tak subtelne w oczach współczesnych czytelniczek i Wielkiej Tajemnicy można się spokojnie domyślić nawet od początku...
2018-08-19
Południowy gotyk, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Pomijając to, że TW: samookaleczenia, przemoc seksualna.
Myślę, że największym atutem twórczości Gillian Flynn jest zdolność autorki do wyrażenia wielu niuansów i odcieni kobiecego gniewu. Od agresywnego wkurwu do chłodnej furii, od gniewu autodestrukcyjnego do gniewu motywującego. "Ostre przedmioty" to powieść przepełniona wkurwem i bardzo mi się podobało, bo przecież kobiecy gniew to takie kulturowe tabu.
Przede wszystkim to sprawnie napisana książka, która wciąga jak bagno. Flynn wykreowała niesamowity (uncanny, he he) nastrój, oddała klaustrofobiczną atmosferę małych miasteczek, brak prywatności, presję społeczną, mroczne sekrety chronione za wszelką cenę. Naprawdę poczułam się, jak w rodzinnym mieście. Wszechobecny w powieści seks nieco zbił mnie z tropu, przez chwilę czytałam z takim pełnym niedowierzania "naprawdę ludzie nie mają większych problemów?", ale potem przypomniałam sobie, że u mnie na wiosce też jedyne, co ma znaczenie to kto, kogo i jak przeleciał.
Jako kryminał powieść jest taka sobie <spoiler>morderca zasadniczo czyni wyznanie w okolicach 200 strony, a współpracy przynajmniej można się domyślić i pewnym zaskoczeniem było jednak to, że to nie współpraca a samodzielne morderstwo</spoiler>. Największą zaletą jest to, że próba rozwiązania aktualnych zbrodni prowadzi do odkrycia zbrodni sprzed lat, historia miasteczka ciekawie się zapętla. Dla mnie to bardziej powieść neogotycka, gdzie zbrodnia to pretekst do opowiedzenia o potwornościach popełnianych przez ludzi. A to mój ulubiony gatunek, więc nie będę narzekać.
Nie mogę doczekać się oglądania serialu *.*
Polskie tłumaczenie ma ciekawe błędy. Podmioty nie zgadzają się w ciągu zdań w paru miejscach i nie wiem, czy tłumacz nie był w stanie zorientować się, do której części zdania poprzedniego odnosi się zaimek w zdaniu aktualnym, czy korekta była nieogarnięta i nadpobudliwa jednocześnie, ale wyszły z tego kwiatki w rodzaju: "Przypuszczalnie z tego powodu jestem drugorzędną dziennikarką. A przynajmniej jedną z nich". Trochę tego było rozsiane po książce, ale nie dość, żeby odrywać od lektury.
Południowy gotyk, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Pomijając to, że TW: samookaleczenia, przemoc seksualna.
Myślę, że największym atutem twórczości Gillian Flynn jest zdolność autorki do wyrażenia wielu niuansów i odcieni kobiecego gniewu. Od agresywnego wkurwu do chłodnej furii, od gniewu autodestrukcyjnego do gniewu motywującego. "Ostre przedmioty" to powieść...
2018-08-17
Sześć opowiadań, które określić można jako thrillery psychologiczne. Każde z nich jest ciekawe na swój sposób, nie ma tu słabych pozycji. Wystarczy wspomnieć, że zbiór otwierają "Ptaki", na podstawie których powstał jeden z najsłynniejszych filmów Hitchcocka, a potem jest tylko lepiej.
"Ptaki" czyta się ciekawie w zestawieniu z filmem właśnie, bo Hitchcock nie miał zwyczaju wiernie adaptować twórczości du Maurier. Pod wieloma względami wolę opowiadanie, chociaż czemu właściwie tak jest to już temat na esej. "Ptaki" du Maurier to taka kameralna apokalipsa - rodzina mieszkająca w domu na uboczu nadmorskiej niewielkiej miejscowości. Pewnego dnia, wraz z nadejście zimy, ptaki zaczynają zachowywać się dziwnie, gromadząc się tysiącami i setkami tysięcy na linii brzegowej, na skałach, czujne i gotowe do ataku. Być może tylko rodzina głównego bohatera przeżyła pierwsze uderzenie i teraz muszą sobie radzić, zamknięci i odizolowani. To jest przejmująca wizja tych kilku godzin przed końcem świata i kolejnych dni po jego nadejściu, kiedy rozpaczliwie chwytamy się resztek cywilizacji ze wszystkich sił, wciąż czekając na komunikat radiowy chociażby. Ale cywilizacja nie wraca.
"Nie oglądaj się teraz" - małżeństwo po przejściach wybrało się w podróż po Włoszech, aby otrząsnąć się po stracie pięcioletniej córeczki. Przypadkiem (ale czy na pewno?) trafiają w jednej z restauracji na dwie stare Szkotki, rzekomo obdarzone zdolnością do widzenia zmarłych. Laura szuka u nich pocieszenia, John wietrzy podstęp. Przezabawnie jest widzieć, jak sam podejrzliwy mąż pada ofiarą manipulacji, przed którymi przestrzegał żonę. Opowiadanie jest ironiczne i niemal złośliwe w tym, jak sprytnie wytyka Johnowi wszystkie te słabości, które projektował na swoją żonę.
"Niebieskie soczewki" - to było wstrząsające. Marda przechodzi poważaną operację wzroku, dzięki której może odzyskać zdolność widzenia. Po zdjęciu bandaży musi jeszcze przez kilka dni nosić specjalne kolorowe soczewki filtrujące światło. Okazuje się, że operacja się udała i widzi aż za dobrze. Nie chcę zdradzać, o co chodzi, bo to warto przeczytać. Zasadniczo po operacji Marda widzi rzeczy takimi, jakimi są i jest to zdecydowanie zbyt przytłaczające. Zakończenie jest może nie zaskakujące, bo spodziewałam się czegoś w tym stylu, ale wciąż podane jest z taką precyzją, jak dobrze odmierzone gorzkie lekarstwo. Świetne napisane opowiadanie, chyba najbardziej zbliżone do fantastyki w tym tomie.
"Jabłoń" - impreza w stylu Edgara Allana Poe. Typowe polskie małżeństwo: samolubny dupek i cierpiąca w ostentacyjnym milczeniu żona, Midge. Midge umiera i jej małżonek wreszcie czuje się wolny, aby żyć bez niemych wyrzutów każdego dnia. Przynajmniej do czasu, gdy orientuje się, że stojąca na skraju sadu skarlała jabłonka zadziwiająco przypomina sylwetkę jego żony. Projektuje na nią całą swoją niechęć uzbieraną przez lata. W końcu postanawia ściąć drzewo w środku śnieżycy. To nie może się dobrze skończyć. Świetny portret psychologiczny człowieka popadającego w obłęd. Takie "Jabłonka oskarżycielem" :D Główny bohater cierpi na masę psychosomatycznych objawów, które powoli odbierają mu zdolność do racjonalnego zachowania.
"Alibi" - bohater opowiadania ma dość swojego życia, rutyny, obowiązków, pracy, życia towarzyskiego, całego tego miałkiego habitusu mieszczaństwa. Postanawia więc przypadkowo kogoś zabić, wejść do pierwszego lepszego domu i dokonać tam rzezi. To się nazywa kryzys wieku średniego. Kiedy już dobrał sobie ofiarę nie wszystko poszło zgodnie z planem. Warto przeczytać. Kolejny świetny portret psychologiczny. Podoba mi się to, że Maurier nie zostawia suchej nitki na mężczyznach z klasy średniej, opisując pełnię ich uprzedzeń i bigoterii. Obserwowanie, jak psychika głównego bohatera rozpada się z każdym dniem podwójnego życia, które zaczyna wieść to sporo frajdy.
"Nie po północy" - kolejne opowiadanie bliskie fantastyki, queercodowane, ale TW: pedofilia. Nauczyciel ze szkoły dla chłopców, malarz amator, wyjeżdża na Kretę na wakacje, głównie po to, aby malować. Wynajmuje domek, w którym wcześniej doszło do tragicznego wypadku i jego lokator utonął. Podejrzewa, że jest w to zamieszany lokator z domku obok, ekscentryczny i satyryczny bogacz, który całe dnie pije przyrządzony przez siebie samogon, zgodnie z recepturą sięgającą czasów Minotaura. Porozmawiajmy o demoralizującym wpływie greckiej kultury :D Po części to thriller, po części fantastyka, ponieważ można się kłócić, czy zakończenie ma coś wspólnego z magicznym napojem czy to efekt moralnej degrengolady głównego bohatera. Tak czy inaczej, sporo rozrywki.
Sześć opowiadań, które określić można jako thrillery psychologiczne. Każde z nich jest ciekawe na swój sposób, nie ma tu słabych pozycji. Wystarczy wspomnieć, że zbiór otwierają "Ptaki", na podstawie których powstał jeden z najsłynniejszych filmów Hitchcocka, a potem jest tylko lepiej.
"Ptaki" czyta się ciekawie w zestawieniu z filmem właśnie, bo Hitchcock nie miał...
2018-07-31
Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco mitologię Spider-Mana i robi to nawet lepiej niż "Powrót do domu", gdzie wyłuszcza się całą teorię Spider-Mana jako totemu. Ale "Powrót do domu" opowiada o tym, jak działa totemiczna siła, podczas gdy "Ostatnie łowy Kravena" pokazują jak ona działa i na tym polega siła tego tomu. Chociaż mało mu Spider-Mana w Spider-Manie (jest Pająk, Kraven i Vermin), to wciąż mój ulubiony tom. Do tego związek Petera i MJ nabiera tutaj głębi - troski MJ, to, że wprost mówi, że bycie w związku z Peterem bywa traumatyczne, jest świetnie, realistycznie przedstawione. MJ błąkająca się po mieście, bo Peter nie wrócił do domu i ona nie wie, co się z nim dzieje, wiele wnosi do ujęcia tej postaci.
Bardzo lubię też wizualną stronę tego tomu. Te kadry kopania grobu w deszczu, te pająki gromadzące się na nagrobku Petera, to praktycznie gotycka konwencja, oddana z intensywnością, jaką dotąd widziałam tylko w Gotham. To byłaby świetna ekranizacja, coś w stylu "Kruka" z 1994 roku, coś, co chciałabym zobaczyć. No i Spider-Man w jednym z moich ulubionych kostiumów <3 I parafraza wiersza Blake'a (idzie do fika). Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco mitologię Spider-Mana i robi to nawet lepiej niż "Powrót do domu", gdzie wyłuszcza się całą teorię Spider-Mana jako totemu. Ale "Powrót do domu" opowiada o tym, jak działa totemiczna siła, podczas gdy "Ostatnie łowy Kravena" pokazują jak ona działa i na tym polega siła tego tomu. Chociaż mało mu Spider-Mana w Spider-Manie (jest Pająk, Kraven i Vermin), to wciąż mój ulubiony tom. Do tego związek Petera i MJ nabiera tutaj głębi - troski MJ, to, że wprost mówi, że bycie w związku z Peterem bywa traumatyczne, jest świetnie, realistycznie przedstawione. MJ błąkająca się po mieście, bo Peter nie wrócił do domu i ona nie wie, co się z nim dzieje, wiele wnosi do ujęcia tej postaci.
Bardzo lubię też wizualną stronę tego tomu. Te kadry kopania grobu w deszczu, te pająki gromadzące się na nagrobku Petera, to praktycznie gotycka konwencja, oddana z intensywnością, jaką dotąd widziałam tylko w Gotham. To byłaby świetna ekranizacja, coś w stylu "Kruka" z 1994 roku, coś, co chciałabym zobaczyć. No i Spider-Man w jednym z moich ulubionych kostiumów <3 I parafraza wiersza Blake'a (idzie do fika).
Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco...
2018-05-24
Napięcie narasta stopniowo. Nienawiść mieszkańców miasteczka wydaje się destrukcyjną siłą, fizycznym wpływem, który oddziałuje na życie dziewcząt, przyczynia się do zniszczenia ich małego świata. Pomimo opisów wielkich pokoi przestronnego domu i otwartych przestrzeni otaczającego go parku, powieść wypełniona jest duszną, klaustrofobiczną atmosferą. Przestrzeń życia bohaterek jest ograniczona – zasadami, rutyną i tym, że nie mają one dokąd pójść. Mamy także poczucie kończącego się czasu, jakbyśmy zbliżali się nieuchronnie do punktu, w którym wszystko się zmieni. Mary Katherine próbuje zaklinać rzeczywistość właśnie dlatego, że zdaje sobie sprawę, iż nie ma na nią wpływu. Gromadząca się przez lata nienawiść ludzi musi w końcu znaleźć ujście. Świat sióstr – ich zamek – musi ulec zagładzie, zburzony przez wściekłych wieśniaków z pochodniami i widłami. Nienawiść ta ma także mocny element klasowego resentymentu. Zemsta na trucicielce stanowi tylko pretekst do przytarcia nosa snobkom, które żyją ze spadku i nigdy nie musiały pracować. Poza tym ich park odcina drogę do autostrady, przez co całe miasteczko traci potencjalne ogromne zyski. Okazuje się więc, że moralne oburzenie ma swoje źródło bardziej w straconych zarobkach niż w ohydzie zbrodni.
Recenzja: http://szuflada.net/kazda-rodzina-ma-swoje-tajemnice-czyli-zawsze-mieszkalysmy-w-zamku-shirley-jackson/
Napięcie narasta stopniowo. Nienawiść mieszkańców miasteczka wydaje się destrukcyjną siłą, fizycznym wpływem, który oddziałuje na życie dziewcząt, przyczynia się do zniszczenia ich małego świata. Pomimo opisów wielkich pokoi przestronnego domu i otwartych przestrzeni otaczającego go parku, powieść wypełniona jest duszną, klaustrofobiczną atmosferą. Przestrzeń życia...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-11
Recenzja: http://szuflada.net/kiedy-prawda-jest-straszniejsza-od-fikcji-czyli-the-world-of-lore-potworne-istoty-aarona-mahnke/
Tym, co jest naprawdę straszne w przytaczanych przez Mahnkego opowieściach, jest ich nie do końca fikcyjny charakter. The World of Lore. Potworne istoty opowiada o prawdziwych ludziach, którzy stanęli twarzą w twarz z nieznanym, i o miejscach, w których wydarzyło się coś niezrozumiałego. Po części to urok urban legends, szeptanej mitologii współczesności, jaka na chwilę pozwala zawiesić nam tryb racjonalnego myślenia i przeżyć moment wiary w to, co niewytłumaczalne. Oczywiście wszystko można wyjaśnić oszustwem na wielką skalę, jak w przypadku sióstr Fox, które zapoczątkowały ruch spirytualistyczny. Ale czasami warto się zastanowić, czy opowieści o Diable z Jersey czy wilkołakach na skraju drogi służą czemukolwiek poza wzbudzeniem dreszczyku emocji w słuchaczach. A stąd już tylko krok do rozważań, ile prawdy kryje się w tego typu podaniach.
Recenzja: http://szuflada.net/kiedy-prawda-jest-straszniejsza-od-fikcji-czyli-the-world-of-lore-potworne-istoty-aarona-mahnke/
Tym, co jest naprawdę straszne w przytaczanych przez Mahnkego opowieściach, jest ich nie do końca fikcyjny charakter. The World of Lore. Potworne istoty opowiada o prawdziwych ludziach, którzy stanęli twarzą w twarz z nieznanym, i o miejscach, w...
2018-05-11
Stwierdzając, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, Heraklit dał początek metaforze strumienia czasu. Marta Kisiel stworzyła powieść opartą na dosłownym potraktowaniu tej metafory. Co, jeśli czas jest rzeką, w której można się zanurzyć? Co osadza się na jego dnie wraz z upływem lat? Jakie potwory skrywają się w głębinach, co znajduje się na mieliźnie? O tym właśnie opowiada Toń.
Recenzja:http://szuflada.net/przedpremierowo-rzeka-czasu-czyli-ton-marty-kisiel/
Stwierdzając, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, Heraklit dał początek metaforze strumienia czasu. Marta Kisiel stworzyła powieść opartą na dosłownym potraktowaniu tej metafory. Co, jeśli czas jest rzeką, w której można się zanurzyć? Co osadza się na jego dnie wraz z upływem lat? Jakie potwory skrywają się w głębinach, co znajduje się na mieliźnie? O tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-15
Wielki głód w Irlandii (1845-1849), który zdziesiątkował kraj, wybijając dwadzieścia procent jego populacji, to efekt polityki Anglii, całkowitego braku pomocy wobec skolonizowanej Irlandii i celowej eskalacji skutków głodu na podbitej wyspie. Już Jean-Louis Vullierme zauważył w Lustrze Zachodu, że strategia Anglii wobec plagi ziemniaczanej w Irlandii stanowiła inspirację dla nazistowskich praktyk racjonowania żywności na poziomie minimum niezbędnego do przeżycia. Czy to w obozie koncentracyjnym, czy na zagarniętych ziemiach głodzenie służyło upewnieniu się, że ludność będzie zbyt osłabiona i otępiała, aby myśleć o czymkolwiek poza jedzeniem. Z kolei Naomi Woolf w Micie urody zauważa, że jest to sedno diety jako rygoru, któremu poddane zostaje kobiece ciało w zachodniej kulturze: potencjał do samorozwoju, jaki zapewniły kobietom sukcesy ruchu feministycznego, zostaje skutecznie osłabiony przez narzucane sobie głodówki, przez internalizację nierealnych oczekiwań wobec kobiecego ciała. Samoumęczenie, dobrowolne podejmowanie tortury, osłabienie organizmu i otumanienie – tym jest rygorystyczna dieta. Nazizm i anoreksja to produkty zachodniej kultury, których korzenie sięgają do samego rdzenia patriarchatu, dominacji rasowej i płciowej.
Recenzja: http://szuflada.net/glodowka-duchowa-czyli-cud-domniemany-emmy-donoghue/
Wielki głód w Irlandii (1845-1849), który zdziesiątkował kraj, wybijając dwadzieścia procent jego populacji, to efekt polityki Anglii, całkowitego braku pomocy wobec skolonizowanej Irlandii i celowej eskalacji skutków głodu na podbitej wyspie. Już Jean-Louis Vullierme zauważył w Lustrze Zachodu, że strategia Anglii wobec plagi ziemniaczanej w Irlandii stanowiła inspirację...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-21
Wiem, że na Facebooku czyniłam nieustanną listę skarg i zażaleń na wszystkie głupie motywy, na jakie się natknęłam w procesie lektury. Ale to nie jest aż tak zła książka.
Ok, pod względem literackim jest okropna. Pisarstwo jest z tomu na tom coraz bardziej zmienia się w kiepskie fanfiction: uwidacznia się brak poczucia dystansu autorki względem jej pracy, fabuła nabiera pretekstowego charakteru, całość staje się niekonkluzywna. Postaci mnożą się ponad potrzebę tylko po to, aby szpanować swoimi mocami. Każdy jeden wampir jest Mary Sue i jest z tego dumny. A potem MS staje się każda postać. Każda. To nie literatura, to pobłażanie sobie.
Co więcej, to nie jest tak, że powieści Rice nagle stały się kiepskie. One zawsze były grafomańskie i piszę to z całą miłością do nich. Problemem jest to, że powieści Rice straciły większość swojej wartości rozrywkowej dla każdego poza autorką. Bo nie wątpię, że ona ma frajdę z pisania tego.
"Prince Lestat and the Realm of Atlantis" jest logiczną konsekwencją "Księcia Lestata" i posiada te same problemy, głównie to, że jest o niczym i nic się w niej nie dzieje. Jeden z namnożonych ponad miarę OCkowych wampirów więzi istotę, która nie jest człowiekiem. Nic z tego nie wynika. OCkowy naukowiec-wampir wpada na ślad nieludzkiej rasy. I nic z tego nie wynika. Pojawia się grupa sztucznie stworzonych istot, które mają jakieś powiązania z Amalem, duchem, który ożywia i zespala wszystkie wampiry. I nic z tego nie... okej, bezpośrednio pojawia się dążenie do odseparowania Amala od wampirów, ale potem też nic z tego nie wynika. I na koniec Lestat i Amal wyznają sobie miłość. A, gdzieś w tle pojawiają się kosmici.
Jeśli potraktować to jako próbę wejścia Rice w konwencję SF, to prawdziwa porażka. Próba zastąpienia bogatej i złożonej mitologii wampirów new age'owskimi bredniami i pseudonaukowym bełkotem, opartym na założeniu, że użycie wielosylabowego słowa sprawia, że czytelnik kupuje w ciemno to, co zostało napisane.
"Prince Lestat and the Realm of Atlantis" nie sprawdza się jako powieść, jako kontynuacja czy wręcz zwieńczenie sagi, ani jako eksperyment autorki z nową konwencją. Dlaczego więc nie jest to najgorsza powieść, jaką czytałam?
Powieści Rice to więcej niż książki. Zawierają w sobie syndrom kryzysu egzystencjalnego wynikającego z życia w zsekularyzowanym świecie, gdzie nie ma wyższej instancji gwarantującej klarowny podział na dobro i zło, nie ma zbawienia ani potępienia, nagrody i kary, metafizycznej sprawiedliwości. Każda z jej powieści z serii Kronik Wampirów to mniej lub bardziej wyraźny okrzyk rozpaczy. I pod kątem obserwowania procesu przebiegu tego kryzysu, "Prince Lestat..." to najbardziej dojrzała powieść Rice. To pierwsza, która godzi się z świeckością odczarowanego po weberowsku świata (i być może z tego wynika odejście od mitologii w stronę nauki i osadzenie życia w jego biologicznym, widzialnym wymiarze) i oferuje pozytywny program etyczny. To nie krzyk rozpaczy, ale nadziei. To znacznie więcej niż można by się spodziewać po twórczości Rice. I już choćby dlatego to nie jest okropna książka.
Plus, wszyscy bohaterowie powieści shippują Lestata i Louisa i skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie piszczałam jak napalona czternastolatka za każdym razem, gdy ta dwójka pojawiała się na jednej stronie.
Wiem, że na Facebooku czyniłam nieustanną listę skarg i zażaleń na wszystkie głupie motywy, na jakie się natknęłam w procesie lektury. Ale to nie jest aż tak zła książka.
Ok, pod względem literackim jest okropna. Pisarstwo jest z tomu na tom coraz bardziej zmienia się w kiepskie fanfiction: uwidacznia się brak poczucia dystansu autorki względem jej pracy, fabuła nabiera...
2017-08-12
Połknęłam "Drzewo kłamstw" w dwa dni. Po pierwsze dlatego, że to genialnie napisana powieść, która trzyma w napięciu i zmusza do nieustannego zastanawiania się, co dalej (nawet po poznaniu tożsamości złoczyńców czytelnika zastanawia się, jak to zostanie rozwiązane). Po drugie, książkę niezwykle szybko się czyta, ponieważ jej struktura - krótkie rozdziały - przypomina nieco powieści sensacyjne. Bardzo dobrze podtrzymuje suspens - czy to odnośnie fabuły, zagadki kryminalnej czy emocjonalnego życia bohaterów. Bo w tej powieści wewnętrzne życie głównej bohaterki, jej marzenia, kompleksy, nadzieje, lęki, stanowią motor dla kryminalnej fabuły z pogranicza nadnaturalnego horroru i jak wspaniałe to jest?
Jest tu dużo z Christie, ta atmosfera paranoi w małym brytyjskim miasteczku i typowa dla niej sytuacja, że ktoś ze zgromadzonych w tym pokoju musi być mordercą. Jest tu dużo z powieści o dorastaniu i dojrzewającej kobiecości, ale niemal w krzywym zwierciadle, żadnego romantyzowania i upiększeń tylko brutalna prawda o wykluwającej się, tłamszonej i narażonej na nieustanne ataki kobiecości. Jest tu nawet coś z Lovecrafta, taki typ kosmicznej grozy, echo weird tales, gdzie nadnaturalne stanowi źródło grozy i nie zostaje do końca wyjaśnione. Pod wieloma względami to opowieść o demoralizującej sile tajemnicy i kłamstwa, o korupcji głównej bohaterki i jej walce z samą sobą.
Powieść niezwykle atmosferyczna i trzymająca w napięciu. Gra na oczekiwaniach i założeniach czytelnika, ale tutaj nie mogę zbyt wiele zdradzić, bo to już paskudny spoiler. Ale jeśli czytało się wiele powieści o dorastaniu panienek , "Drzewo kłamstw" zaskoczy tym, jak bardzo używa schematu i odbiega od niego. Sprawdza się jako kryminał i jako powieść o wkraczaniu w dorosłość i jako powieść fantastyczna z nutą grozy. Dawno nie czytałam aż tak dobrej książki i nie mogę doczekać się sięgnięcia po pozostałe powieści autorki.
I dodatkowe punkty za queerową reprezentację, tak bardzo przypadkową i swobodną, że aż się nią zachłysnęłam, tak genialny to był zabieg. Kocham "Drzewo kłamstw". Czytajcie wszyscy.
Połknęłam "Drzewo kłamstw" w dwa dni. Po pierwsze dlatego, że to genialnie napisana powieść, która trzyma w napięciu i zmusza do nieustannego zastanawiania się, co dalej (nawet po poznaniu tożsamości złoczyńców czytelnika zastanawia się, jak to zostanie rozwiązane). Po drugie, książkę niezwykle szybko się czyta, ponieważ jej struktura - krótkie rozdziały - przypomina nieco...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-16
Bądźmy poważni, nie będę recenzowała "Frankensteina". To nie jest książka, którą się recenzuje, tylko o której się pisze analizy i rozprawy. Więc zrecenzuję wydanie. Bo jest przepiękne. Nie będę kłamać, miałam już "Frankensteina" i to w dwóch wersjach językowych, ale to wydanie *.* Na szczęście dostałam w prezencie, nie musiałam kupować, nie wyszłam na kompulsywnego neurotyka :)
Chociaż najbardziej rzucają się w oczy ilustracje Warda - piękne, niepokojące, utrzymane w stylistyce niemieckiego ekspresjonizmu, z tą obsesją wykrzywionej geometrii - największą zaletą wydania jest wstęp Mary Shelley do wydania trzeciego, chyba pierwszy raz przetłumaczony na polski. Jaram się nim głównie z przyczyn zawodowych, bo jest mi niezbędny do pracy i niezwykle trudno było go gdzieś znaleźć w całości, o tłumaczeniu nawet nie wspominając.
Poza tym wydanie to niemal kompendium tego, co stanowi owoc pamiętnych wakacji w Villi Diodati, mamy bowiem dzieła całej czwórki pisarzy, plus dziennik genewski Shelleya. Do tego posłowie Płazy, który wyjaśnia okoliczności powstania tych dzieł, samego pobytu całej piątki nad Jeziorem Genewskim, dalsze losy powieści. Nie jest to w pełni wyczerpujące opracowanie twórczości Mary Shelley - przykładowo, nie wspomina się o tym, że teść Mary po śmierci Shelleya przydzielił jej rentę, z której utrzymywała dzieci, ale dostawała ją jedynie pod tym warunkiem, że sama nie będzie więcej pisać, bo "Frankenstein" był takim skandalem, stąd tak niewiele udało jej się wydać. Więc, doceniam dobór tekstów, posłowie jest spoko, ale szału nie robi.
Wiem, że to pewnie niemożliwe, ale wciąż mam nadzieję, że Vesper wyda kolejne powieści Mary Shelley. Wydali "Mnicha" więc chyba ciężkiego materiału się nie boją.
Also, Robert Walton is so gay for Frankenstein.
Bądźmy poważni, nie będę recenzowała "Frankensteina". To nie jest książka, którą się recenzuje, tylko o której się pisze analizy i rozprawy. Więc zrecenzuję wydanie. Bo jest przepiękne. Nie będę kłamać, miałam już "Frankensteina" i to w dwóch wersjach językowych, ale to wydanie *.* Na szczęście dostałam w prezencie, nie musiałam kupować, nie wyszłam na kompulsywnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-23
Wzięcie Mostowskiej na warsztat nie było moją intencją. Ale mój promotor tak rzadko mi coś narzuca, że nie wypada mi mówić nie. Poza tym to inteligentny człowiek i wie, co mówi, kiedy stwierdza, że powinnam coś uwzględnić w pracy. Więc. Mostowska była świetna. Więcej materiałów mam z jej listów niż prac, ale jej opowiadania są świetne. Oczywiście proza z pierwszych dekad XIX wieku to lektura dla upartych i w tym przypadku można powiedzieć "lepsze niż Radcliffe i Lewis, bo krótsze". A efekty podobne. Początkowo bałam się, że polski gotyk mnie rozczaruje, bo nie będzie miał tego samego wywrotowego potencjału, co zachodnie odpowiedniki, ale jakże się myliłam. Szczególnie jeśli chodzi właśnie o "Strach w zameczku" i "Posąg i Salamandrę".
"Strach w zameczku" jest cudownie feministyczny. To jedno wielkie IN YOUR FACE w stronę oświeceniowej mizoginistycznej retoryki, która musiała Mostowskiej bokiem wychodzić. I biorąc pod uwagę historię samej Mostowskiej - rozwódki, poślubiającej potem żigolaka, bo miał ładny tyłek, walczącej o swoje pieniądze i dbającej o własne interesy, utrzymującej się z pracy zarobkowej (pisania, bo jakie inne wyjście miała kobieta w tym okresie) - nie zawahałam się otagować "Strachu w zameczku" jako tekstu feministycznego. Jestem dziwnie pewna, że gdyby Mostowska znała "Wołanie o prawa kobiet", podpisałaby się pod nim.
Korci mnie, żeby "Posąg i Salamandrę" otagować jako opowiadanie queerowe. Jest tak podstępne i inteligentne, uwielbiam je. Można je używać jako ilustrację dla tez Żiżka, że mężczyzna nigdy nie wchodzi w relację z kobietą, a jedynie z wyobrażeniem na jej temat, dlatego dla niego każdy akt seksualny jest masturbacją, bo nie wychodzi poza fantazję. Generalnie kobiety w opowiadaniu Mostowskiej muszą udowodnić, że są w stanie sprostać narzucanym im wyobrażeniom, tj. wcielić je tak kompletnie, że znikną za nimi jako osoby. A to tylko jedna płaszczyzna opowiadania, bo całkiem inny poziomem jest jego homoseksualny podtekst. I nie mówię o tym, że jeden przystojny młodzian "zlizuje łzy z lica" drugiego przystojnego młodziana, chociaż to hella gej, ale wiem, że konstrukcja męskości na przełomie XVIII i XIX wieku nie była tak krucha jak obecnie, więc gesty czułości między mężczyznami nie były jednoznacznie seksualne, oprócz tych momentów, kiedy były, i termin "homoseksualność" nawet nie istniał, kiedy Mostowska to pisała, istniały za to osoby queerowe i słodki Jezu, musiała kilka z nich znać. Generalnie nie wiem, czy przepisała to z Lewisa, ale sam fakt, że młodzieńcy "pałają do siebie afektem od pierwszego zerknięcia", ponieważ przypominają sobie nawzajem (fizyczne) swoje ukochane wizerunki dam serca, jest mocno queerowy. I uwielbiam to. Ten motyw nigdy mi się nie znudzi w powieściach gotyckich. Czytajcie Mostowską. Jest jak Ann Radcliffe, tylko krótsza.
Wzięcie Mostowskiej na warsztat nie było moją intencją. Ale mój promotor tak rzadko mi coś narzuca, że nie wypada mi mówić nie. Poza tym to inteligentny człowiek i wie, co mówi, kiedy stwierdza, że powinnam coś uwzględnić w pracy. Więc. Mostowska była świetna. Więcej materiałów mam z jej listów niż prac, ale jej opowiadania są świetne. Oczywiście proza z pierwszych dekad...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jej ciało i inne strony to debiutancki zbiór ośmiu opowiadań grozy Carmen Marii Machado. Zawarto w nim teksty z elementami urban legends, science fiction, realizmu magicznego i fantasy. Wszystkie opowiadania skupiają się na cielesnym wymiarze kobiecości, relacji kobiety z ciałem, od przyjemności seksu do bólu, choroby, doświadczenia głodu, śmierci i rozkoszy. Proza Machado przekracza granice gatunków, a jej bohaterki doświadczają zanikania granic pomiędzy ciałem a umysłem, tym, co realne, i tym, co wymyślone– przez nie lub dla nich. To zdecydowana, drapieżna i niemal okrutna lesbijska proza, która pięknie opisuje to, co brzydkie i odrażające, oraz pokazuje drugie, niezbyt przyjemne, dno tego, co nauczyłyśmy się uważać za urodę: głód, który stoi za chudością, zanikanie kobiet w przestrzeni publicznej, nieodparcie związane z socjalizacją w kobiecość, zaborczość, jaka kryje się za intymnością.
http://szuflada.net/groza-bycia-kobieta-czyli-jej-cialo-i-inne-strony-carmen-maria-machado/
Jej ciało i inne strony to debiutancki zbiór ośmiu opowiadań grozy Carmen Marii Machado. Zawarto w nim teksty z elementami urban legends, science fiction, realizmu magicznego i fantasy. Wszystkie opowiadania skupiają się na cielesnym wymiarze kobiecości, relacji kobiety z ciałem, od przyjemności seksu do bólu, choroby, doświadczenia głodu, śmierci i rozkoszy. Proza Machado...
więcej Pokaż mimo to