-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2019-11-09
2019-09-17
Przede wszystkim, gratsy dla polskiego wydania za okładkę. Podchodzi mi dużo bardziej niż anglojęzyczna, co się rzadko zdarza. Po drugie, baty dla wydawnictwa za błędy - powtórzenia, zła interpunkcja, zła składnia, ślady po korekcie, zjedzone słówka. Początek najeżony jest błędami i są tak rzucające się w oczy, że nie można tego przemilczeć. Potem znikają, przynajmniej częściowo, ale niechlujstwo na pierwszych 50 stronach sprawia, że można zastanawiać się, czy warto czytać, skoro nie warto było robić porządnej korekty.
Co do samej książki, to doświadczenie estetyczne porównywalne z anime. Autentycznie czytając to, czułam się jakbym oglądała dobrą serię anime, coś jak skrzyżowanie "Death Note" z ".hack//Sign". Co znaczy, że świetnie się bawiłam i że nie traktowałam powieści poważnie. Estetycznie czuję się zaspokojona, fabularnie się nie nudziłam. Widziałam wiele recenzji porównujących "Warcross" do "Ready Player One" i pierwszy raz poczułam się zachęcona do przeczytania "Player One", chociaż nie spodziewałam się, że dostanę aż taką dawkę fanservisu robionego pode mnie. Porównanie do anime wydaje mi się trafniejsze. Jest Tokio, sporo kawaii cyberpunkowych elementów, LOL w wersji VR, bohaterowie to kozaccy Azjaci, czego chcieć więcej?
Okej, sens by się przydał, ale to już czepialstwo.
Z góry ostrzegam, że to nie jest dobra powieść, ale naprawdę dobrze się bawiłam w trakcie lektury.
Główna bohaterka, Emika, to żywe zobrazowanie frazy "starać się za bardzo". Nie tylko jest sierotą, nie tylko ma za sobą kryminalną przeszłość z powodu hakerstwa (also, "Hakerzy" z Jolie też mocno pobrzmiewali w tle, dużo zabawy z tym miałam, kocham ten kiepski film całym swoim serduszkiem osoby dorastającej w latach 90.), nie tylko farbuje włosy na tęczowo, nie tylko pracuje jako łowca nagród w Nowym Jorku, nie tylko świetnie gra w tytułowego Warcrossa, nie tylko... Czaicie? Nastoletnia sierota polująca na hakerów i drobnych przestępców, której nie stać na czynsz i grozi jej bezdomność, ale ma piękne włosy i tatuaże. Cud, że włosy jej nie wypadły, skoro stać ją jedynie na zupki chińskie. Już opis Emiki jest tak over the top, że niczego sensownego po powieści nie można się spodziewać. Ale jakimś cudem - wciągnęło mnie.
Więc w świecie nieodległej przyszłości pojawiła się nowa technologia, Neurołącze, które wykorzystuje ludzki mózg jako program do tworzenia VR w czasie rzeczywistym. Oczywiście z miejsca technologia ta została pokochana, zaadaptowana i wykorzystana przez miliony ludzi. Internet w twojej własnej głowie! Też bym się zapisała. A jedną z najpopularniejszych rozrywek w tym świecie wirtualnym jest właśnie Warcross, czyli LOL na sterydach. Głęboko popieram. Poza tym zaistniało coś takiego, jak "rzeczywistość rozszerzona", czyli zaadaptowanie Neurołącza do innego oglądu fizycznej rzeczywistości. Reklamy, zakupy, moda - wszystko, co wizualne w swojej istocie, ma związek z Neurołączem. Ma sens.
Twórcą tej technologii jest Hideo Tanaka, nastoletni geniusz i idol naszej bohaterki. Jest czarującym milionerem, który nagle znalazł się w potrzebie zatrudnienia hakera-łowcy do wzięcia udziału w mistrzostwach Warcrossa. Fabuła dalej pisze się sama. Emika musi wyśledzić tajemniczego hakera o pseudonimie Zero, który zagraża uczestnikom i kibicom mistrzostw, a także samemu Tanace. Przy okazji chce doprowadzić swoją drużynę do zwycięstwa i nawiązuje romans z czarującym milionerem, o co nikt nie może mieć pretensji.
Zdecydowanie podobał mi się wątek romansowy w powieści, a biorąc pod uwagę jego heteroseksualną naturę, spodziewałam się, że będę ziewać. Ale zamiast tego mamy naprawdę wielkie romantyczne gesty, budowane powoli zaufanie i wzajemną fascynację przetykaną pożądaniem. Związek rodzi się powoli i jest przekonujący. Duży plus.
Poza tym pierwszy raz zainteresował mnie sport w książce. Kontrowersyjne wyznanie - mam jedno wielkie "MEH" na quidditcha. Ledwo zależy mi na tyle, żeby poprawnie pisać jego nazwę. Rugby na magicznych konikach z "Kolegium" Lackey tylko mnie wkurzało. Nie mam cierpliwości do opisów sportu w książkach. A tutaj każda rozgrywka Warcrossa była jak walka w innym świecie: fantasy, pirackim, mecha... Palce lizać. Czytałam z zapartym tchem. Jak dla mnie w powieści nie było dość Warcrossa, chociaż mieliśmy w sumie 3 rozgrywki, z czego 2 przerwały ataki hakerskie. Buuuuu.I co z tego, że to po prostu LOL 3D? Czytałabym więcej.
Samo hakowanie jest traktowane po macoszemu, sprowadza się do enigmatycznych fraz o "wpisaniu kodu" i "zapuszczeniu programu", ale może to lepiej dla powieści, bo gdyby potraktować hakowanie poważnie, wyszedłby z tego Gibson w wersji young adult... Ej, zaraz, to jest coś, co bym nawet chciała przeczytać. A nie, przepraszam, Gibson też ograniczał się do enigmatycznych zwrotów. Albo Łukjanienko w "Labiryncie odbić", równie wciągającej powieści o wirtualnej rzeczywistości. Więc nie mam pretensji do Marie Lu o to, jak opisała sam proces hakowania. Ba, mam wrażenie, że inaczej się nie da, żeby powieść nie stała się ciężka od nieciekawego języka i trudna do czytania.
Podoba mi się też przenikanie VR, rzeczywistości rozszerzonej i tej pozasieciowej - ich relacja jest symbiotyczna i pokazuje, jak wynalazek Neurołącza wpłynął na świat. Bohaterowie "poruszają się" w tych trzech przestrzeniach, nawet jeśli fizycznie nie wykonują żadnego ruchu.
Postaci drugoplanowe są ciekawe i barwne, nawet bardziej niż włosy głównej bohaterki, które razem z trudną przeszłością zastępują jej osobowość. Gejowski związek na drugim planie.
Intryga szpiegowska jest taka sa, chociaż sama sobie zaspoilerowałam coś kartkowaniem książki. Mam za swoje. Okej, można było przewidzieć, że Hideo coś knuje, ale podobnie jak w "Death Note" - tak jakby jestem po jego stronie? A przynajmniej nie zbywam jego planu frazesami, jak robi to Emika. I na końcu mamy niezły cliffhanger, chwytam więc za kolejny tom w nadziei, że przeszłość rodziny Tanaki zostanie wyjaśniona. Generalnie polecam książkę, myślę, że przypadnie do gustu fanom anime.
Przede wszystkim, gratsy dla polskiego wydania za okładkę. Podchodzi mi dużo bardziej niż anglojęzyczna, co się rzadko zdarza. Po drugie, baty dla wydawnictwa za błędy - powtórzenia, zła interpunkcja, zła składnia, ślady po korekcie, zjedzone słówka. Początek najeżony jest błędami i są tak rzucające się w oczy, że nie można tego przemilczeć. Potem znikają, przynajmniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-16
Lepsze niż pierwsza część :D Bez szczegółów, ale to wzruszająca, emocjonalna historia i najbardziej wyczekiwany crossover w twórczości Kisiel :D
Lepsze niż pierwsza część :D Bez szczegółów, ale to wzruszająca, emocjonalna historia i najbardziej wyczekiwany crossover w twórczości Kisiel :D
Pokaż mimo to2019-08-12
Wiecie co, jestem po prostu za stara na te książki. Albo za dużo o nich czytałam i narosło we mnie za dużo oczekiwań.
Główny zarzut: za dużo ship wars.
Naczytałam się Dyskursu o tym, że wojny shippingowe narosłe wokół książki/filmu to w zasadzie dokładnie taka medialna propaganda, jaką Collins sportretowała w swojej trylogii i że powieści wcale nie są o tym, z kim Katniss powinna być tylko o tym, jak dziewczyna rzucona w środek rewolucji walczy o przetrwanie, chociaż wszyscy traktują ją jak pionka. I ta druga część to prawda, powieść skupia się na tym, że główna bohaterka utknęła w sytuacji bez wyjścia i czy tego chce czy nie, zostaje symbolem rewolucji, chociaż zależało jej tylko na przeżyciu.
I jest scena, gdzie Katniss tłumaczy, że nie ma czasu na myślenie o związkach, na bycie w związku, na romans, skoro może jedynie skupić się na przetrwaniu.
Ale 70% jej procesu myślowego to kombinowanie, co czuje do Peety, a co do Gale'a. I to było męczące jak jasna cholera.
Denerwował mnie ten brak konsekwencji, poza tym to dość bezproduktywna pisanina, która prowadziła donikąd i jeszcze odciągała uwagę od ciekawych rzeczy, które się działy w fabule.
Koncepcja Igrzysk, na które wracają poprzedni zwycięzcy jest bardzo ciekawa. To jak używają propagandy, która ich wykreowała dla własnych korzyści, jak przeciwstawiają się Kapitolowi, jak radzą sobie z traumą Igrzysk, które przetrwali. Ciekawie było czytać o rozprzestrzeniającym się powstaniu w sytuacji, gdy komunikacja pomiędzy Dystryktami jest odcięta. Nawet główni bohaterowie byli ciekawsi, Katniss dojrzała emocjonalnie i przetworzyła wielką traumę, Peeta przestał być creepem, przez którego miałam ciarki. Postaci drugoplanowe jak zwykle wymiatają - Cinna przede wszystkim. Scena, gdzie zostaje ukarany za swój bunt naprawdę miała swój emocjonalny impakt. Zdecydowanie czytało się lepiej niż poprzedni tom, wciągnęłam się od pierwszej strony. Podobała mi się też dbałość o szczegóły. Nawiązania do dekadencji Rzymskiego Cesarstwa, szok kulturowy, jakiego doświadczają Katniss i Peeta, kiedy dowiadują się, na czym polegają uczty w Kapitolu. Kiedy inni głodują, mieszkańcy stolicy wymiotują to, co zjedli, żeby zrobić miejsce na kolejne frykasy. I głód znów był wszechobecny w powieści, chociaż ani Katniss ani Peeta go nie doświadczali. Ale jedzenie wciąż było dla nich ważne i wszyscy wokół nich zmagali się z niedostatkiem żywności. Świadomość, że inni głodują właśnie po to, aby Kapitol mógł marnotrawić jedzenie to też piękna ilustracja kapitalizmu.
Na pewno sięgnę po trzeci tom, ale dopiero jak będę miała wolny dzień, bo pochłonę powieść ciągiem.
Wiecie co, jestem po prostu za stara na te książki. Albo za dużo o nich czytałam i narosło we mnie za dużo oczekiwań.
Główny zarzut: za dużo ship wars.
Naczytałam się Dyskursu o tym, że wojny shippingowe narosłe wokół książki/filmu to w zasadzie dokładnie taka medialna propaganda, jaką Collins sportretowała w swojej trylogii i że powieści wcale nie są o tym, z kim...
2019-08-12
Wzięłam się za nadrabianie zaległości popkulturowych aka pierwszy raz od półtora miesiąca przeczytałam coś innego niż fanfiki do Good Omens.
Z jednej strony rozumiem, czemu ta książka okazała się takim hitem, kiedy wyszła. Ma do tego dobre podstawy. Zgaduję, że z każdym kolejnym tomem jest lepiej. Generalnie to wciągająca lektura, zadziwiająco lekka pomimo tego, że opisuje brutalne i traumatyczne wydarzenia - chociaż szczerze wzdrygnęłam się dopiero w finałowym starciu ze zmiechami. Może też dlatego, że byłam przygotowana na to, co stanie się z Rue, bo widziałam dość omówień i opracowań. Pomimo jednak tego, że znałam fabułę, byłam ciekawa, jak dojdzie do określonych wypadków.
Styl Collins jest mocno dziennikarski, niemal kronikarski i to mocno kontrastuje z pierwszoosobową narracją, która jest właśnie jakaś taka... bezosobowa. Wcale nie mam wrażenia po lekturze, że znam Katniss jako osobę. Ten sam opis mógłby wyjść od dokładnie każdego na jej miejscu. Gale mógłby tam trafić z takim samym skutkiem.
Właśnie przez ten styl każdy moment, kiedy Katniss analizuje swoje uczucia wypada tak słabo. Generalnie każde zdanie mogłoby brzmieć w takim akapicie "Zaczynam czuć coś do Peety, ale zaczynałam czuć coś do Gale'a, co teraz, nie wiem". Heteroromans odgrywany na potrzeby kamer ma sens, ale traktowanie go poważnie przez narrację tylko śmieszy.
I wciąż nie mogę wyjść z lekki "huh", kiedy Katniss tłumaczy, że nie wyjdzie za mąż, bo nie chce mieć dzieci. Czy w tym świecie nie ma środków antykoncepcyjnych? Pal licho legalnych, jestem pewna, że jej własna matka aptekarka między innymi dokonuje aborcji, bo tego uczy cała historia zachodniej cywilizacji. Innymi słowy, można być parą, ba, nawet rodziną, i nie mieć dzieci. Wykonalne. Ale jeśli potrafią wstawiać protezy nóg, na pewno mają wkładki domaciczne. Serio.
To chyba jedyny moment, kiedy Katniss wydała mi się strasznie dziecinna i mocno kontrastowało to z resztą jej charakterystyki. Bo to rozważania na poziomie przedszkola, kiedy rysuje się jeszcze niebieskie chmurki.
Za to podobał mi się opis świata. Widziałam opinie, że głodzenie górników nie ma sensu, bo odbija się na jakości pracy. Znowu, historia świata pokazuje, że racjonowanie żywności i utrzymywanie głodu w podbitych krajach to sprawdzona strategia, bo ludzie głodni nie myślą o buncie tylko o jedzeniu. Dlatego też nie dziwię się, że opis jedzenia zajmował tyle miejsca w fabule. Jedzenie jest dla Katniss ważne. Być może najważniejsze, zaraz po rodzinie.
Wciąż popieram teorię, że w czasie Hunger Games reszta świata po prostu udaje, że dawne USA nie istnieje, bo tak jest nam wygodniej. Niech sami załatwią swoje problemy.
Jasne, opis państwa jest mocno uproszczony, coś takiego nie miałoby szansy przetrwać zbyt długo, ale na potrzeby samej fantazji daje radę. I jestem ciekawa drugiego tomu, z opisami pozostałych dystryktów.
Wzięłam się za nadrabianie zaległości popkulturowych aka pierwszy raz od półtora miesiąca przeczytałam coś innego niż fanfiki do Good Omens.
Z jednej strony rozumiem, czemu ta książka okazała się takim hitem, kiedy wyszła. Ma do tego dobre podstawy. Zgaduję, że z każdym kolejnym tomem jest lepiej. Generalnie to wciągająca lektura, zadziwiająco lekka pomimo tego, że...
2019-08-12
Nie wiem, co poszło nie tak. Powieść ma dokładnie takie same elementy, co "Dziewczynka, która wypiła księżyc", którą uwielbiam. Prastara magia, niezwykłe dziecko z ciężkim brzemieniem, ciekawi sojusznicy, realne zagrożenie. Ale jakoś nie chwyciło. Nastrój był inny. Nie cierpię porównywać książek, ale "Dziewczynka..." miała w sobie tajemnicę, którą nie tak łatwo było rozwikłać, zagrożenie wydawało się o wiele większe. Tutaj fabuła jest prosta, wszystko jest jasne od początku, a czarne charaktery są groteskowe i komiczne, nie przerażają. Może chodzi o to, że "Syn wiedźmy" jest naprawdę bajką, taką Disneyowską wręcz, podczas gdy "Dziewczynka..." była jak film ze studia Ghibli - dla dzieci, ale i dla dorosłych, coś, z czym można dorastać i zrozumieć na nowo. Napisane jest sprawnie i jak już czytałam to szło szybko, ale z trudem przekonywałam się, aby sięgnąć po powieść po jej odłożeniu. Nie byłam ciekawa, co będzie dalej, bo wiedziałam, co i jak się potoczy. Relacje pomiędzy postaciami są też dość płytkie, może z wyjątkiem tej pomiędzy Aine i jej ojcem. Koncepcja magii jest niejasna i dość mętnie tłumaczona. Wiem, że chodziło o to, aby magia była samoświadoma, ale powstało przez to wiele plot holi, a jeśli zauważa się plot hole w bajkach, to znak, że opowieść nie wciągnęła. Niestety. Bardzo chciałam polubić "Syna wiedźmy" i jarałam się na tę książkę jak Rzym za Nerona, ale entuzjazm szybko opadł i jestem tym zasmucona.
Nie wiem, co poszło nie tak. Powieść ma dokładnie takie same elementy, co "Dziewczynka, która wypiła księżyc", którą uwielbiam. Prastara magia, niezwykłe dziecko z ciężkim brzemieniem, ciekawi sojusznicy, realne zagrożenie. Ale jakoś nie chwyciło. Nastrój był inny. Nie cierpię porównywać książek, ale "Dziewczynka..." miała w sobie tajemnicę, którą nie tak łatwo było...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-07
"Vice Versa" już w rękach, więc pora nadrobić "Memento Mori". Krótka lektura, na poły rozrywkowa, bo jest tu wszystko, co lubię z humoru Wójtowicz, a na poły poważna, bo pogrzeb to poważna sprawa.
Szalenie podoba mi się oddanie głosu starszemu pokoleniu, strzyga-babcia Regina i pani Ludomiła, łowczyni potworów, i ich skomplikowana koleżeńsko-zawodowa relacja. Co z tego, że zgodnie z etyką zawodową, Ludomiła powinna polować z maczetą na Reginę, a nie pomagać jej lepić pierogi. Może to przez obejrzany właśnie "Dobry omen", ale jestem strasznie złakniona motywu "przyjaciół na przeciwnych stronach barykady". Inny słowy, Wójtowicz wpasowała się tym opowiadaniem w dokładnie tego, czego teraz pragnę i potrzebuję. Merci, autorko.
Ludomiła jest jedną z moich ulubionych postaci z serii Brzeskiej, bo dowodzi, że nawet po czterdziestce można doczekać się niesamowitych przygód, więc nie powinnam martwić się aż tak, że list z Hogwartu zaginął na poczcie. Jeszcze mogę zostać wiedźminką :D I może to ma coś wspólnego z moim wiekiem, ale jakoś bardziej ufam w kompetencje starszych pań jeśli chodzi o ratowanie świata niż nastolatków. Czuję się spokojniejsza, skoro pani Ludomiła czuwa nad naszym bezpieczeństwem.
A teraz zabieram się za "Vice Verse", bo zapowiada się smakowita książka.
"Vice Versa" już w rękach, więc pora nadrobić "Memento Mori". Krótka lektura, na poły rozrywkowa, bo jest tu wszystko, co lubię z humoru Wójtowicz, a na poły poważna, bo pogrzeb to poważna sprawa.
Szalenie podoba mi się oddanie głosu starszemu pokoleniu, strzyga-babcia Regina i pani Ludomiła, łowczyni potworów, i ich skomplikowana koleżeńsko-zawodowa relacja. Co z tego, że...
2019-06-20
Okej, przyznaję, że chciałam przeczytać dla pięknej okładki i z powodu popularności na GD. Przez chwilę nie miałam na dashu nic poza "Hazel Wood" i widziałam entuzjastyczne recenzje. Jeśli chodzi o ocenę - to nie jest okropna książka, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobała. Jest "meh", pomijając problemy techniczne, ale o tym za chwilę. Spodziewałam się czegoś na miarę "Mocy srebra" Naomi Novik i byłam rozczarowana, bo dostałam standardowe young adult z rodzaju tych, które tylko wypełniają kolejne przegródki z wyznacznikami gatunku i się nie starają.
Co więc mamy? Narrację pierwszoosobową (ugh), wyjątkową młodą bohaterkę, która "nie pasuje do tego świata" (i tu jestem wkurzona, bo tym, co miało wyróżniać Alice miał być jej gniew. Czy dostajemy to w powieści? NIE. Nie robi nic niezwykłego, nie wyraża żadnych ekstremalnych emocji, wszystko, co w niej wyjątkowe jest opisane, a nie pokazane), śmiertelne zagrożenie ze strony nadnaturalnych istot. Konwencja bajki, na którą cieszyłam się najbardziej, bo ej, coś mrocznego i niepokojącego, jest zadziwiająco niejaka. Może to kwestia narracji i języka, ale jak dla mnie powieść nie kreuje szczególnie dobrze nastroju grozy.
Jeśli chodzi o język i narrację - czytałam tłumaczenie. I nie wiem, na ile tłumacz - Krzysztof Puławski - zmagał się z materiałem nie do odratowania, na ile to problem tłumaczenia i korekty, która puszczała niezłe kwiatki, a na ile Melissa Albert tak pisze. Tłumaczenie jest co najmniej niezręczne, wiele fraz traktuje zbyt dosłownie, odnosi się wrażenie, że tłumacz nie za bardzo zna język polski. Dialogi wypadają najgorzej, część z nich nie ma sensu, kwestie pojawiają się bez kontekstu, bo po polsku powinny brzmieć inaczej. Korekta przepuściła kwiatki w rodzaju "spojrzała swoimi oczyma" (a czyimi miała? Akurat ta postać nie miała czyichś oczu schowanych w kieszeni), co daje dobre wyobrażenie o tym, jak traktowano wydanie tej książki - byle poszło, nieważne jak.
W efekcie Media Rodzina to kolejne wydawnictwo, do którego straciłam szacunek.
Największą słabością powieści są postaci. Alice nie jest ciekawa. Ella nie jest ciekawa. Finch nie jest ciekawy. Po prostu tam są. Jedyne, co jest ciekawe to dziwna, siostrzano-macierzyńska relacja Elli i Alice, albo raczej: ma potencjał być ciekawą, bo pomimo tego, że stanowi centralną motywację Alice, jest wciąż traktowana powierzchownie i zaczynam się zastanawiać jakim cudem Albert udało się tak pobieżnie naszkicować całą książkę?! W każdym razie relacja Alice i jej matki Elli jest dziwna, niepokojąca, nieco toksyczna, ale powieść tego nie zgłębia. Szkoda, bo jakby pomyśleć o więzi matka-córka w kontekście bajek, można by z tego zrobić coś naprawdę fajnego. Ale nie. Nie. Nic, co by wymagało wysiłku - tak można podsumować "Hazel Wood". Nawet problemy logistyczne rozwiązane są w najbardziej leniwy sposób - pojawia się ktoś z wielką ilością gotówki i już.
Kończę, bo zaczynam się robić złośliwa. A przecież ostatecznie przeczytałam "Hazel Wood", pierwsze 200 stron wciągnęłam w jednym podejściu, bo czyta się szybko (duża czcionka), powieść nie męczy, ale też nie wciąga, więc można przez nią przepłynąć.
Okej, przyznaję, że chciałam przeczytać dla pięknej okładki i z powodu popularności na GD. Przez chwilę nie miałam na dashu nic poza "Hazel Wood" i widziałam entuzjastyczne recenzje. Jeśli chodzi o ocenę - to nie jest okropna książka, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobała. Jest "meh", pomijając problemy techniczne, ale o tym za chwilę. Spodziewałam się czegoś na miarę...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-27
Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.
A każda książka Kisiel w ostatnich latach wychodzi trochę lepsza od poprzedniej. "Oczy uroczne" to pierwsza powieść, gdzie nie musiałam iść na kompromis z samą sobą, przymykać - nomen omen - oczu na pewne usterki i braki warsztatowe, na dowcipy oparte na stereotypie, albo których tematem była jakaś grupa dyskryminowana. Nie było problemu ze sprawczością (agency) postaci kobiecych, bohaterki były różnorodne i ciekawe, wielowymiarowe. Każda z nich.
Jestem zachwycona.
Kisiel napisała horror, wciąż okraszony jej specyficznym humorem, który bardzo do mnie trafia, ale też pełen napięcia, straszny jak powinien, z mrocznym lasem, niepewnością, brakiem odpowiedzi i zasięgu, gdzie znikąd nie można liczyć na pomoc. I dodała do tego poważny dyskurs społeczny o wzrastającej popularności antyintelektualizmu i ruchach antyszczepionkowych. To jest bardzo różne od "Dożywocia", nie ma sensu porównywać tych pozycji, to inny typ literatury, ale wyrastający z bardzo podobnej koncepcji. Co zresztą pokazuje, jak różne efekty można osiągnąć pracując w innej konwencji na tej samej koncepcji.
Oda osiadła w swoim domku wiedźmy w głębi lasu, razem z trójnogim psiakiem Kuleczką i sepleniącym diabłem Bazylem. Pracuje w okolicznej przychodni, toczy utarczki słowne z Rochem, gdzieś tak kiełkuje chemia pomiędzy nimi, a poza tym życie jest błogie. Do czasu. Bo nadchodzi czas przesilenia. Zmagań światła z ciemnością. I jej natura wiły zaczyna stwarzać problemy. Szaleje w niej gniew, dzika pogoń za czymś, czego sama nie rozumie. Ludzie nie ułatwiają jej pracy, czy to przez seksizm czy inny przejaw głupoty. Roch o niczym jej nie mówi. To dość, żeby świętego wyprowadzić z równowagi, a co dopiero wiłę-szaławiłę. Oda musi dojść do prawdy o swojej naturze, mocach, o tym, skąd pochodzi i co to oznacza. Czym właściwie są tytułowe "oczy uroczne"? To siła czy przekleństwo?
Każda postać w powieści jest ciekawa i dobrze zdefiniowana, nawet te trzecioplanowe, jak pielęgniarka Genia, dobry duch i tyran przychodni, czy też przypadkowa właścicielka cukierni, która wierzy w lewoskrętną witaminę C i pewnie też płaskość Ziemi. Nikt nie zostaje zamknięty w dowcipie, co byłoby łatwe, zwłaszcza w tym drugim przypadku. W tym sensie to pierwsza naprawdę dojrzała powieść Kisiel. Zalążek tego był już w "Toni", ale dopiero tutaj rozwinął potencjał.
Z góry mówię, że "odwieczne zło skryte w mrocznym lesie" to jeden z moich ulubionych horrorowych wątków, za co obwiniam "Evil dead" i "Blair witch project". Tutaj często miałam podobne odczucia, niektóre sceny czytałam i miałam przed oczyma ten charakterystyczny ruch kamery z klasyka Reimiego, to pełznięcie po ściółce, gdzie coś nas obserwuje i zmierza w naszą stronę, a my nie mamy pojęcia. Świetna robota, szanuję.
W tym przypadku odwieczne zło wyrasta z polskiej demonologii ludowej, całkowicie i do końca, co szanuję jeszcze bardziej i czytając rozpuszczałam się jak masełko na rozgrzanej patelni. Nie chcę zdradzać za wiele, bo warto to wszystko odkryć na własną rękę, ale Kisiel zrobiła naprawdę dokładny research, który się opłacił, bo historia jest spójna, wciągająca i fascynująca, nawet jeśli ten wielki plot twist był widoczny z daleka, wciąż czytałam ciekawa JAK to zostanie rozegrane, skoro wiemy, że do tego dojdzie.
Odpowiedź brzmi - wybitnie.
A, mama Bazyla powala. Dosłownie i w przenośni.
I jeszcze jedno - ta powieść jest tak podatna na queerowe odczytanie, że w połowie zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak coś jest na rzeczy. Bo chemia między Odą a Marzeną aż iskrzy, a odkrywanie natury wiły, zmaganie się z nią, odrzucanie i mroczna pokusa to taka cudowna metafora dla gay awekening, że aż oczy mi się świeciły. Nawet porobiłam zakładki na najbardziej gay momentach w razie jakbym chciała to potem analizować w jakimś tekście naukowym. To dobry moment, żeby przypomnieć, że queerowe odczytanie to uzasadniona interpretacja i ważny element naszej kultury. Reprezentacja ma znaczenie, ale udawanie, że queerowe odczytanie jest marginalne utwierdza marignalność samej queerowości. Jeśli kiedyś miałabym wyjaśniać mechanizm queerowego odczytania albo teorię Alexandra Doty'ego, "Oczy uroczne" to fajny poptekst z polskiej kultury na pokazanie, o co w tym chodzi.
Innymi słowy, czytajcie, nie zawiedziecie się. Warto. To horror, komedia i fluff w jednym i żaden z tych elementów nie niweluje działania pozostałych. Jest tu nawet miejsce na romans(e) i obróbkę spawaniem. I piernik. I nie mogę się doczekać następnej książki Kisiel, bo ona dopiero zaczyna pokazywać, na co ją naprawdę stać.
Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.
A każda książka Kisiel...
2019-03-13
Recenzja: http://szuflada.net/pierwsze-slowo-nalezy-do-marty-kisiel/
Recenzja: http://szuflada.net/pierwsze-slowo-nalezy-do-marty-kisiel/
Pokaż mimo to2019-03-11
Przyznaję, że początkowo nie mogłam się wciągnąć. Świat przedstawiony był zbyt obcy, zbyt dekoracyjny, za dużo szczegółów i za mało wiedzy, żeby poruszać się w tym swobodnie. Albo minęło mi po pierwszych 50 stronach.
Czyta się szybko, ostatecznie połknęłam powieść w jeden dzień. Rozdziały są krótkie, naładowane akcją, humorem i napięciem. Każdy rozdział przedstawia punkt widzenia innej postaci, przez co nieco lepiej poznajemy bohaterów, dowiadujemy się, czemu właściwie mamy ich lubić, a ich backstory wypada dużo bardziej naturalnie, kiedy sami je przedstawiają. I nie ma tu światomyślenia i pierwszoosobowej narracji, co dało mi chwilę wytchnienia.
Jeśli to dalej young adult, to zdecydowanie bardziej adult, bo nawet napięcia seksualnego w powieści nie zabrakło i zostało dobrze napisane. Argumentacja, czemu mają trzymać się od siebie z daleka nie jest z dupy wzięta, ale ostatecznie wszystko dałoby się załatwić dojrzałą rozmową, szczególnie zakończenie, które mnie zirytowało. Ale po kolei.
Głównym motywem powieści jest magiczna kolonizacja, albo raczej magiczny imperializm zachodniej cywilizacji. Ładnie się to układa, motyw jest czytelny na wielu warstwach treści, omawia się go wprost i pokazuje się liczne mechanizmy kolonialnej opresji - rasowej, klasowej, ekonomicznej i magicznej. Wydziedziczenie z własnego dziedzictwa kulturowego, jego wypaczenie w zachodnich rękach, zapchnięcie czyjeś kultury do roli własnej rozrywki - wszystko zostaje czytelnie, ale nie nachalnie pokazane. 5+ za sam temat i jego przedstawienie.
Poza tym to opowieść o planowanym skoku, gdzie coś może pójść źle. Generalnie postaci są inteligentne i czarujące, a jeśli popełniają błędy z winy zbiegu okoliczności albo przywarów charakteru, jest to przekonywujące. Tylko na początku raz czy dwa wywróciłam oczami na głupie postępki, ale z rozbawieniem nawet. Nie jest źle.
Bohaterowie to trochę dla mnie zagwozdka. Dużym problemem powieści jest początek (i zakończenie, ale z innych powodów), gdzie przedstawia się postaci jako superfajne, jeszcze zanim wyjaśni się nam, czemu są takie fajne. Kiedy to wyjaśnienie się pojawia, kupuję je w całości. Są superfajni.
Więc kogo mamy? Severine, pół Francuz-pół Algierczyk, któremu odmówiono prawa do dziedziczenia po jego rodzie, jednym z domów Zakonu Babel, którego celem jest ochrona, przechowywanie i wykorzystywanie magii (mocy? energii?) ukrytej w odłamkach Wieży Babel, jaka umożliwia ludziom formowanie na wzór boskiej zdolności tworzenia. Jego główną motywacją jest oczywiście zemsta. Do tego jego brat adopcyjny, Tristan, szesnastolatek z patologicznej rodziny, który zajmuje się formowaniem roślinności i hoduje wielkie pająki. Zofia, Żydówka polskiego pochodzenia, gdzieś na spektrum autyzmu, z wielkim talentem do matematyki i formowania metali. Enrique, pół Hiszpan-pół Filipińczyk, który pragnie wyzwolenia swojego kraju spod jarzma Hiszpanii, pisarz, dziennikarz, szpieg, biseksualista. Mój ulubieniec. Jeden z tych wielkich przegranych romantyków. Sny o potędze i dekadencja na pełen etat. Laila, Hinduska, której przeszłość skrywa w sobie straszliwy magiczny sekret. I jeszcze Hypnos, patriarcha jednego z rodów Zakonu, potomek Francuza i czarnoskórej niewolnicy z Martyniki. Też ma swoje kompleksy. To ciekawa zbieranina i szybko zdołałam ich polubić, docenić i im kibicować. Każde z nich jest inteligentne, zdeterminowane i ma swoje cele, poza tym, który chwilowo dzielą, jako grupa zajmująca się pozyskiwaniem - wykradaniem Zakonowi magicznych artefaktów, które ten z kolei ukradł innym kulturom. Taka Carmen Sandiego, ale rozpisana na kilka osób.
Nie podoba mi się zakończenie. Ewidentnie było pisane tak, żeby zrobić podkładkę pod kolejny tom, przez co "Pozłacane wilki" nie są samodzielną całością. Książka na tym cierpi. Bo były już niezamknięte wątki, nie trzeba było na szybko dopisywać wstrząsu, który zrujnuje dynamikę grupy. Chyba jestem obrażona o to, że zniszczono na sam koniec coś tak pięknego jak przyjaźń pomiędzy tymi ludźmi dla dramatycznego efektu. Nie chcę spoilerować, ale po prostu końcówka ma dla mnie wymiar shock effect, a nie przepada za tym zabiegiem, bo uważam go za tani. Mowa tu jednak o ostatnich dwudziestu stronach. 95% książki to świetna rozrywka i szczerze ją polecam. Akcja, ciekawe postaci, fajny system magii i sporo refleksji o mrocznych stronach zachodniej kultury. Książka jest dużo bardziej inteligentna niż zakładałam, że będzie i bardzo to doceniam.
Przyznaję, że początkowo nie mogłam się wciągnąć. Świat przedstawiony był zbyt obcy, zbyt dekoracyjny, za dużo szczegółów i za mało wiedzy, żeby poruszać się w tym swobodnie. Albo minęło mi po pierwszych 50 stronach.
Czyta się szybko, ostatecznie połknęłam powieść w jeden dzień. Rozdziały są krótkie, naładowane akcją, humorem i napięciem. Każdy rozdział przedstawia punkt...
2019-02-24
Nie spodziewałam się, że aż tak mi się spodoba, ale jest lepsze niż pierwszy tom. Zdążyłam zapomnieć, że Holly Black gra na schemat YA i dałam się złapać. Ostatecznie to, co irytowało mnie w powieści (jedna rzecz) zrobiło takiego plot twista, że mogę winić tylko siebie, że dałam się podejść. Shame on me. Świetnie się bawiłam czytając kolejne przygody bezwzględnej Jude. Pewnych rzeczy się spodziewałam, pewnych ani trochę.
To co mi się podobało:
- brak streszczenia poprzedniego tomu, pojawiają się tylko retrospekcje inwokowane konkretnymi wydarzeniami i tokiem myślowym Jude,
- światomyślenie głównej bohaterki wypada przez to bardzo naturalnie, dużo lepiej niż w poprzednim tomie, gdzie musiała przedstawić nam cały świat elfów,
- tak wiele polityki, intryga goni intrygę, wszystko ma podwójne dno, bardzo przemyślane działania i nikomu nie można ufać, dworskie intrygi po całości, jest ich o wiele więcej niż wątku (pseudo)romansowego,
- Jude jako postać lawirująca pomiędzy frakcjami, ze swoimi wadami i zaletami, jeszcze bardziej bezwzględna i starająca się myśleć na kilka kroków do przodu przed innymi, nie zawsze z właściwym skutkiem. Trudno jest pisać postać manipulanta krok po kroku - dużo łatwiej (i częściej w literaturze) widzimy efekty manipulacji i intryg, a nie sam proces, negocjacje i ustępstwa, decyzje podejmowane spontanicznie i te przemyślane. To był fascynujący proces, obserwowanie jak Jude miota się i knuje. Podziwiam.
- dwór Toni został opisany barwnie, realistycznie i przerażająco,
- nawet te wiele nowych twarzy Cardana jakoś doceniłam
Co mi się nie podobało:
- nie cierpię motywu "pożądania od pierwszego wejrzenia i na przekór okolicznościom, które pożądaniu nie sprzyjają, jak zagrożenie życia albo, bo ja wiem, fakt, że obiekt pożądania cię nienawidzi, poniża i próbuje zabić". Nie kupuję tego, bo nie wierzę w żądzę bez poczucia bezpieczeństwa, może dlatego, że nie jestem freakiem adrenalinowym i żeby odczuwać pożądanie, muszę wiedzieć, czego pożądam i zwykle nie jest to coś, co robi mi krzywdę. Ale co ja tam wiem, może heterycy tak mają. Albo chociaż heteryczki. W każdym razie wątek iskrzenia pomiędzy Jude i Cardanem nigdy mi nie leżał, ale przemykałam na niego oko. Okazuje się, że autorce też nie leży i pojechała po oczekiwaniach romansu po całości. Sama dałam się złapać, bo przecież w YA tak częstym schematem jest "ktoś chce mnie zabić i chyba to ten, którego chcę bzyknąć". A tu niespodzianka. Bardzo staram się nie powiedzieć za dużo, bo książka dopiero wychodzi po polsku, więc zostawiam innym frajdę odkrywania, co do licha ciężkiego wydarza się pomiędzy głównymi bohaterami.
Generalnie polecam, nie mogę się doczekać kolejnej części i tego, co zrobi Jude.
Nie spodziewałam się, że aż tak mi się spodoba, ale jest lepsze niż pierwszy tom. Zdążyłam zapomnieć, że Holly Black gra na schemat YA i dałam się złapać. Ostatecznie to, co irytowało mnie w powieści (jedna rzecz) zrobiło takiego plot twista, że mogę winić tylko siebie, że dałam się podejść. Shame on me. Świetnie się bawiłam czytając kolejne przygody bezwzględnej Jude....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-19
To było inne niż się spodziewałam. Retro-urban fantasy osadzone w latach 20., nawiązujące do folkloru (przede wszystkim do opowieści o podmieńcach), utrzymane mocno w klimacie "Nigdziebądź" Gaimana. Dużo akcji, sporo analizy zmian społecznych i obyczajowych po I Wojnie Światowej i tego, jak modernizacja społeczeństwa odbiła się na świecie nadprzyrodzonym. Co oznacza tabu kościelnych dzwonów w ateizującym się świecie? Coraz mniej. -
Jak zwykle u tej autorki mamy do czynienia z postacią kłopotliwej nastolatki, nie pasującej do otoczenia, nie spełniającej wymagań i socjalizowanej siłą. Triss przekonuje się jak ciężko być kochaną małą dziewczynką. Zasadniczo wątek rodzinny podobał mi się najbardziej - pokazanie, jak można zdławić dziecko czułością i jak toksyczna może być troska i rodzicielska zazdrość o uczucie dziecka. Triss patrzy na rodzinną dynamikę jednocześnie z boku i od środka, co zostało świetnie oddane.
Poza tym fajne horrorowe i gotyckie elementy, ciekawie ujęta magia i ten drugi świat na opak, świat odmieńców, elfów i bliżej nieokreślonych potworów. Znacznie więcej akcji niż w poprzedniej powieści Hardinge, którą czytałam. Początkowo liczyłam na powtórkę z "Drzewa kłamstw", ale te tytuły nie są do siebie podobne. Oba są warte poznania. Polecam <3
To było inne niż się spodziewałam. Retro-urban fantasy osadzone w latach 20., nawiązujące do folkloru (przede wszystkim do opowieści o podmieńcach), utrzymane mocno w klimacie "Nigdziebądź" Gaimana. Dużo akcji, sporo analizy zmian społecznych i obyczajowych po I Wojnie Światowej i tego, jak modernizacja społeczeństwa odbiła się na świecie nadprzyrodzonym. Co oznacza tabu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-10
Po "Uprooted" miałam nadzieję na kolejną dobrą książkę od Naomi Novik, ale nie spodziewałam się, że będzie lepsza od wspomnianego "Uprooted". "Moc srebra" jest tak dobra, że po przeczytaniu ostatniego zdania poważnie rozważałam powrócenie do pierwszej strony i zaczęcie od początku. I to powinno wystarczyć za recenzję. Chociaż wolę zalać powieść morzem pochwał.
Jest tak wiele rzeczy, które mi się podobało i w sumie nic, co skłoniłoby mnie chociaż do zmarszczenia brwi. Poza jedną rzeczą. Książka ucierpiała w tłumaczeniu. Widać to dopiero w drugiej połowie powieści, kiedy pojawiają się powtórzenia i niezręczne gramatycznie sformułowania. Jakby tłumacz i redaktor się zmęczyli i sporo im umykało. Bo jest tego sporo. Żałuję, że nie przeczytałam najpierw w oryginale i zamierzam to nadrobić. Bo język, styl i sposób pisania Novik jest naprawdę magiczny. Te słowa płyną, jak precyzyjnie snuty haft. Jej styl jest na tyle charakterystyczny, że nieodmiennie rozpoznaję go jako "bardzo Novik", ale nie odwraca uwagi do treści i to też jest dla mnie ważne. Nie ma tu przerostu formy nad treścią. Raczej treść i forma dopełniają się wzajemnie i to jest prawdziwa sztuka.
Po raz kolejny autorka bierze na warsztat klasyczne baśni dla dzieci i wschodnioeuropejski folklor. Odwołania się klarowne i czytelne, ale też bardzo umiejętnie wykorzystane, aby stworzyć coś oryginalnego. To jest jak Rosja z baśni i folkloru właśnie, bardziej niż z historii, chociaż nie brakuje silnego politycznego tła i intryg godnych "Gry o tron", chociaż nie wiem, czy to porównanie do komplement.
Całość tworzy opowieść o długach i zobowiązaniach, o odpowiedzialności, o rodzinie, więziach, miłości i przyjaźni, o rzeczach, których nie można wycenić i o tym, że wszystko ma swoją cenę. Także pokój w królestwie, życie dzieci i szczęście najbliższych. Zasadniczo powieść ociera się o moralitet, tak jasny jest jej przekaz. Ale nie traci nic ze swojej wartości rozrywkowej, trzyma w napięciu do ostatniego rozdziału, zostawia wiele niespodzianek.
Największym plusem są oczywiście postaci. Mamy tu trzy główne bohaterki, reprezentujące status kobiety (i spotykające je opresje) w różnych klasach społecznych. Żydówka Mirijam jest córką lichwiarza, która lepiej sobie radzi z ściąganiem długów niż jej ojciec. Wanda pochodzi z miejskiej biedoty, z pełnego przemocy i nędzy domu i jest warta tyle, ile zapracuje lub za ile uda się ją sprzedać. Irina jest córką księcia, pozbawioną perspektyw korzystnego zamążpójścia, niezbyt ładną, cichą i wycofaną. Przynajmniej do czasu aż dostaje magiczną biżuterię wykonaną ze srebra Starzyków.
Bo oczywiście są też magiczne potwory, istoty przychodzące zimą, same złożone z mrozu i lodu, które wykradają ludziom złoto i sprowadzają zimno, przez co giną uprawy. I jest car, piękny i okrutny, a przynajmniej tak się wydaje. I każda z bohaterek ma ważną rolę do odegrania w opowieści o ocaleniu królestwa przed wieczną zimą. I nie tylko.
Jedną z najciekawszych rzeczy jest to, jak wiele znaczenie dla powieści ma tożsamość Mirijam jako Żydówki. Nie tylko w kwestii społecznego ostracyzmu, z jakim spotyka się jej rodzina, czy nieustannej groźby pogromu, jaka wisi nad jej ludem, ale też dla tego, kim jest jako osoba, co jest dla niej ważne, jakie więzi tworzy z innymi. Nawet jeśli to powieść fantasy, Mirijam jest jedną z najbardziej realistyczne przedstawionych postaci, jaką miałam przyjemność czytać. Jest całkowicie pełnokrwista, przekonująca, prawdziwa. To samo można powiedzieć o pozostałych bohaterkach i bohaterach, z których większość dostaje możliwość wypowiedzenia się w pierwszoosobowej narracji. Dlatego czytanie "Mocy srebra" było jak przebywanie z prawdziwymi ludźmi, śledzenie ich losów, drżenie o ich bezpieczeństwo. Poziom zaangażowania emocjonalnego w lekturę był tak wielki, że po skończeniu książki naprawdę nie wiem, co z sobą zrobić. Co czytać teraz? Czy da się jeszcze coś czytać? Mam książkowego kaca. Część mnie została w świecie stworzonym przez Novik. I nie chce z niego odejść.
Po "Uprooted" miałam nadzieję na kolejną dobrą książkę od Naomi Novik, ale nie spodziewałam się, że będzie lepsza od wspomnianego "Uprooted". "Moc srebra" jest tak dobra, że po przeczytaniu ostatniego zdania poważnie rozważałam powrócenie do pierwszej strony i zaczęcie od początku. I to powinno wystarczyć za recenzję. Chociaż wolę zalać powieść morzem pochwał.
Jest tak...
2018-08-23
Ten tom nie jest tak tragicznie żenujący jak "Dziewczyna z dzielnicy cudów", ale nie jest też na tyle przyzwoicie napisany, co "Akuszer bogów". Zdecydowanie miałam problem i niesamowicie męczyłam się przy lekturze. Myślę, że to dobry moment, żeby pożegnać się z serią Nikity, bo "Akuszer" był chyba wypadkiem przy pracy.
To też dobry moment, żeby powiedzieć na czym polegają moje problemy z serią:
1) Dla Jadowskiej ważniejsze jest, że coś brzmi kozacko niż ze ma sens, cel, miejsce w fabule, jest spójne z resztą tekstu, służy czemukolwiek albo chociaż nie urąga zwykłemu ludzkiemu rozsądkowi. Co gorsza, ta tendencja jest wszechobecna: od poziomu językowego (przekładanie angielskich zwrotów, a nawet wkładanie w tekst angielskich słów, które każe się zastanawiać, gdzie była korekta), przez kreacje postaci (o których narracja twierdzi, że są kozackie, zgodnie z przyjętym modelem kozackości twardego mordercy na zlecenie, a same postaci nie mają okazji/nie muszą wykazywać, że są kozackie, klasyczne "tell, don't show"), po fabułę, która często ma charakter popisowy i nie robi sensu jako całość, składa się z kozackich scen i motywów, a nikt nie usiądzie, nie podrapie się w głowę i nie spyta "a właściwie to po co to wszystko?". Dwa rozdziały z "Diabelskiego Młyna" można z czystym sumieniem wyrzucić, bo nic nie wnoszą, są jak side quest w grze, po którym nie ma nawet nagrody. Serio, misja poboczna jest tak zbędna, że nawet jej rozwiązanie jest podane na tacy i nie trzeba przejść dalej niż parę metrów, żeby je znaleźć. To sztuczne rozpychanie objętości książki.
2) Male gaze. Ordynarny male gaze. Rzutowanie na Nikitę jako lesbijkę androcentrycznej seksualności wcześniej irytowało, ale po tym tomie, gdzie każdy opis atrakcyjnej kobiety (a było ich w książce mnogo) brzmi jak z Playboya, czuję się tą książka obrażona jako lesbijka. Ten zabieg wkurza podwójnie, ponieważ autorka wyraźnie ma równościowe zapędy, ale język narracji jest seksistowski i uprzedmiotawiający. Innymi słowy, to książka schizofreniczna. Jadowska przyswoiła sobie feminizm na poziome haseł i postulatów, ale nie na poziomie mechanizmów kulturowych, bo wciąż powiela te seksistowskie. Dlatego Nikita nie wie w "Dziewczynie z dzielnicy cudów", że jest sprawcą przemocy seksualnej. Jakiś czas temu pojawiły się memy o tym, jak mężczyźni piszą o kobietach, charakteryzując je przez rozmiar stanika? To Jadowska. Jej postaci żeńskie też "zcyckowują ze schodów". Innymi słowy, ta książka nie dorasta do własnych aspiracji. Calloutuje jawny seksizm zachowań, ale pozwala na casualowy seksizm własnych bohaterów. To nie jest feminizm dla początkujących, jak w pierwszym sezonie "Supergirl", to leniwy, wybiórczy femiznim, jak w kolejnych sezonach "Supergirl".
Powieść ma więcej wad niż zalet, więc nawet za przyjemne czytadło nie można jej uznać. Miała kilka dobrych elementów: znacząco poszerza budowę świata przedstawionego, koncepcja Rozdroży i Rubieży jest bardzo ciekawa, postaci Niespokojnych i ich świat są barwne i wciągające, ale chciałabym, żeby pisał o nich ktoś inny niż Jadowska. Szczerze, najlepszy element to ilustracje, co sugeruje, a styl Jadowskiej jest dość obrazowy, co sugeruje, że może lepsza byłaby z niej scenarzystka anime niż pisarka. Podoba mi się, ze Nikita i Berserk zaczynają dochodzić do porozumienia, komunikują się i budują więź. Podoba mi się, że Nikita wyraźnie zmienia się jako postać, pokonuje swoje traumy i uczy się budowania pozytywnych relacji. To najmocniejszy punkt książki.
Styl Jadowskiej nie poprawił się ani na jotę, a nawet można zauważyć regres w stosunku do "Akuszera bogów": powtórzenia, anglicyzmy, popkulturowe nawiązania, które mają udawać humor. Rozumiem, sprzedaje się, po co nad tym pracować. Jako przypadkowy odbiorca jej twórczości muszę po prostu powiedzieć "stop" dla własnego zdrowia psychicznego. Już pierwszy rozdział sprawiłby, że upiłabym się, gdybym grała w "Dziadowska bingo".
Trzeci tom ma też ogromny problem z kompozycją. Z dwóch wątków nagle robi się kilka, nie splatają się ze sobą, część jest nadmiernie rozbudowana (rozmowa Nikity z Saszą nic nie wnosi, można odpuścić, albo można było załatwić ją kilkoma zdaniami znacznie wcześniej, jeśli to musiało zostać powiedziane, ale wtedy Nikita nie mogłaby kozacko paradować w ręczniku), część jest skompresowana do minimum, jak odzyskanie pamięci przez Robina. Rozłożone akcentów jest nierówne, dwa rozdziały są zbędne i całkowicie niwelują napięcie z poprzednich, bo odwlekają gratyfikację do momentu, gdy zaczęłam skakać wzrokiem po akapitach, po prostu chciałam to skończyć. W efekcie lektura jest męcząca, ale też każe się zastanawiać, czy nikt z redakcji nie zwrócił na to uwagi? Końcowy produkt jest po prostu niedopracowany, niechlujny i nawet jeśli szybko się czyta to jego wartość rozrywkowa jest minimalna. Cieszę się, że mam to już za sobą i mogę przestać śledzić twórczość Jadowskiej. Wyrosłam z nadziei, że napisze dobrą książkę.
Ten tom nie jest tak tragicznie żenujący jak "Dziewczyna z dzielnicy cudów", ale nie jest też na tyle przyzwoicie napisany, co "Akuszer bogów". Zdecydowanie miałam problem i niesamowicie męczyłam się przy lekturze. Myślę, że to dobry moment, żeby pożegnać się z serią Nikity, bo "Akuszer" był chyba wypadkiem przy pracy.
To też dobry moment, żeby powiedzieć na czym polegają...
2018-08-16
Nie mogę ukryć zdziwienia faktem, że tak eksperymentalna i queerowa powieść młodzieżowa jak "Nieskończone światy Jane" Kristin Cashore została przetłumaczona na język polski. Wydawnictwo Jaguar pokazało, że ma dobry gust i nie boi się wyzwań. Streszczenie książki Cashore mogłoby wyglądać następująco: główna bohaterka Jane, sierota bez grosza przy duszy, przyjmuje zaproszenie swojej przyjaciółki Kiran i przybywa do Tu Reviens, wielkiej i wspaniałej posiadłości, stojącej samotnie na prywatnej wyspie. Poznaje pełną sekretów rodzinę Kiran, a potem dzieją się dziwne rzeczy. W pięciu różnych wersjach.
http://szuflada.net/sztuka-wyborow-czyli-nieskonczone-swiaty-jane-kristin-cashore/
Nie mogę ukryć zdziwienia faktem, że tak eksperymentalna i queerowa powieść młodzieżowa jak "Nieskończone światy Jane" Kristin Cashore została przetłumaczona na język polski. Wydawnictwo Jaguar pokazało, że ma dobry gust i nie boi się wyzwań. Streszczenie książki Cashore mogłoby wyglądać następująco: główna bohaterka Jane, sierota bez grosza przy duszy, przyjmuje...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-12
Zdecydowanie wolę pierwszą część, przede wszystkim z powodu postaci. Tutaj poznajemy nowych bohaterów, cherubina i nauczyciela, ale ich osobowości są słabo zarysowane w porównaniu do pań z "Pułapki czasu".
Podoba mi się, że "Przeciąg w drzwiach" oddaje skalę mikro problemu, który w poprzednim tomie został zarysowany w skali makro. Na poziomie komórkowym zachodzą te same mechanizmy, co na poziomie astrofizyki, wszechświat przegląda się sam w sobie, gwiazdy mają swoje obicia w mitochondriach i wszystko jest połączone. To jest przekaz, który rozumiem i który uważam za rozpaczliwie potrzebny w naszym skazanym na zagładę świecie. Problemem powieści jest to, że nie tyle próbuje coś przekazać, co wbić do głowy młotkiem. Meg staje się niemal figurą chrystusową, ze swoją zdolnością do miłości i samopoświęcenia, co byłoby ciekawe, gdyby zostało lepiej napisane. Wiem, że to przede wszystkim powieść dla dzieci, więc subtelność jest tutaj na poziomie "Opowieści z Narni": nieistniejąca. Z drugiej strony, tak działa konwencja, więc trzeba to przełknąć. Ale cieszę się, że mogłam sobie przypomnieć lekturę z dzieciństwa i mam nadzieję, że w końcu wydadzą w Polsce kolejne trzy tomy, których nigdy nie miałam okazji przeczytać.
Zdecydowanie wolę pierwszą część, przede wszystkim z powodu postaci. Tutaj poznajemy nowych bohaterów, cherubina i nauczyciela, ale ich osobowości są słabo zarysowane w porównaniu do pań z "Pułapki czasu".
Podoba mi się, że "Przeciąg w drzwiach" oddaje skalę mikro problemu, który w poprzednim tomie został zarysowany w skali makro. Na poziomie komórkowym zachodzą te same...
2018-07-12
Modelowanie kobiecej tożsamości pojawia się więc i w formie, i w treści powieści. W ten sposób Kirke wpisuje się w projekt arachnologii jako teorii kobiecego tekstu, model zaproponowany przez Nancy K. Miller w jej książce Subject to Change. Reading Feminist Writing z 1988 roku. Powieść Madeline Miller stanowi praktykę tego, co postulowała Nancy K. Miller. Zbieżność nazwisk odpowiada zbieżności postaw, co uznać można za jeden z tych intrygujących i inspirujących kulturowych zbiegów okoliczności.
Arachnologia to poszukiwanie alternatywnego sposobu opowiadania historii, takiego, który w formie i w treści centralizował będzie kobietę. Kobiece pisanie to próba mówienia językiem, który nas ucisza, w którym nie można wypowiedzieć naszego doświadczenia, który z góry znajduje dla nas określone miejsce w fabule, nadaje łatkę dziewicy albo dziwki i sytuuje nas na obrzeżach kultury, zsyła na jej peryferię, tak jak Kirke została zesłana na wyspę Ajaję.
Recenzja: http://szuflada.net/arachnologia-i-czarostwo-czyli-kirke-madeline-miller/
Modelowanie kobiecej tożsamości pojawia się więc i w formie, i w treści powieści. W ten sposób Kirke wpisuje się w projekt arachnologii jako teorii kobiecego tekstu, model zaproponowany przez Nancy K. Miller w jej książce Subject to Change. Reading Feminist Writing z 1988 roku. Powieść Madeline Miller stanowi praktykę tego, co postulowała Nancy K. Miller. Zbieżność nazwisk...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-05
Wolicie Apolla ze skórką przyrumienioną czy chrupiącą?
http://szuflada.net/zarty-sie-skonczyly-czyli-labirynt-ognia-ricka-riordana/
Wolicie Apolla ze skórką przyrumienioną czy chrupiącą?
http://szuflada.net/zarty-sie-skonczyly-czyli-labirynt-ognia-ricka-riordana/
2018-07-01
Najzabawniejsza część serii.
Recenzja:
http://szuflada.net/nieszczescia-chodza-parami-czyli-mroczna-przepowiednia-ricka-riordana/
Najzabawniejsza część serii.
Recenzja:
http://szuflada.net/nieszczescia-chodza-parami-czyli-mroczna-przepowiednia-ricka-riordana/
OD CZEGO ZACZĄĆ???
Jakiś czas temu po Tumblrze krążył post, że wszystko staje się lepsze, jeśli dodasz do tego smoki i lesbijki. Odnosił się do literatury właśnie. Każda powieść potrzebuje smoków i lesbijek, bo podnoszą jakość.
Shannon musiała to przeczytać i wziąć sobie do serca, bo SMOKI I LESBIJKI RATUJĄ ŚWIAT.
I to już starczy, jestem kupiona, musiałam zacząć czytać, gdy tylko wyszło i wpadło mi w łapki (czyli przedpremierowo, na Coperniconie). Zajęło mi to sporo czasu, bo powieść jest monumentalna, a czas to zasób, którym nie dysponuję w nadmiarze. Poza tym pierwsze 200 stron podziela los wszystkich powieści z nurtu high fantasy - wordlbuilding ma swoje prawa. Nawał imion, nazw miejsc i trudnych do zrozumienia okoliczności. Więc przez pierwsze 200 stron przedzierałam się jak przez smołę. Ale jak już wsiąkłam, to na dobre. Na nic ból zęba, deadliny, choroba, powódź i dżuma - trzeba czytać. Musiałam wiedzieć, co będzie dalej. Aczkolwiek niektóre spiski, intrygi i zwieńczenia wątków były w miarę jasne i łatwe do zgadnięcia (kto knuje, aby usunąć królową, co się stało z matką Ead, kto zostanie nową Przeoryszą itd.), wciąż chciałam czytać, jak się rozwijają, być świadkiem tych wydarzeń.
Stąd mój apel, aby nie przerażała was objętość powieści, bo naprawdę warto ją przeczytać.
Co jest dobre: postaci. Od samego początku. Ead intryguje, Sabran daje się polubić, Tane budzi podziw swoją determinacją, a Roos oscyluje między odrazą a litością (zresztą wątek Roosa bardzo przypomina mi pewien motyw narracyjny z "Black Sails", ale nic nie powiem, bo spoilery). Postaci dorastają i zmieniają się na naszych oczach. Dojrzewają. Ich losy są ciężkie, pełne bólu psychicznego i fizycznego, są zmuszeni do podejmowania trudnych decyzji. W takiej sytuacji trudno się nie przywiązać. Przedstawiony świat jest w tej samej mierze piękny, co brutalny. Różne kultury i religie, całkowicie odmienni ludzie z właściwymi tylko sobie motywacjami walczą o zachowanie świata, a nie o władzę. Jest w tym coś niesamowicie budującego. Przypomina mi to serię "Pamięć, smutek, cierń" Williamsa, którą czytała dziecięciem będąc. Za to zresztą lubię high fantasy - w klasycznym ujęciu nie walczy się o władzę, ale o ocalenie świata, chociaż często trzeba w tym celu przejąć władzę :D Dochodzi do zbrodni, zdrad, dzieją się niewyobrażalne krzywdy, ale z drugiej strony wcale nie taka mała garstka ludzi trzyma się dzielnie pewnych ideałów i to jest budujące. Takie powieści dają nadzieję.
Świat przedstawiony jest fascynujący, szczególnie pod względem legend i religii. W zasadzie cała fabuła polega na dotarciu do prawdy leżącej u podstaw podań, na których ugruntowana została państwowa religia. I oczywiście te podania z gruntu wstrząsają wszystkim, w co większość postaci wierzyła od dziecka. I co najlepsze- to feministyczna rewizja, w której potulna żona okazuje się być dzielną wojowniczką, omdlewająca dziewica - bohaterką, a rycerz bez zmazy i skazy okazuje się... cóż, nie chcę spoilerować, ale się uśmiałam, bo niedługo przerabiam ze studentami Freuda.
Po trzecie, znaturalizowana homoseksualność. Jak mówię, lesbijki ratują świat. I jeśli ktoś ma problem ze związkiem jednopłciowym to ze względu na polityczne implikacje - ktoś jest niższy stanem albo jest już w związku małżeńskim (rozwody nie istnieją). Nasze bohaterki mogłyby się pobrać. Ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie. Żadna religia nie ma z tym problemu. Cudny, mały skarb w fabule "Zakonu Drzewa Pomarańczy".
I generalnie równość płciowa w universum! Kobiety mogą piastować wszystkie funkcje, rządzą krajami, nie są pomijane w sukcesji! I skupienie na kobiecych problemach, takich jak macierzyństwo! Czułam się podobnie oglądając "Portret kobiety w ogniu", kiedy pojawił się wątek miesiączki i aborcji - co zwykle jest pomijane albo pokazywane w okropnym świetle. Tutaj wszystko wypadło bardzo naturalnie i właściwie.
Fabuła sama w sobie jest świetna. Trzy kobiety przechodzą przez szereg intryg, aby zjednoczyć podzielony świat w walce ze wspólnym wrogiem. Nawet jeśli przez dłuższy czas same nie wiedzą, że o to właśnie im chodzi. Po drodze trzeba ustabilizować władzę jednej z nich, inna musi odzyskać utracony honor, a jeszcze jedna dowiedzieć się, kim właściwie jest. Chociaż każda z nich wchodzi na drogę do samopoznania.
I nie zawsze cieszą się z tego, co odkryją. Jak mówię, trudne decyzje. Krew na rękach. Cierpienie niewinnych ludzi.
Jeśli chodzi o strukturę, widać, że Shannon robiła co mogła, aby zamknąć opowieść w jednym tomie, nawet jeśli jest tu potencjał na całą serię albo chociaż trylogię. Szanuję ją za to. W związku z tym jednak pod koniec akcja nie tyle nawet przyśpiesza, co się kompresuje i wielka walka, do której prowadziło nas ponad 800 stron trwa tylko stron 20. Pozostaje niedosyt, ale jeśli dokonało się to w imię jednotomowego wydania, mogę to zrozumieć. Polskie wydanie zostało rozbite na dwa tomy, ale nawet mi to nie przeszkadza (powiedziała ta, co dostaje książki za darmo do recenzji, więc nie płaci dwa razy w tym przypadku...), chociaż uwidocznia to bardziej dysproporcje.
Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć poza tym, żebyście to czytali, bo to świetna powieść.
SMOKI I LESBIJKI.
OD CZEGO ZACZĄĆ???
więcej Pokaż mimo toJakiś czas temu po Tumblrze krążył post, że wszystko staje się lepsze, jeśli dodasz do tego smoki i lesbijki. Odnosił się do literatury właśnie. Każda powieść potrzebuje smoków i lesbijek, bo podnoszą jakość.
Shannon musiała to przeczytać i wziąć sobie do serca, bo SMOKI I LESBIJKI RATUJĄ ŚWIAT.
I to już starczy, jestem kupiona, musiałam zacząć czytać,...