Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To nie jest recenzja książki; Stein znajduje się w tym panteonie, o którym pisze się prace, a nie który się recenzuje - zasłużyła na to. To recenzja polskiego wydania: tłumaczka i autorka przedmowy, Mira Michałowska, straightwashuje związek Stein i Toklas, uparcie nazywając jedną z najbardziej ikonicznych par lesbijskich w kulturze "przyjaciółkami" i "towarzyszkami". I to w książce, która przyczyniła się umocnienia reputacji Stein jako pisarski lesbijskiej, w książce, której klucz odczytania jest z gruntu lesbijski, która jest możliwa w całym swoim potencjale - mnożenia punktów widzenia, autorstwa, załamywania kulturowych i społecznych dychotomii - tylko dlatego, że jest lesbijska. Michałowska dopuszcza się nie tylko ohydnie homofobicznej praktyki, ale też czegoś, co podważa jej kompetencje jako tłumacza, bo daje powody do kwestionowania, czy zrozumiała (i z konsekwencji przełożyła sensownie) tekst Stein. Przedmowa, niby próbująca przybliżyć życie Stein, milczy na temat decyzji tłumaczki, chociaż jest się z czego - nomen omen - tłumaczyć. Czy rasistowski język wyraża wrażliwość społeczną tłumaczki czy ma oddawać rasizm samej Stein? Czy Michałowska celowo dobrała semantycznie pusty i jednoznacznie pejoratywny przymiotnik na opis sztuki afrykańskiej czy to tylko wyraz jej słownictwa? To bym chciała wiedzieć, jako polski czytelnik.

To nie jest recenzja książki; Stein znajduje się w tym panteonie, o którym pisze się prace, a nie który się recenzuje - zasłużyła na to. To recenzja polskiego wydania: tłumaczka i autorka przedmowy, Mira Michałowska, straightwashuje związek Stein i Toklas, uparcie nazywając jedną z najbardziej ikonicznych par lesbijskich w kulturze "przyjaciółkami" i "towarzyszkami". I to w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

OD CZEGO ZACZĄĆ???

Jakiś czas temu po Tumblrze krążył post, że wszystko staje się lepsze, jeśli dodasz do tego smoki i lesbijki. Odnosił się do literatury właśnie. Każda powieść potrzebuje smoków i lesbijek, bo podnoszą jakość.

Shannon musiała to przeczytać i wziąć sobie do serca, bo SMOKI I LESBIJKI RATUJĄ ŚWIAT.

I to już starczy, jestem kupiona, musiałam zacząć czytać, gdy tylko wyszło i wpadło mi w łapki (czyli przedpremierowo, na Coperniconie). Zajęło mi to sporo czasu, bo powieść jest monumentalna, a czas to zasób, którym nie dysponuję w nadmiarze. Poza tym pierwsze 200 stron podziela los wszystkich powieści z nurtu high fantasy - wordlbuilding ma swoje prawa. Nawał imion, nazw miejsc i trudnych do zrozumienia okoliczności. Więc przez pierwsze 200 stron przedzierałam się jak przez smołę. Ale jak już wsiąkłam, to na dobre. Na nic ból zęba, deadliny, choroba, powódź i dżuma - trzeba czytać. Musiałam wiedzieć, co będzie dalej. Aczkolwiek niektóre spiski, intrygi i zwieńczenia wątków były w miarę jasne i łatwe do zgadnięcia (kto knuje, aby usunąć królową, co się stało z matką Ead, kto zostanie nową Przeoryszą itd.), wciąż chciałam czytać, jak się rozwijają, być świadkiem tych wydarzeń.

Stąd mój apel, aby nie przerażała was objętość powieści, bo naprawdę warto ją przeczytać.

Co jest dobre: postaci. Od samego początku. Ead intryguje, Sabran daje się polubić, Tane budzi podziw swoją determinacją, a Roos oscyluje między odrazą a litością (zresztą wątek Roosa bardzo przypomina mi pewien motyw narracyjny z "Black Sails", ale nic nie powiem, bo spoilery). Postaci dorastają i zmieniają się na naszych oczach. Dojrzewają. Ich losy są ciężkie, pełne bólu psychicznego i fizycznego, są zmuszeni do podejmowania trudnych decyzji. W takiej sytuacji trudno się nie przywiązać. Przedstawiony świat jest w tej samej mierze piękny, co brutalny. Różne kultury i religie, całkowicie odmienni ludzie z właściwymi tylko sobie motywacjami walczą o zachowanie świata, a nie o władzę. Jest w tym coś niesamowicie budującego. Przypomina mi to serię "Pamięć, smutek, cierń" Williamsa, którą czytała dziecięciem będąc. Za to zresztą lubię high fantasy - w klasycznym ujęciu nie walczy się o władzę, ale o ocalenie świata, chociaż często trzeba w tym celu przejąć władzę :D Dochodzi do zbrodni, zdrad, dzieją się niewyobrażalne krzywdy, ale z drugiej strony wcale nie taka mała garstka ludzi trzyma się dzielnie pewnych ideałów i to jest budujące. Takie powieści dają nadzieję.

Świat przedstawiony jest fascynujący, szczególnie pod względem legend i religii. W zasadzie cała fabuła polega na dotarciu do prawdy leżącej u podstaw podań, na których ugruntowana została państwowa religia. I oczywiście te podania z gruntu wstrząsają wszystkim, w co większość postaci wierzyła od dziecka. I co najlepsze- to feministyczna rewizja, w której potulna żona okazuje się być dzielną wojowniczką, omdlewająca dziewica - bohaterką, a rycerz bez zmazy i skazy okazuje się... cóż, nie chcę spoilerować, ale się uśmiałam, bo niedługo przerabiam ze studentami Freuda.

Po trzecie, znaturalizowana homoseksualność. Jak mówię, lesbijki ratują świat. I jeśli ktoś ma problem ze związkiem jednopłciowym to ze względu na polityczne implikacje - ktoś jest niższy stanem albo jest już w związku małżeńskim (rozwody nie istnieją). Nasze bohaterki mogłyby się pobrać. Ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie. Żadna religia nie ma z tym problemu. Cudny, mały skarb w fabule "Zakonu Drzewa Pomarańczy".

I generalnie równość płciowa w universum! Kobiety mogą piastować wszystkie funkcje, rządzą krajami, nie są pomijane w sukcesji! I skupienie na kobiecych problemach, takich jak macierzyństwo! Czułam się podobnie oglądając "Portret kobiety w ogniu", kiedy pojawił się wątek miesiączki i aborcji - co zwykle jest pomijane albo pokazywane w okropnym świetle. Tutaj wszystko wypadło bardzo naturalnie i właściwie.

Fabuła sama w sobie jest świetna. Trzy kobiety przechodzą przez szereg intryg, aby zjednoczyć podzielony świat w walce ze wspólnym wrogiem. Nawet jeśli przez dłuższy czas same nie wiedzą, że o to właśnie im chodzi. Po drodze trzeba ustabilizować władzę jednej z nich, inna musi odzyskać utracony honor, a jeszcze jedna dowiedzieć się, kim właściwie jest. Chociaż każda z nich wchodzi na drogę do samopoznania.

I nie zawsze cieszą się z tego, co odkryją. Jak mówię, trudne decyzje. Krew na rękach. Cierpienie niewinnych ludzi.

Jeśli chodzi o strukturę, widać, że Shannon robiła co mogła, aby zamknąć opowieść w jednym tomie, nawet jeśli jest tu potencjał na całą serię albo chociaż trylogię. Szanuję ją za to. W związku z tym jednak pod koniec akcja nie tyle nawet przyśpiesza, co się kompresuje i wielka walka, do której prowadziło nas ponad 800 stron trwa tylko stron 20. Pozostaje niedosyt, ale jeśli dokonało się to w imię jednotomowego wydania, mogę to zrozumieć. Polskie wydanie zostało rozbite na dwa tomy, ale nawet mi to nie przeszkadza (powiedziała ta, co dostaje książki za darmo do recenzji, więc nie płaci dwa razy w tym przypadku...), chociaż uwidocznia to bardziej dysproporcje.

Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć poza tym, żebyście to czytali, bo to świetna powieść.

SMOKI I LESBIJKI.

OD CZEGO ZACZĄĆ???

Jakiś czas temu po Tumblrze krążył post, że wszystko staje się lepsze, jeśli dodasz do tego smoki i lesbijki. Odnosił się do literatury właśnie. Każda powieść potrzebuje smoków i lesbijek, bo podnoszą jakość.

Shannon musiała to przeczytać i wziąć sobie do serca, bo SMOKI I LESBIJKI RATUJĄ ŚWIAT.

I to już starczy, jestem kupiona, musiałam zacząć czytać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Elio nic się nie zmienił.

Wystarczyło kilka pierwszych zdań w jego wykonaniu, żeby poczuć się znowu jak w domu na włoskim wybrzeżu w środku lata, kiedy przeżywa się pierwszą i jedyną miłość.

Zasadniczo znamy tę historię. Zakończenie Call Me By Your Name zawierało dalsze losy naszych spóźnionych kochanków. Tutaj tylko dowiadujemy się szczegółów.

Pierwsza część poświęcona jest Samuelowi, ojcu Elio i przyznaję, że dręczył mnie niesmak, kiedy ją czytałam. To kolejna fantazja podstarzałego mężczyzny (kryzys wieku późnośredniego tak bardzo!) o miłości młodej dziewczyny, z których wysysa chęć do życia jak wampir. To, że autor sam naśmiewa się z tej fantazji nie odejmuje jej creepności. Z drugiej strony, w kolejnej części to Elio wiąże się z mężczyzną w wieku swojego ojca i ponieważ obserwujemy to z jego punku widzenia, nie miałam podobnych odczuć. A potem pojawia się hedonistyczny Amerykanin Olivier i jego fantazje o licznych kochankach wszystkich płci.

A przecież Znajdź mnie nie opowiada nawet o miłości czy związkach. To bardziej historia spóźnionego życia, chybionego życia, tego momentu, kiedy rozpoznajesz, że czujesz się obco w świecie, który sam sobie zbudowałeś, że gdzieś rozminąłeś się sam ze sobą i żyjesz pożyczonym życiem. To jest motyw, który spaja wszystkie historie. Bardzo podoba mi się fragment powieści, który dosadnie to wyjaśnia:

"Rozdawanie kart przez los ma w sobie iskierkę retrospektywnego geniuszu. Los nie daje nam wszystkich pięćdziesięciu dwóch kart, ale cztery czy pięć. Tak się składa, że są to te same karty, którymi grali nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Dlatego są takie zniszczone. Wybór ich sekwencji jest ograniczony: w pewnym momencie karty się powtórzą, rzadko w tej samej kolejności, ale zawsze zgodnie z jakimś schematem, który wydaje się dziwnie znajomy. Niektórym nie udaje się nawet odkryć ostatniej karty. I dlatego myślę, że każde życie musi pozostać niedokończone. To smutna tragedia, którą wszyscy przeżywamy. Docieramy do końca, chociaż bynajmniej nie skończyliśmy z życiem, daleko do tego! [...] Istnieje jednak pewna radość w odkryciu, że każdy z nas może dokończyć życie innych, zamknąć księgę, którą zostawili otwartą i zagrać za nich ostatnią kartę".

Oczywiście to piękna fikcja. Coś możliwego tylko dzięki narracji. Jakakolwiek narracja nałożona na życie jest sztuczna, wtórna i retrospektywna właśnie. A w głębi duszy każdy z nas jest Dawidem Copperfieldem i snuje opowieść o sobie.

Bardzo podobał mi się motyw żydowski w powieści, motyw kadencji jako spersonalizowanego kadiszu, tragicznie smutny, potworny i romantyczny w tym samym czasie. W pożyczonym czasie. Modlitwa odmówiona pół wieku za późno, ale przecież w podobnych okolicznościach tragicznej miłości, która rozminęła się sama ze sobą.

Chociaż nie do końca. Elio i Oliver jeszcze nie zagrali ostatniej nuty. Ale nie chcę spoilerować. I jestem ciekawa, jak to zekranizują. Bo Samuel był jedną z najciekawszych postaci w filmowej adaptacji CMBYN, przez swoją wrażliwość i delikatność. Chciałabym go jeszcze zobaczyć na ekranie.

Elio nic się nie zmienił.

Wystarczyło kilka pierwszych zdań w jego wykonaniu, żeby poczuć się znowu jak w domu na włoskim wybrzeżu w środku lata, kiedy przeżywa się pierwszą i jedyną miłość.

Zasadniczo znamy tę historię. Zakończenie Call Me By Your Name zawierało dalsze losy naszych spóźnionych kochanków. Tutaj tylko dowiadujemy się szczegółów.

Pierwsza część...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Artemizja Tamia Baudouin, Nathalie Ferlut
Ocena 6,7
Artemizja Tamia Baudouin, Nat...

Na półkach: , ,

Komiks popularyzujący biografię Artemizji Gentileschi (1593-1653) , pierwszej malarki przyjętej w poczet akademii malarskiej we Włoszech. Dla tych, którzy nie znają historii: Artemizja urodziła się jako pierworodne dziecko Orazia, najlepszego naśladowcy Caravaggia. Wykazywała się tak wielkim talentem malarskim, że ojciec uczył ją rzemiosła, pomimo tego, że jako kobieta nie mogła legalnie nabywać płócien, farb, pigmentów, sprzedawać swoich prac ani czerpać z nich jakichkolwiek korzyści finansowych. Jeden z uczniów Orazia, Tassio, zgwałcił ją i wykorzystywał przez rok, ale Orazio wniósł sprawę do sądu, kiedy Tassio ukradł jego płótna. Publiczny proces oznaczał dla niej nie tylko wielkie upokorzenie, bo cały Rzym uznał ją za dziwkę, która sama chciała (#metoo), ale też w trakcie zeznań połamano jej palce, istniało ryzyko, że nigdy nie będzie w stanie malować. Artemizja podniosła się po tym traumatycznym doznaniu, wyszła za mąż w ramach ugody z przyjacielem jej ojca, przeniosła się do Florencji, weszła w poczet Akademii, porzuciła męża i odeszła z córką, utrzymywała się sama ze swojej pracy (legalnie jako członkini Akademii), zdobyła sławę i bogactwo, i została jedną z największych barokowych artystów... A potem zapomniano o niej na całe stulecia, a jej prace przypisywano Orazio. Została na nowo odkryta w XX wieku i stała się symbolem tych wszystkich kobiet, których wielkie dzieła zostały zapomniane, bo tak działa androcentryczna kultura (myślicie, że Zasie Smith jest wielką pisarską? Po jej śmierci będzie przypisem w opracowaniach historii literatury XXI wieku, bo tak to działo od stuleci. Kto pamięta o poematach, traktatach, opracowaniach naukowych, powieściach Margaret Cavendish? A ona była geniuszem).

Komiks (powieść graficzna?) opowiada o tym, co przeżyła Artemizja w Rzymie i podczas rozejścia się z mężem, skupia się głównie na jej mrocznych momentach, chociaż wspomina też o chwale. Nie ucieka od trudnych i brutalnych obrazów, jest szczery i bezpośredni do bólu. Podoba mi się, że historia została ujęta w ramy opowieści przekazywanej córce Artemizji, która stara się zrozumieć swoją matkę, kobietę silną, niezależną i tak bardzo różną od tego, jakie były oczekiwania względem kobiecości w tej epoce. Ciekawe było skupienie się na relacjach Artemizji z innymi kobietami, córką, wielką księżną Florencji, lojalną służącą Martą. Zwykle biografie Artemizji akcentują jej relacje z ojcem i mężem, z innymi malarzami, dobrze więc było poczytać coś innego.

Kreska jest mocno nie w moim guście, ale nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się opowiadaną historią. Jasne, wolałabym coś bardziej barokowego, ale cieszę się, że komiks trafił na polski rynek.

Komiks popularyzujący biografię Artemizji Gentileschi (1593-1653) , pierwszej malarki przyjętej w poczet akademii malarskiej we Włoszech. Dla tych, którzy nie znają historii: Artemizja urodziła się jako pierworodne dziecko Orazia, najlepszego naśladowcy Caravaggia. Wykazywała się tak wielkim talentem malarskim, że ojciec uczył ją rzemiosła, pomimo tego, że jako kobieta nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja:

http://szuflada.net/szczerosc-bez-zahamowan-czyli-moje-lesbijskie-doswiadczenia-w-walce-z-samotnoscia-kabi-nagaty/?fbclid=IwAR1m_Oy95aJTqTbXux4RWH7j3qug1cgf37bnuXaJpKHafOMPurE0QKPISgk

Recenzja:

http://szuflada.net/szczerosc-bez-zahamowan-czyli-moje-lesbijskie-doswiadczenia-w-walce-z-samotnoscia-kabi-nagaty/?fbclid=IwAR1m_Oy95aJTqTbXux4RWH7j3qug1cgf37bnuXaJpKHafOMPurE0QKPISgk

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przede wszystkim, gratsy dla polskiego wydania za okładkę. Podchodzi mi dużo bardziej niż anglojęzyczna, co się rzadko zdarza. Po drugie, baty dla wydawnictwa za błędy - powtórzenia, zła interpunkcja, zła składnia, ślady po korekcie, zjedzone słówka. Początek najeżony jest błędami i są tak rzucające się w oczy, że nie można tego przemilczeć. Potem znikają, przynajmniej częściowo, ale niechlujstwo na pierwszych 50 stronach sprawia, że można zastanawiać się, czy warto czytać, skoro nie warto było robić porządnej korekty.

Co do samej książki, to doświadczenie estetyczne porównywalne z anime. Autentycznie czytając to, czułam się jakbym oglądała dobrą serię anime, coś jak skrzyżowanie "Death Note" z ".hack//Sign". Co znaczy, że świetnie się bawiłam i że nie traktowałam powieści poważnie. Estetycznie czuję się zaspokojona, fabularnie się nie nudziłam. Widziałam wiele recenzji porównujących "Warcross" do "Ready Player One" i pierwszy raz poczułam się zachęcona do przeczytania "Player One", chociaż nie spodziewałam się, że dostanę aż taką dawkę fanservisu robionego pode mnie. Porównanie do anime wydaje mi się trafniejsze. Jest Tokio, sporo kawaii cyberpunkowych elementów, LOL w wersji VR, bohaterowie to kozaccy Azjaci, czego chcieć więcej?

Okej, sens by się przydał, ale to już czepialstwo.

Z góry ostrzegam, że to nie jest dobra powieść, ale naprawdę dobrze się bawiłam w trakcie lektury.

Główna bohaterka, Emika, to żywe zobrazowanie frazy "starać się za bardzo". Nie tylko jest sierotą, nie tylko ma za sobą kryminalną przeszłość z powodu hakerstwa (also, "Hakerzy" z Jolie też mocno pobrzmiewali w tle, dużo zabawy z tym miałam, kocham ten kiepski film całym swoim serduszkiem osoby dorastającej w latach 90.), nie tylko farbuje włosy na tęczowo, nie tylko pracuje jako łowca nagród w Nowym Jorku, nie tylko świetnie gra w tytułowego Warcrossa, nie tylko... Czaicie? Nastoletnia sierota polująca na hakerów i drobnych przestępców, której nie stać na czynsz i grozi jej bezdomność, ale ma piękne włosy i tatuaże. Cud, że włosy jej nie wypadły, skoro stać ją jedynie na zupki chińskie. Już opis Emiki jest tak over the top, że niczego sensownego po powieści nie można się spodziewać. Ale jakimś cudem - wciągnęło mnie.

Więc w świecie nieodległej przyszłości pojawiła się nowa technologia, Neurołącze, które wykorzystuje ludzki mózg jako program do tworzenia VR w czasie rzeczywistym. Oczywiście z miejsca technologia ta została pokochana, zaadaptowana i wykorzystana przez miliony ludzi. Internet w twojej własnej głowie! Też bym się zapisała. A jedną z najpopularniejszych rozrywek w tym świecie wirtualnym jest właśnie Warcross, czyli LOL na sterydach. Głęboko popieram. Poza tym zaistniało coś takiego, jak "rzeczywistość rozszerzona", czyli zaadaptowanie Neurołącza do innego oglądu fizycznej rzeczywistości. Reklamy, zakupy, moda - wszystko, co wizualne w swojej istocie, ma związek z Neurołączem. Ma sens.

Twórcą tej technologii jest Hideo Tanaka, nastoletni geniusz i idol naszej bohaterki. Jest czarującym milionerem, który nagle znalazł się w potrzebie zatrudnienia hakera-łowcy do wzięcia udziału w mistrzostwach Warcrossa. Fabuła dalej pisze się sama. Emika musi wyśledzić tajemniczego hakera o pseudonimie Zero, który zagraża uczestnikom i kibicom mistrzostw, a także samemu Tanace. Przy okazji chce doprowadzić swoją drużynę do zwycięstwa i nawiązuje romans z czarującym milionerem, o co nikt nie może mieć pretensji.

Zdecydowanie podobał mi się wątek romansowy w powieści, a biorąc pod uwagę jego heteroseksualną naturę, spodziewałam się, że będę ziewać. Ale zamiast tego mamy naprawdę wielkie romantyczne gesty, budowane powoli zaufanie i wzajemną fascynację przetykaną pożądaniem. Związek rodzi się powoli i jest przekonujący. Duży plus.

Poza tym pierwszy raz zainteresował mnie sport w książce. Kontrowersyjne wyznanie - mam jedno wielkie "MEH" na quidditcha. Ledwo zależy mi na tyle, żeby poprawnie pisać jego nazwę. Rugby na magicznych konikach z "Kolegium" Lackey tylko mnie wkurzało. Nie mam cierpliwości do opisów sportu w książkach. A tutaj każda rozgrywka Warcrossa była jak walka w innym świecie: fantasy, pirackim, mecha... Palce lizać. Czytałam z zapartym tchem. Jak dla mnie w powieści nie było dość Warcrossa, chociaż mieliśmy w sumie 3 rozgrywki, z czego 2 przerwały ataki hakerskie. Buuuuu.I co z tego, że to po prostu LOL 3D? Czytałabym więcej.

Samo hakowanie jest traktowane po macoszemu, sprowadza się do enigmatycznych fraz o "wpisaniu kodu" i "zapuszczeniu programu", ale może to lepiej dla powieści, bo gdyby potraktować hakowanie poważnie, wyszedłby z tego Gibson w wersji young adult... Ej, zaraz, to jest coś, co bym nawet chciała przeczytać. A nie, przepraszam, Gibson też ograniczał się do enigmatycznych zwrotów. Albo Łukjanienko w "Labiryncie odbić", równie wciągającej powieści o wirtualnej rzeczywistości. Więc nie mam pretensji do Marie Lu o to, jak opisała sam proces hakowania. Ba, mam wrażenie, że inaczej się nie da, żeby powieść nie stała się ciężka od nieciekawego języka i trudna do czytania.

Podoba mi się też przenikanie VR, rzeczywistości rozszerzonej i tej pozasieciowej - ich relacja jest symbiotyczna i pokazuje, jak wynalazek Neurołącza wpłynął na świat. Bohaterowie "poruszają się" w tych trzech przestrzeniach, nawet jeśli fizycznie nie wykonują żadnego ruchu.

Postaci drugoplanowe są ciekawe i barwne, nawet bardziej niż włosy głównej bohaterki, które razem z trudną przeszłością zastępują jej osobowość. Gejowski związek na drugim planie.

Intryga szpiegowska jest taka sa, chociaż sama sobie zaspoilerowałam coś kartkowaniem książki. Mam za swoje. Okej, można było przewidzieć, że Hideo coś knuje, ale podobnie jak w "Death Note" - tak jakby jestem po jego stronie? A przynajmniej nie zbywam jego planu frazesami, jak robi to Emika. I na końcu mamy niezły cliffhanger, chwytam więc za kolejny tom w nadziei, że przeszłość rodziny Tanaki zostanie wyjaśniona. Generalnie polecam książkę, myślę, że przypadnie do gustu fanom anime.

Przede wszystkim, gratsy dla polskiego wydania za okładkę. Podchodzi mi dużo bardziej niż anglojęzyczna, co się rzadko zdarza. Po drugie, baty dla wydawnictwa za błędy - powtórzenia, zła interpunkcja, zła składnia, ślady po korekcie, zjedzone słówka. Początek najeżony jest błędami i są tak rzucające się w oczy, że nie można tego przemilczeć. Potem znikają, przynajmniej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lepsze niż pierwsza część :D Bez szczegółów, ale to wzruszająca, emocjonalna historia i najbardziej wyczekiwany crossover w twórczości Kisiel :D

Lepsze niż pierwsza część :D Bez szczegółów, ale to wzruszająca, emocjonalna historia i najbardziej wyczekiwany crossover w twórczości Kisiel :D

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiecie co, jestem po prostu za stara na te książki. Albo za dużo o nich czytałam i narosło we mnie za dużo oczekiwań.

Główny zarzut: za dużo ship wars.

Naczytałam się Dyskursu o tym, że wojny shippingowe narosłe wokół książki/filmu to w zasadzie dokładnie taka medialna propaganda, jaką Collins sportretowała w swojej trylogii i że powieści wcale nie są o tym, z kim Katniss powinna być tylko o tym, jak dziewczyna rzucona w środek rewolucji walczy o przetrwanie, chociaż wszyscy traktują ją jak pionka. I ta druga część to prawda, powieść skupia się na tym, że główna bohaterka utknęła w sytuacji bez wyjścia i czy tego chce czy nie, zostaje symbolem rewolucji, chociaż zależało jej tylko na przeżyciu.

I jest scena, gdzie Katniss tłumaczy, że nie ma czasu na myślenie o związkach, na bycie w związku, na romans, skoro może jedynie skupić się na przetrwaniu.

Ale 70% jej procesu myślowego to kombinowanie, co czuje do Peety, a co do Gale'a. I to było męczące jak jasna cholera.

Denerwował mnie ten brak konsekwencji, poza tym to dość bezproduktywna pisanina, która prowadziła donikąd i jeszcze odciągała uwagę od ciekawych rzeczy, które się działy w fabule.

Koncepcja Igrzysk, na które wracają poprzedni zwycięzcy jest bardzo ciekawa. To jak używają propagandy, która ich wykreowała dla własnych korzyści, jak przeciwstawiają się Kapitolowi, jak radzą sobie z traumą Igrzysk, które przetrwali. Ciekawie było czytać o rozprzestrzeniającym się powstaniu w sytuacji, gdy komunikacja pomiędzy Dystryktami jest odcięta. Nawet główni bohaterowie byli ciekawsi, Katniss dojrzała emocjonalnie i przetworzyła wielką traumę, Peeta przestał być creepem, przez którego miałam ciarki. Postaci drugoplanowe jak zwykle wymiatają - Cinna przede wszystkim. Scena, gdzie zostaje ukarany za swój bunt naprawdę miała swój emocjonalny impakt. Zdecydowanie czytało się lepiej niż poprzedni tom, wciągnęłam się od pierwszej strony. Podobała mi się też dbałość o szczegóły. Nawiązania do dekadencji Rzymskiego Cesarstwa, szok kulturowy, jakiego doświadczają Katniss i Peeta, kiedy dowiadują się, na czym polegają uczty w Kapitolu. Kiedy inni głodują, mieszkańcy stolicy wymiotują to, co zjedli, żeby zrobić miejsce na kolejne frykasy. I głód znów był wszechobecny w powieści, chociaż ani Katniss ani Peeta go nie doświadczali. Ale jedzenie wciąż było dla nich ważne i wszyscy wokół nich zmagali się z niedostatkiem żywności. Świadomość, że inni głodują właśnie po to, aby Kapitol mógł marnotrawić jedzenie to też piękna ilustracja kapitalizmu.

Na pewno sięgnę po trzeci tom, ale dopiero jak będę miała wolny dzień, bo pochłonę powieść ciągiem.

Wiecie co, jestem po prostu za stara na te książki. Albo za dużo o nich czytałam i narosło we mnie za dużo oczekiwań.

Główny zarzut: za dużo ship wars.

Naczytałam się Dyskursu o tym, że wojny shippingowe narosłe wokół książki/filmu to w zasadzie dokładnie taka medialna propaganda, jaką Collins sportretowała w swojej trylogii i że powieści wcale nie są o tym, z kim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wzięłam się za nadrabianie zaległości popkulturowych aka pierwszy raz od półtora miesiąca przeczytałam coś innego niż fanfiki do Good Omens.

Z jednej strony rozumiem, czemu ta książka okazała się takim hitem, kiedy wyszła. Ma do tego dobre podstawy. Zgaduję, że z każdym kolejnym tomem jest lepiej. Generalnie to wciągająca lektura, zadziwiająco lekka pomimo tego, że opisuje brutalne i traumatyczne wydarzenia - chociaż szczerze wzdrygnęłam się dopiero w finałowym starciu ze zmiechami. Może też dlatego, że byłam przygotowana na to, co stanie się z Rue, bo widziałam dość omówień i opracowań. Pomimo jednak tego, że znałam fabułę, byłam ciekawa, jak dojdzie do określonych wypadków.

Styl Collins jest mocno dziennikarski, niemal kronikarski i to mocno kontrastuje z pierwszoosobową narracją, która jest właśnie jakaś taka... bezosobowa. Wcale nie mam wrażenia po lekturze, że znam Katniss jako osobę. Ten sam opis mógłby wyjść od dokładnie każdego na jej miejscu. Gale mógłby tam trafić z takim samym skutkiem.

Właśnie przez ten styl każdy moment, kiedy Katniss analizuje swoje uczucia wypada tak słabo. Generalnie każde zdanie mogłoby brzmieć w takim akapicie "Zaczynam czuć coś do Peety, ale zaczynałam czuć coś do Gale'a, co teraz, nie wiem". Heteroromans odgrywany na potrzeby kamer ma sens, ale traktowanie go poważnie przez narrację tylko śmieszy.

I wciąż nie mogę wyjść z lekki "huh", kiedy Katniss tłumaczy, że nie wyjdzie za mąż, bo nie chce mieć dzieci. Czy w tym świecie nie ma środków antykoncepcyjnych? Pal licho legalnych, jestem pewna, że jej własna matka aptekarka między innymi dokonuje aborcji, bo tego uczy cała historia zachodniej cywilizacji. Innymi słowy, można być parą, ba, nawet rodziną, i nie mieć dzieci. Wykonalne. Ale jeśli potrafią wstawiać protezy nóg, na pewno mają wkładki domaciczne. Serio.

To chyba jedyny moment, kiedy Katniss wydała mi się strasznie dziecinna i mocno kontrastowało to z resztą jej charakterystyki. Bo to rozważania na poziomie przedszkola, kiedy rysuje się jeszcze niebieskie chmurki.

Za to podobał mi się opis świata. Widziałam opinie, że głodzenie górników nie ma sensu, bo odbija się na jakości pracy. Znowu, historia świata pokazuje, że racjonowanie żywności i utrzymywanie głodu w podbitych krajach to sprawdzona strategia, bo ludzie głodni nie myślą o buncie tylko o jedzeniu. Dlatego też nie dziwię się, że opis jedzenia zajmował tyle miejsca w fabule. Jedzenie jest dla Katniss ważne. Być może najważniejsze, zaraz po rodzinie.

Wciąż popieram teorię, że w czasie Hunger Games reszta świata po prostu udaje, że dawne USA nie istnieje, bo tak jest nam wygodniej. Niech sami załatwią swoje problemy.

Jasne, opis państwa jest mocno uproszczony, coś takiego nie miałoby szansy przetrwać zbyt długo, ale na potrzeby samej fantazji daje radę. I jestem ciekawa drugiego tomu, z opisami pozostałych dystryktów.

Wzięłam się za nadrabianie zaległości popkulturowych aka pierwszy raz od półtora miesiąca przeczytałam coś innego niż fanfiki do Good Omens.

Z jednej strony rozumiem, czemu ta książka okazała się takim hitem, kiedy wyszła. Ma do tego dobre podstawy. Zgaduję, że z każdym kolejnym tomem jest lepiej. Generalnie to wciągająca lektura, zadziwiająco lekka pomimo tego, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem, co poszło nie tak. Powieść ma dokładnie takie same elementy, co "Dziewczynka, która wypiła księżyc", którą uwielbiam. Prastara magia, niezwykłe dziecko z ciężkim brzemieniem, ciekawi sojusznicy, realne zagrożenie. Ale jakoś nie chwyciło. Nastrój był inny. Nie cierpię porównywać książek, ale "Dziewczynka..." miała w sobie tajemnicę, którą nie tak łatwo było rozwikłać, zagrożenie wydawało się o wiele większe. Tutaj fabuła jest prosta, wszystko jest jasne od początku, a czarne charaktery są groteskowe i komiczne, nie przerażają. Może chodzi o to, że "Syn wiedźmy" jest naprawdę bajką, taką Disneyowską wręcz, podczas gdy "Dziewczynka..." była jak film ze studia Ghibli - dla dzieci, ale i dla dorosłych, coś, z czym można dorastać i zrozumieć na nowo. Napisane jest sprawnie i jak już czytałam to szło szybko, ale z trudem przekonywałam się, aby sięgnąć po powieść po jej odłożeniu. Nie byłam ciekawa, co będzie dalej, bo wiedziałam, co i jak się potoczy. Relacje pomiędzy postaciami są też dość płytkie, może z wyjątkiem tej pomiędzy Aine i jej ojcem. Koncepcja magii jest niejasna i dość mętnie tłumaczona. Wiem, że chodziło o to, aby magia była samoświadoma, ale powstało przez to wiele plot holi, a jeśli zauważa się plot hole w bajkach, to znak, że opowieść nie wciągnęła. Niestety. Bardzo chciałam polubić "Syna wiedźmy" i jarałam się na tę książkę jak Rzym za Nerona, ale entuzjazm szybko opadł i jestem tym zasmucona.

Nie wiem, co poszło nie tak. Powieść ma dokładnie takie same elementy, co "Dziewczynka, która wypiła księżyc", którą uwielbiam. Prastara magia, niezwykłe dziecko z ciężkim brzemieniem, ciekawi sojusznicy, realne zagrożenie. Ale jakoś nie chwyciło. Nastrój był inny. Nie cierpię porównywać książek, ale "Dziewczynka..." miała w sobie tajemnicę, którą nie tak łatwo było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Vice Versa" już w rękach, więc pora nadrobić "Memento Mori". Krótka lektura, na poły rozrywkowa, bo jest tu wszystko, co lubię z humoru Wójtowicz, a na poły poważna, bo pogrzeb to poważna sprawa.

Szalenie podoba mi się oddanie głosu starszemu pokoleniu, strzyga-babcia Regina i pani Ludomiła, łowczyni potworów, i ich skomplikowana koleżeńsko-zawodowa relacja. Co z tego, że zgodnie z etyką zawodową, Ludomiła powinna polować z maczetą na Reginę, a nie pomagać jej lepić pierogi. Może to przez obejrzany właśnie "Dobry omen", ale jestem strasznie złakniona motywu "przyjaciół na przeciwnych stronach barykady". Inny słowy, Wójtowicz wpasowała się tym opowiadaniem w dokładnie tego, czego teraz pragnę i potrzebuję. Merci, autorko.

Ludomiła jest jedną z moich ulubionych postaci z serii Brzeskiej, bo dowodzi, że nawet po czterdziestce można doczekać się niesamowitych przygód, więc nie powinnam martwić się aż tak, że list z Hogwartu zaginął na poczcie. Jeszcze mogę zostać wiedźminką :D I może to ma coś wspólnego z moim wiekiem, ale jakoś bardziej ufam w kompetencje starszych pań jeśli chodzi o ratowanie świata niż nastolatków. Czuję się spokojniejsza, skoro pani Ludomiła czuwa nad naszym bezpieczeństwem.

A teraz zabieram się za "Vice Verse", bo zapowiada się smakowita książka.

"Vice Versa" już w rękach, więc pora nadrobić "Memento Mori". Krótka lektura, na poły rozrywkowa, bo jest tu wszystko, co lubię z humoru Wójtowicz, a na poły poważna, bo pogrzeb to poważna sprawa.

Szalenie podoba mi się oddanie głosu starszemu pokoleniu, strzyga-babcia Regina i pani Ludomiła, łowczyni potworów, i ich skomplikowana koleżeńsko-zawodowa relacja. Co z tego, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Połknięte w kilka godzin. Wciągająca narracja, ciekawe, skomplikowane postaci, niesamowite dzieje życia tytułowej bohaterki. Evelyn Hugo jest inna można by się spodziewać.

Uwielbiam w tej powieści wszystko - rozważania o tożsamości bohaterek, relacje pomiędzy nimi, sposób, w jaki przeszłość i teraźniejszość przeplatają się ze sobą. Trudne emocje i wielkie straty, zwyczajne ludzkie podłości. Narracja opiera się na emocjach i wywołała we mnie gwałtowne przeżycia, nie obeszło się bez łez na koniec. I nie wiem, czy płakałam nad Evelyn, czy nad historią jako taką, nad przeszłością pełną takich kobiet jak Evelyn.

Uwielbiam to, jak wiele z historii kina zostało w sprytny sposób zawarte w powieści, jak wiele jest odniesień do filmów, które naprawdę powstały i ludzi, którzy naprawdę żyli. "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" to prawdziwa uczta dla kinomaniaka, bo można tylko przyklaskiwać "takie właśnie było Hollywood, takie było kino!". Taylor Jenkins Reid doskonale oddała atmosferę i klimat tamtych lat, oczekiwań stawianych gwiazdom. Pełno tu też refleksji o statusie ikony i celebryty we współczesnym świecie.

Ale tak naprawdę to romans, przedstawienie związku niby niemożliwego, który jednak się udał. To opowieść o tym, że miłość nie zawsze jest ładna i łatwa, bo ludzie nie zawsze są ładni i przyjemni, ale czasem potrafimy wybrać to, co w nas najlepsze - osoby, przy których naprawdę jesteśmy sobą. To opowieść o różnych obliczach miłości, o tym, że rodzina to kwestia wyboru i konsekwentnego trwania przy tym wyborze, o tym, że niektórzy się zmieniają, a niektórzy zostają tacy sami. O tym, że wybory mają konsekwencje i można tylko z nimi żyć, bo uciekanie nie ma sensu. Evelyn Hugo powinna żyć, powinna istnieć. Po przeczytaniu powieści Taylor Reid mam wrażenie, że w świecie powstała wyrwa w kształcie sylwetki jej bohaterki, doznaję poczucia braku, który jeszcze wczoraj mi nie doskwierał. Evelyn Hugo powinna żyć, bo mam wrażenie, że poznanie jej uczyniło mnie - tak jak Monique - trochę bardziej odważną. Pewną siebie. Bo chciałabym być tak odważna, bezpardonowa i zdeterminowana jak ona. Evelyn Hugo inspiruje ludzi. Mnie zainspirowała.

Jeśli szukacie wyrywającego serce z piersi queerowego romansu, "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" jest dobrą opcją. Warto dowiedzieć się, kto był miłością życia Evelyn.

Połknięte w kilka godzin. Wciągająca narracja, ciekawe, skomplikowane postaci, niesamowite dzieje życia tytułowej bohaterki. Evelyn Hugo jest inna można by się spodziewać.

Uwielbiam w tej powieści wszystko - rozważania o tożsamości bohaterek, relacje pomiędzy nimi, sposób, w jaki przeszłość i teraźniejszość przeplatają się ze sobą. Trudne emocje i wielkie straty,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jej ciało i inne strony to debiutancki zbiór ośmiu opowiadań grozy Carmen Marii Machado. Zawarto w nim teksty z elementami urban legends, science fiction, realizmu magicznego i fantasy. Wszystkie opowiadania skupiają się na cielesnym wymiarze kobiecości, relacji kobiety z ciałem, od przyjemności seksu do bólu, choroby, doświadczenia głodu, śmierci i rozkoszy. Proza Machado przekracza granice gatunków, a jej bohaterki doświadczają zanikania granic pomiędzy ciałem a umysłem, tym, co realne, i tym, co wymyślone– przez nie lub dla nich. To zdecydowana, drapieżna i niemal okrutna lesbijska proza, która pięknie opisuje to, co brzydkie i odrażające, oraz pokazuje drugie, niezbyt przyjemne, dno tego, co nauczyłyśmy się uważać za urodę: głód, który stoi za chudością, zanikanie kobiet w przestrzeni publicznej, nieodparcie związane z socjalizacją w kobiecość, zaborczość, jaka kryje się za intymnością.

http://szuflada.net/groza-bycia-kobieta-czyli-jej-cialo-i-inne-strony-carmen-maria-machado/

Jej ciało i inne strony to debiutancki zbiór ośmiu opowiadań grozy Carmen Marii Machado. Zawarto w nim teksty z elementami urban legends, science fiction, realizmu magicznego i fantasy. Wszystkie opowiadania skupiają się na cielesnym wymiarze kobiecości, relacji kobiety z ciałem, od przyjemności seksu do bólu, choroby, doświadczenia głodu, śmierci i rozkoszy. Proza Machado...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okej, przyznaję, że chciałam przeczytać dla pięknej okładki i z powodu popularności na GD. Przez chwilę nie miałam na dashu nic poza "Hazel Wood" i widziałam entuzjastyczne recenzje. Jeśli chodzi o ocenę - to nie jest okropna książka, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobała. Jest "meh", pomijając problemy techniczne, ale o tym za chwilę. Spodziewałam się czegoś na miarę "Mocy srebra" Naomi Novik i byłam rozczarowana, bo dostałam standardowe young adult z rodzaju tych, które tylko wypełniają kolejne przegródki z wyznacznikami gatunku i się nie starają.

Co więc mamy? Narrację pierwszoosobową (ugh), wyjątkową młodą bohaterkę, która "nie pasuje do tego świata" (i tu jestem wkurzona, bo tym, co miało wyróżniać Alice miał być jej gniew. Czy dostajemy to w powieści? NIE. Nie robi nic niezwykłego, nie wyraża żadnych ekstremalnych emocji, wszystko, co w niej wyjątkowe jest opisane, a nie pokazane), śmiertelne zagrożenie ze strony nadnaturalnych istot. Konwencja bajki, na którą cieszyłam się najbardziej, bo ej, coś mrocznego i niepokojącego, jest zadziwiająco niejaka. Może to kwestia narracji i języka, ale jak dla mnie powieść nie kreuje szczególnie dobrze nastroju grozy.

Jeśli chodzi o język i narrację - czytałam tłumaczenie. I nie wiem, na ile tłumacz - Krzysztof Puławski - zmagał się z materiałem nie do odratowania, na ile to problem tłumaczenia i korekty, która puszczała niezłe kwiatki, a na ile Melissa Albert tak pisze. Tłumaczenie jest co najmniej niezręczne, wiele fraz traktuje zbyt dosłownie, odnosi się wrażenie, że tłumacz nie za bardzo zna język polski. Dialogi wypadają najgorzej, część z nich nie ma sensu, kwestie pojawiają się bez kontekstu, bo po polsku powinny brzmieć inaczej. Korekta przepuściła kwiatki w rodzaju "spojrzała swoimi oczyma" (a czyimi miała? Akurat ta postać nie miała czyichś oczu schowanych w kieszeni), co daje dobre wyobrażenie o tym, jak traktowano wydanie tej książki - byle poszło, nieważne jak.

W efekcie Media Rodzina to kolejne wydawnictwo, do którego straciłam szacunek.

Największą słabością powieści są postaci. Alice nie jest ciekawa. Ella nie jest ciekawa. Finch nie jest ciekawy. Po prostu tam są. Jedyne, co jest ciekawe to dziwna, siostrzano-macierzyńska relacja Elli i Alice, albo raczej: ma potencjał być ciekawą, bo pomimo tego, że stanowi centralną motywację Alice, jest wciąż traktowana powierzchownie i zaczynam się zastanawiać jakim cudem Albert udało się tak pobieżnie naszkicować całą książkę?! W każdym razie relacja Alice i jej matki Elli jest dziwna, niepokojąca, nieco toksyczna, ale powieść tego nie zgłębia. Szkoda, bo jakby pomyśleć o więzi matka-córka w kontekście bajek, można by z tego zrobić coś naprawdę fajnego. Ale nie. Nie. Nic, co by wymagało wysiłku - tak można podsumować "Hazel Wood". Nawet problemy logistyczne rozwiązane są w najbardziej leniwy sposób - pojawia się ktoś z wielką ilością gotówki i już.

Kończę, bo zaczynam się robić złośliwa. A przecież ostatecznie przeczytałam "Hazel Wood", pierwsze 200 stron wciągnęłam w jednym podejściu, bo czyta się szybko (duża czcionka), powieść nie męczy, ale też nie wciąga, więc można przez nią przepłynąć.

Okej, przyznaję, że chciałam przeczytać dla pięknej okładki i z powodu popularności na GD. Przez chwilę nie miałam na dashu nic poza "Hazel Wood" i widziałam entuzjastyczne recenzje. Jeśli chodzi o ocenę - to nie jest okropna książka, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobała. Jest "meh", pomijając problemy techniczne, ale o tym za chwilę. Spodziewałam się czegoś na miarę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miejscami powieść porywała mnie jak wrąca rzeka, miejscami z trudem w niej brodziłam. Nie umiem też wskazać, co było takiego w częściach, które mnie wciągały, czym różniły się od tego, co mnie nudziło. Książka ma jednolite tempo i styl, można ją posiatkować na kawałki, zmienić ich kolejność i nie odbije się to znacząco na treści, co też z miejsca mówi nam, jaki to typ powieści.

Generalnie to książka o niczym, co nie jest żadnym zarzutem. Nie przyszłam tu po fabułę tylko po pretensjonalny, przeintelektualizowany bełkot Bator, który tak mi się podobał w "Wyspa łza". Dostałam to dziwnie przefiltrowane, jakby pisała "Rok królika" na mniejszych obrotach. A miałam spore oczekiwania, Frankenstein, Mary Shelley, gotycyzm. Taki kraj, taki gotycyzm, mogę tylko wzdychać z niezaspokojonej potrzeby gotyku. To gothic-baiting i czuję się personalnie zaatakowana.

W każdym razie fabuła wygląda tak: znana pisarka romansów historycznych, Julia Mrok, finguje swoje zniknięcie, bo jest przekonana, że jej kochankowie, Aleksander i Al, chcą ją zabić. Zamiast ich zamordować plagiatuje "Gone girl" i zostawia w domu partacko zatuszowane dowody jakoby popełnionej na niej zbrodni. Udaje się w podróż donikąd, która zaprowadza ją do Ząbkowic Śląskich. Tam składa sobie fikcyjne/magiczno-realistyczne biografie dla swojej nowej i poprzedniej tożsamości (jest sierotą o nieznanym pochodzeniu, więc może uskuteczniać freudowski romans rodzinny ile dusza zapragnie), rezydując w dziwnym Spa pod Królikiem. Akcja toczy się w świecie, w którym nagłówki brukowców (nawet to osławione "Nie śpię, bo trzymam kredens") są potraktowane dosłownie, prawdziwe, nieważne jak przesadzone i sensacyjne. To chyba najciekawszy element powieści i miałam sporo makabrycznego ubawu z tego, jak nagłówki układały się w przepowiednie co do losów postaci albo jak grecki chór komentowały poczynania bohaterki. Ach, jeszcze Anna, bo takie nowe imię nosi nasza bohaterka, zaczyna pisać nowy romans z fragmentów biografii napotkanych osób. Powieść w powieści. Jak widać wszystko jest poszatkowane jak potwór Frankensteina, ale w taki oklepany sposób. I mało krwawy ostatecznie. Nawet "Morderca Blondynek" z nagłówków gazet nie ratuje sytuacji.

Niewiele się dzieje, dzieje się dziwnie, głównie na planie neurotycznych wynurzeń bohaterki i starych obsesji Bator - podwójne życie jej bohaterek, zaginione bliźniaczki i sobowtóry są już stałym elementem jej twórczości i zaczynam się zastanawiać, jak ona mieści na strychu te wszystkie szalone kobiety.

Podsumowując, zapowiadało się to na lepszą (bardziej rozrywkową przynajmniej, bo dobrej książki się tu nie spodziewałam) lekturę niż wyszło w praktyce. Trójka za staranie.

Miejscami powieść porywała mnie jak wrąca rzeka, miejscami z trudem w niej brodziłam. Nie umiem też wskazać, co było takiego w częściach, które mnie wciągały, czym różniły się od tego, co mnie nudziło. Książka ma jednolite tempo i styl, można ją posiatkować na kawałki, zmienić ich kolejność i nie odbije się to znacząco na treści, co też z miejsca mówi nam, jaki to typ...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moon Knight: Z martwych powstaną Greg Smallwood, Brian Wood
Ocena 7,2
Moon Knight: Z... Greg Smallwood, Bri...

Na półkach: ,

Drugi tom serii Moon Knight to kluczenie w poszukiwaniu własnej tożsamości. Dotyczy to w równej mierze samej serii, co jej głównego bohatera. Z martwych powstaną pod względem wizualnym stanowi hołd dla Moon Knighta w wykonaniu Billa Sinkiewicza i Jamesa Shootera. Wiele zastosowanych w tomie technicznych rozwiązań – umiejscowienie i zagospodarowanie kadrów, dynamiczne przejścia pomiędzy nimi, użycie koloru (lub jego brak w przypadku tytułowego bohatera) do zaakcentowania pewnych rzeczy, opowiadanie więcej niż jednej historii tym samym rysunkiem – jest wyrazem tego hołdu dla pierwszej serii Moon Knight z lat 80. Jednocześnie nowa seria posiada jednoznacznie nowoczesny wydźwięk i specyficzny charakter, który nie pozwala pomylić dzieła Briana Wooda i Grega Smallwooda z niczym innym. Duet ten przejął serię po udanym starcie w wykonaniu Warrena Ellisa i Declana Shalveya. I chociaż jestem fanką psychodelicznego podejścia do postaci i tematu Moon Knighta widocznego w Z martwych, to Z martwych powstaną ma bardziej zwartą strukturę, opowiada określoną historię i robi to w bardzo sprytny sposób. Niestety, nie ma sensu przyzwyczajać się do luksusu dobrze napisanego Moon Knighta, bo kolejny tom przejmą inni twórcy.

http://szuflada.net/o-jednej-takiej-co-ukradla-ksiezyc-czyli-moon-knight-z-martwych-powstana/

Drugi tom serii Moon Knight to kluczenie w poszukiwaniu własnej tożsamości. Dotyczy to w równej mierze samej serii, co jej głównego bohatera. Z martwych powstaną pod względem wizualnym stanowi hołd dla Moon Knighta w wykonaniu Billa Sinkiewicza i Jamesa Shootera. Wiele zastosowanych w tomie technicznych rozwiązań – umiejscowienie i zagospodarowanie kadrów, dynamiczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cienie Nowego Orleanu to fanfik – nie tylko hołd dla twórczości H.P. Lovecrafta, ale też dla samego miasta. Fascynacja autora Nowym Orleanem przebija z każdej strony. W efekcie powieść czyta się niemal jak biografię tego dziwnego tworu na brzegu Missisipi, gdzie historie, kultury i cierpienia łączą się i przenikają w niespodziewany sposób. Lewandowski doskonale wychwytuje niuanse miasta, jego złożoność i realia epoki. Nie bez znaczenia jest także najświeższa warstwa tego palimpsestu – linie tramwajowe przecinające bogatsze dzielnice czy wynalazek fotografii i filmu atakujące amerykańską bigoterię swoimi możliwościami. Wspaniale było przeczytać powieść historyczną, która wspomina o popularności filmowej pornografii w Stanach. Nowy Orlean to miasto wymykające się prohibicji narzuconej przez Senat, ale wyznające własne ograniczenia niczym kościelne credo, przede wszystkim te dotyczące segregacji rasowej. Miłość Lewandowskiego do Nowego Orleanu nie jest aż tak poetyczna i wysublimowana jak u Anne Rice, ale wciąż bardzo przyjemna w odbiorze.

Recenzja:

http://szuflada.net/patronat-szuflady-piecdziesiat-twarzy-cthulhu-czyli-cienie-nowego-orleanu-macieja-lewandowskiego/

Cienie Nowego Orleanu to fanfik – nie tylko hołd dla twórczości H.P. Lovecrafta, ale też dla samego miasta. Fascynacja autora Nowym Orleanem przebija z każdej strony. W efekcie powieść czyta się niemal jak biografię tego dziwnego tworu na brzegu Missisipi, gdzie historie, kultury i cierpienia łączą się i przenikają w niespodziewany sposób. Lewandowski doskonale wychwytuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.

A każda książka Kisiel w ostatnich latach wychodzi trochę lepsza od poprzedniej. "Oczy uroczne" to pierwsza powieść, gdzie nie musiałam iść na kompromis z samą sobą, przymykać - nomen omen - oczu na pewne usterki i braki warsztatowe, na dowcipy oparte na stereotypie, albo których tematem była jakaś grupa dyskryminowana. Nie było problemu ze sprawczością (agency) postaci kobiecych, bohaterki były różnorodne i ciekawe, wielowymiarowe. Każda z nich.

Jestem zachwycona.

Kisiel napisała horror, wciąż okraszony jej specyficznym humorem, który bardzo do mnie trafia, ale też pełen napięcia, straszny jak powinien, z mrocznym lasem, niepewnością, brakiem odpowiedzi i zasięgu, gdzie znikąd nie można liczyć na pomoc. I dodała do tego poważny dyskurs społeczny o wzrastającej popularności antyintelektualizmu i ruchach antyszczepionkowych. To jest bardzo różne od "Dożywocia", nie ma sensu porównywać tych pozycji, to inny typ literatury, ale wyrastający z bardzo podobnej koncepcji. Co zresztą pokazuje, jak różne efekty można osiągnąć pracując w innej konwencji na tej samej koncepcji.

Oda osiadła w swoim domku wiedźmy w głębi lasu, razem z trójnogim psiakiem Kuleczką i sepleniącym diabłem Bazylem. Pracuje w okolicznej przychodni, toczy utarczki słowne z Rochem, gdzieś tak kiełkuje chemia pomiędzy nimi, a poza tym życie jest błogie. Do czasu. Bo nadchodzi czas przesilenia. Zmagań światła z ciemnością. I jej natura wiły zaczyna stwarzać problemy. Szaleje w niej gniew, dzika pogoń za czymś, czego sama nie rozumie. Ludzie nie ułatwiają jej pracy, czy to przez seksizm czy inny przejaw głupoty. Roch o niczym jej nie mówi. To dość, żeby świętego wyprowadzić z równowagi, a co dopiero wiłę-szaławiłę. Oda musi dojść do prawdy o swojej naturze, mocach, o tym, skąd pochodzi i co to oznacza. Czym właściwie są tytułowe "oczy uroczne"? To siła czy przekleństwo?

Każda postać w powieści jest ciekawa i dobrze zdefiniowana, nawet te trzecioplanowe, jak pielęgniarka Genia, dobry duch i tyran przychodni, czy też przypadkowa właścicielka cukierni, która wierzy w lewoskrętną witaminę C i pewnie też płaskość Ziemi. Nikt nie zostaje zamknięty w dowcipie, co byłoby łatwe, zwłaszcza w tym drugim przypadku. W tym sensie to pierwsza naprawdę dojrzała powieść Kisiel. Zalążek tego był już w "Toni", ale dopiero tutaj rozwinął potencjał.

Z góry mówię, że "odwieczne zło skryte w mrocznym lesie" to jeden z moich ulubionych horrorowych wątków, za co obwiniam "Evil dead" i "Blair witch project". Tutaj często miałam podobne odczucia, niektóre sceny czytałam i miałam przed oczyma ten charakterystyczny ruch kamery z klasyka Reimiego, to pełznięcie po ściółce, gdzie coś nas obserwuje i zmierza w naszą stronę, a my nie mamy pojęcia. Świetna robota, szanuję.

W tym przypadku odwieczne zło wyrasta z polskiej demonologii ludowej, całkowicie i do końca, co szanuję jeszcze bardziej i czytając rozpuszczałam się jak masełko na rozgrzanej patelni. Nie chcę zdradzać za wiele, bo warto to wszystko odkryć na własną rękę, ale Kisiel zrobiła naprawdę dokładny research, który się opłacił, bo historia jest spójna, wciągająca i fascynująca, nawet jeśli ten wielki plot twist był widoczny z daleka, wciąż czytałam ciekawa JAK to zostanie rozegrane, skoro wiemy, że do tego dojdzie.

Odpowiedź brzmi - wybitnie.

A, mama Bazyla powala. Dosłownie i w przenośni.

I jeszcze jedno - ta powieść jest tak podatna na queerowe odczytanie, że w połowie zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak coś jest na rzeczy. Bo chemia między Odą a Marzeną aż iskrzy, a odkrywanie natury wiły, zmaganie się z nią, odrzucanie i mroczna pokusa to taka cudowna metafora dla gay awekening, że aż oczy mi się świeciły. Nawet porobiłam zakładki na najbardziej gay momentach w razie jakbym chciała to potem analizować w jakimś tekście naukowym. To dobry moment, żeby przypomnieć, że queerowe odczytanie to uzasadniona interpretacja i ważny element naszej kultury. Reprezentacja ma znaczenie, ale udawanie, że queerowe odczytanie jest marginalne utwierdza marignalność samej queerowości. Jeśli kiedyś miałabym wyjaśniać mechanizm queerowego odczytania albo teorię Alexandra Doty'ego, "Oczy uroczne" to fajny poptekst z polskiej kultury na pokazanie, o co w tym chodzi.

Innymi słowy, czytajcie, nie zawiedziecie się. Warto. To horror, komedia i fluff w jednym i żaden z tych elementów nie niweluje działania pozostałych. Jest tu nawet miejsce na romans(e) i obróbkę spawaniem. I piernik. I nie mogę się doczekać następnej książki Kisiel, bo ona dopiero zaczyna pokazywać, na co ją naprawdę stać.

Na wstępie chcę powiedzieć, że jestem dumna z Marty Kisiel, z tego jak rozwinęła swój warsztat od czasu "Dożywocia", z tego, jakie książki pisze obecnie. Nie musiała tego robić. Znalazła swoją niszę, sprawdzała się jako autorka komedii fantasy, była poczytna, miała swój fandom. Mogła spocząć na laurach. Wielu autorów tak zrobiło, nie oszukujmy się.

A każda książka Kisiel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Fluff" miałam przyjemność czytać jesienią jako jedna z beta-readerek i muszę przyznać, że to najlepsza powieść Osińskiej do tej pory. Jest zabawna, mądra, dojrzała, realistyczna i jednocześnie fanfikowata do bólu. To jest lesbijska powieść młodzieżowa, na którą czekałam. Poza tym pięknie domyka pewne wątki z poprzednich dwóch tomów i zostawia nadzieję na kontynuację (dawaj, Natalia!).

Ta powieść jest fluffaśna. Dla tych, co nie znają fanfikowej terminologii - fluff to tekst, który ma dostarczać pozytywnych emocji. Ma dać takie pluszowe uczucia w środku. To rosół dla duszy. Ulubieni bohaterowie w sytuacjach, w których serca nam się rozpływają jak masełko na patelni. Osińska osiągnęła ten efekt, jednocześnie budując napięcie, nie uciekając od trudnych tematów, przedstawiając bolesne sytuacje. Nie wiem jak to zrobiła, więc chylę czoła.

Postaci z tła "Fanfika" i "Slashu" nabierają trzeciego wymiaru, kolorytu i osobowości. Nie można ich nie lubić, łatwo je zrozumieć, sympatyzować z nimi. Nauka do matury, kiedy wiosna w powietrzu, lepsze atrakcje za rogiem, niepewność co do wyboru przyszłości, wchodzenie w dorosłe życie, poznawanie siebie - to wszystko, co bardzo dobrze pamiętam z ostatniej klasy liceum. Pewnie gdybym wróciła do dzienników z tego okresu, znalazłabym tam podobne nastroje i przemyślenia. Osińska pamięta, jak to jest być nastolatką, przez co nie traktuje młodzieży jak dziwnych tworów z kosmosu, ale jak ludzi. Ludzi, którzy mogą mieć problemy. A te problemy mogą być poważne i zasługują na szacunek.

Bardzo podobał mi się wątek zatroskanych rodziców, którzy chcą jak najlepiej, ale nie zawsze wiedzą, co to znaczy. I jak czasem nieumyślnie dystansują się wobec dzieci. A także rodziców, dla których najlepiej znaczy "po mojemu" i nie zostawiają miejsca na dyskusję, których miłość jest warunkowa i nie zawsze możemy spełnić te warunki, bo to oznaczałoby autolobotomię na żywca.

Pomimo tego, że na pierwszym planie mamy inne bohaterki, "Fluff" to świetne zwieńczenie trylogii. Może właśnie to skupienie się na innych postaciach umożliwiło płynne zamknięcie kilku wątków, dopowiedzenie pewnych rzeczy.

Pojawia się też nowa bohaterka, z nią nowe problemy i spojrzenia na współczesną młodzież. Wika jest postacią z Internetu - zapewne każdy taką zna, albo o takiej słyszał. Zwykle nie chcemy utrzymywać z nią bliższego kontaktu. Jest zbyt - zbyt dziwna, zbyt nieprzystosowana, zbyt skomplikowana. Ale Wika u Osińskiej jest jednocześnie "zbyt" i "w sam raz". Ma te wszystkie cechy, ale pozostaje bardzo realistycznie zarysowaną osobą. Właśnie to, jest osobą, a nie postacią. Łatwo mi w Wikę uwierzyć, traktować "Fluff" jak wgląd w życie prawdziwej osoby, a nie fikcyjną historię. Wika podbiła moje serce, kazała spojrzeć na to, jak oceniam ludzi, co o nich sądzę i nauczyła mnie czegoś o sobie. Bardzo to doceniam i jestem wdzięczna Osińskiej za taką lekcję.

To chyba pierwsza powieść Osińskiej, gdzie do niczego nie mogę się przyczepić. Nawet nie szukam czegoś, co mogłabym skrytykować. Po prostu świetnie się bawiłam, miałam pluszowe uczucia, przejmowałam się i kibicowałam bohaterom, a nawet mierzyłam się z własnymi rodzinnymi traumami. Jeśli kolejne powieści autorki będą na podobnym poziomie, Osińską będzie się czytać całe lata po tym, jak historia literatury zapomni o Musierowicz.

"Fluff" miałam przyjemność czytać jesienią jako jedna z beta-readerek i muszę przyznać, że to najlepsza powieść Osińskiej do tej pory. Jest zabawna, mądra, dojrzała, realistyczna i jednocześnie fanfikowata do bólu. To jest lesbijska powieść młodzieżowa, na którą czekałam. Poza tym pięknie domyka pewne wątki z poprzednich dwóch tomów i zostawia nadzieję na kontynuację...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Recenzja: http://szuflada.net/pierwsze-slowo-nalezy-do-marty-kisiel/

Recenzja: http://szuflada.net/pierwsze-slowo-nalezy-do-marty-kisiel/

Pokaż mimo to