-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2019-09-22
2019-05-22
Drugi tom serii Moon Knight to kluczenie w poszukiwaniu własnej tożsamości. Dotyczy to w równej mierze samej serii, co jej głównego bohatera. Z martwych powstaną pod względem wizualnym stanowi hołd dla Moon Knighta w wykonaniu Billa Sinkiewicza i Jamesa Shootera. Wiele zastosowanych w tomie technicznych rozwiązań – umiejscowienie i zagospodarowanie kadrów, dynamiczne przejścia pomiędzy nimi, użycie koloru (lub jego brak w przypadku tytułowego bohatera) do zaakcentowania pewnych rzeczy, opowiadanie więcej niż jednej historii tym samym rysunkiem – jest wyrazem tego hołdu dla pierwszej serii Moon Knight z lat 80. Jednocześnie nowa seria posiada jednoznacznie nowoczesny wydźwięk i specyficzny charakter, który nie pozwala pomylić dzieła Briana Wooda i Grega Smallwooda z niczym innym. Duet ten przejął serię po udanym starcie w wykonaniu Warrena Ellisa i Declana Shalveya. I chociaż jestem fanką psychodelicznego podejścia do postaci i tematu Moon Knighta widocznego w Z martwych, to Z martwych powstaną ma bardziej zwartą strukturę, opowiada określoną historię i robi to w bardzo sprytny sposób. Niestety, nie ma sensu przyzwyczajać się do luksusu dobrze napisanego Moon Knighta, bo kolejny tom przejmą inni twórcy.
http://szuflada.net/o-jednej-takiej-co-ukradla-ksiezyc-czyli-moon-knight-z-martwych-powstana/
Drugi tom serii Moon Knight to kluczenie w poszukiwaniu własnej tożsamości. Dotyczy to w równej mierze samej serii, co jej głównego bohatera. Z martwych powstaną pod względem wizualnym stanowi hołd dla Moon Knighta w wykonaniu Billa Sinkiewicza i Jamesa Shootera. Wiele zastosowanych w tomie technicznych rozwiązań – umiejscowienie i zagospodarowanie kadrów, dynamiczne...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-16
Moon Knight pierwszy raz pojawił się na kartkach komiksów Marvela w drugiej połowie lat 70. jako jeden z licznych złoczyńców w horrorze Werewolf by Night. Seria ta powstała w efekcie poluzowania sztywnych zasad CCA, które od 1954 r. regulowały treści amerykańskich komiksów w komercyjnym obiegu. Jak można sobie wyobrazić, nawet częściowe zniesienie cenzury zaowocowało eksploracją dotychczas zakazanych wątków, tematów i gatunków, szczególnie horroru, na który zawsze istnieje niegasnący popyt. Początkowo Moon Knight nie miał jasno określonej tożsamości, wahając się pomiędzy rolą najemnika a opętanym błędnym rycerzem. Być może właśnie to rozdarcie i trudna do przyszpilenia tożsamość przyczyniły się do popularności postaci. Do końca lat 70. Moon Knight zdecydowanie przeszedł na dobrą stronę, pojawiając się jako wsparcie w komiksach o Spider-Manie bądź też sprzymierzając się z Defenders. Pierwszą solową serię otrzymał w roku 1980, a jej rysownikiem był sam Bil Sienkiewicz, którego charakterystyczna kreska i specyficzny styl pomogły uformować Marca Spectora, zapewniły mu jednostkowość i rozpoznawalność. Później Moon Knight pojawiał się gościnne w innych tytułach, a także został bohaterem kilku solowych miniserii. We własnym albumie powrócił w 2011 roku, jednakże miał pecha, ponieważ scenarzystą tej serii został Brian Michael Bendis, który zrobił wszystko, co w jego mocy, aby ograbić Moon Knighta z tożsamości i sensu. To, co trafiło do rąk polskich czytelników, czyli seria z 2014 roku ze scenariuszem Warrena Ellisa i rysunkami Declana Shalveya, można określić jako sprzątanie po Bendisie. Ale seria ta nie sprowadza się tylko do naprostowania błędów innych scenarzystów i stanowi udane przedstawienie postaci Moon Knighta, zarówno tego, co w nim ciekawe, wciągające i frapujące, jak i tego, co nie do końca udane.
http://szuflada.net/ukarze-cie-w-imieniu-ksiezyca-moon-knight-z-martwych/
Moon Knight pierwszy raz pojawił się na kartkach komiksów Marvela w drugiej połowie lat 70. jako jeden z licznych złoczyńców w horrorze Werewolf by Night. Seria ta powstała w efekcie poluzowania sztywnych zasad CCA, które od 1954 r. regulowały treści amerykańskich komiksów w komercyjnym obiegu. Jak można sobie wyobrazić, nawet częściowe zniesienie cenzury zaowocowało...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-24
"Monstressa. Krew" opowiada głównie o wznoszeniu się ponad okoliczności, jakie nas ukształtowały, i zdobywaniu kontroli nad własnym losem. Zawiera rozbudowaną refleksję nad mechanizmem wzbudzania strachu i społecznej kontroli poprzez strach. Tym razem wykłady profesor Tam Tam włączają materiały propagandowe z okresu wojny pomiędzy Federacją i Arkanijskimi Królestwami. Drugi tom kontynuuje tematy przedstawione w pierwszym, ale oferuje spojrzenie z nieco innej perspektywy. Dowiadujemy się, jak wojna wpłynęła na wyizolowaną względem kontynentu Thyrię i jak zmieniła jej społeczeństwo, wcześniej otwarte i różnorodne, a po oblężeniu – paranoiczne i ksenofobiczne. Strach to straszliwa broń i Maiko wielokrotnie przekonała się o tym na własnej skórze.
Recenzja: http://szuflada.net/na-drodze-do-samopoznania-monstressa-krew/
"Monstressa. Krew" opowiada głównie o wznoszeniu się ponad okoliczności, jakie nas ukształtowały, i zdobywaniu kontroli nad własnym losem. Zawiera rozbudowaną refleksję nad mechanizmem wzbudzania strachu i społecznej kontroli poprzez strach. Tym razem wykłady profesor Tam Tam włączają materiały propagandowe z okresu wojny pomiędzy Federacją i Arkanijskimi Królestwami. Drugi...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-17
Recenzja: http://szuflada.net/w-nieludzkich-okolicznosciach-rodza-sie-potwory-czyli-monstressa-przebudzenie/
O czym właściwie jest Monstressa? Majorie Liu, autorka i scenarzystka, której dorobku już nikomu nie trzeba przedstawiać, określiła swoje intencje jasno:
„Chciałam opowiedzieć historię o tym, co właściwie oznacza być ocalonym. Ocalonym nie tylko z apokaliptycznej wojny, ale także ocalonym z konfliktu rasowego i nierozerwalnie związanej z nim nienawiści. I skonfrontować to z pytaniem: jak ktoś, z kogo historia zrobiła potwora, uniknie potworności? Jak uciec przed potwornością innych, samemu nie stając się potworem?”.
Recenzja: http://szuflada.net/w-nieludzkich-okolicznosciach-rodza-sie-potwory-czyli-monstressa-przebudzenie/
O czym właściwie jest Monstressa? Majorie Liu, autorka i scenarzystka, której dorobku już nikomu nie trzeba przedstawiać, określiła swoje intencje jasno:
„Chciałam opowiedzieć historię o tym, co właściwie oznacza być ocalonym. Ocalonym nie tylko z apokaliptycznej...
2018-07-31
Kolejny re-read po latach, a właściwie komiks, do którego często wracam, bo jest bardzo przydatny do fanfiction.
To chyba najlepsza wersja rebootu (tak jakby?) genezy superbohatera: zamiast wymyślać nową historię, nadaje nowy sens starej wersji. Bardzo podoba mi się podrasowanie historii Spider-Mana o mistyczno-mitologiczne elementy, zrobienie ze Spider-Mana totemicznej mocy. Do tego wprowadza dwie bardzo lubiane przeze mnie postaci, czyli Ezekiela i Morluna, z których każdy ma niespożyty fanfikowy potencjał. Sama idea totemu i potwora, który żywi się totemiczną mocą wiele wnosi do mitologii Marvela.
Powrót Petera do dawniej szkoły w charakterze nauczyciela uważam za raczej śmieszny, ale skoro robimy rekonstrukcję to po całości, prawda?
No i ten cliffhanger na końcu :D Miodzio.
Kolejny re-read po latach, a właściwie komiks, do którego często wracam, bo jest bardzo przydatny do fanfiction.
To chyba najlepsza wersja rebootu (tak jakby?) genezy superbohatera: zamiast wymyślać nową historię, nadaje nowy sens starej wersji. Bardzo podoba mi się podrasowanie historii Spider-Mana o mistyczno-mitologiczne elementy, zrobienie ze Spider-Mana totemicznej...
2018-07-31
Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco mitologię Spider-Mana i robi to nawet lepiej niż "Powrót do domu", gdzie wyłuszcza się całą teorię Spider-Mana jako totemu. Ale "Powrót do domu" opowiada o tym, jak działa totemiczna siła, podczas gdy "Ostatnie łowy Kravena" pokazują jak ona działa i na tym polega siła tego tomu. Chociaż mało mu Spider-Mana w Spider-Manie (jest Pająk, Kraven i Vermin), to wciąż mój ulubiony tom. Do tego związek Petera i MJ nabiera tutaj głębi - troski MJ, to, że wprost mówi, że bycie w związku z Peterem bywa traumatyczne, jest świetnie, realistycznie przedstawione. MJ błąkająca się po mieście, bo Peter nie wrócił do domu i ona nie wie, co się z nim dzieje, wiele wnosi do ujęcia tej postaci.
Bardzo lubię też wizualną stronę tego tomu. Te kadry kopania grobu w deszczu, te pająki gromadzące się na nagrobku Petera, to praktycznie gotycka konwencja, oddana z intensywnością, jaką dotąd widziałam tylko w Gotham. To byłaby świetna ekranizacja, coś w stylu "Kruka" z 1994 roku, coś, co chciałabym zobaczyć. No i Spider-Man w jednym z moich ulubionych kostiumów <3 I parafraza wiersza Blake'a (idzie do fika). Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco mitologię Spider-Mana i robi to nawet lepiej niż "Powrót do domu", gdzie wyłuszcza się całą teorię Spider-Mana jako totemu. Ale "Powrót do domu" opowiada o tym, jak działa totemiczna siła, podczas gdy "Ostatnie łowy Kravena" pokazują jak ona działa i na tym polega siła tego tomu. Chociaż mało mu Spider-Mana w Spider-Manie (jest Pająk, Kraven i Vermin), to wciąż mój ulubiony tom. Do tego związek Petera i MJ nabiera tutaj głębi - troski MJ, to, że wprost mówi, że bycie w związku z Peterem bywa traumatyczne, jest świetnie, realistycznie przedstawione. MJ błąkająca się po mieście, bo Peter nie wrócił do domu i ona nie wie, co się z nim dzieje, wiele wnosi do ujęcia tej postaci.
Bardzo lubię też wizualną stronę tego tomu. Te kadry kopania grobu w deszczu, te pająki gromadzące się na nagrobku Petera, to praktycznie gotycka konwencja, oddana z intensywnością, jaką dotąd widziałam tylko w Gotham. To byłaby świetna ekranizacja, coś w stylu "Kruka" z 1994 roku, coś, co chciałabym zobaczyć. No i Spider-Man w jednym z moich ulubionych kostiumów <3 I parafraza wiersza Blake'a (idzie do fika).
Czytane ponownie po latach.
Myślę, że to bardzo charakterystyczne, że moją ulubioną opowieścią o Spider-Manie jest ta napisana z punktu widzenia kogoś zupełnie innego, do tego jeszcze jego przeciwnika. Cały tom to tak naprawdę zagłębienie się w psychikę Kravena Łowcy, gdzie poznajemy jego historię, kompleksy, neurozy. To jest niesamowite. Do tego tom poszerza znacząco...
2017-09-26
Wciąż fajnie mieć poliamoryczne lesbijki w mandze, zwłaszcza, że ten tom dużo bardziej skupia się na poliamoryczności, oczywiście nie nazywając niczego wprost, bo nie daj boże powiedzieć słowo na "l" w yuri mandzie, o reszcie LGBTA+ alfabetu nie wspomnę. Świat by się skończył. Nie podoba mi się przedstawienie związku Eto i królowej, bo moment, w którym Eto pierwszy raz wyraża chęć seksu jest traktowany jak przyzwolenie na każdy kolejny raz, nawet w warunkach, które Eto nie odpowiadają, np. kiedy ktoś patrzy. Dub-con i gwałcicielskie nastawienie w mandze, która miała być urocza. Ugh. Przecierpiałam to jakoś, bo ogólnie to miła manga i ej, większe rzeczy przecierpiałam w japońskim komiksie w animacji. Pierwszy tom podobał mi się jednak bardziej.
Wciąż fajnie mieć poliamoryczne lesbijki w mandze, zwłaszcza, że ten tom dużo bardziej skupia się na poliamoryczności, oczywiście nie nazywając niczego wprost, bo nie daj boże powiedzieć słowo na "l" w yuri mandzie, o reszcie LGBTA+ alfabetu nie wspomnę. Świat by się skończył. Nie podoba mi się przedstawienie związku Eto i królowej, bo moment, w którym Eto pierwszy raz...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-19
Czasami dobrze przypomnieć sobie, dlaczego lubię komiksy. Obecnie Marvel to rzeka gówna, gdzie z trudem można wyłowić coś wartego czytania, jak Hawkeye czy America. Runaways to już w zasadzie klasyka i cholernie jaram się nadchodzącą ekranizacją.
Sześcioro dzieci odkrywa, że ich rodzice należą do sekretnej organizacji o nazwie Pride, która rządzi zbrodniczym światem LA, a także dysponuje magicznymi i technologicznymi mocami, a część z nich nie jest nawet ludźmi.
Więc uciekają z domu. Po drodze pojawia się kilka zwrotów akcji, jak wampiry, rytualne ofiary, groźba zniszczenia świata i jeden zdrajca wśród samych dzieci.
Lubię tę historię, bo nie ma tu superbohaterów. Przynajmniej nie tych klasycznych. Pojawiają się Cloak i Dagger, którzy sami mają podobną historię, jako dzieci padli ofiarą przemocy. Generalnie Vauhghan wykorzystuje świat Marvela, żeby opowiedzieć o zdradzie, lojalności i poczuciu obowiązku. Uczucia dzieciaków są prawdziwe, ich postępowanie nie zawsze racjonalne, ale ma wiele sensu, a sama fabuła wciągająca.
No i wielkie brawa za wprowadzenie do świata Marvela Nico Minoru czyli Siostry Grimm i Caroline Dean, najpiękniejszej nastoletniej lesbijki w historii komiksu <3
Czasami dobrze przypomnieć sobie, dlaczego lubię komiksy. Obecnie Marvel to rzeka gówna, gdzie z trudem można wyłowić coś wartego czytania, jak Hawkeye czy America. Runaways to już w zasadzie klasyka i cholernie jaram się nadchodzącą ekranizacją.
Sześcioro dzieci odkrywa, że ich rodzice należą do sekretnej organizacji o nazwie Pride, która rządzi zbrodniczym światem LA, a...
2017-05-23
To jest takie dobre. TAKIE DOBRE.
Najładniejszy komiks, jaki czytałam. Każdy kadr to dzieło sztuki. Uwielbiam tą dbałość o detale i horror vacui, który każe wypełnić każdą przestrzeń. Grafika jest wręcz barokowa w swoim bogactwie i wspaniale łączy style, jak the best of stylów ze światowej historii sztuki, jednocześnie detaliczna i monumentalna.
I do tego świetna fabuła ;_; Historia jest wręcz ciężka od przemocy i okrucieństwa, traumatyczna i tak dobrze opowiedziana. W sumie zaklasyfikowałabym to jako gore, zwłaszcza, że demon momentami przypomina Alucarda z "Hellsinga".
Podoba mi się to, że świat przedstawiony posiada własną historię i mitologię, a sposób przedstawiania ogólnych informacji o świecie (lekcje profesora Tam Tama) jest uroczy. Całość to ciekawa fuzja magii i nauki, steampunkowy rys na wszystkim, co też doceniam. Trudno pisać o fabule cokolwiek, co nie będzie spoilerem, ale jeśli powiem, że jednym z bohaterów jest kot to powinno zachęcić do lektury :) Zwłaszcza, że czytelnik póki co nie wie zbyt dużo i pierwszy tom raczej rodzi kolejne pytania niż udziela odpowiedzi na te, które już były.
Dziękuję Leseparatist i Girl za pożyczenie <3
To jest takie dobre. TAKIE DOBRE.
Najładniejszy komiks, jaki czytałam. Każdy kadr to dzieło sztuki. Uwielbiam tą dbałość o detale i horror vacui, który każe wypełnić każdą przestrzeń. Grafika jest wręcz barokowa w swoim bogactwie i wspaniale łączy style, jak the best of stylów ze światowej historii sztuki, jednocześnie detaliczna i monumentalna.
I do tego świetna fabuła...
2017-01-30
Kiedy zaczynałam czytać Sunstone, kiedy tylko wychodził (i wcześniej jako paski na deviant arcie), byłam nim zachwycona. Teraz jestem umiarkowanie entuzjastyczna. Wciąż bardzo lubię historię, arty są niesamowite, uwielbiam je,większość postaci naprawdę sympatyczna. Ale to tak bardzo perspektywa heterofaceta i male gaze, że aż boli momentami.
Boli mnie, że komiks o lesbijskim BDSM nie ma nic wspólnego z kulturą lesbijskiego BDSM, która to scena ma tak długą i bogatą tradycję. Coś tak istotnego dla ruchu lesbijskiego tutaj się w ogóle nie pojawia. Ugghhhhrrrrr. A przecież główna bohaterka pisze porno, jak wiele możliwości zdobycia pewnych informacji jej to daje? Ile odniesień mogłaby zawrzeć? Nie zrobi tego, bo Sejic nie nie wie o lesbijkach.
Vol 4 jest chyba najbardziej naładowany seksem ze wszystkich i to całkiem dobrym seksem. Cieszy mnie wgląd w opowiadanie Lisy.
Brak komunikacji mnie dobija. Romans Lisy i Ally rozwijał się całkiem słodko i chociaż te wątpliwości przedstawione są całkiem realistyczne... Uhm, mam problemem z uwierzeniem, że kobiety miałyby taki problem z komunikacją w związku. To heterodynamika. Kiedy twoja partnerka jest pasywno-agresywna przez kilka dni z rzędu, nie ignorujesz tego i nie idziesz z nią na imprezę, wciągając w to potencjalną przyszłą partnerkę. Po prostu tego nie kupuję.
Wszystko zmierza do trójkąta, co jest całkiem fajne, zawsze jaram się poliamorią. Aczkolwiek, znowu, brak komunikacji robi swoje, mogłyby sobie to szybciej wyjaśnić.
Nie wspominając o tym, że retrospektywna narracja sprawia, że napięcie praktycznie nie istnieje. Pokłóciły się? Phhh, przecież się pobiorą!
Wiem, że strasznie narzekam. Naprawdę lubię "Sunstone", chociaż mniej niż kiedyś. Jeśli chodzi o Sejica, chyba zostanę przy "Switch" :D Chociaż w kontekście "Sunstone" bawi mnie, że akurat on jest tym gościem który ubrał nosicielkę Witchblade w normalne ciuchy.
Kiedy zaczynałam czytać Sunstone, kiedy tylko wychodził (i wcześniej jako paski na deviant arcie), byłam nim zachwycona. Teraz jestem umiarkowanie entuzjastyczna. Wciąż bardzo lubię historię, arty są niesamowite, uwielbiam je,większość postaci naprawdę sympatyczna. Ale to tak bardzo perspektywa heterofaceta i male gaze, że aż boli momentami.
Boli mnie, że komiks o...
2017-01-29
To jest dobre.
"Paper Girls" było wszędzie wspominane przy okazji "Strange Things" i jestem za to wdzięczna, bo nie wiem, czy trafiłabym na ten tytuł w innych okolicznościach, a bardzo się cieszę, że miałam okazję go przeczytać. Historia zaczyna się w 1988, a potem zakręca się jak świnki ogonek. Cztery dwunastolatki z małego amerykańskiego miasteczka nie łączy nic poza pracą: codziennie zwlekają się z łóżka o nieludzkiej porze i rozwożą gazety. W czasie jednej z takich nocy, stają się świadkami dziwnych wydarzeń: zaczyna się od krótkofalówki skradzionej przez zamaskowanych mężczyzn, przez kosmiczny sprzęt w piwnicy opuszczonego domu, aż po portal rozdzierający nocne niebo, z którego wylatują ludzie ujeżdżający dinozaury. Mnóstwo akcji, mało wyjaśnienia (co momentami przeszkadza, bo CHCIAŁABYM WIEDZIEĆ, CO SIĘ DZIEJE), dużo trudnych decyzji i cztery bardzo dzielne bohaterki walczące o przeżycie. Pierwsze pięć zeszytów to głównie wartka akcja i niewiele wyjaśnień, ale naprawdę mi się to podoba. Uwielbiam główne bohaterki i historie, które za nimi stoją. Kreska jest wspaniała, dobrze służy historii. Wierd fiction at its finest.
To jest dobre.
"Paper Girls" było wszędzie wspominane przy okazji "Strange Things" i jestem za to wdzięczna, bo nie wiem, czy trafiłabym na ten tytuł w innych okolicznościach, a bardzo się cieszę, że miałam okazję go przeczytać. Historia zaczyna się w 1988, a potem zakręca się jak świnki ogonek. Cztery dwunastolatki z małego amerykańskiego miasteczka nie łączy nic poza...
2017-01-29
To jest dobre.
"Paper Girls" było wszędzie wspominane przy okazji "Strange Things" i jestem za to wdzięczna, bo nie wiem, czy trafiłabym na ten tytuł w innych okolicznościach, a bardzo się cieszę, że miałam okazję go przeczytać. Historia zaczyna się w 1988, a potem zakręca się jak świnki ogonek. Cztery dwunastolatki z małego amerykańskiego miasteczka nie łączy nic poza pracą: codziennie zwlekają się z łóżka o nieludzkiej porze i rozwożą gazety. W czasie jednej z takich nocy, stają się świadkami dziwnych wydarzeń: zaczyna się od krótkofalówki skradzionej przez zamaskowanych mężczyzn, przez kosmiczny sprzęt w piwnicy opuszczonego domu, aż po portal rozdzierający nocne niebo, z którego wylatują ludzie ujeżdżający dinozaury. Mnóstwo akcji, mało wyjaśnienia (co momentami przeszkadza, bo CHCIAŁABYM WIEDZIEĆ, CO SIĘ DZIEJE), dużo trudnych decyzji i cztery bardzo dzielne bohaterki walczące o przeżycie. Pierwsze pięć zeszytów to głównie wartka akcja i niewiele wyjaśnień, ale naprawdę mi się to podoba. Uwielbiam główne bohaterki i historie, które za nimi stoją. Kreska jest wspaniała, dobrze służy historii. Wierd fiction at its finest.
To jest dobre.
"Paper Girls" było wszędzie wspominane przy okazji "Strange Things" i jestem za to wdzięczna, bo nie wiem, czy trafiłabym na ten tytuł w innych okolicznościach, a bardzo się cieszę, że miałam okazję go przeczytać. Historia zaczyna się w 1988, a potem zakręca się jak świnki ogonek. Cztery dwunastolatki z małego amerykańskiego miasteczka nie łączy nic poza...
2017-01-29
Czytałam lepsze fanfiki o Czarnej Wdowie.
Żeby być szczerą, czytałam też o wiele gorsze fanfiki o Czarnej Wdowie.
(Natasza to taki papierek lamusowy stężenia uwewnętrznionej mizoginii autorki fika, im większą socjopatkę z niej robi tym bardziej widać, że pisze ff żeby dwa białe fiuty mogły się tykać, a wszystko, co stoi na drodze jej fetyszyzacji to zło. Zero zastanowienia się nad tym, że Natasza jest Batmanem Marvela. Nie w sensie, że pełni tę samą funkcję marketingową, co Batman, ale w tym, że ma dokładnie taki sam zestaw umiejętności, co Bruce Wayne i chyba wiemy, jak wiele możliwości fabularnych to stwarza).
W każdym razie, najlepszą częścią powieści o Czarnej Wdowie jest Tony Stark, a to już o czymś świadczy.
Po kolei: tłumaczenie na polski jest tragicznie, w okolicach dwusetnej strony przerzuciłam się na angielski ebook. Wiem, że biorąc pod uwagę status książki (young adult do serii komiksowej), Zielona Sowa pewnie wykorzystała niewolniczą pracę jakiegoś stażysty z trzeciego roku anglistyki, a jeśli nie, to tym gorzej, bo tak to wygląda. Tłumacz, Karol Sijka, nie za bardzo umie w angielski, idiomów zasadniczo nie ogarnia, ale to pół biedy, gorzej, że nie umie za bardzo w polski. Część dialogów brzmiała jako tako tylko w momencie, kiedy przekładałam je dosłownie z powrotem na angielski. Pełno językowych niezręczności i błędów, chociaż nie aż tak tragicznych jak wtedy, kiedy Mag wydawał „Czystą krew”, a ja byłam pewna, że mam guza mózgu i omamy, bo niemożliwe, żebym czytała tak źle przetłumaczoną książkę. W każdym razie, zero szacunku do popkultury, po co się starać. Wydanie przynajmniej jest ładne, zwłaszcza okładka, ale tutaj chyba po prostu wydawnictwo nie miało swobody działania i zrobiło dokładną kopię wydania angielskiego. Przynajmniej tyle.
Szczerze mówiąc, po angielsku książka nie była wcale lepsza, co mocno torpeduje moje plany przeczytania „Pięknych istot” Stohl.
Sama Natasza… Odczuwam przejmującą potrzebę zdzielenia Stohl po twarzy egzemplarzem „Black Widow: The Name of the Rose”. W twardej oprawie. Powieść nawiązuje do charakteryzacji Nataszy z „Black Widow vol 5”, gdzie robią z niej socjopatkę, co ma o tyle sens, że akcja dzieje się po „Winter Soldier vol 1”, gdzie skasowano jej wspomnienia związku z Buckym i większości życia po Red Roomie. To, że uważam vol 5 za krok wstecz w charakteryzacji Nataszy to jedno. To, że Stohl nie zrobiła researchu to coś zupełnie innego. Opierając się tylko na jednej serii nie miała zbyt ciekawego obrazu Nataszy i takie są efekty. Zimne serce Wdowy topniejące pod wpływem uczuć do dzieci, którym zrobiono to samo, co jej? Ugh, jakie „zimne serce”? Odkrycie, że Natasza JEDNAK I MIMO WSZYSTKO przejmuje się tym, co dzieje się z ludźmi? Z innych wiadomości: woda jest mokra. Efekt końcowy jest taki, że powieść jest po portu nijaka. Najpierw irytuje mnie robienie z Nat socjopatki, potem jej „przełamywanie się” jest dość słabo rozegrane. Nawet vol 5 przedstawił to lepiej, a ja naprawdę nie cierpię vol 5.
Na szczęście Wdowa jest tutaj postacią drugoplanową, bo główną bohaterką jest Ava Orłova, nastolatka z kolejnego pokolenia Red Roomu. Szkoda, że nie powiem o Avie nic więcej, bo dziewczyna cierpi na traumatyczny brak osobowości. Jest wypadkową tego, co się z nią dzieje, a nie tego, co sama robi i ten cały backstory o życiu na ulicy jest dosyć… naciągany w najlepszym razie. W pewnym momencie miałam wrażenie, że Ava i Natasza licytują się, która jest bardziej straumatyzowana i zaczęłam ziewać. Innymi słowy: powieść jest bardzo niedojrzała i jedzie po schematach. Co jest dziwne, bo Ava w komiksach wypada bardzo fajnie i mam do niej wiele sympatii. Przy okazji Avy warto wspomnieć, że dostaje nagrodę za najszybciej rozegrany romans, jaki dotąd czytałam. Wielka miłość w trzy dni. Plus dwa lata nieświadomego stalkingu, ale nie będę tego liczyć. Można się też zastanawiać, czy jej uczucia były jej, czy też były jakąś projekcją uczuć Wdowy, biorąc pod uwagę okoliczności, i w tym momencie wątek miłosny staje się bardzo, BARDZO niepokojący.
Z ciekawych rzeczy, tym razem to postać męska ginie for women pain, co jest odwróceniem tendencji komiksowej (wciąż jestem zgorzkniała z powodu Elektry). Szpiegowska intryga była dosyć interesująca, szkoda że rozegrała się tak szybko i po łebkach. Najlepszą częścią powieści jest bromance między Nataszą i Tonym. Ich interakcje czytało się przyjemnie. Generalnie każdy moment Tony’ego to czyste złoto.
Podsumowując, zostanę przy fanfiction i komiksach. W tej kolejności. I czytajcie „The Name of the Rose”, do jasnej cholery, to taki dobry komiks. Taki dobry. TAKI DOBRY.
PS oddam duszę diabłu za fabułę w komiksach o Wdowie, która nie będzie krążyła wokół Red Roomu. Czy każda fabuła w komiksach o Iron Manie obraca się wokół jego porwania (pomijając to, że Marvel nie chce pogrzebać Yinsena)? Więc czemu Nat musi to znosić? Ach, tak, mizoginia.
Czytałam lepsze fanfiki o Czarnej Wdowie.
Żeby być szczerą, czytałam też o wiele gorsze fanfiki o Czarnej Wdowie.
(Natasza to taki papierek lamusowy stężenia uwewnętrznionej mizoginii autorki fika, im większą socjopatkę z niej robi tym bardziej widać, że pisze ff żeby dwa białe fiuty mogły się tykać, a wszystko, co stoi na drodze jej fetyszyzacji to zło. Zero zastanowienia...
2017-01-19
Jestem zauroczona. Dawno nie czytałam tak słodko-gorzkiej historii. Z jednej strony zabawa, parodia, jazda po kliszach, z drugiej głęboka opowieść o tym, jak głęboko ktoś może zostać skrzywdzony i że przyjaźń nie jest magią naprawiającą wszystko, tylko bardzo wiele. Wspaniała historia i cieszę się, że wreszcie po nią sięgnęłam, teraz muszę kupić egzemplarz dla siostrzenicy i zabrać się za Lumberjanes.
Jestem zauroczona. Dawno nie czytałam tak słodko-gorzkiej historii. Z jednej strony zabawa, parodia, jazda po kliszach, z drugiej głęboka opowieść o tym, jak głęboko ktoś może zostać skrzywdzony i że przyjaźń nie jest magią naprawiającą wszystko, tylko bardzo wiele. Wspaniała historia i cieszę się, że wreszcie po nią sięgnęłam, teraz muszę kupić egzemplarz dla siostrzenicy...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-13
Pierwszą rzeczą, jaką wyniosłam z tego komiksu była wycieczka na youtubowe playlisty, żeby nadrobić trochę britpopu, o którym mam raczej mierne pojęcie. A cały komiks jest właśnie o tym i frustruje mnie, jak wielu odniesień nie rozumiem, bo a) to nie moja muzyka i b) nie mam tak emocjonalnego stosunku do muzyki w ogóle.
Podoba mi się apoteoza popu, jaka ma miejsce w Phonogramie. Podoba mi się to, jak wielką część narracji tożsamościowej stanowi pop w komiksie - główny bohater wprost mówi, że bez britpopu nigdy by nie zaistniał. Uważam, że to kopalnia cennego materiału badawczego. Podoba mi się forma dziennikarstwa i krytyki muzycznej zawarta w komiksie. Jest tu mnóstwo rzeczy, do których mogę wrócić. Ale od strony naukowej. Tak personalnie, rozrywkowo, to było męcząca lektura. Główny bohater jest pretensjonalnym workiem ekskrementów przebranym za człowiekiem. I nie obchodzi mnie Cenna Lekcja, jaką dostaje, aby stać się Lepszym Człowiekiem. Nie dbam o niego na tyle, żeby się identyfikować i wciągnąć w fabułę.
Poza tym trochę żałuję, że komiks nie zagłębia się bardziej w działanie muzyki i magii, w działalność phonomancerów. Pamiętam, jak świetnie wypadło to w "Wojnie o dąb", więc wiem, że temat ma spory potencjał. Ale tu urban fantasy to tylko pretekst dla Gillena do opowiadania o muzyce swojej młodości.
Pierwszą rzeczą, jaką wyniosłam z tego komiksu była wycieczka na youtubowe playlisty, żeby nadrobić trochę britpopu, o którym mam raczej mierne pojęcie. A cały komiks jest właśnie o tym i frustruje mnie, jak wielu odniesień nie rozumiem, bo a) to nie moja muzyka i b) nie mam tak emocjonalnego stosunku do muzyki w ogóle.
Podoba mi się apoteoza popu, jaka ma miejsce w...
2017-01-03
Nie sądziłam, że Gaiman może zrobić coś takiego. Czuję się oszukana, zdradzona i w jakiś sposób skrzywdzona. To jest najgorsze Marvelowskie AU jakie czytałam, licząc łącznie z blogaskowym fanfiction.
Przetworzenie postaci w realiach wiktoriańskiej Anglii płaskie i miałkie, jakby rzucać pomysłami na chybił trafił. Część rozwiązań jest po prostu obraźliwa, Magneto jako mistrz inkwizycji czy Steve Rogers udający Indianina… To ostatnie było po prostu niesmaczne. Reszta raczej sztampowa, Fury nawet pasuje do epoki, Strange nie jest nawet w połowie tak ciekawy jak John Doe. Fantastyczna Czwórka wychodzi stosunkowo najlepiej. Generalnie widać, że Marvel dał Gaimanowi wytyczne, z którymi ten sobie nie poradził.
Uważam, że dobrą miarą sprawdzenia, czy ktoś jest cwanym scenarzystą jest Natasza Romanoff. Ponieważ to najciekawsza i najtrudniejsza postać w uniwersum Marvela, ale tylko ktoś inteligentny jest w stanie to rozpoznać. I scenariusz jest na tyle dobry, na ile dobra jest jego Natasza.
Natasza Gaimana ssie po całości. Potrzebuję wylać sobie domestos bezpośredni na ośrodek pamięci długotrwałej w mózgu, żeby usunąć obraz Nataszy w sypialni von Dooma, bo inaczej będzie mnie prześladował przez resztę życia. I oczywiście Sue Storm nazywająca kobietę „dziwką”, tak bardzo zła charakterystyka. I oczywiście, Jean Gray musi umrzeć. Kolejny miernik kiepskości scenariusza.
W zasadzie cała ta seria jest jak bingo „wszystko, czym pogardzam w amerykańskim komiksie”.
Reszta to raczej typowy średniej jakości Marvel – nadmiernie skomplikowana fabuła, comic book science, dużo bełkotu, który niewiele tłumaczy, nadmiernie uproszczone rozwiązanie, groźba zagłady wszechświata i queerbaiting między Magneto i Xavierem. W zasadzie norma. Pomijając ociekanie mizoginią, od której zdążyłam się odzwyczaić w komiksie, bo czytam komiksy z Image. A po tej abominacji boję się sięgnąć po „1602 Witch Hunter Angela” i mam uraz psychiczny wobec Gaimana. Wow. To nowy poziom goryczy wobec popkultury. Nawet nie wiem, czy mam się kurować, rewa trzem „Sense8”?! To nie recenzja, to wołanie o pomoc.
Nie sądziłam, że Gaiman może zrobić coś takiego. Czuję się oszukana, zdradzona i w jakiś sposób skrzywdzona. To jest najgorsze Marvelowskie AU jakie czytałam, licząc łącznie z blogaskowym fanfiction.
Przetworzenie postaci w realiach wiktoriańskiej Anglii płaskie i miałkie, jakby rzucać pomysłami na chybił trafił. Część rozwiązań jest po prostu obraźliwa, Magneto jako...
2016-01-29
Poliamoryczne lesbijki!
Nie lubię haremówek jako takich, bo wątek rywalizacji o facetach za bardzo mi trąci myśleniem życzeniowym i fallocentryczną Freudowską ekonomią libidalną, ale haremówka yuri to jednak coś nowego, więc zdecydowałam się po to sięgnąć.
Korekta: wbrew pozorom, to nie jest haremówka. Owszem, królowa tworzy swój harem, szukając do niego odpowiednich dziewcząt. Jednak nie ma elementu rywalizacji. Dziewczyny wspaniale koegzystują w mnogich związkach, których centrum stanowi królowa. Poliamoryczna lesbijska komedia romantyczna. Umieram ze szczęścia. Nie sądziłam, że czegoś takiego doczekam, skoro Hollywood nie jest gotowe na jakąkolwiek queerową komedią romantyczną, bo geje na ekranie mogą tylko cierpieć i dzielnie umierać. Olać Hollywood, powinnam się już nauczyć, że mangi dają więcej.
Główne bohaterki są niezwykle urocze. Ustalmy od razu, że nie ma co oczekiwać zbyt wiele po dwutomowej komedyjce. Ma być uroczo, lekko i zabawnie. I jest. postaci są ciekawe, chociaż kliszowe. Mamy królową, bardzo oddaną dwóm sprawom: rządzeniu i pięknym kobietom. Chociaż ma harem, nie oznacza to, że traktuje swoje wybranki jak króliczki playboya – z każdą z nich nawiązuje prawdziwą, emocjonalną relację. I seksu też nie brakuje, chociaż nie przedstawia się go graficznie to jednak dziewczyny zdecydowanie mają swoje libida i potrafią je wyrazić. Pozostałe bohaterki to w zasadzie nawiązania wprost do innych tytułów mang i klisze gatunkowe: mamy Kass, blond okularnicę z kancelarii królowej, doskonale zorganizowaną. Aidę, zajmującą się garderobą jej wysokości, droczącą się z Kass, ponieważ uwielbia wzbudzać chaos na dworze. Fleche, agentkę tajnych służ i jej lolitkowatą córkę-zabójczynię. I Eto, pierwszą nowozdobytą konkubinę, zamknięta w sobie pod wpływem miłosnego zawodu, zdobywającą się na to, aby oddać swoje złamane serce królowej.
Większość mangi to po prostu kolejne gagi i zabawne sytuacje. Humor nie obraca się wokół seksu, a dużo bardziej naturalnie wokół cech postaci. Pokazane jest nam, jak królowa organizuje swój czas z tyloma dziewczętami (poszukując kolejnych!), jak dzieli się uczuciem, jak one nawiązują z sobą nawzajem przyjacielskie stosunki, jak działa zazdrość w świecie królewskiego haremu.
Nie mogę doczekać się drugiego tomu, aby przekonać się, jak dalej potoczą się poszukiwania królowej i kto jeszcze wejdzie do jej serca. Wspaniała komedia (poliamoryczna lesbijska komedia romantyczna! Mam ochotę wykrzyczeć to z dachu!), gorąco polecam wszystkim fankom yuri, które zmęczyły już samobójstwa i szkolne miłości.
Poliamoryczne lesbijki!
Nie lubię haremówek jako takich, bo wątek rywalizacji o facetach za bardzo mi trąci myśleniem życzeniowym i fallocentryczną Freudowską ekonomią libidalną, ale haremówka yuri to jednak coś nowego, więc zdecydowałam się po to sięgnąć.
Korekta: wbrew pozorom, to nie jest haremówka. Owszem, królowa tworzy swój harem, szukając do niego odpowiednich...
Komiks popularyzujący biografię Artemizji Gentileschi (1593-1653) , pierwszej malarki przyjętej w poczet akademii malarskiej we Włoszech. Dla tych, którzy nie znają historii: Artemizja urodziła się jako pierworodne dziecko Orazia, najlepszego naśladowcy Caravaggia. Wykazywała się tak wielkim talentem malarskim, że ojciec uczył ją rzemiosła, pomimo tego, że jako kobieta nie mogła legalnie nabywać płócien, farb, pigmentów, sprzedawać swoich prac ani czerpać z nich jakichkolwiek korzyści finansowych. Jeden z uczniów Orazia, Tassio, zgwałcił ją i wykorzystywał przez rok, ale Orazio wniósł sprawę do sądu, kiedy Tassio ukradł jego płótna. Publiczny proces oznaczał dla niej nie tylko wielkie upokorzenie, bo cały Rzym uznał ją za dziwkę, która sama chciała (#metoo), ale też w trakcie zeznań połamano jej palce, istniało ryzyko, że nigdy nie będzie w stanie malować. Artemizja podniosła się po tym traumatycznym doznaniu, wyszła za mąż w ramach ugody z przyjacielem jej ojca, przeniosła się do Florencji, weszła w poczet Akademii, porzuciła męża i odeszła z córką, utrzymywała się sama ze swojej pracy (legalnie jako członkini Akademii), zdobyła sławę i bogactwo, i została jedną z największych barokowych artystów... A potem zapomniano o niej na całe stulecia, a jej prace przypisywano Orazio. Została na nowo odkryta w XX wieku i stała się symbolem tych wszystkich kobiet, których wielkie dzieła zostały zapomniane, bo tak działa androcentryczna kultura (myślicie, że Zasie Smith jest wielką pisarską? Po jej śmierci będzie przypisem w opracowaniach historii literatury XXI wieku, bo tak to działo od stuleci. Kto pamięta o poematach, traktatach, opracowaniach naukowych, powieściach Margaret Cavendish? A ona była geniuszem).
Komiks (powieść graficzna?) opowiada o tym, co przeżyła Artemizja w Rzymie i podczas rozejścia się z mężem, skupia się głównie na jej mrocznych momentach, chociaż wspomina też o chwale. Nie ucieka od trudnych i brutalnych obrazów, jest szczery i bezpośredni do bólu. Podoba mi się, że historia została ujęta w ramy opowieści przekazywanej córce Artemizji, która stara się zrozumieć swoją matkę, kobietę silną, niezależną i tak bardzo różną od tego, jakie były oczekiwania względem kobiecości w tej epoce. Ciekawe było skupienie się na relacjach Artemizji z innymi kobietami, córką, wielką księżną Florencji, lojalną służącą Martą. Zwykle biografie Artemizji akcentują jej relacje z ojcem i mężem, z innymi malarzami, dobrze więc było poczytać coś innego.
Kreska jest mocno nie w moim guście, ale nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się opowiadaną historią. Jasne, wolałabym coś bardziej barokowego, ale cieszę się, że komiks trafił na polski rynek.
Komiks popularyzujący biografię Artemizji Gentileschi (1593-1653) , pierwszej malarki przyjętej w poczet akademii malarskiej we Włoszech. Dla tych, którzy nie znają historii: Artemizja urodziła się jako pierworodne dziecko Orazia, najlepszego naśladowcy Caravaggia. Wykazywała się tak wielkim talentem malarskim, że ojciec uczył ją rzemiosła, pomimo tego, że jako kobieta nie...
więcej Pokaż mimo to